Opowiadanie dziadunia. Bajka o zaczarowanej zjawie

Apelujemy o umiar, jeśli chodzi o długość publikowanych tekstów.

Moderatorzy: Gorgiasz, Lucile

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
misza
Posty: 1263
Rejestracja: 31 paź 2011, 9:58
Lokalizacja: Wielkie Księstwo Poznańskie
Kontakt:

Opowiadanie dziadunia. Bajka o zaczarowanej zjawie

#1 Post autor: misza » 11 cze 2013, 15:47

Dziadunio przysiadł ostrożnie na omszałym głazie, nieopodal malowniczych ruin gospodarki.
Z bujnego lasu mięsistych łopianów i rozłożystych pokrzyw wybiegła gromadka pacholąt, rozchichotana i radosna, bo towar, który dzisiaj kupili u dilera, był pierwszej klasy.
- A opowiedzże nam co dzisiaj, dziaduniu, zanim pójdziemy do lasu – szczebiotały przymilnie dzieciaczki, zasiadłszy półkolem przed dostojnym starcem – opowiedz nam, prosimy!
- Ano – starzec przyjął z wdzięcznością skręta od najmłodszego dzieciątka i głęboko się zaciągnął – skoro taka wasza wola, prośbie waszej, zadość uczynię.

Było to tak dawno temu, że nawet najstarsi fordanserzy tego nie pamiętają. Nie było wtedy nigdy chmur na niebie, słoneczko świeciło co dnia, ptaszki niezmiennie śpiewały swoje cudne arie, a starsi panowie nie miewali problemów z erekcją. Działo się tak dlatego, że nad całą naszą, błogosławioną krainą, czuwał dobry czarodziej Netus, obleczony w niewidziane szaty wszelakiej wiedzy i nieskazitelnego piękna. Dobry był nad podziw, nawet pieprzonego karalucha na swojej drodze nie rozdeptał, kiedy wędrował samotnie wąskimi ścieżkami, pośród pól, łąk, lasów ojczystych i hurtowni, wypełnionych dobrami kitajskiej proweniencji.
Doglądał bowiem swojego gospodarstwa starannie i rzetelnie, ciągle w drodze: zakurzony, siwobrody, podpierający się czarodziejskim kijem bejsbolowym, służącym mu do zwalczania najmniejszego nawet zła oraz nieprawości, gdyby takie, kiedykolwiek miały się pojawić. Dobrze się wtedy żyło ludziom prostym i pogiętym, wykształconym i odkształconym, biednym i bogatym, chociaż tym ostatnim, jakby lepiej. W tamtym miododajnym czasie, żyła sobie piękna królewna Mimosa. Uroda jej zaćmiłaby niejedno zaćmienie księżyca, doprowadzając do szaleńczej rui rozgwiazdy i mięczaki w okolicznych stawach oraz na trzęsawiskach. Kibić miała giętką niby przegubowy autobus radzieckiej produkcji, piersi dorodne, podobne owocom prasłowiańskiego jałowca, a oczy gorzały alabastrowym blaskiem. Zajmowała sama nieduży, acz zgrabny zameczek Monte Curde, postawiony jeszcze przez jej praprapradziadów, których niemiłosierny, ale sprawiedliwy dla wszystkich czas, pochłonął. Matula i tatulo królewny, wyjechali onegdaj na wywczasy, polować na śmierdziele do Tasmanii i tak im się tam spodobało, że jeno mejle przez umyślnych Aborygenów słali, po prowiant, po gotówkę i świeże ineksprymable. Królewna szybko przywykła do myśli, że samotność będzie jedyną jej druhną, a przyjacielem brzęczące niczym florydzki moskit, urządzenie, z którym jednak, pomimo wielu jego zalet, pogadać się nie da. Lecz oto, dobry czarodziej dostrzegłszy z dala, swym sokolim wzrokiem, smutną twarz królewny Mimosy, wyglądającej każdego dnia z basztowego okna, postanowił użyć jej cierpieniom, swoją magiczną sztuką. Uczynił znak zamaszysty i u wrót zamczyska zaczęli się nagle pojawiać mili goście. Byli to szarmanccy kawalerowie z najzacniejszych ziem i ziemianek, obleczeni w ponętnie lśniące pantalony z weneckiej lajkry, przy srebrnych szpadach, z pełnym złota uzębieniem i nader wymowni. Były to też strojne, nieziemsko nadobne panny, skore do śmiechu, ale także i do zadumy, a co najważniejsze, do rozmowy oraz zawsze chętne towarzystwa. Królewna rozkwitała niczym koper po wiosennej burzy, z szeroko otwartymi ramionami witając kolejnych przyjaciół i przyjaciółki, bo w tych sprawach było jej wszystko jedno. Wesoło zrobiło się na zamku. Lusztyki, balety, pogwarki, uczty huczne, wywijasy, tańce swawolne do białego świtu, płoszące nietoperze z okolicznych kancelarii adwokackich i lokali partyjnych; trójkąty splątane, koła fortuny, fontanny nieustającej rozkoszy i wesołości – oto czym stał się dzień powszedni na zamku. Błyszczały okna zamkowe w upalne lipcowe noce, rozbrzmiewając srebrem młodych, rozochoconych zapasami z przepaścistych piwnic, głosów.
