Strefa Q

Apelujemy o umiar, jeśli chodzi o długość publikowanych tekstów.

Moderatorzy: Gorgiasz, Lucile

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
Waldemar Kubas
Posty: 53
Rejestracja: 12 lis 2014, 16:19
Lokalizacja: Wrocław

Strefa Q

#1 Post autor: Waldemar Kubas » 14 gru 2014, 21:16

STREFA Q


Psy szczekają – karawana ciągnie dalej.

/przysł. arabskie/



Niecałe dwa miesiące po tym, jak ostatecznie zamknęły się dla mnie bramy Republiki Szczurów, trafiłem na nowe targopole. Powszechnie wiadomo, że reklama dźwignią handlu. Co więcej, żeby w ogóle móc istnieć w dzisiejszym świecie, trzeba się reklamować. To wymóg nowych stosunków społeczno-wytwórczych. Nie są wolne od niego targopola. Czy ktoś będzie się dziwił, że każdy taki przybytek, by przyciągnąć jak największą liczbę kupców, ogłasza się na billboardach jako szczególnie przyjazny dla odwiedzających? Któraś reklama w końcu nas uwodzi, choć mamy świadomość, że jest to tylko reklama. Ale stało się, wybraliśmy jedno z targopól. Odwiedziliśmy to miejsce, żeby obejrzeć bogaty asortyment rozłożony na straganach i być może kupić coś interesującego. Jednak przede wszystkim przybyliśmy z myślą, by jak najlepiej sprzedać własny towar.

I tak znalazłem się w prowincji o nazwie Strefa Q. Przyjechałem swoją furmanką. Prowincja ta jest częścią kraju, przez który przed niespełna dziesięcioma laty przetoczyła się krwawa Rewolucja. Po Rewolucji Strefa Q wyodrębniła się z reszty kraju jako w dużym stopniu samodzielny organizm. Strefą Q zarządza dwóch Gubernatorów: młoda kobieta i mężczyzna w nieokreślonym wieku. Nie wiemy, w jakich relacjach osobistych pozostają względem siebie, a w szczególności, czy to jest mąż i żona. Wszystko wskazuje na to, że kobieta w tym układzie dominuje i Gubernator, zanim podejmie jakąś poważniejszą decyzję, musi się skonsultować ze swoją przełożoną, Panią Gubernator. Posiadając władzę absolutną, Pani Gubernator stanowi wszystkie prawa obowiązujące w Strefie Q tak teraz, jak i w przyszłości. Gubernator czuwa nad ich przestrzeganiem. Jednocześnie ma względną swobodę działania. Wszelkie gubernatorskie rozporządzenia, zanim zostaną wdrożone, jak również każda jego inicjatywa ustawodawcza musi najpierw znaleźć uznanie w oczach Pani Gubernator.

Przybywszy do Strefy Q, lekko przyciągnąłem do siebie lejce konia i swoją furmankę zatrzymałem na tutejszym pięknym i rozległym targopolu o tej samej nazwie, co całe państewko. Moja misja była pokojowa i miała charakter handlowy. Chciałem poznać nowych ludzi, rozejrzeć się w tutejszych produktach, a przy okazji sprzedać jakiś swój towar.

Obyczaj nakazuje, by osoba przybywająca do tej czy innej krainy, przywitała się z tubylcami. Przeznaczone jest do tego odpowiednie miejsce na targopolu. Jest nim duży plac z dobrze zaopatrzonym bufetem od strony północnej. Kiedy już zgromadzą się rzesze, odezwie się werbel i fanfary odtrąbią przybycie nowego gościa, tenże, zwracając się bezpośrednio do tłumu, swoje powitanie kieruje do wszystkich mieszkańców ludnej prowincji. Rzecz jasna, nie wszyscy ziomkowie zebrali się na placu, byłoby to fizycznie niemożliwe, każdy według własnych chęci, czy widzimisię, przychodzi na miejsce powitania, bądź też nie.

Jeszcze mniej osób podchodzi do stolika koło bufetu, przy którym zasiada nowo przybyły. No ale to swego rodzaju norma. Podchodzą, by go powitać osobiście, wznieść toast i chwilę porozmawiać. Uświęconym zwyczajem to miejscowi fundują trunki, do gościa należy, by zechciał z nimi wypić.

