Z Bogiem nie da się grać w golfa
- Bernierdh
- Posty: 142
- Rejestracja: 22 sty 2015, 15:36
- Lokalizacja: Warszawa
Z Bogiem nie da się grać w golfa
Obudził się z półsnu, gdy, dzięki losowemu wybieraniu, czwórka zamieniła się w jedynkę. „Little Black Submarines”, w znacznie szybszy „Lonely Boy”. Klasnął dwukrotnie w dłonie, ale The Black Keys nie chcieli ucichnąć. Nie miał pojęcia dlaczego. Pewnie przestawił coś po pijaku i już tego nie pamiętał.
Na podłodze, zaraz obok łóżka, leżała rozbita butelka po tequili. Pomyślał, że tequila to cholernie męski napój. Tak bardzo, że po opróżnieniu kilku butelek miał ochotę wyjąć spod poduszki rewolwer, zakręcić wąsem (którego nie posiadał) i wdać w efektowną strzelaninę z okrutnym baronem narkotykowym. O tak cholernie męski. Dopiero amerykańska popkultura zrobiła z niego idealny alkohol dla napalonych dziwek w kowbojskich kapeluszach.
Zaśmiał się z faktu, że tak idiotyczne myśli przychodzą mu do głowy.
Zastanawiał się przez chwilę, czy nie powinien posprzątać rozbitego szkła, ale ostatecznie uznał, że chore zasady jego świata i tak nie pozwolą nikomu się skaleczyć.
Oczywiście nie miał kaca.
Podniósł się i klepnął w jeden z wystających spod kołdry tyłków. Pośladki zatrzęsły się od uderzenia, a ich śpiąca właścicielka mruknęła coś niezrozumiałego, po czym obróciła się na bok, odkrywając resztę nagiego ciała. Maciek odkrył, że dziewczyna wcale nie była naturalną blondynką.
Oczywiście nazywał siebie Maćkiem tylko w myślach. Używanie tego imienia głośno zepsułoby mu wizerunek. Tu nazywał się różnie: John, Michael, Leon (na cześć tego zajebistego filmu z Natalie Portman) lub, gdy miał gorszy dzień, baron Humbert von Gikkingen.
Usiadł na skraju łóżka i wymacał na podłodze paczkę papierosów. Był w niej jeszcze jeden, ostatni. Wyjął go i zapalił. Zapalniczkę miał zawsze pod ręką.
Dawniej nie tykał papierosów z obawy o zdrowie. Kiedy mógł już to olać, odkrył, że palenie nie jest aż tak przyjemne, jak mogłoby się wydawać, ani w żadnym wypadu warte uzależnienia. Ale skoro i tak nie miał nic lepszego do roboty, mógł czasem zajarać jednego, bo, przy wszystkich wadach, trzeba było przyznać, że całkiem to uspokajające.
Włączył telewizor. Światło niemal go oślepiło, nie budząc jednak leżących obok cycków z przyczepioną resztą kobiecego ciała. Maciek zawsze chciał mieć ogromny, zajmujący całą ścianę odbiornik, całkiem jak Barney Stinson w „Jak poznałem waszą matkę”. Oczywiście oglądanie czegokolwiek takich rozmiarów nie było ani trochę wygodne, więc zazwyczaj zmniejszał obraz, który zajmował wtedy zwykle jakąś jedną piątą ekranu.
Dawniej miał zwyczaj wstawania pół godziny przed Amelią i oglądania nagranych odcinków Spongeboba. Zawał sobie sprawę, jak to głupie i dziecinne, ale nie mógł bez tego żyć, było mu potrzebne, tak jak poranna kawa małżonce. Zazwyczaj kiedy jego wybranka się budziła, czekała grzecznie na piosenkę końcową, po czym zabierała mężowi pilota i włączała Wiadomości, wyzywając go przy okazji od gówniarzy. Uważał to za słodkie.
Włączył Nickelodeon. Dziewczyny będą zachwycone, gdy się obudzą.
Rzecz jasna, Maciek nie zamierzał na to czekać. Oglądał kreskówkę, dopóki nie wypalił papierosa.
Spongebob i Patryk weszli do pomieszczenia wypełnionego materacami. Zajmowały całą przestrzeń, od ściany, do ściany; od podłogi, do sufitu.
- O jejku! - krzyknął Spongebob. - Jak myślisz, Patryku, ile ich tu wszystkich jest?
- Dziesięć - odpowiedział Patryk.
Maciek zachichotał, choć słyszał to już dziesiątki razy. Następnie, nie przejmując się brakiem popielniczki, zgasił niedopałek na podłodze. Zaczął się ubierać. Gdy był już gotowy do wyjścia, przypomniał sobie jeszcze o rewolwerze. Nie mógł go nie zabrać. Czuł się tak cholernie męski, gdy miał go przy sobie.
Podniósł stopę jednej z dziewczyn, by dostać się do poduszki. Jej właścicielka się przebudziła, ale gdy zobaczyła broń, natychmiast opadła z powrotem i udawała, że wciąż śpi.
Maciek uznał to za niezwykle zabawne.
Zostawił otwarte drzwi.
***
Dziecko urodziło się późnym wieczorem, żeby nie powiedzieć nocą, siódmego lipca, w drugiej połowie rozbrykanych lat dziewięćdziesiątych; epoki boysbandów, Xeny oraz skąpo ubranej, nastoletniej Britney Spears. Jego matka siedziała właśnie przed telewizorem, nadrabiając zaległe odcinki Miasteczka Twin Peaks i zajadając się lodami śmietankowo-truskawkowymi wprost z ogromnego półmiska, gdy poczuła ogromne skurcze, bardziej bolesne niż zwykle, co doprowadziło ją do paniki nawet większej niż widoczny na ekranie mówiący wspak stepujący karzeł. Natychmiast zadzwoniła do swojego małżonka, który polecił jej, by zapytała kogoś bardziej kompetentnego. Zapytała więc matki. Ta kazała jej niezwłocznie udać się do szpitala.
Kobieta zadzwoniła więc po taksówkę, w międzyczasie starając się ignorować ból i chłonąć opowieść karła. Gdy jej transport dotarł, zatrzymała odtwarzanie (odcinki miała nagrane na wideo) z postanowieniem, że obejrzy do końca, gdy już urodzi. Następnie włożyła na nogi puchate kapcie z Troskliwymi Misiami i ruszyła do samochodu. W taksówce odgrywała spanikowaną, umierającą z bólu kobietę, żeby kierowca się bardziej pośpieszył. Podziałało.
Mąż nie był przy niej, gdy rodziła. Na jego usprawiedliwienie należy dodać, że tego dnia miał naprawdę świetne karty, a zdaje się, że w tych czasach i tak nie wpuszczali jeszcze ojców na sale porodową. A nawet jeśli się mylę, małżonek naszej bohaterki i tak by na nią nie wszedł, ponieważ panicznie bał się krwi. Kilka godzin od telefonu żony, sam do niej zadzwonił i zapytał jak poszło.
- Masz syna, idioto! - odpowiedziała.
Wcześniej płeć dziecka nie była znana, ponieważ podczas badania USG niemowlę obróciło się tak, że widać było jedynie jego pośladki. Istnieje prawdopodobieństwo, że chciało w ten sposób przekazać światu jakąś wiadomość. Mógł to być jednak tylko przypadek. Nigdy już się tego nie dowiemy.
Wracając do tematu: gdy świeżo upieczony ojciec dowiedział się, że właśnie urodził mu się syn, popędził natychmiast do szpitala by go zobaczyć. Nie było wtedy jeszcze Facebooka, więc nie wystarczyło sięgnąć po telefon i zerknąć na profil swojej żony. W szpitalu tatuś nie tylko nie krył szczęścia, ale nawet śpiewał, tańczył i przytulał przypadkowe osoby, czym przyprawił jedną z pielęgniarek o nagły atak paniki. Nie wiedział, bo przecież skąd miał wiedzieć, że była ona w przeszłości ofiarą napaści na tle seksualnym.
Dowiedział się przy okazji, że jego żona jest rekordzistką nie tylko w przechodzeniu Super Mario Bros na Pegasusie, ale również w porodach. Lekarz powiedział, że jeszcze nigdy nie widział, by jakakolwiek kobieta urodziła pierwsze dziecko tak szybko. Porównał naszą bohaterkę, niezbyt urokliwie, do samicy bawoła, która wyrzuca dziecko z macicy i nawet tego nie zauważa. Zapytał w żartach, czy jej mąż przypadkiem nie wie, czy kobiecie się dokądś nie śpieszyło. Facet nie miał zielonego pojęcia.
Ale my za to wiemy doskonale, prawda?
***
Samochód pędził, rozmazując widoki za oknem i wbijając kota w tylną szybę tak mocno, że ta pewnie powoli zaczynała przyjmować jego kształt.
- Nie boisz się, że się rozpierdolisz? - zapytał kot.
- Skąd. Ja się nigdy nie rozbijam, przecież wiesz - odparł Maciek.
- A nie chciałbyś czasem rozjebać się na jakimś drzewie?
- Jakim drzewie? Tu nie ma, kurwa, drzew. Są tylko wielkie, sterczące penisy.
I tak było rzeczywiście.
- Masz dziwne marzenia - stwierdziło zwierzę.
- Bo jestem nienormalny. Poza tym to nie było marzenie, tylko zachcianka. Zobacz, już są z powrotem drzewa. A ty przestań wreszcie gadać.
I kot przestał.
A samochód pędził, rozmazując widoki za oknem i mijając skrzyżowania z prędkością błyskawicy, z szybkością Flasha z Ligi Sprawiedliwych, nie trafiając nigdy na żadnego przechodnia, na żadną latarnię, ani na nic innego, bo nie było to przecież pieprzone Grand Theft Auto.
I cały czas zielone. I zielone. I zielone.
Every day I wake up
Every day I wake up alone
Telefon zaczął wibrować i informować schlanym głosem nastolatki z Plotkary o nowym połączeniu. Oczywiście, Maciek w żadnym wypadku nie powinien odbierać telefonu w trakcie prowadzeniu samochodu. Nie powinien robić też bardzo wielu innych rzeczy, jak choćby podpalanie kociego ogona, rozmawianie z jego właścicielem, czy jazda terenem zabudowanym w godzinach porannych z prędkością ponad stu kilometrów na godzinę.
Ale droga była pusta, tak samo jak chodniki. A on miał to wszystko gdzieś.
- Halo?! - krzyknął w słuchawkę, przyciszając jednocześnie radio, w którym Steven Tyler poważnie nadwyrężał swoje struny głosowe.
- Witaj, mój drogi. Jak sobie radzisz? - odpowiedział znajomy głos, należący do jednego spośród jego nielicznych przyjaciół.
- Jakoś. Permanentna depresja nie opuszcza mnie ani na chwilę, ale póki co objawia się jedynie oglądaniem kreskówek, słuchaniem bluesa i czytaniem wypocin Jacka Kerouaca. A ty?
- Całkiem dobrze. Dzwonię właściwie tylko po to, żeby zapytać, czy nie chciałbyś wpaść może po południu na maleńką partyjkę golfa ze mną i moim ojcem? Chcę zobaczyć, czy może to dałoby radę wykuć uśmiech na tej twojej zakazanej mordzie.
- Nie, stary, dzięki. Nie wpadnę. Z twoim starym nie da się grać.
- Ha, dobre. Czy jest w takim razie coś, co mógłbym dla ciebie zrobić?
- Pozwolisz, że zacytuję Lemmy'ego Kilmistera?
- Hm?
- „Stuknęła mi sześćdziesiątka, a wciąż jeszcze nie przeleciałem Jennifer Lopez.”
- No, nie przesadzajmy. Poza tym daleko ci do sześćdziesiątki.
- Fakt. Bywaj więc, bracie.
Nie wiedzieć czemu, usłyszał stłumiony śmiech po drugiej stronie słuchawki.
- Do usłyszenia, Humbercie.
***
Choć dziecko urodziło się w tak niezwykłych okolicznościach, a matka nie poświęcała mu przesadnie wiele czasu, dorastało mu się nad wyraz dobrze. Duża z pewnością zasługa w tym jego ojca, który martwił się o swoją pociechę do tego stopnia, że w trosce o jej prawidłowy rozwój kupił mu w trzy dni po narodzinach pierwsze PlayStation, przy którym chłopiec nie spędzał zbyt wiele czasu, ponieważ był noworodkiem, a jedyny telewizor w domu nader często okupywany był przez matkę.