Ale tak to już jest, że tam, gdzie szczęście rozkwita najbujniej, tym bardziej mierzi ono złe moce, nienawidzące ludzkiego dostatku i radości. Gdzie radość wiruje w beztroskim kadrylu, tam pojawia się smutek, żałoba i ostateczna Nicość, najgorsza zmora ludzkiego gatunku. Właśnie stamtąd, z ponurej tundry lodowego kosmosu, zza Czarnych Dziur wysysających pomalutku nasz świat, spoza Czerwonych Karłów, wyczyniających w odległych układach planet okrutne figle i podskoki, przybyła okrutna, Karmazynowa Wiedźma, nasłana przez samo Zło, zrodzona nieczystym ogniem z dna piekieł galaktycznych. Chytrze zadała czarodziejowi trojańskiego ziela i śliskiego spamu z racic wściekłych mysikrólików, kiedy wypoczywał, wielce utrudzony codzienną wędrówką. Nie powstał już po tym, kiedy ohydna wiedźma podsunęła mu magiczną onucę pod nos, wypełnioną przeklętymi jadami. Skamieniał dobry czarodziej i z wolna jął porastać mchem, spetryfikowany na wieki. Jako niemy ostaniec na skraju boru patrzył bezsilnie kamiennymi oczami na wiktorię Ciemności, tocząc bazaltowe łzy, niczym rzęsisty żwir. Kraj wydany był niechybnie na łup przeklętych mocy.
Karmazynowa Wiedźma mogła odtąd bezkarnie psować szczęście, ludziskom poczciwym mieszać w łepetynach, panny nęcić fałszywymi świecidłami emancypacji i wolności, prostaczków od znojnej pracy na ugorach i porębach odciągać, wiodąc na pokuszenie do teatrów i peep show'ów, dziatwę dręczyć kańczugiem przymusu szkolnego, a opornych wysyłać na stypendia do Cambridge, skąd jeszcze nikt nie wrócił.
- Och! - jęknęła pewnego, szarego poranka królewna – jak tu zajebiście zimno! Wstawaj, pajączku! Wstawaj, mój złoty trutniu! Schowaj swoje żądełko i dzwoń po służbę, żeby przyniosła ogrzewadła.
I obróciła swoje błękitne, jak płyn do mycia sedesów, oczęta, na wzburzony ocean pościeli, niemego świadka niejednego nocnego sztormu i nawałnicy.
Lecz, przebóg!
W wielkim, prerafaelickim łożu wyposażonym w kolosalny baldachim z kości kopalnego jenota, nikogo nie dostrzegła.
- Gdzieś się podział, słodki mrówkojadzie? - Zaszczebiotała, emanując perełkami dźwięcznych słów, nie podejrzewając nawet, straszliwej prawdy – gdzie jesteś, węgorzyku?
Obeszła całą komnatę, lecz nikogo nie było, choć dębowe dźwierze zawarte były od środka przy pomocy kowanej kłódki i kija od szczotki.
Pełna niejasnych, złych przeczuć, zeszła na dół po kręconych, kamiennych schodach, nawołując coraz głośniej, coraz histeryczniej i coraz bardziej przerażonym głosem.
Zamczysko było puste.
Tak, tak, kochane dziateczki. To nie była halucka, jaka wam się nieraz przytrafia po spożyciu nielegalnych wynalazków, lecz prawdziwe, złe czary, w pierwszym gatunku.
Perfidna, Karmazynowa Wiedźma uczyniła okropny czar, przenosząc biedną Królewnę Mimosę w inny wymiar, replikując jej świat, jednakowoż czyniąc go wyludnionym, bezdusznym i zimnym, gdzie samotność i świadomość przemijania trwa wiecznie. W nieskończonej pustce chorej duszy królewny, zakwitał szron rozpaczliwej świadomości, że skazana jest na nieśmiertelny byt wieczystego odosobnienia. W świecie rzeczywistym pozostał jeno jej cień, zwid ulotny, unoszący się nad polami żyta i golfowymi, błądzący alejkami centrów handlowych, unoszony letnim wiatrem i zdany, na każdy jego podmuch.
Wiele też się działo wśród zamkowych.
Zadziwiły się bowiem wielce, przyjaciółki i przyjaciele królewny, kiedy owego feralnego poranka nagle jej zabrakło, a najbardziej oblubieniec, nazywany przez Mimosę, węgorzykiem, tudzież, mrówkojadem, chociaż wszyscy zwali go Kocim Lwem. Obszukawszy komnatę i nie znalazłszy swej miłej, wychynął za okno, lecz i tam, na dole, nie było królewny. Obwieściwszy złą nowinę pozostałym pannom i kawalerom, spojrzał w niebo, na którym, jak pleśń narastać poczęła gruba warstwa brudnych chmur. Nastały tygodnie niepewności i lęku. Młodzi długo naradzali się przy stole jadalnej sali, wiele domysłów snuli ciemnymi wieczorami, wpatrując się w płomienie pożerające sosnowe szczapy w marmurowym kominku, ale do nijakich konkluzji dojść nie mogli.