Powitania są zawsze miłe i serdeczne. Tak było i tym razem. Przywitany zostałem kuflami piwa, którego nie szczędzono, a pewna młoda krajanka przyjęła mnie doskonałą, aromatyczną kawą. Wszystko, jak się patrzy, darmowe, za nic nie musiałem płacić. W męskim gronie atmosfera była swobodna, nieomal swawolna, a że raz po raz przechylaliśmy kolejne kufle piwa, pomału stawała się wręcz pijacka. W pewnej chwili tak to właśnie skwitował jeden z uczestników biesiady, mówiąc, że najwyższe władze Guberni nie przybyły jeszcze z oficjalnym powitaniem gościa, gdy tymczasem my już urządziliśmy niezłą popijawę. Mówiąc o najwyższych władzach, miał oczywiście na myśli parę Gubernatorów zarządzających prowincją. Upiłem się zwłaszcza ja, ponieważ musiałem wypić z każdym witającym mnie tubylcem, nie wypadało odmówić komukolwiek. Niemniej wszystko odbywało się kulturalnie, z zachowaniem etykiety, nie było żadnego powodu, by miało być inaczej. Piliśmy nawzajem nasze zdrowie i wznosiliśmy toasty za Gubernatorostwo, Strefę Q oraz „najlepsze targopole, jakie mogłem sobie wymarzyć”.

Rzecz jasna, zupełnie inna atmosfera panowała przy stoliku, gdzie siedziałem z tamtą młodą krajanką, która, jak wspomniałem, przyjęła mnie dobrą kawą. Inna – nie oznacza, że gorsza. Owszem, na swój sposób tak samo miła, choć jednocześnie pełna powagi, jak właśnie przystało, by się zachowywać w towarzystwie osoby bardzo młodej i dobrze wychowanej. Zważywszy ponadto, że nie przepadam za piwem i męskim towarzystwem, te krótkie chwile spędzone w bliskości młodej dziewczyny były szczególnie miłe i ekscytujące. Dzieliła nas duża różnica wieku, więc ja zwracałem się do niej przez ty, a ona do mnie przez pan.

Zanim cały porządek wywrócił się do góry nogami, nie wszystko jednak przebiegało według najlepszego scenariusza. Po pierwsze, owa garstka tych, którzy przyszli się ze mną przywitać, stanowiła zaledwie małą część całego towarzystwa związanego z targopolem Strefy Q. Po drugie zaś, wśród witających nie było paru osób, które znałem z poprzedniego targopola, należącego do Republiki Szczurów. Republika Szczurów to ich macierzysta kraina. Tam się pierwotnie zadomowili, ponieważ tamtejsze targopole było tym wcześniejszym. Państewko pod nazwą Strefa Q, wraz ze swoim targopolem, powstało znacznie później. Część więc gryzoni, wywodząca się z Republiki Szczurów, w Strefie Q żyje w diasporze. Gryzonie te mają podwójne obywatelstwo i przemieszkują na przemian w obu państewkach. Nawiasem mówiąc, są też szczury będące obywatelami trzech, a nawet kilku państw jednocześnie. Są również bezpaństwowcy, nie meldują się w żadnym kraju i swobodnie przemieszczają od prowincji do prowincji. W czasie swej wędrówki gryzą każdego napotkanego po drodze prawdziwego poetę. Nie oznacza to, że Gubernia nie posiada swoich własnych szczurów. Owszem, posiada. Są to, by tak rzec, szczury wyhodowane na jej łonie. Wykarmione piersią Pani Gubernator i bananami Gubernatora. No ale uczciwie trzeba powiedzieć, że nie zawsze rodzice ponoszą winę za to, na jakich drani wyrosły ich dzieci. Szczury macierzyste i szczury z diaspory niekiedy między sobą rywalizują o względy Gubernatorostwa. Rywalizacja najczęściej przyjmuje formę lizusostwa (przepraszam poetów nie cierpiących rymów za przypadkowy rym). Ale wracając do rozpoczętego wątku. Otóż żaden szczur z diaspory w Strefie Q nie przyszedł się ze mną przywitać, gdy się tam pojawiłem. A znali mnie i nie mam wątpliwości, że zapamiętali z Republiki Szczurów. Owszem, z niektórymi z nich wszedłem w konflikt, gdy przelotnie gościłem w ich macierzystym państewku. Na tych nie sposób było liczyć, że przyjdą. Chociaż prawdę powiedziawszy, swoje oficjalne przywitanie, nie tylko przez wzgląd na procedurę, ale, podkreślam, szczerze skierowałem do wszystkich bez wyjątku targopolan ze Strefy Q i byłem skłonny darować winy tym, którzy w innym miejscu zaszli mi za skórę. Mniejsza o to. Nie pokazali się i nie chcieli skorzystać z dyspensy – ich wybór. Niech robią co chcą, byle nie szkodzili już więcej – pomyślałem sobie. Natomiast pozostała reszta tych, z którymi nie toczyłem wojny, a nawet pozytywnie wyrażałem się o ich produktach czy też wyrobach, jakie mogła mieć do mnie pretensje, jakie zastrzeżenia? I dlaczego mnie zignorowała i tym sposobem obraziła? Odpowiedź nasuwa się jedna. Dała znać o sobie szczurza solidarność. Tylko w gromadzie czują się mocni, ufają i wierzą, że siła stada przechodzi na każdego z nich i tym samym każdy wiele znaczy również poza stadem. Dlatego tak się wspierają, tak przyklaskują sobie, jednocześnie podgryzając innych, obcych, nie z ich miotu. Za nic mają dobre obyczaje, przyzwoitość i sprawiedliwość.