Mimo to ojciec znajdował raz na tydzień chwilę czasu, by pograć sobie w Resident Evil, co niezbyt podobało się jego małżonce, która twierdziła, że dziecko może mieć koszmary przez te kanciaste, rozpikselowane zombiaki. Zdecydowanie wolała, gdy jej mąż grał w Raymana lub Crasha Bandicoota. Była w tym pewna hipokryzja, gdyż sama, gdy męża nie było, pocinała w Mortal Kombat, wyładowując frustrację dnia codziennego, wyrywając głowy wraz z kręgosłupami.
Szybko też okazało się, że nowy członek rodziny należy do dzieci bardzo inteligentnych. Oczywiście, nie aż tak inteligentnych jak Michael Kearney, który mając pół roku powiedział do swojego pediatry „mam infekcję lewego ucha”. Jedynymi światłymi myślami jakie nas bohater wypowiedział mając pół roku do kogokolwiek były: „mama”, „baba” oraz „ajci”. Przy czym „ajci” miało wbrew pozorom całkiem głębokie znaczenie: oznaczało długą podróż, na przykład na spacer, lub do babci na Żoliborz.
Tak czy siak, dzieciak był naprawdę inteligentny, o czym niech świadczy fakt, że umiejętność czytania opanował całkiem nieźle w wieku lat trzech, czyli znacznie szybciej niż jego ojciec, a już na pewno szybciej niż matka. Zaś gdy chłopiec liczył pięć wiosen, rodzice prosili go o pomoc w przejściu kolejnych poziomów w Spyro the Dragon, co również stanowiło pewien ewenement.
Niestety, to prawdopodobnie wysoka inteligencja sprawiała, że nasz młody bohater nie radził sobie zbyt dobrze w kontaktach z rówieśnikami. Na placu zabaw nieustannie ktoś kradł mu zabawki, po czym stawał się ofiarą odwetu, co kończyło się zazwyczaj zakopaniem w piaskownicy lub oberwaniem w łeb takim wielkim, plastikowym mieczem. Rodzice pokrzywdzonych dzieci nie byli zachwyceni.
Oprócz tego nasz bohater, zamiast bawić się z innymi berbeciami, zwykle mianował sam siebie królem placu zabaw i wprowadzał w sielankowej okolicy istny terror. Zdarzało się na przykład, że siadał na jednym z pięciu miejsc karuzeli, a gdy inne dziecko chciało się dołączyć, samozwańczy dyktator wykrzywiał twarz w geście dezaprobaty, pokazywał kły, warczał i groził takiemu śmiałkowi za pomocą widelca. Nie dziwne więc, że wszyscy rówieśnicy uciekali na jego widok w popłochu.
Rodzice naszego bohatera zdawali sobie sprawę z sadystycznych skłonności swojej ponadprzeciętnie inteligentnej pociechy. Wbrew słowom swojej małżonki, ojciec nie uważał, by było to rezultatem oglądania He-Mana. Sądził, że dzieciak miał coś z głową i wyrośnie na zamkniętego w sobie, nielubianego, psychopatycznego samotnika. Takiego, jacy zwykle stają się głównymi przeciwnikami policji w serialach kryminalnych.
Niewiele brakowało, a wcale by się nie pomylił.
***
Maciek przekręcił klamkę i otworzył drzwi. Nigdy nie zamykał ich na klucz, ponieważ włamywacze byli w jego świecie abstrakcją.
W holu czekała już na niego roześmiana i uradowana jego obecnością „Amelia”.
- Cześć, kochanie! - wykrzyknęła najsłodszym głosikiem jaki jej ciało potrafiło z siebie wydobyć. - Tęskniłam za tobą! Gdzie się podziewałeś?
- Chlałem, imprezowałem i pieprzyłem małoletnie dziwki - odpowiedział, wymijając małżonkę i zmierzając do kuchni. Był głodny, a oczywiście nie przyszło mu do głowy, by zjeść coś na mieście.
- To świetnie - odpowiedziała kobieta bez cienia sarkazmu. - I jak się bawiłeś?
Poker face.
Nie odpowiedział.
Otworzył lodówkę. Oczywiście była wypełniona każdym rodzajem jedzenia, na jaki mógł aktualnie mieć ochotę. Maciek z całego serca marzył o sytuacji, gdy otworzy tę cholerną lodówkę z nieziemską jazdą na waniliowe Danio, a zamiast niego będzie musiał zadowolić się Monte. Oddałby za ten moment wszystkie te cholerne ostrygi, kawior i inne pierdoły charakterystyczne dla burżujów, a nie nadające się do jedzenia dla kogoś bez kija w dupie.
Wyjął pizzę z tuńczykiem. Była świeżutka i chrupiąca.
No, kurwa, niemożliwe.
- Wstawić ci ją do piekarnika? - zapytała „Amelia”.
- Dzięki, sam to zrobię - odparł, nawet na nią nie patrząc.
Nie znał się zbytnio na obsłudze piekarnika, zresztą nie chciało mu się czekać na podobne pierdoły. Zamierzał wstawić pizzę do mikrofalówki. Kiedyś przeczytał w necie, że wraz z posiłkiem należy umieszczać w urządzeniu szklankę wody. Zawsze to robił i jedzenie było pyszne. Zastanawiał się czasem, co by się stało, gdyby o tym zapomniał. Czy wtedy pizza stałaby się wstrętna i gumowa.
Pewnie nie.
- A co mogę dla ciebie zrobić? - zapytała małżonka.
- Strzel sobie w łeb - odparł, nastawiając mikrofalę.
Przez chwilę nastała niemal absolutna cisza, przerwana tylko głośnym piknięciem przycisku „start”, a następnie zakłócona nieco irytującym szumem urządzenia.
- Naprawdę tego chcesz? - usłyszał jej przerażająco spokojny głos.
Odwrócił się i sięgnął po szklankę. Zamierzał nalać sobie czegoś mocnego. Spojrzał „Amelii” w oczy.
- A zrobiłabyś to? - spytał, wyjmując z barku butelkę.
- Zrobiłabym dla ciebie wszystko.
Poker face po raz kolejny. Miał już tego dość.
- Wypierdalaj więc - rzucił, a ona posłusznie odeszła.
Wlał w siebie alkohol za jednym podejściem. Mikrofalówka ogłosiła, że jej praca jest już zakończona. Maciek jakoś stracił apetyt. Zostawił pizzę tam, gdzie była i postanowił jednak wszamać coś na mieście.
Ruszył w kierunku drzwi.
- Gdzie idziesz? - usłyszał głos „Amelii”.
Mimowolnie się wzdrygnął.
- W świat - odpowiedział, nie odwracając się.
- Kiedy wrócisz?
- Nigdy.
- I tak będę na ciebie czekać.
- I żebyś zdechła podczas tego czekania.
- Dlaczego jesteś dziś taki?
O, a to coś nowego. Nigdy nie zadawała podobnych pytań. Czyżby jego ukochana małżonka zyskała choć maleńką szczyptę charakteru? Postanowił to sprawdzić. Odwrócił się i spojrzał jej w oczy.
- Z powodu napisu „made in china” nad twoimi pośladkami - oznajmił.
- Co? Jakiego napisu?
- Jesteś wadliwa.
- Nieprawda.
- Prawda.
- Kocham cię.
- Błagam. To nie jest, kurwa, telenowela. „Kocham cię” tu nie pomoże, deszcz nie pada, zero romantyzmu, a nie jesteśmy w Bollywood, więc nawet nic nie zaśpiewamy. Buzi też nie dostaniesz. Zejdź mi już z oczu ponieważ widok takiej żałosnej podróby człowieka doprowadza mnie do pasji. Tylko cudem cię jeszcze nie zabiłem, a denerwujesz mnie do tego stopnia, że pistolet sam mi się odbezpiecza, więc lepiej dla ciebie będzie jeśli dostosujesz się do moich wymagań i wypełnisz co do joty moje następne polecenie.
- Jakie?
- Takie samo jak poprzednie. „Wypierdalaj”.
Kobieta chyba niezbyt wiedziała, co odpowiedzieć na równie zgrabną przemowę (jej mąż wymyślił ją już dawno, ale jeszcze nie miał okazji wygłosić jej na głos) więc tylko odwróciła się i odeszła. Maćkowi zdawało się, że widzi łzy w jej oczach.
„Chyba sobie ze mnie jaja robisz” - pomyślał.
Nie brał samochodu. Swoje kroki skierował do pobliskiego baru.
***
Lata mijały wesoło, aż w końcu nasz bohater miał okazję świętować szóste urodziny. Z tej okazji zaproszona została cała rodzina, za którą co prawda żadne z rodziców nie przepadało, ale jakoś tak nie wypadało nie gościć jej w tak wyjątkowym dniu. Kupiono też całkiem niczego sobie tort, świeczki, a w ramach głównego prezentu bardzo fajny, czerwony rower, do którego niestety trzeba było wymienić kask, ponieważ okazał się za ciasny na całkiem sporą głowę świeżo upieczonego sześciolatka. Jego twierdził, że to z powodu nadmiernej inteligencji, rzecz jasna.
Oprócz tego nasz maluch otrzymał genialnie zaprojektowanego plastikowego He-Mana, który poruszał kończynami, kolejkę do składania (którą bawił się wyłącznie jego tata po powrocie z pracy) oraz dwadzieścia złotych od cioci Marzenki, która nigdy nie była zbyt dobra w wybieraniu prezentów. Dziadkowie również obiecali mu prezent, ale podobno nie zdążyli go kupić. Obiecali wręczyć podarunek za dwa tygodnie. Nigdy tego nie zrobili, a na imprezie dziadek Wojciech pokłócił się z wujkiem Markiem, w wyniku czego ten drugi dostał w ryj i musiał jechać do szpitala, ponieważ szczęka wypadła mu z zawiasów, czy coś takiego. Dziadek Wojciech miał parę w łapie.
Tak czy siak, wraz z szóstą świeczką na torcie, nadszedł czas, by nasz bohater rozpoczął edukację w szkole podstawowej. Do przedszkola nigdy w życiu nie uczęszczał, ponieważ rodzice całkiem słusznie stwierdzili, że ich dziecko nie jest do końca normalne i z takim nastawieniem do rówieśników, wymorduje całą swoją grupę i narobi strasznego wstydu. Nie warto było ryzykować.
Niestety, ojciec chłopca większość życia spędzał w pracy, a zerówka nie była w tych czasach obowiązkowa, więc matce brakło nieco motywacji, by podnieść się z fotela i zapisać pociechę do wspomnianego przybytku wiedzy. Za każdym razem, gdy miała to zrobić, jakaś całkiem niespodziewana przeszkoda stawała jej na drodze i uniemożliwiała dostarczenie odpowiednich dokumentów. To zapomniała, to tramwaj jej uciekł, to nie miała czasu, a to właśnie leciał nowy odcinek Władcy Zwierząt. Sytuacja zakończyła się tak, że zamiast na nauce i rozwoju swojej ponadprzeciętnej inteligencji, nasz młody bohater spędził cały siódmy rok swojego życia na graniu w Spyro i Tekkena oraz śmianiu się z okolicznych dzieciaków, które nie miały w posiadaniu równie fajnego roweru.
Dobrze, że nas maluch potrafił już czytać i znajdował przyjemność w uczeniu się na pamięć wierszyków Brzechwy I Tuwima. W przeciwnym razie jego przyszłość mogłaby okazać się naprawdę pochmurna. Naprawdę, naprawdę pochmurna.
Na szczęście nadeszły siódme urodziny, wyprawione z mniejszą pompą niż poprzednio, ale i tak całkiem zgrabnie (z gości zabrakło tylko wujka Marka, który za bardzo cenił sobie zdrowie). Tym razem głównym prezentem jaki otrzymał nasz bohater był tornister z pełnym wyposażeniem, co akurat średnio mu się spodobało. Ale za to w komplecie do He-Mana dostał całkiem fajnego Szkieletora.
I już kilka tygodni później rozpoczął naukę w klasie pierwszej.
Niestety dość szybko okazało się, że umysł chłopca nie jest w stanie znieść podobnej odpowiedzialności, co zaowocowało jeszcze gorszym zachowaniem niż to, jakie nasz bohater zwykł uskuteczniać na placu zabaw. Już w pierwszym miesiącu nauki, rodzice zostali wezwani do szkoły aż osiem razy i to nieraz z powodów naprawdę niezwykłych. Zdarzyło się na przykład, że nasz maluch wplątał koleżance z klasy gumę do żucia we włosy. I zrobił to tak skutecznie, że biedna dziewczynka musiała pożegnać się ze swoimi pięknymi, złotymi lokami. Na pytanie czemu to zrobił, odpowiedział: „bo ta kulwa mnie wkulwiła”.