Ani młodzieniec smukły, Prosiakiem zwany, ani Panna Tęczowa, ani Sasankowa Dama, ani Pani Cristilla, ani nawet najbystrzejszy z nich wszystkich, Koci Lew, pieczętujący się nawet dyplomem ukończenia wieczorowego kursu czyścicieli szaletów, nie mogli dociec, co się właściwie wydarzyło. Także i tego, szarego dnia, pogrążyli się w przepastnym żalu na kolejne, całe dziesięć sekund, po czym zajęli się organizowaniem następnej imprezy, gdy nagle Sasankowa Dama krzyknęła – och!
- Och! Och! - Krzyknęły Pani Cristilla i Panna Tęczowa.
- Miau! - Zaryczał Koci Lew – Kuurde!
- Job twoju mat'! - przytomnie dorzucił Prosiak i spadł z krzesła pod stół – duch!
Ale to nie był taki sobie zwykły duch, jakich wiele, które na każdym kroku spotykamy w codziennym, przaśnym życiu. To był zwid, fantom królewny Mimosy, wirtualne odbicie ciała, cierpiącego po drugiej stronie realnego świata. Przefrunął przez abażur, trochę rozpłynął w okolicach wywietrznika, z trudem utrzymując mglistą jednorodność, a następnie półprzejrzyście przywarł do kurdybanu, tuż pod portretem wujaszka królewny, a obok wypchanego nosorożca włochatego.
- Pomarła! Pomarła, biedula – jęknął Koci Lew – na tom cię chował, na tom cię miłował, a teraz niebożątko, wciągnie cię byle wentylator i rozpirzy na amen.
Zapłakał żałośnie, a jego dusza zawyła cmentarny nokturn.
Nastąpiła grobowa pauza, nie dłuższa jednak od występu zegarowej kukułki o pierwszej po południu.
- Już wiem! – odezwała się rezolutnie Sasankowa Dama – już wiem! To przez ten wczorajszy ochlaj! Sama nie wiem, co piłam. Nic nie pamiętam.
- Nie ma zbiorowej delirki – orzekł Prosiak – to musi być jednak duch, albo nowa reklama wybielacza.
Wywiązała się dyskusja, połączona ze spożywaniem klina, gdy tymczasem widmo przemieszczało się wzdłuż ściany, co jakiś czas ulatując do góry i rozpraszając się, niby obłoczek fajczanego dymu.
Gdy kompania młodych intensywnie rozpamiętywała zjawisko, obserwując je i doń gęsto przepijając, znienacka zagrzmiało, jak bułgarska pralka, coś stęknęło, buchnął ogień z wygaszonego kominka i wylazła zeń nieco umorusana Karmazynowa Wiedźma ze złowieszczym uśmiechem.
- Teraz wy też moi – rzekła i zapaliła e-papierosa – mogę wam tak dokopać, że nie zdążycie się wylogować z tego świata. Domyślacie się już chyba, że to ja załatwiłam Mimosę?
Zresztą – machnęła ręką – to i tak nie ma teraz znaczenia. Przewartościowałam gruntownie swoje poglądy.
Pstryknęła palcami i pośród potwornych akordów awangardowej muzyki smyczkowej, jęła materializować się królewna Mimosa. Po chwili była już wśród swoich, zziębnięta i blada, jak student po oblanym egzaminie z prawa rzymskiego, ale żywa. Przyjaciele otoczyli ją i wylewnie witali, nie bacząc nawet na obecność piekielnego gościa.
- Hmm...Hmm...- chrząknęła Wiedźma – jeszcze nie skończyłam.
Wszyscy zamarli i wytężyli słuch.
- Otóż przewartościowałam swoje poglądy i dokonałam ostatecznego bilansu swojej, dotychczasowej egzystencji. Definitywnie uznałam, że moje życie jest do dupy. Żadnych zabaw, żadnych figli, żadnych znajomych. Co to za życie? Na co mi władza nad światem, skoro jestem w nim sama? Pieprzę to.
I połamała swoją czarodziejską różdżkę, którą tyle zła uczyniła ludziom.
- Wybacz mi, Mimoso – Karmazynowa Wiedźma wyciągnęła błagalnie ręce ku królewnie – bądź mi powiernicą i przyjaciółką. Bądźcie moimi kumplami i przyjaciółkami – zwróciła pełną łez skruchy twarz ku pozostałym, a Koci Lew pomyślał sobie, że ta laska jest niczego sobie i odezwał się jako pierwszy.
- Wybaczamy, jasne, że wybaczamy.
- Tak, tak, wybaczamy ci, Karmazynowa Wiedźmo – odezwały się z początku nieśmiałe, a później coraz radośniejsze głosy pozostałych.
- Spójrzcie na niebo – zakrzyknęła Mimosa – znowu jest błękitne, znowu ptaszęta przecudnym trelem zwołują się na miłosne schadzki, znowuż kwiaty pachną, a konopie indyjskie bujają się rozkosznie na wietrze.
Wszyscy wzięli się za ręce, wirując w tanecznym kole. Odtąd, umiarkowane szczęście zapanowało nad naszą świętą krainą, a mieszkańcy zamku Monte Curde, żyli długo i szczęśliwie.