Kiedy, patrząc z perspektywy, wiem już, jak potoczyły się dalsze wypadki, myślę sobie, że słowa, które przy powitaniu wypowiedział pierwszy targopolanin, z jakim miałem okazję rozmawiać, były wręcz prorocze. Niebawem miały się spełnić. Przechylił kufel piwa, wierzchem dłoni otarł piankę z górnej wargi i rzekł: „Nie wiem, co cię tu sprowadza i czego szukasz, ale spokoju nie znajdziesz. Uwikłasz się w kolejną wojnę”. Poruszyły mnie jego słowa, jednak nie okazałem większego zainteresowania i nie odniosłem się do nich. Spojrzałem na niego, sądząc, że coś jeszcze powie w tej materii, on jednak poprzestał na swojej nieco tajemniczej uwadze. Stuknęliśmy się kuflami, dopili resztę piwa i zaraz potem odszedł.

Jak już wspomniałem, po nim przyszła tamta młoda dziewczyna, a po niej kolejno dwóch mężczyzn, którzy pełnią wysokie funkcje w Strefie Q. Ich niespodziewane pojawienie się było dla mnie niewątpliwym zaszczytem. Biesiada w męskim towarzystwie znowu przybrała charakter pijatyki i trwała w najlepsze do godziny czternastej. Szczególnie dużą radość sprawił mi ten z funkcjonariuszy, który się pochwalił, że „już przeczytał moje opowiadanie, które wystawiłem na targopolu”. I dodał, że „poleca je innym”.

Moja radość była jeszcze większa, gdy mniej więcej po godzinie, od tego momentu, tenże funkcjonariusz zostawił bardzo pozytywną opinię pod tym kawałkiem prozy. Opowiadanie nosiło tytuł Nowy porządek. Był to mój najnowszy tekst, który napisałem przed miesiącem, dotkliwie zraniony i zbulwersowany tym, co mnie spotkało w Republice Szczurów. Swoim doświadczeniom nadałem uniwersalny wymiar, co zostało dostrzeżone i docenione przez tego właśnie, miejscowego targpolanina. A ponieważ w Strefie Q należy on do wysokiej rangi funkcjonariuszy, to fakt ten przydaje jego opinii dodatkowego znaczenia. Czy nie za dużo szczęścia naraz?! Podskórnie czułem, miałem pełną świadomość, że teraz muszę czekać na atak, który niebawem przypuści któryś z zadomowionych szczurów.

No i doczekałem się. Jeszcze tego samego dnia, 13 listopada (pechowa trzynastka!), zaatakował wprawdzie nie szczur, zaatakowała miejscowa szczurzyca, co oczywiście na jedno wychodzi. Wyszedł z kanału nie byle jaki gryzoń, owszem gruba ryba, wysoka funkcjonariuszka w całej Guberni. Nazwiemy ją Funkcjonariuszką A, żeby w dalszym toku łatwo odróżnić od wysokiej rangi Funkcjonariuszki B, która tę pierwszą natychmiast wsparła w ataku. Funkcjonariuszka A szturm przypuściła przed godziną dziewiątą wieczór i, zanim zdołałem zewrzeć szyki, krótko po godzinie dwudziestej drugiej przyszła z odsieczą Funkcjonariuszka B, by wesprzeć koleżaneczkę.