Tak, pomijając kwestię słownictwa chłopca, łatwo zauważyć, że nie potrafił on wymawiać głoski „r”. Oprócz tego bardzo pluł się przy wypowiadaniu czegokolwiek i seplenił niesamowicie. Stanowiło to dość poważny problem i rodzice doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Ojciec, z powodu nadmiaru pracy, pozostawił tę sprawę do załatwienia matce. Jak to się skończyło, możemy się domyślać. Ostatecznie, nasz maluch sam skorygował wszystkie swoje wady wymowy, ale dopiero w życiu dorosłym.
Nikt nie zwrócił jednak uwagi, że to właśnie te defekty (i reakcja pozostałych dzieci, gdy je zauważyły), były jednymi z głównych powodów agresji naszego bohatera. Oczywiście jednymi, ale nie jedynymi. Wciąż przecież pozostawał psychopatą.
I tak mijały kolejne tygodnie, podczas których dzieci i nauczyciele coraz bardziej nienawidzili biednego (choć sam był sobie winien) dzieciaka. A rodzice musieli na każdym zebraniu (na które przyszli, bo mieli w zwyczaju ich unikać) wstydzić się niemożebnie i czerwienić aż po uszy. Wybrykom naszego bohatera nie było końca, a z każdym kolejnym miesiącem przybierały coraz wymyślniejsze formy. Gdy chłopiec całkiem celowo zamordował klasowego chomika wrzucając go do akwarium z rybkami, po czym, gdy stworzenie utonęło, wylał zawartość naczynia na grupkę dziewczyn, wezwano policję. Powiadomiono też opiekę społeczną, która, co ciekawe, nie stwierdziła braków w wychowaniu naszego bohatera. Jego opiekunowie zmuszeni byli tylko zapłacić za wyrządzone przez niego szkody. A on dostał zakaz wychodzenia na wszystkie wycieczki, o którym jednak, po kilku miesiącach, kompletnie zapomniano.
Ale dzieci pamiętały. I wcale nie wybaczyły szkolnemu łobuzowi. Wciąż miały w główkach obrazy wszystkich krzywd, jakie im wyrządził. I w końcu, w dzień zakończenia roku szkolnego, w ostatnim dniu uczęszczania do klasy drugiej, całą klasą złapały go, zaciągnęły na boisko i tam spuścilły solidny łomot. Chłopiec wylądował w szpitalu.
I właśnie wtedy coś w nim pękło.
***
- Nalej mi najdroższego gówna jakie masz na składzie.
- Wszystko w porządku, stary?
- Pytasz tylko dlatego, że tego chcę, prawda?
- Nie powiem ci.
- Bo?
- Nie chcesz znać odpowiedzi na to pytanie.
Bar był niemal zupełnie pusty; jedyną duszą prócz Maćka i właściciela był jakiś wysuszony staruszek, który spędzał w tym przybytku każdy dzień, popijając samotnie piwo, przegryzając czasem jakimś paluszkiem czy śledzikiem, opowiadając każdemu kto się napatoczy smutną historię swojego życia, rozpaczliwie poszukując świadomości, że jego egzystencja ma jeszcze jakiekolwiek znaczenie.
Pod sufitem wisiał niewielki telewizor. Od dawna nie działał w nim dźwięk, ale może to i dobrze, bo leciał jakiś program o puszczalskich nastolatkach, które liczą na zrobienie kariery, ponieważ w wieku szesnastu lat wyrzuciły dzieciaka z rozepchanej szczęściem waginy. Krążą legendy, że kiedyś na MTV leciała muzyka.
Aktualnie muzyka leciała ze starego, pierdzącego radia, stojącego przy ladzie.
„Tears in Heaven” Erica Claptona.
A Maciek żalił się biednemu Barmanowi, nie różniąc się pod tym względem od smutnego dziadka.
- Po co ja z tobą rozmawiam? Czy ty w ogóle istniejesz?
- A czy ma to jakiekolwiek znaczenie?
- Dla mnie ma.
- A nie powinno. Ważne, że ty istniejesz.
Czasem, gdy nie mamy już nikogo, potrzebujemy wygadać się komukolwiek, nawet ze świadomością, że ten ktoś ma nas gdzieś. A jeśli nie mamy nawet znajomego barmana, który lubi brać od nas kasę i dolewać nam drinki, to szukamy w takiej sytuacji pomocy od bytów nadnaturalnych. Maciek zawsze uważał, że to stąd właśnie bierze się wiara w Boga.
Dziś już nie był tego taki pewien.
- Jak sądzisz, kim jestem?
- Rozgoryczonym skurwielem.
- A kim powinienem być?
- Wciąż przepełnionym cynizmem i żółcią, ale przynajmniej szczęśliwym skurwielem.
- Nie jestem szczęśliwy.
- Wiem. I widzę.
- Co z tego wynika?
- Że człowiek jest bardzo dziwnym stworzeniem. Możesz spełnić wszystkie jego marzenia, a on na końcu będzie jeszcze bardziej nieszczęśliwy niż wcześniej.
- Święta, cholera, racja.
- Święta. To jest to słowo.
Piosenki zmieniały się jak w kalejdoskopie, ale choć do uszu Maćka docierali Bee Gees, Rihanna czy Madonna, w jego głowie wciąż pozostawał Clapton, żegnający się z synem. Może wynikało to z faktu, że nasz bohater też właśnie się z czymś żegnał. A może po prostu udzielił mu się nastrój piosenki, który tak bardzo pasował do jego odczuć.
Szklanka po szklance. Szklanka po szklance. Nawet dziadek już odpadł.
A barman wciąż słuchał.
I, czy to pod wpływem alkoholu, czy nastroju, czy po prostu już tak miał, stawał się wyrocznią.
- Życie ssie.
- Nie. Życie jest wspaniałe. A przynajmniej może być wspaniałe.
- Więc co ty na to, żebym olał wszystko, wsiadł w samochód i po prostu odjechał?
- Doskonały pomysł.
- Poważnie?
- Poważnie. Ale tylko jeśli naprawdę jesteś gotów.
A Maciek był gotów.
Tylko potrzebował czasu, żeby to zrozumieć.
***
Dni mijały, a nasz bohater coraz głębiej uciekał w świat fantazji, co niepokoiło wszystkich w jego otoczeniu, ale tylko ojciec chłopca zauważył, że dziecko coraz bardziej zaczyna przypominać swoją matkę. Całe godziny spędzał przed telewizorem, czy to z pilotem, czy to z padem w dłoniach. Szlabany na konsolę czy kreskówki w niczym nie pomagały. Chłopiec sięgał wtedy po kartkę i długopis lub po książkę, uciekając do obrazów, których nie tworzyła technika, lecz jego ręka i wyobraźnia.
Z czasem rysunki naszego malucha zaczęły układać się w spójną, kompozycyjną całość, tworzyć styl i piękno, nawet jeśli utopione w krwi i mroku. Bo dzieła chłopca nie były wesołe. Nawet jeśli rysował sielankę: pieska, dom i trawę, to dało się w nich zauważyć jakieś psychodeliczne rysy, jakieś głębsze, przerażające przesłanie, które bardzo niepokoiło i rodziców, i nauczycieli.
Ale naszego bohatera wcale nie opętał Szatan, ani nie rodził się w nim morderca. Po prostu rysował to co czuł. I doskonale zdawał sobie sprawę, że jego dzieła są dziwne. Wiedział, że rysuje wypaczoną, zagiętą rzeczywistość i robił to całkiem świadomie. Tylko nikt nie mógł o tym usłyszeć, ponieważ chłopiec już prawie nigdy z nikim nie rozmawiał.
Tak spędził całe wakacje i następny rok szkolny.
Nie wychodził na dwór, ponieważ nic go tam nie interesowało. Nie spotykał się z kolegami, ponieważ ich nie posiadał. Twierdził, że nie potrzebuje Wystarczyła mu wyobraźnia.
Gdy nauczyciele wybierali go do odpowiedzi, zawsze twierdził, że nic nie umie. Zdobywał pałę za pałą, ale sprawdziany zawsze pisał znośnie. Nie rewelacyjnie, ale znośnie. Ostatecznie przeszedł przez trzecią klasę ledwie, ale zdawałoby się, że bez trudu. Wyglądał, jakby wszystko umiał, tylko z jakiegoś nieznanego nikomu powodu nie chciał dzielić się swoją wiedzą ze światem. Może i rzeczywiście tak było. Nigdy już się tego nie dowiemy.
W wakacje między klasą trzecią i czwartą, rodzice zabrali go do psychologa. Ten stwierdził zaburzenia w rozwoju, długo rozmawiał z naszym bohaterem, pokazywał mu obrazki i kazał rysować drzewka. Gdy jego polecenia były wykonywane, kiwał tylko głową z bardzo mądrym wyrazem twarzy i drapał się po siwej brodzie. Ostatecznie zapisał chłopcu witaminy. Kazał też przychodzić częściej.
Przed następnym spotkaniem nasz maluch wzbraniał się tak bardzo, że niemal odgryzł ojcu palec, gdy ten próbował wepchnąć dzieciaka do samochodu. Po tym zdarzeniu rodzice zrezygnowali.
Na początku czwartej klasy, chłopiec zaczął wszędzie nosić ze sobą szkicownik. Wciąż rysował dziwaczne obrazy, wzbudzając jeszcze większy śmiech i pogardę u rówieśników. Zawsze walczymy ze strachem. A strach wzbudza w nas to, co choć trochę się od nas różni.
Tak minęła bohaterowi cała podstawówka. Z każdym dniem, coraz dalej od normalnego, społecznie akceptowanego życia.
***
Winda pędziła w górę z ogromną prędkością, jednak w niewielkim pomieszczeniu nie dało się odczuć tego pędu. Panował tam niezwykły spokój. Maciek zastanawiał się, czy ta winda nie jest przypadkiem jego życiem, śpieszącym do końca z szybkością błyskawicy, przelatując obok kolejnych lat, kolejnych pięter egzystencji, naokoło niego: niezmiennego, zawsze przerażająco spokojnego centrum własnego, osobistego wszechświata.
Drzwi otworzyły się. Zagrała melodyjka, która pojawiała się również, gdy Mario ściągał flagę na końcu każdego poziomu. O, Browserze. Ten gość ma poczucie humoru.
Maciek wyszedł z windy na korytarz, oczywiście tak długi, że w pewnym momencie ściany scalały się w jedną, nieskończoną kreskę, tworząc taki niezwykły, pionowy horyzont. Gdyby ktokolwiek chciał dojść do samego końca, musiałby poświęcić na to chyba całe życie, albo i całą wieczność. Jeśli w ogóle był jakiś koniec.
To metafora, prawda?
Maciek nie lubił tego miejsca i nie lubił popisywania się długością czegokolwiek. Nie żeby miał jakieś kompleksy. Po prostu wydawało mu się to niezwykle dziecinne, niepasujące do miejsca w którym się znajdował, do dorosłych ludzi. Ale przecież wszyscy jesteśmy dużymi dzieciakami, nie? Dużymi dzieciakami, które myślą, że rewolwer powiększy im penisa.
Maciek wyrzucił rewolwer godzinę temu. Prosto do kanału.
Ruszył korytarzem. Nie był umówiony, ale nie miał w zwyczaju przejmować się podobnymi pierdołami. Poza tym już wielokrotnie zapraszano go do tego miejsca i choć wciąż odmawiał, czuł się tu mile widziany. Zauważył automat z colą i zakupił puszkę. Zamiast reszty, automat oddał mu pięciozłotówkę, którą Maciek do niego wrzucił.
Cola była zimna i pyszna. Oczywiście.
Nie miał pojęcia do których drzwi powinien się kierować, znał tylko piętro. Szedł więc przed siebie, aż dopadło go zwątpienie. W końcu jednak, po kilkunastu minutach marszu, spotkał sprzątaczkę. Podszedł do niej i zapytał o drogę.
- Proszę pana, ja tu tylko sprzątam - odparła kobieta.
- Po cholerę tu sprzątać? Przecież jest czysto.
- No właśnie, proszę pana. A wyobraża pan sobie, jaki syf by był, gdyby nikt tego nie robił?
Zostawił ją i poszedł dalej. Znalazł drzwi ze swoim nazwiskiem. Otworzył je.
Za nimi znajdowały się schody.
- Widzę, że pan znalazł. A widzi pan? Zawsze lepiej samemu znaleźć, niż obcych ludzi pytać.
- W górę czy w dół? - zapytał Maciek.
- No raczej, że w górę. Z dołu żeś pan przecież przyszedł.
Poszedł więc w górę. Włożył słuchawki do uszu i wspinał się, żłopiąc colę i słuchając na iPhonie skrzeczenia Axla Rose'a. Myślał tylko o tym, żeby wreszcie mieć już całe to gówno za sobą.
I w końcu dotarł.