- Tak, tak, kochane dzieci. Albowiem bywają światy równoległe, a przedmioty mogą pomiędzy nimi wędrować, przy pomocy czarów – dziadunio zasępił się nieco – to tak, jak z moim portfelem. Miałem go jeszcze przed chwilą, a teraz go nie mam, chociaż wiem, że stał się niewidzialny i przebywa w kieszeni któregoś z was.
Piegowaty malec podniósł się z trawy i niechętnie oddał pugilares starcowi.
- A co się dalej stało z dobrym czarodziejem Netusem? - pytały pacholęta.
- No cóż – dziadunio niespokojnie poruszył się na wielkim głazie – tak już jest w życiu. Nie wszystko da się na powrót odkręcić.
Dwóch dobrych ludzi nigdy nie będzie wrogami,
dwóch głupich ludzi nigdy nie będzie przyjaciółmi
/ przysłowie kirgiskie /

Awatar użytkownika
411
Posty: 1778
Rejestracja: 31 paź 2011, 8:56
Lokalizacja: .de

Re: Opowiadanie dziadunia. Bajka o zaczarowanej zjawie

#2 Post autor: 411 » 12 cze 2013, 23:08

Witaj miszo. :)

Usmialam sie zdrowo, a wrecz uchachalam. Do... mniej wiecej dwóch trzecich opowiadania.
Przy
misza pisze:/.../Koci Lew, pieczętujący się nawet dyplomem ukończenia wieczorowego kursu czyścicieli szaletów, nie mogli dociec, co się właściwie wydarzyło.
odczulam zmeczenie materialu. Leciutkie. Jak powiew Mimosy.

A powaznie - swietne to jest, co chyba juz nie dziwi specjalnie. Jezyk soczysty, barwny, choc nieco bym go przystrzygla. Ale to ja. A mna sie nie trzeba przejmowac - wolny kraj.
Masz "reke" i juz. Prosze o wiecej!

Klaniam sie, J.

PS Warsztatowo? Ze dwa razy spadl Ci jakis enter, ale to wszystko. Nie znalazlam ani jednego brakujacego, czy nadmiernego przecinka; ani jednej literówki.
Hm.
Zachwycajace!
:smoker:
Nie będę cytować innych. Poczekam aż inni będą cytować mnie.

misza
Posty: 1263
Rejestracja: 31 paź 2011, 9:58
Lokalizacja: Wielkie Księstwo Poznańskie
Kontakt:

Re: Opowiadanie dziadunia. Bajka o zaczarowanej zjawie

#3 Post autor: misza » 13 cze 2013, 5:47

Witaj :)

J 411 nadaje ;)
Miło mi, że komuś się podobają takie tekściki.
Przyznam się bez przesłuchania, Iż sam mam
niezłą zabawę kiedy je piszę.