Funkcjonariuszka A zaczęła swoją krytykancką wypowiedź od stwierdzenia, że „rozumie, co Autor chciał rzec, bo przekaz – klarowny”. I przedzierzgając się w znawczynię przedmiotu, dodała, że „ten typ literatury był, jest i – miejmy nadzieję – nadal będzie się pojawiać”. Po czym dała upust swojemu wielkiemu zawodowi i znużeniu, mówiąc: „Tylko czemu ta proza jest tak nudna? Ona nie zachęca do refleksji. Ona zniechęca.”.

Otóż wszystko w jej wypowiedzi jest kłamstwem, żadne zdanie nie jest do końca prawdziwe. Owszem, „przekaz – klarowny”, ale Funkcjonariuszka A nic z niego nie zrozumiała. Nic albo prawie nic. Gdyż ani jednym słowem nie odniosła się do istoty rzeczy. Zbagatelizowała żywotny problem prawdziwych twórców opluwanych przez tak zwanych kolegów po piórze, wzgardzonych i skazanych na wieczną tułaczkę po targopolach. Nie wysłała ani jednego marnego sygnału świadczącego o tym, że ma świadomość, jakim śmierdzącym bagnem jest całe to środowisko poetów, czy szerzej, literatów. Że również boleje nad podłością i zgnilizną moralną tego światka.

Jeśli nawet coś z „przekazu” do niej dotarło, to udała, że właściwie problem nie istnieje i raczej jest wytworem chorej wyobraźni autora.

Ogólnikowo i jednocześnie lekceważąco orzekła, że „ten typ literatury…”, itd. Ciekaw jestem, gdzie to naczytała się tak „tego typu literatury”, że już się jej przejadło. Wedle mojej sprawdzonej wiedzy „ten typ literatury” jest terenem niezagospodarowanym, by nie powiedzieć, literackim ugorem. Nieskromnie śmiem twierdzić, że jestem pionierem w „tego typu literaturze”. Natomiast ona wrzucając wszystko do jednego worka dała jedynie dowód swojej umysłowej tępoty, ślepoty i niezdolności rozróżniania.

A to jej bezbrzeżne znudzenie moim kawałkiem prozy! Mogę tylko współczuć, bo nie ma na to lekarstwa. Już widzę, jakby ziewała i śmiertelnie się nudziła, gdyby jej do czytania podsunąć na przykład Prousta. Zresztą po co zaraz Prousta?! Wystarczyłby nasz Herling-Grudziński ze swoimi długimi i statycznymi opowiadaniami. Ale zostawmy podobne przykłady, bo żeby odwrócić uwagę od istoty, przewrotnie i kłamliwie mi zarzuci, że się porównuję z pisarzami tej miary.

Dowód swojej nie tylko piramidalnej głupoty, ale i grubiaństwa, dała również wtedy, gdy mi przedłożyła „poprawiony” przez nią pierwszy akapit mojego opowiadania. Zresztą, kto ma jakie takie wyczucie językowe, niech porówna oryginał z fragmentem „poprawionym” i sam zobaczy. Powiem tylko tyle. Można by spłatać niezłego figla Funkcjonariuszce A, wykorzystując jej ignorancję i zapał do poprawiania cudzych tekstów. Otóż wystarczyłoby poprosić ją o „poprawienie” dłuższego akapitu, mówiąc, że to fragment prozy początkującego autora. A gdyby już „poprawiła”, to jej powiedzieć, że był to kawałek z prozy Franza Kafki. Kafka jest tu jedynie przykładem, na jego miejscu mógłby oczywiście być każdy inny wielki pisarz, czy chociażby tylko uznany.

Na koniec Funkcjonariuszka A powiedziała: „Nie musisz się przejmować tym moim gryzmoleniem [czytaj: tymi moimi zarzutami], bo ja się nie znam”. Postąpiła tu jak rasowy polityk, który wie, że warto obrzucić swojego oponenta błotem, bo zawsze coś się przyklei, przyschnie.

Kompletny brak odpowiedzialności za słowo. Praktykowany tym chętniej, że robi się to bezkarnie, co więcej, w majestacie prawa. Słowa takim podłym kreaturom służą nie do poszukiwania prawdy i ukazywania jej, lecz do zamazywania. Jednocześnie do produkowania i wytwarzania fałszu.