Był w czymś na kształt sali konferencyjnej. Rozciągał się tu gigantyczny, owalny stół. Maciek nie potrafił rozpoznać nikogo, kto się przy nim znajdował, ale nie zaskoczyło go to zbytnio. Nigdy nie zwracał uwagi na ludzi w garniturach. Byli dla niego niczym smog na ulicach, niezbyt przyjemnym elementem tła, który trzeba zaakceptować, ale lepiej nie zwracać na niego zbytniej uwagi.
Na blacie stało od cholery filiżanek, kubków ze Starbucksa oraz tabletów. Na niektórych zamiast dokumentów otwarte było Plants vs. Zombies. Bardzo, bardzo dziwne.
Gdzieś w tym tłumie urzędasów musiał znajdować się jeden spośród niewielu przyjaciół Maćka. Z początku nie mógł go wypatrzeć, ale w końcu ten sam się wychylił. Uśmiechnął się i strzelił palcami, jak miał w zwyczaju robić bez żadnego powodu. Teraz też prawdopodobnie nie oznaczało to niczego.
- Tyle razy cię zapraszałem, stary - powiedział. - Tyle razy cię zapraszałem, a ty zawsze nie. No widzisz, a teraz, kiedy łaskawie przylazłeś, my jesteśmy trochę zajęci...
- Właśnie widzę - Rozejrzał się niepewnie. Wszyscy w pomieszczeniu gapili się na niego, co sprawiało, że czuł się bardzo niekomfortowo. - Spokojnie, bracie. Ja do twojego starego.
- Skoro tak... - rzekł mężczyzna przy szczycie stołu. Miał miły głos. - Czekaliśmy na ciebie, Leonie.
- Nazywam się Maciek, wiesz?
Nastała cisza. Wciąż wszyscy się w niego wpatrywali, a teraz na ich twarzach malowało się zaskoczenie zmieszane z ciekawością.
- Nazywasz się Maciek. Widzisz, dawno się nie widzieliśmy. Nie miałem pojęcia, że tyle się u ciebie zmieniło.
- No.
- Więc już czas.
- Już czas.
Mężczyzna uśmiechnął się.
A potem nie było już niczego.
***
Na zakończenie klasy szóstej nasz bohater nie poszedł. Z początku rodzice próbowali go namówić, ale on nie zamierzał ruszyć się z domu. W końcu ojciec zaproponował, żeby odpuścić, a matka przyznała mu rację. Coraz częściej stosowali tę taktykę przy wszystkich problemach w wychowaniu syna.
Do gimnazjum poszedł rejonowego, gdyż z takimi wynikami i tak nie mógł liczyć na miejsce w żadnym innym. Dostał się do klasy w której było zaledwie kilku jego starych znajomych. Być może by go to ucieszyło, gdyby nie było mu aż tak bardzo wszystko jedno.
Uroczystość odbyła się na sali gimnastycznej. Chłopiec przyszedł dosyć wcześnie, gdyż rodzice od samego rana byli bardzo podekscytowani, a on nie mógł tego znieść. Usiadł na jednej z ławek, po czym zgarbiony, bo pozbawiony oparcia, zaczął tworzyć.
W szkicowniku powoli zaczęły pojawiać się kształty. Najpierw koła i kreski, niczym manekiny na wystawach sklepowych, z czasem zaczęły nabierać szczegółów, a jeden z bohomazów naprawdę coraz bardziej przypominał kobietę. Stała ona w poszarpanej sukni, z nożem rzeźnickim w dłoni i dziwnym, obłąkańczym uśmiechem wymalowanym na twarzy. Zaś obok niej, z niewinnym, pełnym dobrych nadziei wyrazem pyska, siedział sobie maleńki, włochaty szczeniaczek.
- Ona chce go zabić, prawda? - nasz bohater usłyszał cieniutki głosik.
Dopiero teraz się zorientował, że jego rysunek powstawał dość długo. Sala była pełna, a uroczystość właśnie miała się rozpocząć. Obok niego siedziała elegancko ubrana dziewczyna z piegowatą twarzą i jasnymi włosami związanymi w dwa kucyki, przez co przypominała nieco Dee Dee z Laboratorium Dextera. Jedynym elementem, który psuł wspaniale szykowny obraz jej wyglądu, było szare piórko, wciśnięte za jedną z gumek w jej włosach. Dziewczyna ignorowała otoczenie i wpatrywała się bezczelnie w szkicownik naszego malucha.
- Hę? - popisał się elokwencją chłopiec.
- Ona chce go zabić, prawda? - powtórzyła dziewczyna. Troszkę sepleniła.
- Umm... Tak. Jasne.
- Dlaczego?
Zaskoczyło go to pytanie. Właściwie dlaczego to dziwaczne stworzenie wykazywało zainteresowanie jego dziełem? Dlaczego nie uznała go za świra, widząc uśmiech stworzonej przez niego postaci?
Z ciekawości postanowił jej odpowiedzieć.
- Bo on jej przypomina innego pieska. Miała kiedyś bardzo podobnego, ale walnął go samochód.
- I dlatego chce zabić go nożem?
- Tak. No bo tęskni i jest zła, że gdzieś chodzi sobie taki sam szczeniak jak jej.
- Skoro tak, to ona jest tak samo biedna jak ten piesek.
Spojrzał na nią zaskoczony. Zawsze w głębi duszy uważał się za geniusza. Twierdził, że to on rozumie innych i ich ból, a pozostali ludzie są przerażająco głupi. To między innymi dlatego nie mógł się z nimi porozumieć. Nasz bohater w żadnym razie nie spodziewał się, że ta ułożona istotka może mieć równie głębokie przemyślenia.
- Po co ci to piórko? - zapytał, tylko po to, by wydobyć z siebie jakiś głos.
- A, to... - Dziewczyna wyplątała je z włosów i pokazała mu dokładniej. Miała jakiś dziwny uśmiech na twarzy. - Znalazłam je dziś rano na parapecie. Anioł mi zostawił.
- Jak dla mnie to raczej gołąb.
Nie miał pojęcia dlaczego to powiedział. Być może uruchomił się jakiś mechanizm obronny. Przecież nigdy nie był miły dla ludzi, więc nie łatwo było mu powiedzieć jakiekolwiek zdanie bez szczypty sarkazmu i złośliwości. Natychmiast gdy słowa opuściły jego usta, pożałował ich.
Ale ona się nie obraziła.
- Głupi jesteś - powiedziała tylko. - Jak się nazywasz?
- Maciek. Ale możesz mi mówić Humbert von Gikkingen.
- Tak jak baron z Szeptu Serca?
Teraz on również się uśmiechnął.
- Oglądałaś Szept Serca?
- Oczywiście. Weź narysuj barona!
Przerzucił stronę w szkicowniku i natychmiast zabrał się za wypełnianie polecenia dziewczyny. Gdy miał już wstępny szkic musiał przerwać pracę, bo na salę gimnastyczną wprowadzany był sztandar i trzeba było odśpiewać hymn. Właśnie wtedy, gdy reszta ludzi powtarzała refren, on pochylił się i zapytał szeptem:
- A ty jak masz na imię?
- Tak naprawdę to Ola - powiedziała dziewczyna. - Ale wolę, żebyś mówił mi Amelia.
I od tego momentu nasz bohater już nigdy nie był sam.
Nigdy, aż do swojej śmierci.
22.12.2013
Milion poprawek zrobiono w styczniu 2015
Poscriptum 1:
Wcześniej opublikowałem to opowiadanie w kilku miejscach pod tytułem "Mój osobisty wszechświat". Furory nie zrobiło.
Poscriptum 2:
Nowy tytuł pochodzi z dowcipu z brodą dłuższą, niż ta, którą szczyci się Saruman Wielu Barw. Przytoczę go tutaj:
Jezus i Mojżesz grają w golfa. Jezus uderza, piłeczka leci, leci... wpada do jeziorka i pływa po powierzchni. Jezus idzie po wodzie uderza i piłka trafi do dołka. Teraz kolejka Mojżesza. Uderza i piłka wpada do jeziorka i tonie. Mojżesz rozdziela wodę, uderza w piłeczkę, a ta trafia do dołka.
Przychodzi starzec i pyta się:
- Mogę z wami zagrać?
Mojżesz i Jezus po krótkiej naradzie zgadzają się.
Starzec uderza... piłeczka trafia do jeziorka, połyka ją ryba, rybę łapie ptak, leci z nią w powietrzu, rozpruwa, piłeczka wypada z ryby i wpada do dołka. W tym momencie Mojżesz mówi do Jezusa:
- No wiesz co! Z Twoim starym to się nie da grać!
Na podłodze, zaraz obok łóżka, leżała rozbita butelka po tequili. Pomyślał, że tequila to cholernie męski napój. Tak bardzo, że po opróżnieniu kilku butelek miał ochotę wyjąć spod poduszki rewolwer, zakręcić wąsem (którego nie posiadał) i wdać w efektowną strzelaninę z okrutnym baronem narkotykowym. O tak cholernie męski. Dopiero amerykańska popkultura zrobiła z niego idealny alkohol dla napalonych dziwek w kowbojskich kapeluszach.
Zaśmiał się z faktu, że tak idiotyczne myśli przychodzą mu do głowy.
Zastanawiał się przez chwilę, czy nie powinien posprzątać rozbitego szkła, ale ostatecznie uznał, że chore zasady jego świata i tak nie pozwolą nikomu się skaleczyć.
Oczywiście nie miał kaca.
Podniósł się i klepnął w jeden z wystających spod kołdry tyłków. Pośladki zatrzęsły się od uderzenia, a ich śpiąca właścicielka mruknęła coś niezrozumiałego, po czym obróciła się na bok, odkrywając resztę nagiego ciała. Maciek odkrył, że dziewczyna wcale nie była naturalną blondynką.
Oczywiście nazywał siebie Maćkiem tylko w myślach. Używanie tego imienia głośno zepsułoby mu wizerunek. Tu nazywał się różnie: John, Michael, Leon (na cześć tego zajebistego filmu z Natalie Portman) lub, gdy miał gorszy dzień, baron Humbert von Gikkingen.
Usiadł na skraju łóżka i wymacał na podłodze paczkę papierosów. Był w niej jeszcze jeden, ostatni. Wyjął go i zapalił. Zapalniczkę miał zawsze pod ręką.
Dawniej nie tykał papierosów z obawy o zdrowie. Kiedy mógł już to olać, odkrył, że palenie nie jest aż tak przyjemne, jak mogłoby się wydawać, ani w żadnym wypadu warte uzależnienia. Ale skoro i tak nie miał nic lepszego do roboty, mógł czasem zajarać jednego, bo, przy wszystkich wadach, trzeba było przyznać, że całkiem to uspokajające.
Włączył telewizor. Światło niemal go oślepiło, nie budząc jednak leżących obok cycków z przyczepioną resztą kobiecego ciała. Maciek zawsze chciał mieć ogromny, zajmujący całą ścianę odbiornik, całkiem jak Barney Stinson w „Jak poznałem waszą matkę”. Oczywiście oglądanie czegokolwiek takich rozmiarów nie było ani trochę wygodne, więc zazwyczaj zmniejszał obraz, który zajmował wtedy zwykle jakąś jedną piątą ekranu.
Dawniej miał zwyczaj wstawania pół godziny przed Amelią i oglądania nagranych odcinków Spongeboba. Zawał sobie sprawę, jak to głupie i dziecinne, ale nie mógł bez tego żyć, było mu potrzebne, tak jak poranna kawa małżonce. Zazwyczaj kiedy jego wybranka się budziła, czekała grzecznie na piosenkę końcową, po czym zabierała mężowi pilota i włączała Wiadomości, wyzywając go przy okazji od gówniarzy. Uważał to za słodkie.
Włączył Nickelodeon. Dziewczyny będą zachwycone, gdy się obudzą.
Rzecz jasna, Maciek nie zamierzał na to czekać. Oglądał kreskówkę, dopóki nie wypalił papierosa.
Spongebob i Patryk weszli do pomieszczenia wypełnionego materacami. Zajmowały całą przestrzeń, od ściany, do ściany; od podłogi, do sufitu.
- O jejku! - krzyknął Spongebob. - Jak myślisz, Patryku, ile ich tu wszystkich jest?
- Dziesięć - odpowiedział Patryk.
Maciek zachichotał, choć słyszał to już dziesiątki razy. Następnie, nie przejmując się brakiem popielniczki, zgasił niedopałek na podłodze. Zaczął się ubierać. Gdy był już gotowy do wyjścia, przypomniał sobie jeszcze o rewolwerze. Nie mógł go nie zabrać. Czuł się tak cholernie męski, gdy miał go przy sobie.
Podniósł stopę jednej z dziewczyn, by dostać się do poduszki. Jej właścicielka się przebudziła, ale gdy zobaczyła broń, natychmiast opadła z powrotem i udawała, że wciąż śpi.