Serdecznie pozdrawiam ;) :vino:
Dwóch dobrych ludzi nigdy nie będzie wrogami,
dwóch głupich ludzi nigdy nie będzie przyjaciółmi
/ przysłowie kirgiskie /

Awatar użytkownika
Patka
Posty: 4597
Rejestracja: 25 maja 2012, 13:33
Lokalizacja: Toruń
Płeć:
Kontakt:

Re: Opowiadanie dziadunia. Bajka o zaczarowanej zjawie

#4 Post autor: Patka » 20 cze 2013, 21:07

misza pisze: Dobrze się wtedy żyło ludziom prostym i pogiętym, wykształconym i odkształconym, biednym i bogatym, chociaż tym ostatnim, jakby lepiej
Fajna zabawa ze słowem.

Reszta to takie żarty dla gimnazjalistów, na początku było nawet fajne, ale potem zaczęło już nużyć. Ale plus za konsekwencję. I rzeczywiście poprawnie napisane, przynajmniej na pierwszy rzut oka - pewnie ze słownikiem poprawnej polszczyzny trochę by się błędów znalazło.

misza
Posty: 1263
Rejestracja: 31 paź 2011, 9:58
Lokalizacja: Wielkie Księstwo Poznańskie
Kontakt:

Re: Opowiadanie dziadunia. Bajka o zaczarowanej zjawie

#5 Post autor: misza » 21 cze 2013, 7:26

Dzięki :)
Poczułem się kilkadziesiąt lat młodszy, przez te "żarty dla gimnazjalistów" :) :beer:
O nic innego mi nie chodzi. ;)
Dwóch dobrych ludzi nigdy nie będzie wrogami,
dwóch głupich ludzi nigdy nie będzie przyjaciółmi
/ przysłowie kirgiskie /

Anet
Posty: 73
Rejestracja: 04 kwie 2016, 20:51

Re: Opowiadanie dziadunia. Bajka o zaczarowanej zjawie

#6 Post autor: Anet » 15 kwie 2016, 21:57

Mnie się podobało, lubię takie lekkie teksty :)

misza
Posty: 1263
Rejestracja: 31 paź 2011, 9:58
Lokalizacja: Wielkie Księstwo Poznańskie
Kontakt:

Re: Opowiadanie dziadunia. Bajka o zaczarowanej zjawie

#7 Post autor: misza » 16 kwie 2016, 5:32

Dzięki, Anet :)
Na wiosnę zalecana jest dieta lekkostrawna.
Serdecznie pozdrawiam :) :rosa:
Dwóch dobrych ludzi nigdy nie będzie wrogami,
dwóch głupich ludzi nigdy nie będzie przyjaciółmi
/ przysłowie kirgiskie /

Awatar użytkownika
Alicja Jonasz
Posty: 1044
Rejestracja: 24 kwie 2012, 9:01
Płeć:

Re: Opowiadanie dziadunia. Bajka o zaczarowanej zjawie

#8 Post autor: Alicja Jonasz » 16 kwie 2016, 8:40

"Wesele w Atomicach" Mrożka mi się przypomniało:) Dla mnie fajny tekst, szczególnie połączenie staroci z nowoczesnością, satyra, groteska:)
Alicja Jonasz

"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak

misza
Posty: 1263
Rejestracja: 31 paź 2011, 9:58
Lokalizacja: Wielkie Księstwo Poznańskie
Kontakt:

Re: Opowiadanie dziadunia. Bajka o zaczarowanej zjawie

#9 Post autor: misza » 16 kwie 2016, 15:46

Alicjo! :)
Wielkie dzięki za zaszczytne porównanie.
Serdecznie pozdrawiam! :rosa:
Dwóch dobrych ludzi nigdy nie będzie wrogami,
dwóch głupich ludzi nigdy nie będzie przyjaciółmi
/ przysłowie kirgiskie /

Awatar użytkownika
Ewa Włodek
Posty: 5107
Rejestracja: 03 lis 2011, 15:59

Re: Opowiadanie dziadunia. Bajka o zaczarowanej zjawie

#10 Post autor: Ewa Włodek » 25 cze 2016, 13:28

ooo, Miszko! Pomigotałeś słowy i znaczeniami! Super jest, jak na mój gust!
:bravo:
z serdecznym
Ewa

ODPOWIEDZ

Wróć do „OPOWIADANIA”