Napisałam ten wiersz trochę przewrotnie, a może nawet bardzo przewrotnie, natomiast co do podziału na "motłoch" i "elity" - zamieściłam w wierszu jedynie obserwację tego, jak sytuacja wygląda w naszej polskiej przestrzeni publicznej.
Z jednej strony mamy ludzi, którzy buntują się przeciwko hipokryzji władz, obchodzących kolejną rocznicę Powstania Warszawskiego, a należących do opcji światopoglądowej, która propaguje ideę "sprzedawczyków z Londynu", samo Powstanie traktując jako żałosny, destrukcyjny zryw, zbrodnię, narodowowyzwoleńczą farsę, zdradę stanu (sic!), głupotę harcerzyków. Naprawdę, jak się tak wnikliwie wczytać w oficjalną narrację, zapodawaną przez rozmaite media, to aż się niedobrze robi.
Ludzie mniej lub bardziej utożsamiający się z powyższymi lub zbliżonymi do nich poglądami, bardzo "kłują w oczy" podczas uroczystości upamiętniających, czyż nie?
Budzi to sprzeciw grupy, dla której Powstanie Warszawskie jest świętością. Stąd różne spontaniczne reakcje. Wiem, że uliczne i prymitywne (gwizdy, demonstracje, itp.), ale w końcu są one wyrazem jakichś tam społecznych nastrojów.
Pan Bartoszewski, jeden z najbardziej skompromitowanych (od czasów "nieposażnej panny") autorytetów, nazywa ich "motłochem"...
To wszystko razem jest budzącym politowanie obrazem polskiego kotła, brudnej wojny ideowej. Taki miał być ten tekst. Ostry, gryzący, dowalający wszystkim, niby lustrzane odbicie "piekiełka". Nie wiem, na ile mi się to udało. Chyba poległam. Nie przeczę, że moje pióro jeszcze okazało się zbyt cienkie do zmierzenia się z tym tematem i do właśnie takiego ujęcia problemu.
Dziękuję wszystkim za odwiedziny i lekturę.

Glo.