Maciek uznał to za niezwykle zabawne.
Zostawił otwarte drzwi.
***
Dziecko urodziło się późnym wieczorem, żeby nie powiedzieć nocą, siódmego lipca, w drugiej połowie rozbrykanych lat dziewięćdziesiątych; epoki boysbandów, Xeny oraz skąpo ubranej, nastoletniej Britney Spears. Jego matka siedziała właśnie przed telewizorem, nadrabiając zaległe odcinki Miasteczka Twin Peaks i zajadając się lodami śmietankowo-truskawkowymi wprost z ogromnego półmiska, gdy poczuła ogromne skurcze, bardziej bolesne niż zwykle, co doprowadziło ją do paniki nawet większej niż widoczny na ekranie mówiący wspak stepujący karzeł. Natychmiast zadzwoniła do swojego małżonka, który polecił jej, by zapytała kogoś bardziej kompetentnego. Zapytała więc matki. Ta kazała jej niezwłocznie udać się do szpitala.
Kobieta zadzwoniła więc po taksówkę, w międzyczasie starając się ignorować ból i chłonąć opowieść karła. Gdy jej transport dotarł, zatrzymała odtwarzanie (odcinki miała nagrane na wideo) z postanowieniem, że obejrzy do końca, gdy już urodzi. Następnie włożyła na nogi puchate kapcie z Troskliwymi Misiami i ruszyła do samochodu. W taksówce odgrywała spanikowaną, umierającą z bólu kobietę, żeby kierowca się bardziej pośpieszył. Podziałało.
Mąż nie był przy niej, gdy rodziła. Na jego usprawiedliwienie należy dodać, że tego dnia miał naprawdę świetne karty, a zdaje się, że w tych czasach i tak nie wpuszczali jeszcze ojców na sale porodową. A nawet jeśli się mylę, małżonek naszej bohaterki i tak by na nią nie wszedł, ponieważ panicznie bał się krwi. Kilka godzin od telefonu żony, sam do niej zadzwonił i zapytał jak poszło.
- Masz syna, idioto! - odpowiedziała.
Wcześniej płeć dziecka nie była znana, ponieważ podczas badania USG niemowlę obróciło się tak, że widać było jedynie jego pośladki. Istnieje prawdopodobieństwo, że chciało w ten sposób przekazać światu jakąś wiadomość. Mógł to być jednak tylko przypadek. Nigdy już się tego nie dowiemy.
Wracając do tematu: gdy świeżo upieczony ojciec dowiedział się, że właśnie urodził mu się syn, popędził natychmiast do szpitala by go zobaczyć. Nie było wtedy jeszcze Facebooka, więc nie wystarczyło sięgnąć po telefon i zerknąć na profil swojej żony. W szpitalu tatuś nie tylko nie krył szczęścia, ale nawet śpiewał, tańczył i przytulał przypadkowe osoby, czym przyprawił jedną z pielęgniarek o nagły atak paniki. Nie wiedział, bo przecież skąd miał wiedzieć, że była ona w przeszłości ofiarą napaści na tle seksualnym.
Dowiedział się przy okazji, że jego żona jest rekordzistką nie tylko w przechodzeniu Super Mario Bros na Pegasusie, ale również w porodach. Lekarz powiedział, że jeszcze nigdy nie widział, by jakakolwiek kobieta urodziła pierwsze dziecko tak szybko. Porównał naszą bohaterkę, niezbyt urokliwie, do samicy bawoła, która wyrzuca dziecko z macicy i nawet tego nie zauważa. Zapytał w żartach, czy jej mąż przypadkiem nie wie, czy kobiecie się dokądś nie śpieszyło. Facet nie miał zielonego pojęcia.
Ale my za to wiemy doskonale, prawda?
***
Samochód pędził, rozmazując widoki za oknem i wbijając kota w tylną szybę tak mocno, że ta pewnie powoli zaczynała przyjmować jego kształt.
- Nie boisz się, że się rozpierdolisz? - zapytał kot.
- Skąd. Ja się nigdy nie rozbijam, przecież wiesz - odparł Maciek.
- A nie chciałbyś czasem rozjebać się na jakimś drzewie?
- Jakim drzewie? Tu nie ma, kurwa, drzew. Są tylko wielkie, sterczące penisy.
I tak było rzeczywiście.
- Masz dziwne marzenia - stwierdziło zwierzę.
- Bo jestem nienormalny. Poza tym to nie było marzenie, tylko zachcianka. Zobacz, już są z powrotem drzewa. A ty przestań wreszcie gadać.
I kot przestał.
A samochód pędził, rozmazując widoki za oknem i mijając skrzyżowania z prędkością błyskawicy, z szybkością Flasha z Ligi Sprawiedliwych, nie trafiając nigdy na żadnego przechodnia, na żadną latarnię, ani na nic innego, bo nie było to przecież pieprzone Grand Theft Auto.
I cały czas zielone. I zielone. I zielone.
Every day I wake up
Every day I wake up alone
Telefon zaczął wibrować i informować schlanym głosem nastolatki z Plotkary o nowym połączeniu. Oczywiście, Maciek w żadnym wypadku nie powinien odbierać telefonu w trakcie prowadzeniu samochodu. Nie powinien robić też bardzo wielu innych rzeczy, jak choćby podpalanie kociego ogona, rozmawianie z jego właścicielem, czy jazda terenem zabudowanym w godzinach porannych z prędkością ponad stu kilometrów na godzinę.
Ale droga była pusta, tak samo jak chodniki. A on miał to wszystko gdzieś.
- Halo?! - krzyknął w słuchawkę, przyciszając jednocześnie radio, w którym Steven Tyler poważnie nadwyrężał swoje struny głosowe.
- Witaj, mój drogi. Jak sobie radzisz? - odpowiedział znajomy głos, należący do jednego spośród jego nielicznych przyjaciół.
- Jakoś. Permanentna depresja nie opuszcza mnie ani na chwilę, ale póki co objawia się jedynie oglądaniem kreskówek, słuchaniem bluesa i czytaniem wypocin Jacka Kerouaca. A ty?
- Całkiem dobrze. Dzwonię właściwie tylko po to, żeby zapytać, czy nie chciałbyś wpaść może po południu na maleńką partyjkę golfa ze mną i moim ojcem? Chcę zobaczyć, czy może to dałoby radę wykuć uśmiech na tej twojej zakazanej mordzie.
- Nie, stary, dzięki. Nie wpadnę. Z twoim starym nie da się grać.
- Ha, dobre. Czy jest w takim razie coś, co mógłbym dla ciebie zrobić?
- Pozwolisz, że zacytuję Lemmy'ego Kilmistera?
- Hm?
- „Stuknęła mi sześćdziesiątka, a wciąż jeszcze nie przeleciałem Jennifer Lopez.”
- No, nie przesadzajmy. Poza tym daleko ci do sześćdziesiątki.
- Fakt. Bywaj więc, bracie.
Nie wiedzieć czemu, usłyszał stłumiony śmiech po drugiej stronie słuchawki.
- Do usłyszenia, Humbercie.
***
Choć dziecko urodziło się w tak niezwykłych okolicznościach, a matka nie poświęcała mu przesadnie wiele czasu, dorastało mu się nad wyraz dobrze. Duża z pewnością zasługa w tym jego ojca, który martwił się o swoją pociechę do tego stopnia, że w trosce o jej prawidłowy rozwój kupił mu w trzy dni po narodzinach pierwsze PlayStation, przy którym chłopiec nie spędzał zbyt wiele czasu, ponieważ był noworodkiem, a jedyny telewizor w domu nader często okupywany był przez matkę.
Mimo to ojciec znajdował raz na tydzień chwilę czasu, by pograć sobie w Resident Evil, co niezbyt podobało się jego małżonce, która twierdziła, że dziecko może mieć koszmary przez te kanciaste, rozpikselowane zombiaki. Zdecydowanie wolała, gdy jej mąż grał w Raymana lub Crasha Bandicoota. Była w tym pewna hipokryzja, gdyż sama, gdy męża nie było, pocinała w Mortal Kombat, wyładowując frustrację dnia codziennego, wyrywając głowy wraz z kręgosłupami.
Szybko też okazało się, że nowy członek rodziny należy do dzieci bardzo inteligentnych. Oczywiście, nie aż tak inteligentnych jak Michael Kearney, który mając pół roku powiedział do swojego pediatry „mam infekcję lewego ucha”. Jedynymi światłymi myślami jakie nas bohater wypowiedział mając pół roku do kogokolwiek były: „mama”, „baba” oraz „ajci”. Przy czym „ajci” miało wbrew pozorom całkiem głębokie znaczenie: oznaczało długą podróż, na przykład na spacer, lub do babci na Żoliborz.
Tak czy siak, dzieciak był naprawdę inteligentny, o czym niech świadczy fakt, że umiejętność czytania opanował całkiem nieźle w wieku lat trzech, czyli znacznie szybciej niż jego ojciec, a już na pewno szybciej niż matka. Zaś gdy chłopiec liczył pięć wiosen, rodzice prosili go o pomoc w przejściu kolejnych poziomów w Spyro the Dragon, co również stanowiło pewien ewenement.
Niestety, to prawdopodobnie wysoka inteligencja sprawiała, że nasz młody bohater nie radził sobie zbyt dobrze w kontaktach z rówieśnikami. Na placu zabaw nieustannie ktoś kradł mu zabawki, po czym stawał się ofiarą odwetu, co kończyło się zazwyczaj zakopaniem w piaskownicy lub oberwaniem w łeb takim wielkim, plastikowym mieczem. Rodzice pokrzywdzonych dzieci nie byli zachwyceni.
Oprócz tego nasz bohater, zamiast bawić się z innymi berbeciami, zwykle mianował sam siebie królem placu zabaw i wprowadzał w sielankowej okolicy istny terror. Zdarzało się na przykład, że siadał na jednym z pięciu miejsc karuzeli, a gdy inne dziecko chciało się dołączyć, samozwańczy dyktator wykrzywiał twarz w geście dezaprobaty, pokazywał kły, warczał i groził takiemu śmiałkowi za pomocą widelca. Nie dziwne więc, że wszyscy rówieśnicy uciekali na jego widok w popłochu.
Rodzice naszego bohatera zdawali sobie sprawę z sadystycznych skłonności swojej ponadprzeciętnie inteligentnej pociechy. Wbrew słowom swojej małżonki, ojciec nie uważał, by było to rezultatem oglądania He-Mana. Sądził, że dzieciak miał coś z głową i wyrośnie na zamkniętego w sobie, nielubianego, psychopatycznego samotnika. Takiego, jacy zwykle stają się głównymi przeciwnikami policji w serialach kryminalnych.
Niewiele brakowało, a wcale by się nie pomylił.
***
Maciek przekręcił klamkę i otworzył drzwi. Nigdy nie zamykał ich na klucz, ponieważ włamywacze byli w jego świecie abstrakcją.
W holu czekała już na niego roześmiana i uradowana jego obecnością „Amelia”.
- Cześć, kochanie! - wykrzyknęła najsłodszym głosikiem jaki jej ciało potrafiło z siebie wydobyć. - Tęskniłam za tobą! Gdzie się podziewałeś?
- Chlałem, imprezowałem i pieprzyłem małoletnie dziwki - odpowiedział, wymijając małżonkę i zmierzając do kuchni. Był głodny, a oczywiście nie przyszło mu do głowy, by zjeść coś na mieście.
- To świetnie - odpowiedziała kobieta bez cienia sarkazmu. - I jak się bawiłeś?
Poker face.
Nie odpowiedział.
Otworzył lodówkę. Oczywiście była wypełniona każdym rodzajem jedzenia, na jaki mógł aktualnie mieć ochotę. Maciek z całego serca marzył o sytuacji, gdy otworzy tę cholerną lodówkę z nieziemską jazdą na waniliowe Danio, a zamiast niego będzie musiał zadowolić się Monte. Oddałby za ten moment wszystkie te cholerne ostrygi, kawior i inne pierdoły charakterystyczne dla burżujów, a nie nadające się do jedzenia dla kogoś bez kija w dupie.
Wyjął pizzę z tuńczykiem. Była świeżutka i chrupiąca.
No, kurwa, niemożliwe.
- Wstawić ci ją do piekarnika? - zapytała „Amelia”.
- Dzięki, sam to zrobię - odparł, nawet na nią nie patrząc.
Nie znał się zbytnio na obsłudze piekarnika, zresztą nie chciało mu się czekać na podobne pierdoły. Zamierzał wstawić pizzę do mikrofalówki. Kiedyś przeczytał w necie, że wraz z posiłkiem należy umieszczać w urządzeniu szklankę wody. Zawsze to robił i jedzenie było pyszne. Zastanawiał się czasem, co by się stało, gdyby o tym zapomniał. Czy wtedy pizza stałaby się wstrętna i gumowa.
