autor: Sede Vacante » 18 mar 2013, 9:02
Ho, ho.
Zwolniłbym się z pracy, w której jestem traktowany jak śmieć, zresztą każdym, nie tylko ja i to przez kolesi po OHP z wioch zabitych dechami, którzy nie umieją dobrze liczyć do dziesięciu, ale są kierownikami, bo dobrze robią swoje, jako kapo.
Napisałbym maila do firmy, dla której pracuję. A że to koncern "światowy", mam nadzieję, że zainteresowałoby ich jak się u nas pracuje.
Nie ich - to telewizję, trochę się tego brudu nazbierało.
Kupiłbym sobie dom w stylu(a raczej postawił) "Starej baśni", taki z bali, jak ze skansenu. Musze mieć swój azyl, bo na razie wciąż zastanawiam się, kiedy żona powie "dość" moim jazdom i po raz drugi uzyskam status "bezdomnego".
Dlatego azyl - to podstawa. Trzeba mieć coś swojego,a ja już od last na łasce innych ludzi i zaczyna mnie to trochę irytować.
Kupiłbym mieszkanie ojcu, który po trzydziestu latach ciężkiej pracy, zarobieniu na mieszkanie i jego utrzymywaniu, został z niego przez syna (a mojego brata) sądownie usunięty i na szybcika, z dnia na dzień, na stare lata, musiał wynająć jakąś zapiździałą kawalerkę za dużą forsę, żeby mieć się gdzie podziać.
Mamie i braciom kupiłbym samochody, bo albo nie mają, albo maja stare pruchna, które ciągle stoją w warsztatach.
Żonie tez, ona ma marzonko o Fordzie S-max, więc by go dostała, zanim zapewne wzięlibyśmy rozwód.
To przedobra kobieta, wspaniała. ale ja jestem jaki jestem i tylko sam mogę być szczęśliwy.
Spłaciłbym od razu, z góry, alimenty na córkę, oraz po ewentualnym rozwodzie, alimenty na dwie z małżeństwa.
Nakupiłbym sobie ekstra ciuchów, mam dość chodzenia w starych szmatach po kilka lat, aż do zdracia.
Pewnie zrobiłbym wreszcie prawo jazdy, by móc sobie kupic wymarzone Camaro z 68-ego, cabrio, oraz Forda mustanga z 2012 i pewnie jeszcze kilka, mając takie fundusze.
Zafundowałbym kilku pisarzom książki, debiuty. Wszyscy wiemy, jak kasy trzeba dziś, żeby się wydać, a chciałbym pomóc komuś, poza tym wielu jest wartych tej "inwestycji". więc wybrałbym tych, którzy urzekają mnie pisaniem i powydawał ich.
Kwestia charytatywnych spraw jest oczywista. Znalazłbym jakieś konkretne cele (imię, nazwisko, adres, potrzeby), żeby wiedzieć na co idą pieniądze i pomógłbym wydając znaczną kwotę pieniędzy. Nie rozpisuje się w tym temacie, bo absurdem i zwyrodnialstwem byłoby nie podzielić się taką kasą z potrzebującymi.
Wybrałbym jednego, lub kilkoro ludzi, których lubię i szanuję, spośród "fizycznych" z mojego obozu pracy i dałbym im tyle kasy, by nie musieli pracować tam, gdzie teraz pracują, ze mną.
Z tego piekła uratować choć jedna osobę, to jakby zapobiec wojnie nuklearnej.
Na koniec znalazłbym ludzi z pasją, z mojego miasta, z najbliższego otoczenia i sfinansowałbym im ich pasje właśnie. Ale jeden warunek: Musieliby sami byc bardzo aktywni i działający, nic na "gotowca".
By dać haczyk,a nie rybę, czy jakoś tak...
Nie wygram, nie gram.
Ale byłoby "miło" uratować swój los przed wieczną wegetacją.
Ho, ho.
Zwolniłbym się z pracy, w której jestem traktowany jak śmieć, zresztą każdym, nie tylko ja i to przez kolesi po OHP z wioch zabitych dechami, którzy nie umieją dobrze liczyć do dziesięciu, ale są kierownikami, bo dobrze robią swoje, jako kapo.
Napisałbym maila do firmy, dla której pracuję. A że to koncern "światowy", mam nadzieję, że zainteresowałoby ich jak się u nas pracuje.
Nie ich - to telewizję, trochę się tego brudu nazbierało.
Kupiłbym sobie dom w stylu(a raczej postawił) "Starej baśni", taki z bali, jak ze skansenu. Musze mieć swój azyl, bo na razie wciąż zastanawiam się, kiedy żona powie "dość" moim jazdom i po raz drugi uzyskam status "bezdomnego".
Dlatego azyl - to podstawa. Trzeba mieć coś swojego,a ja już od last na łasce innych ludzi i zaczyna mnie to trochę irytować.
Kupiłbym mieszkanie ojcu, który po trzydziestu latach ciężkiej pracy, zarobieniu na mieszkanie i jego utrzymywaniu, został z niego przez syna (a mojego brata) sądownie usunięty i na szybcika, z dnia na dzień, na stare lata, musiał wynająć jakąś zapiździałą kawalerkę za dużą forsę, żeby mieć się gdzie podziać.
Mamie i braciom kupiłbym samochody, bo albo nie mają, albo maja stare pruchna, które ciągle stoją w warsztatach.
Żonie tez, ona ma marzonko o Fordzie S-max, więc by go dostała, zanim zapewne wzięlibyśmy rozwód.
To przedobra kobieta, wspaniała. ale ja jestem jaki jestem i tylko sam mogę być szczęśliwy.
Spłaciłbym od razu, z góry, alimenty na córkę, oraz po ewentualnym rozwodzie, alimenty na dwie z małżeństwa.
Nakupiłbym sobie ekstra ciuchów, mam dość chodzenia w starych szmatach po kilka lat, aż do zdracia.
Pewnie zrobiłbym wreszcie prawo jazdy, by móc sobie kupic wymarzone Camaro z 68-ego, cabrio, oraz Forda mustanga z 2012 i pewnie jeszcze kilka, mając takie fundusze.
Zafundowałbym kilku pisarzom książki, debiuty. Wszyscy wiemy, jak kasy trzeba dziś, żeby się wydać, a chciałbym pomóc komuś, poza tym wielu jest wartych tej "inwestycji". więc wybrałbym tych, którzy urzekają mnie pisaniem i powydawał ich.
Kwestia charytatywnych spraw jest oczywista. Znalazłbym jakieś konkretne cele (imię, nazwisko, adres, potrzeby), żeby wiedzieć na co idą pieniądze i pomógłbym wydając znaczną kwotę pieniędzy. Nie rozpisuje się w tym temacie, bo absurdem i zwyrodnialstwem byłoby nie podzielić się taką kasą z potrzebującymi.
Wybrałbym jednego, lub kilkoro ludzi, których lubię i szanuję, spośród "fizycznych" z mojego obozu pracy i dałbym im tyle kasy, by nie musieli pracować tam, gdzie teraz pracują, ze mną.
Z tego piekła uratować choć jedna osobę, to jakby zapobiec wojnie nuklearnej.
Na koniec znalazłbym ludzi z pasją, z mojego miasta, z najbliższego otoczenia i sfinansowałbym im ich pasje właśnie. Ale jeden warunek: Musieliby sami byc bardzo aktywni i działający, nic na "gotowca".
By dać haczyk,a nie rybę, czy jakoś tak...
Nie wygram, nie gram.
Ale byłoby "miło" uratować swój los przed wieczną wegetacją.