Pewnie nie.
- A co mogę dla ciebie zrobić? - zapytała małżonka.
- Strzel sobie w łeb - odparł, nastawiając mikrofalę.
Przez chwilę nastała niemal absolutna cisza, przerwana tylko głośnym piknięciem przycisku „start”, a następnie zakłócona nieco irytującym szumem urządzenia.
- Naprawdę tego chcesz? - usłyszał jej przerażająco spokojny głos.
Odwrócił się i sięgnął po szklankę. Zamierzał nalać sobie czegoś mocnego. Spojrzał „Amelii” w oczy.
- A zrobiłabyś to? - spytał, wyjmując z barku butelkę.
- Zrobiłabym dla ciebie wszystko.
Poker face po raz kolejny. Miał już tego dość.
- Wypierdalaj więc - rzucił, a ona posłusznie odeszła.
Wlał w siebie alkohol za jednym podejściem. Mikrofalówka ogłosiła, że jej praca jest już zakończona. Maciek jakoś stracił apetyt. Zostawił pizzę tam, gdzie była i postanowił jednak wszamać coś na mieście.
Ruszył w kierunku drzwi.
- Gdzie idziesz? - usłyszał głos „Amelii”.
Mimowolnie się wzdrygnął.
- W świat - odpowiedział, nie odwracając się.
- Kiedy wrócisz?
- Nigdy.
- I tak będę na ciebie czekać.
- I żebyś zdechła podczas tego czekania.
- Dlaczego jesteś dziś taki?
O, a to coś nowego. Nigdy nie zadawała podobnych pytań. Czyżby jego ukochana małżonka zyskała choć maleńką szczyptę charakteru? Postanowił to sprawdzić. Odwrócił się i spojrzał jej w oczy.
- Z powodu napisu „made in china” nad twoimi pośladkami - oznajmił.
- Co? Jakiego napisu?
- Jesteś wadliwa.
- Nieprawda.
- Prawda.
- Kocham cię.
- Błagam. To nie jest, kurwa, telenowela. „Kocham cię” tu nie pomoże, deszcz nie pada, zero romantyzmu, a nie jesteśmy w Bollywood, więc nawet nic nie zaśpiewamy. Buzi też nie dostaniesz. Zejdź mi już z oczu ponieważ widok takiej żałosnej podróby człowieka doprowadza mnie do pasji. Tylko cudem cię jeszcze nie zabiłem, a denerwujesz mnie do tego stopnia, że pistolet sam mi się odbezpiecza, więc lepiej dla ciebie będzie jeśli dostosujesz się do moich wymagań i wypełnisz co do joty moje następne polecenie.
- Jakie?
- Takie samo jak poprzednie. „Wypierdalaj”.
Kobieta chyba niezbyt wiedziała, co odpowiedzieć na równie zgrabną przemowę (jej mąż wymyślił ją już dawno, ale jeszcze nie miał okazji wygłosić jej na głos) więc tylko odwróciła się i odeszła. Maćkowi zdawało się, że widzi łzy w jej oczach.
„Chyba sobie ze mnie jaja robisz” - pomyślał.
Nie brał samochodu. Swoje kroki skierował do pobliskiego baru.
***
Lata mijały wesoło, aż w końcu nasz bohater miał okazję świętować szóste urodziny. Z tej okazji zaproszona została cała rodzina, za którą co prawda żadne z rodziców nie przepadało, ale jakoś tak nie wypadało nie gościć jej w tak wyjątkowym dniu. Kupiono też całkiem niczego sobie tort, świeczki, a w ramach głównego prezentu bardzo fajny, czerwony rower, do którego niestety trzeba było wymienić kask, ponieważ okazał się za ciasny na całkiem sporą głowę świeżo upieczonego sześciolatka. Jego twierdził, że to z powodu nadmiernej inteligencji, rzecz jasna.
Oprócz tego nasz maluch otrzymał genialnie zaprojektowanego plastikowego He-Mana, który poruszał kończynami, kolejkę do składania (którą bawił się wyłącznie jego tata po powrocie z pracy) oraz dwadzieścia złotych od cioci Marzenki, która nigdy nie była zbyt dobra w wybieraniu prezentów. Dziadkowie również obiecali mu prezent, ale podobno nie zdążyli go kupić. Obiecali wręczyć podarunek za dwa tygodnie. Nigdy tego nie zrobili, a na imprezie dziadek Wojciech pokłócił się z wujkiem Markiem, w wyniku czego ten drugi dostał w ryj i musiał jechać do szpitala, ponieważ szczęka wypadła mu z zawiasów, czy coś takiego. Dziadek Wojciech miał parę w łapie.
Tak czy siak, wraz z szóstą świeczką na torcie, nadszedł czas, by nasz bohater rozpoczął edukację w szkole podstawowej. Do przedszkola nigdy w życiu nie uczęszczał, ponieważ rodzice całkiem słusznie stwierdzili, że ich dziecko nie jest do końca normalne i z takim nastawieniem do rówieśników, wymorduje całą swoją grupę i narobi strasznego wstydu. Nie warto było ryzykować.
Niestety, ojciec chłopca większość życia spędzał w pracy, a zerówka nie była w tych czasach obowiązkowa, więc matce brakło nieco motywacji, by podnieść się z fotela i zapisać pociechę do wspomnianego przybytku wiedzy. Za każdym razem, gdy miała to zrobić, jakaś całkiem niespodziewana przeszkoda stawała jej na drodze i uniemożliwiała dostarczenie odpowiednich dokumentów. To zapomniała, to tramwaj jej uciekł, to nie miała czasu, a to właśnie leciał nowy odcinek Władcy Zwierząt. Sytuacja zakończyła się tak, że zamiast na nauce i rozwoju swojej ponadprzeciętnej inteligencji, nasz młody bohater spędził cały siódmy rok swojego życia na graniu w Spyro i Tekkena oraz śmianiu się z okolicznych dzieciaków, które nie miały w posiadaniu równie fajnego roweru.
Dobrze, że nas maluch potrafił już czytać i znajdował przyjemność w uczeniu się na pamięć wierszyków Brzechwy I Tuwima. W przeciwnym razie jego przyszłość mogłaby okazać się naprawdę pochmurna. Naprawdę, naprawdę pochmurna.
Na szczęście nadeszły siódme urodziny, wyprawione z mniejszą pompą niż poprzednio, ale i tak całkiem zgrabnie (z gości zabrakło tylko wujka Marka, który za bardzo cenił sobie zdrowie). Tym razem głównym prezentem jaki otrzymał nasz bohater był tornister z pełnym wyposażeniem, co akurat średnio mu się spodobało. Ale za to w komplecie do He-Mana dostał całkiem fajnego Szkieletora.
I już kilka tygodni później rozpoczął naukę w klasie pierwszej.
Niestety dość szybko okazało się, że umysł chłopca nie jest w stanie znieść podobnej odpowiedzialności, co zaowocowało jeszcze gorszym zachowaniem niż to, jakie nasz bohater zwykł uskuteczniać na placu zabaw. Już w pierwszym miesiącu nauki, rodzice zostali wezwani do szkoły aż osiem razy i to nieraz z powodów naprawdę niezwykłych. Zdarzyło się na przykład, że nasz maluch wplątał koleżance z klasy gumę do żucia we włosy. I zrobił to tak skutecznie, że biedna dziewczynka musiała pożegnać się ze swoimi pięknymi, złotymi lokami. Na pytanie czemu to zrobił, odpowiedział: „bo ta kulwa mnie wkulwiła”.
Tak, pomijając kwestię słownictwa chłopca, łatwo zauważyć, że nie potrafił on wymawiać głoski „r”. Oprócz tego bardzo pluł się przy wypowiadaniu czegokolwiek i seplenił niesamowicie. Stanowiło to dość poważny problem i rodzice doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Ojciec, z powodu nadmiaru pracy, pozostawił tę sprawę do załatwienia matce. Jak to się skończyło, możemy się domyślać. Ostatecznie, nasz maluch sam skorygował wszystkie swoje wady wymowy, ale dopiero w życiu dorosłym.
Nikt nie zwrócił jednak uwagi, że to właśnie te defekty (i reakcja pozostałych dzieci, gdy je zauważyły), były jednymi z głównych powodów agresji naszego bohatera. Oczywiście jednymi, ale nie jedynymi. Wciąż przecież pozostawał psychopatą.
I tak mijały kolejne tygodnie, podczas których dzieci i nauczyciele coraz bardziej nienawidzili biednego (choć sam był sobie winien) dzieciaka. A rodzice musieli na każdym zebraniu (na które przyszli, bo mieli w zwyczaju ich unikać) wstydzić się niemożebnie i czerwienić aż po uszy. Wybrykom naszego bohatera nie było końca, a z każdym kolejnym miesiącem przybierały coraz wymyślniejsze formy. Gdy chłopiec całkiem celowo zamordował klasowego chomika wrzucając go do akwarium z rybkami, po czym, gdy stworzenie utonęło, wylał zawartość naczynia na grupkę dziewczyn, wezwano policję. Powiadomiono też opiekę społeczną, która, co ciekawe, nie stwierdziła braków w wychowaniu naszego bohatera. Jego opiekunowie zmuszeni byli tylko zapłacić za wyrządzone przez niego szkody. A on dostał zakaz wychodzenia na wszystkie wycieczki, o którym jednak, po kilku miesiącach, kompletnie zapomniano.
Ale dzieci pamiętały. I wcale nie wybaczyły szkolnemu łobuzowi. Wciąż miały w główkach obrazy wszystkich krzywd, jakie im wyrządził. I w końcu, w dzień zakończenia roku szkolnego, w ostatnim dniu uczęszczania do klasy drugiej, całą klasą złapały go, zaciągnęły na boisko i tam spuścilły solidny łomot. Chłopiec wylądował w szpitalu.
I właśnie wtedy coś w nim pękło.
***
- Nalej mi najdroższego gówna jakie masz na składzie.
- Wszystko w porządku, stary?
- Pytasz tylko dlatego, że tego chcę, prawda?
- Nie powiem ci.
- Bo?
- Nie chcesz znać odpowiedzi na to pytanie.
Bar był niemal zupełnie pusty; jedyną duszą prócz Maćka i właściciela był jakiś wysuszony staruszek, który spędzał w tym przybytku każdy dzień, popijając samotnie piwo, przegryzając czasem jakimś paluszkiem czy śledzikiem, opowiadając każdemu kto się napatoczy smutną historię swojego życia, rozpaczliwie poszukując świadomości, że jego egzystencja ma jeszcze jakiekolwiek znaczenie.
Pod sufitem wisiał niewielki telewizor. Od dawna nie działał w nim dźwięk, ale może to i dobrze, bo leciał jakiś program o puszczalskich nastolatkach, które liczą na zrobienie kariery, ponieważ w wieku szesnastu lat wyrzuciły dzieciaka z rozepchanej szczęściem waginy. Krążą legendy, że kiedyś na MTV leciała muzyka.
Aktualnie muzyka leciała ze starego, pierdzącego radia, stojącego przy ladzie.
„Tears in Heaven” Erica Claptona.
A Maciek żalił się biednemu Barmanowi, nie różniąc się pod tym względem od smutnego dziadka.
- Po co ja z tobą rozmawiam? Czy ty w ogóle istniejesz?
- A czy ma to jakiekolwiek znaczenie?
- Dla mnie ma.
- A nie powinno. Ważne, że ty istniejesz.
Czasem, gdy nie mamy już nikogo, potrzebujemy wygadać się komukolwiek, nawet ze świadomością, że ten ktoś ma nas gdzieś. A jeśli nie mamy nawet znajomego barmana, który lubi brać od nas kasę i dolewać nam drinki, to szukamy w takiej sytuacji pomocy od bytów nadnaturalnych. Maciek zawsze uważał, że to stąd właśnie bierze się wiara w Boga.
Dziś już nie był tego taki pewien.
- Jak sądzisz, kim jestem?
- Rozgoryczonym skurwielem.
- A kim powinienem być?
- Wciąż przepełnionym cynizmem i żółcią, ale przynajmniej szczęśliwym skurwielem.
- Nie jestem szczęśliwy.
- Wiem. I widzę.
- Co z tego wynika?
- Że człowiek jest bardzo dziwnym stworzeniem. Możesz spełnić wszystkie jego marzenia, a on na końcu będzie jeszcze bardziej nieszczęśliwy niż wcześniej.
- Święta, cholera, racja.
- Święta. To jest to słowo.
Piosenki zmieniały się jak w kalejdoskopie, ale choć do uszu Maćka docierali Bee Gees, Rihanna czy Madonna, w jego głowie wciąż pozostawał Clapton, żegnający się z synem. Może wynikało to z faktu, że nasz bohater też właśnie się z czymś żegnał. A może po prostu udzielił mu się nastrój piosenki, który tak bardzo pasował do jego odczuć.
Szklanka po szklance. Szklanka po szklance. Nawet dziadek już odpadł.
A barman wciąż słuchał.
I, czy to pod wpływem alkoholu, czy nastroju, czy po prostu już tak miał, stawał się wyrocznią.
- Życie ssie.
- Nie. Życie jest wspaniałe. A przynajmniej może być wspaniałe.
- Więc co ty na to, żebym olał wszystko, wsiadł w samochód i po prostu odjechał?
- Doskonały pomysł.
- Poważnie?
- Poważnie. Ale tylko jeśli naprawdę jesteś gotów.
A Maciek był gotów.
Tylko potrzebował czasu, żeby to zrozumieć.
***
Dni mijały, a nasz bohater coraz głębiej uciekał w świat fantazji, co niepokoiło wszystkich w jego otoczeniu, ale tylko ojciec chłopca zauważył, że dziecko coraz bardziej zaczyna przypominać swoją matkę. Całe godziny spędzał przed telewizorem, czy to z pilotem, czy to z padem w dłoniach. Szlabany na konsolę czy kreskówki w niczym nie pomagały. Chłopiec sięgał wtedy po kartkę i długopis lub po książkę, uciekając do obrazów, których nie tworzyła technika, lecz jego ręka i wyobraźnia.
Z czasem rysunki naszego malucha zaczęły układać się w spójną, kompozycyjną całość, tworzyć styl i piękno, nawet jeśli utopione w krwi i mroku. Bo dzieła chłopca nie były wesołe. Nawet jeśli rysował sielankę: pieska, dom i trawę, to dało się w nich zauważyć jakieś psychodeliczne rysy, jakieś głębsze, przerażające przesłanie, które bardzo niepokoiło i rodziców, i nauczycieli.
Ale naszego bohatera wcale nie opętał Szatan, ani nie rodził się w nim morderca. Po prostu rysował to co czuł. I doskonale zdawał sobie sprawę, że jego dzieła są dziwne. Wiedział, że rysuje wypaczoną, zagiętą rzeczywistość i robił to całkiem świadomie. Tylko nikt nie mógł o tym usłyszeć, ponieważ chłopiec już prawie nigdy z nikim nie rozmawiał.
Tak spędził całe wakacje i następny rok szkolny.
Nie wychodził na dwór, ponieważ nic go tam nie interesowało. Nie spotykał się z kolegami, ponieważ ich nie posiadał. Twierdził, że nie potrzebuje Wystarczyła mu wyobraźnia.
Gdy nauczyciele wybierali go do odpowiedzi, zawsze twierdził, że nic nie umie. Zdobywał pałę za pałą, ale sprawdziany zawsze pisał znośnie. Nie rewelacyjnie, ale znośnie. Ostatecznie przeszedł przez trzecią klasę ledwie, ale zdawałoby się, że bez trudu. Wyglądał, jakby wszystko umiał, tylko z jakiegoś nieznanego nikomu powodu nie chciał dzielić się swoją wiedzą ze światem. Może i rzeczywiście tak było. Nigdy już się tego nie dowiemy.
W wakacje między klasą trzecią i czwartą, rodzice zabrali go do psychologa. Ten stwierdził zaburzenia w rozwoju, długo rozmawiał z naszym bohaterem, pokazywał mu obrazki i kazał rysować drzewka. Gdy jego polecenia były wykonywane, kiwał tylko głową z bardzo mądrym wyrazem twarzy i drapał się po siwej brodzie. Ostatecznie zapisał chłopcu witaminy. Kazał też przychodzić częściej.
Przed następnym spotkaniem nasz maluch wzbraniał się tak bardzo, że niemal odgryzł ojcu palec, gdy ten próbował wepchnąć dzieciaka do samochodu. Po tym zdarzeniu rodzice zrezygnowali.
Na początku czwartej klasy, chłopiec zaczął wszędzie nosić ze sobą szkicownik. Wciąż rysował dziwaczne obrazy, wzbudzając jeszcze większy śmiech i pogardę u rówieśników. Zawsze walczymy ze strachem. A strach wzbudza w nas to, co choć trochę się od nas różni.
Tak minęła bohaterowi cała podstawówka. Z każdym dniem, coraz dalej od normalnego, społecznie akceptowanego życia.
***
Winda pędziła w górę z ogromną prędkością, jednak w niewielkim pomieszczeniu nie dało się odczuć tego pędu. Panował tam niezwykły spokój. Maciek zastanawiał się, czy ta winda nie jest przypadkiem jego życiem, śpieszącym do końca z szybkością błyskawicy, przelatując obok kolejnych lat, kolejnych pięter egzystencji, naokoło niego: niezmiennego, zawsze przerażająco spokojnego centrum własnego, osobistego wszechświata.
Drzwi otworzyły się. Zagrała melodyjka, która pojawiała się również, gdy Mario ściągał flagę na końcu każdego poziomu. O, Browserze. Ten gość ma poczucie humoru.
Maciek wyszedł z windy na korytarz, oczywiście tak długi, że w pewnym momencie ściany scalały się w jedną, nieskończoną kreskę, tworząc taki niezwykły, pionowy horyzont. Gdyby ktokolwiek chciał dojść do samego końca, musiałby poświęcić na to chyba całe życie, albo i całą wieczność. Jeśli w ogóle był jakiś koniec.
To metafora, prawda?
Maciek nie lubił tego miejsca i nie lubił popisywania się długością czegokolwiek. Nie żeby miał jakieś kompleksy. Po prostu wydawało mu się to niezwykle dziecinne, niepasujące do miejsca w którym się znajdował, do dorosłych ludzi. Ale przecież wszyscy jesteśmy dużymi dzieciakami, nie? Dużymi dzieciakami, które myślą, że rewolwer powiększy im penisa.
Maciek wyrzucił rewolwer godzinę temu. Prosto do kanału.
Ruszył korytarzem. Nie był umówiony, ale nie miał w zwyczaju przejmować się podobnymi pierdołami. Poza tym już wielokrotnie zapraszano go do tego miejsca i choć wciąż odmawiał, czuł się tu mile widziany. Zauważył automat z colą i zakupił puszkę. Zamiast reszty, automat oddał mu pięciozłotówkę, którą Maciek do niego wrzucił.
Cola była zimna i pyszna. Oczywiście.
Nie miał pojęcia do których drzwi powinien się kierować, znał tylko piętro. Szedł więc przed siebie, aż dopadło go zwątpienie. W końcu jednak, po kilkunastu minutach marszu, spotkał sprzątaczkę. Podszedł do niej i zapytał o drogę.
- Proszę pana, ja tu tylko sprzątam - odparła kobieta.
- Po cholerę tu sprzątać? Przecież jest czysto.
- No właśnie, proszę pana. A wyobraża pan sobie, jaki syf by był, gdyby nikt tego nie robił?
Zostawił ją i poszedł dalej. Znalazł drzwi ze swoim nazwiskiem. Otworzył je.
Za nimi znajdowały się schody.
- Widzę, że pan znalazł. A widzi pan? Zawsze lepiej samemu znaleźć, niż obcych ludzi pytać.
- W górę czy w dół? - zapytał Maciek.
- No raczej, że w górę. Z dołu żeś pan przecież przyszedł.
Poszedł więc w górę. Włożył słuchawki do uszu i wspinał się, żłopiąc colę i słuchając na iPhonie skrzeczenia Axla Rose'a. Myślał tylko o tym, żeby wreszcie mieć już całe to gówno za sobą.
I w końcu dotarł.
Był w czymś na kształt sali konferencyjnej. Rozciągał się tu gigantyczny, owalny stół. Maciek nie potrafił rozpoznać nikogo, kto się przy nim znajdował, ale nie zaskoczyło go to zbytnio. Nigdy nie zwracał uwagi na ludzi w garniturach. Byli dla niego niczym smog na ulicach, niezbyt przyjemnym elementem tła, który trzeba zaakceptować, ale lepiej nie zwracać na niego zbytniej uwagi.
Na blacie stało od cholery filiżanek, kubków ze Starbucksa oraz tabletów. Na niektórych zamiast dokumentów otwarte było Plants vs. Zombies. Bardzo, bardzo dziwne.
Gdzieś w tym tłumie urzędasów musiał znajdować się jeden spośród niewielu przyjaciół Maćka. Z początku nie mógł go wypatrzeć, ale w końcu ten sam się wychylił. Uśmiechnął się i strzelił palcami, jak miał w zwyczaju robić bez żadnego powodu. Teraz też prawdopodobnie nie oznaczało to niczego.
- Tyle razy cię zapraszałem, stary - powiedział. - Tyle razy cię zapraszałem, a ty zawsze nie. No widzisz, a teraz, kiedy łaskawie przylazłeś, my jesteśmy trochę zajęci...
- Właśnie widzę - Rozejrzał się niepewnie. Wszyscy w pomieszczeniu gapili się na niego, co sprawiało, że czuł się bardzo niekomfortowo. - Spokojnie, bracie. Ja do twojego starego.
- Skoro tak... - rzekł mężczyzna przy szczycie stołu. Miał miły głos. - Czekaliśmy na ciebie, Leonie.
- Nazywam się Maciek, wiesz?
Nastała cisza. Wciąż wszyscy się w niego wpatrywali, a teraz na ich twarzach malowało się zaskoczenie zmieszane z ciekawością.
- Nazywasz się Maciek. Widzisz, dawno się nie widzieliśmy. Nie miałem pojęcia, że tyle się u ciebie zmieniło.
- No.
- Więc już czas.
- Już czas.
Mężczyzna uśmiechnął się.
A potem nie było już niczego.
***
Na zakończenie klasy szóstej nasz bohater nie poszedł. Z początku rodzice próbowali go namówić, ale on nie zamierzał ruszyć się z domu. W końcu ojciec zaproponował, żeby odpuścić, a matka przyznała mu rację. Coraz częściej stosowali tę taktykę przy wszystkich problemach w wychowaniu syna.
Do gimnazjum poszedł rejonowego, gdyż z takimi wynikami i tak nie mógł liczyć na miejsce w żadnym innym. Dostał się do klasy w której było zaledwie kilku jego starych znajomych. Być może by go to ucieszyło, gdyby nie było mu aż tak bardzo wszystko jedno.
Uroczystość odbyła się na sali gimnastycznej. Chłopiec przyszedł dosyć wcześnie, gdyż rodzice od samego rana byli bardzo podekscytowani, a on nie mógł tego znieść. Usiadł na jednej z ławek, po czym zgarbiony, bo pozbawiony oparcia, zaczął tworzyć.
W szkicowniku powoli zaczęły pojawiać się kształty. Najpierw koła i kreski, niczym manekiny na wystawach sklepowych, z czasem zaczęły nabierać szczegółów, a jeden z bohomazów naprawdę coraz bardziej przypominał kobietę. Stała ona w poszarpanej sukni, z nożem rzeźnickim w dłoni i dziwnym, obłąkańczym uśmiechem wymalowanym na twarzy. Zaś obok niej, z niewinnym, pełnym dobrych nadziei wyrazem pyska, siedział sobie maleńki, włochaty szczeniaczek.
- Ona chce go zabić, prawda? - nasz bohater usłyszał cieniutki głosik.
Dopiero teraz się zorientował, że jego rysunek powstawał dość długo. Sala była pełna, a uroczystość właśnie miała się rozpocząć. Obok niego siedziała elegancko ubrana dziewczyna z piegowatą twarzą i jasnymi włosami związanymi w dwa kucyki, przez co przypominała nieco Dee Dee z Laboratorium Dextera. Jedynym elementem, który psuł wspaniale szykowny obraz jej wyglądu, było szare piórko, wciśnięte za jedną z gumek w jej włosach. Dziewczyna ignorowała otoczenie i wpatrywała się bezczelnie w szkicownik naszego malucha.
- Hę? - popisał się elokwencją chłopiec.
- Ona chce go zabić, prawda? - powtórzyła dziewczyna. Troszkę sepleniła.
- Umm... Tak. Jasne.
- Dlaczego?
Zaskoczyło go to pytanie. Właściwie dlaczego to dziwaczne stworzenie wykazywało zainteresowanie jego dziełem? Dlaczego nie uznała go za świra, widząc uśmiech stworzonej przez niego postaci?
Z ciekawości postanowił jej odpowiedzieć.
- Bo on jej przypomina innego pieska. Miała kiedyś bardzo podobnego, ale walnął go samochód.
- I dlatego chce zabić go nożem?
- Tak. No bo tęskni i jest zła, że gdzieś chodzi sobie taki sam szczeniak jak jej.
- Skoro tak, to ona jest tak samo biedna jak ten piesek.
Spojrzał na nią zaskoczony. Zawsze w głębi duszy uważał się za geniusza. Twierdził, że to on rozumie innych i ich ból, a pozostali ludzie są przerażająco głupi. To między innymi dlatego nie mógł się z nimi porozumieć. Nasz bohater w żadnym razie nie spodziewał się, że ta ułożona istotka może mieć równie głębokie przemyślenia.
- Po co ci to piórko? - zapytał, tylko po to, by wydobyć z siebie jakiś głos.
- A, to... - Dziewczyna wyplątała je z włosów i pokazała mu dokładniej. Miała jakiś dziwny uśmiech na twarzy. - Znalazłam je dziś rano na parapecie. Anioł mi zostawił.
- Jak dla mnie to raczej gołąb.
Nie miał pojęcia dlaczego to powiedział. Być może uruchomił się jakiś mechanizm obronny. Przecież nigdy nie był miły dla ludzi, więc nie łatwo było mu powiedzieć jakiekolwiek zdanie bez szczypty sarkazmu i złośliwości. Natychmiast gdy słowa opuściły jego usta, pożałował ich.
Ale ona się nie obraziła.
- Głupi jesteś - powiedziała tylko. - Jak się nazywasz?
- Maciek. Ale możesz mi mówić Humbert von Gikkingen.
- Tak jak baron z Szeptu Serca?
Teraz on również się uśmiechnął.
- Oglądałaś Szept Serca?
- Oczywiście. Weź narysuj barona!
Przerzucił stronę w szkicowniku i natychmiast zabrał się za wypełnianie polecenia dziewczyny. Gdy miał już wstępny szkic musiał przerwać pracę, bo na salę gimnastyczną wprowadzany był sztandar i trzeba było odśpiewać hymn. Właśnie wtedy, gdy reszta ludzi powtarzała refren, on pochylił się i zapytał szeptem:
- A ty jak masz na imię?
- Tak naprawdę to Ola - powiedziała dziewczyna. - Ale wolę, żebyś mówił mi Amelia.
I od tego momentu nasz bohater już nigdy nie był sam.
Nigdy, aż do swojej śmierci.
22.12.2013
Milion poprawek zrobiono w styczniu 2015
Poscriptum 1:
Wcześniej opublikowałem to opowiadanie w kilku miejscach pod tytułem "Mój osobisty wszechświat". Furory nie zrobiło.
Poscriptum 2:
Nowy tytuł pochodzi z dowcipu z brodą dłuższą, niż ta, którą szczyci się Saruman Wielu Barw. Przytoczę go tutaj:
Jezus i Mojżesz grają w golfa. Jezus uderza, piłeczka leci, leci... wpada do jeziorka i pływa po powierzchni. Jezus idzie po wodzie uderza i piłka trafi do dołka. Teraz kolejka Mojżesza. Uderza i piłka wpada do jeziorka i tonie. Mojżesz rozdziela wodę, uderza w piłeczkę, a ta trafia do dołka.
Przychodzi starzec i pyta się:
- Mogę z wami zagrać?
Mojżesz i Jezus po krótkiej naradzie zgadzają się.
Starzec uderza... piłeczka trafia do jeziorka, połyka ją ryba, rybę łapie ptak, leci z nią w powietrzu, rozpruwa, piłeczka wypada z ryby i wpada do dołka. W tym momencie Mojżesz mówi do Jezusa:
- No wiesz co! Z Twoim starym to się nie da grać!
"Włóż siano do jabłka i zjedz jakąś świeczkę" - T.S
archiwum bełkotów
archiwum bełkotów
- skaranie boskie
- Administrator
- Posty: 13037
- Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
- Lokalizacja: wieś
Re: Z Bogiem nie da się grać w golfa
Zapewne powodem był tytuł, choć może jednak te kilka błędów, na które trafiłem czytając, a których nie chciało mi się wyłuskiwać. Aktualny tytuł przyciąga, a to już połowa sukcesu.Bernierdh pisze:Furory nie zrobiło.
Moim zdaniem opowiadanie jest bardzo dobre, a główny powód, dla którego - jak piszesz - nie zrobiło furory, to jego rozmiar. Spójrz zresztą sam. Wisi tutaj już niemal trzy tygodnie i pies z kulawą nogą nie napisał komentarza. Jak miał napisać, skoro nie chciało mu się przeczytać?
Specyfiką wszelkich internetowych portali jest szybkie czytanie, krótki koment i dalsza wędrówka. A konia z rzędem temu, kto tego dokona w przypadku powyższego tekstu.
Jeśli mógłbym Ci coś zaproponować na przyszłość - jeśli naturalnie masz jeszcze w zanadrzu podobnie długie opowieści - spróbuj zamieszczać je w dziale "Ciąg dalszy nastąpi", po uprzednim podzieleniu na odcinki (rozdziały). Jeśli chodzi o ten tekst, jedyne co jeszcze mogę zrobić, to polecić go Użytkownikom do przeczytania, bo moim zdaniem, przeczytać warto.
Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
skaranieboskie@osme-pietro.pl
Re: Z Bogiem nie da się grać w golfa
.
Ostatnio zmieniony 25 lis 2016, 0:06 przez karolek, łącznie zmieniany 1 raz.
- Patka
- Posty: 4597
- Rejestracja: 25 maja 2012, 13:33
- Lokalizacja: Toruń
- Płeć:
- Kontakt:
Re: Z Bogiem nie da się grać w golfa
Bardzo dobry tekst, jeden z lepszych, jakie mogłam przeczytać na tym forum. Najbardziej mi pasuje do niego określenie - porządny. Porządnie napisany i porządnie przemyślany. Dialog z kotem - genialny, podobnie dialog z "Amelią". Kilka zdań-perełek, m.in.:
O psychologii postaci nie piszę. Mnie bohater przekonuje.
Polecam utwór każdemu, mam nadzieję, że nie zostanie pominięty w najbliższym Konkursie Miesiąca. Dla mnie to poziom druku.
Pozdrawiam
Patka
A chyba największą zaletą tekstu jest to, że fabularnie jest bardzo prosty (i w prosty sposób też napisany, bez kombinowania), a mimo to przyciąga. Początkowo, zachęcona komentarzem skarania - i w ogóle nie zniechęcona komentarzem karolka - chciałam przeczytać jedynie fragment, resztę zostawić sobie na potem (długość mnie nie odstraszyła, nie wiedziałam tylko, czy dam radę), tekst mnie jednak wciągnął i raz dwa przeczytałam wszystko, ciekawa, jak to się skończy. I powiem szczerze, że z jednej strony jestem rozczarowana, że się trochę nijako skończyło i nagle urwało, z drugiej fajno, że nie poszedłeś na efekt, by zaskoczyć końcówkę.Bernierdh pisze: Ale przecież wszyscy jesteśmy dużymi dzieciakami, nie? Dużymi dzieciakami, które myślą, że rewolwer powiększy im penisa.
O psychologii postaci nie piszę. Mnie bohater przekonuje.
Polecam utwór każdemu, mam nadzieję, że nie zostanie pominięty w najbliższym Konkursie Miesiąca. Dla mnie to poziom druku.
Pozdrawiam
Patka
-
- Posty: 554
- Rejestracja: 10 lis 2011, 10:37
- Lokalizacja: Niemcy
- Kontakt:
Re: Z Bogiem nie da się grać w golfa
Bernierdh
Zachecona przez Skaranie Boskie (dziekuje
) wstapilam.
Po kiku pierwszych zdaniach zniechecona angielszczyzna i zupelnie przeze mnie nie ulubionym klimatem pierwszej sceny, mialam zamiar zrezygnowac z dalszego czytania.
Przemoglam sie, poniewaz utwory dotad polecane przez administracje portalu nigdy mnie nie zawiodly.
Tak bylo i tym razem. Dobrnelam do konca bez przerywnikow czasowych.
Ciekawie zbudowane, trzyma w napieciu, z doza humoru, ktory mi odpowiada.
Szczegolnie podobaja mi sie podrozdzialiki opisujace rozwoj dziecka.
Samo zakonczenie pozostawia czytelnikowi duze pole interpretacji.
Mogloby byc podstawa do dyskusji dla rodzicow i wychowawcow.



Zachecona przez Skaranie Boskie (dziekuje

Po kiku pierwszych zdaniach zniechecona angielszczyzna i zupelnie przeze mnie nie ulubionym klimatem pierwszej sceny, mialam zamiar zrezygnowac z dalszego czytania.
Przemoglam sie, poniewaz utwory dotad polecane przez administracje portalu nigdy mnie nie zawiodly.
Tak bylo i tym razem. Dobrnelam do konca bez przerywnikow czasowych.
Ciekawie zbudowane, trzyma w napieciu, z doza humoru, ktory mi odpowiada.
Szczegolnie podobaja mi sie podrozdzialiki opisujace rozwoj dziecka.
Samo zakonczenie pozostawia czytelnikowi duze pole interpretacji.
Mogloby byc podstawa do dyskusji dla rodzicow i wychowawcow.

- Bernierdh
- Posty: 142
- Rejestracja: 22 sty 2015, 15:36
- Lokalizacja: Warszawa
Re: Z Bogiem nie da się grać w golfa
Ojej, nie było mnie sto lat, aż nagle wchodzę, patrzę, a tu mój własny tekst polecany przez administrację 
Bardzo przepraszam, że odpisuję po tak długim czasie!
@skaranieboskie
Bardzo ci dziekuję, w szczególności za polecenie
Co do długości... Cóż, masz rację. Tekst miał być w zamierzeniu kilkakrotnie krótszy, rozrósł się w trakcie pisania.
@karolek
Dzięki za poświęcony czas i wcale się nie obrażam.
Też nie wiem jakie jest przesłanie :p
@Patka
Uff... Dziekuję ci ślicznie! Myślę, że przasadzasz z taką ilością pochwał
@bartosia
Ogromnie dziekuję. Zdradzę, że też wolę fragmenty o dorastaniu

Bardzo przepraszam, że odpisuję po tak długim czasie!
@skaranieboskie
Bardzo ci dziekuję, w szczególności za polecenie

Co do długości... Cóż, masz rację. Tekst miał być w zamierzeniu kilkakrotnie krótszy, rozrósł się w trakcie pisania.
@karolek
Dzięki za poświęcony czas i wcale się nie obrażam.
Też nie wiem jakie jest przesłanie :p
@Patka
Uff... Dziekuję ci ślicznie! Myślę, że przasadzasz z taką ilością pochwał

@bartosia
Ogromnie dziekuję. Zdradzę, że też wolę fragmenty o dorastaniu

"Włóż siano do jabłka i zjedz jakąś świeczkę" - T.S
archiwum bełkotów
archiwum bełkotów
Re: Z Bogiem nie da się grać w golfa
.
Ostatnio zmieniony 25 lis 2016, 0:07 przez karolek, łącznie zmieniany 1 raz.
- Bernierdh
- Posty: 142
- Rejestracja: 22 sty 2015, 15:36
- Lokalizacja: Warszawa
Re: Z Bogiem nie da się grać w golfa
Dziękuję 
Nawet nie przyszło mi do głowy, że mógłbyś się na mnie uwziąć :p

Nawet nie przyszło mi do głowy, że mógłbyś się na mnie uwziąć :p
"Włóż siano do jabłka i zjedz jakąś świeczkę" - T.S
archiwum bełkotów
archiwum bełkotów
- eka
- Moderator
- Posty: 10470
- Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59
Re: Z Bogiem nie da się grać w golfa
Bóg nie gra z nami w kości.
Świetne opowiadanie, wyszarpywane bebechy nie nużą, nie brzydzą, budzą chęć na więcej. Trochę oniryzmu, szaleństwa, niedostosowania, błędy rodzicielskich uzależnień, samotność, autyzm... wiele planów. Dobrze zaburzona chronologia.

Świetne opowiadanie, wyszarpywane bebechy nie nużą, nie brzydzą, budzą chęć na więcej. Trochę oniryzmu, szaleństwa, niedostosowania, błędy rodzicielskich uzależnień, samotność, autyzm... wiele planów. Dobrze zaburzona chronologia.

- Bernierdh
- Posty: 142
- Rejestracja: 22 sty 2015, 15:36
- Lokalizacja: Warszawa
Re: Z Bogiem nie da się grać w golfa
Bardzo ładnie dziękuję 

"Włóż siano do jabłka i zjedz jakąś świeczkę" - T.S
archiwum bełkotów
archiwum bełkotów