Przejdźmy do drugiej funkcjonariuszki. Funkcjonariuszka B na wstępie zaznaczyła, że „nie zna się nawet bardziej niż jej koleżanka”. To jej jednak nie przeszkadzało „bez legitymizacji formalnej – jak to ujęła – zarzucić tekstowi uchybienia interpunkcyjne i stylistyczne w kolejnych akapitach”. Zarzut kłamliwy i wyjątkowo perfidny. No bo jak się przed nim bronić? Krok po kroku przepisywać kolejne zdania z dość długiego tekstu i pokazywać, że są nienaganne zarówno pod względem interpunkcyjnym, jak i stylistycznym? Przecież to fizyczna niemożliwość i czysty obłęd! Pozostaje jedynie wierzyć i mieć nadzieję, że wśród czytelników znajdą się osoby dostatecznie dobrze znające się na technicznej stronie literackiego tekstu i zarazem uczciwe, które powiedzą, że Funkcjonariuszka B nie ma racji.

Po tej swojej podłej uwadze powiedziała coś, co zabrzmiało jak szyderstwo: „Ale zupełnie się tym nie przejmuj, wolność pisania – rzecz święta”. A zmieniając temat i odnosząc się do formalnego usytuowania tego mojego tekstu na tle gatunków literackich, sformułowała wierutną bzdurę. Szczury i szczurzyce z opowiadania Nowy porządek skojarzyły się jej ze smokami i smoczycami, występującymi w modnej zwłaszcza wśród młodzieży literaturze fantasy, więc w swojej naiwności policzyła mój tekst w poczet tej właśnie popularnej literatury.

Na koniec radziła bohaterowi z opowiadania, by „powołał do życia własną literacką platformę. Wtedy przekona się, czym pachnie owa praca, czy jest celem do poczucia smaku władzy, czy może zupełnie czymś innym.”. To trochę tak, jakby radzić Małemu Księciu, by zszedł na Ziemię i przestał czepiać się ludzi, bo wcale nie są tacy źli.

Podsumowując, żadna z nich, ani Funkcjonariuszka A, ani Funkcjonariuszka B, kiedy w swoim krytykanckim zapale wynajdywały rzeczy nieprawdziwe i urojone, nie zająknęły się słowem o tym, co naprawdę stanowi wartość tego tekstu. Nie wspomniały o języku, nie dotknęły przesłania, nie dostrzegły sytuacyjnego komizmu, specyficznego humoru będącego integralną częścią scen z gruntu poważnych. Szukały wyłącznie dziury w całym, uprawiały ekwilibrystykę zakłamania i fałszu, co dobitnie świadczy o ich podłości i małostkowości. Oczywiście same, gdyby je zapytać, dlaczego pominęły i przemilczały wszystkie dobre strony całego tekstu, odpowiedziałyby bez wahania, że dlatego, bo ich tam nie było. A więc podłość i zakłamanie prima sort!

Za dużo było tej głupoty, krętactw i złośliwej propagandy, jak na jednego człowieka. Krótko mówiąc, szczurzyce wyprowadziły mnie z równowagi. Jestem z natury porywczy, wybuchowy i nie będę się tłumaczył, że cała awantura przez to, że za dużo wypiłem w ciągu owego powitalnego dnia. W każdym razie obie Funkcjonariuszki wyzwałem od kretynek i nawet gorzej. Finał był taki, że jeszcze tego samego wieczoru, decyzją najwyższych władz Strefy Q, przy jednoczesnym zastosowaniu środków przymusu, wysłany zostałem do miejscowego, jak to nazywano, Sanatorium, celem podleczenia nerwów i ogólnej resocjalizacji.

Ale po kolei. Zacznijmy od początku. Na targopole podjechał samochód marki polonez, a za nim policyjna suka. Z poloneza wysiedli oboje Gubernatorzy: Pan i Pani, oraz młoda dziewczyna. Ku memu zaskoczeniu i zdumieniu ta sama, którą poznałem wcześniej, przy stoliku powitalnym. Natomiast z suki wyszło dwóch uzbrojonych i zamaskowanych policjantów. Postawili mnie przed Gubernatorostwem w postawie na baczność. Kiedy tak stałem wyprostowany jak struna, Gubernator wyjął z czarnej teczki Akt Decyzyjny i odczytał gromkim i donośnym głosem:

„Świeżo przybyły do Naszej Guberni Tułaczu,
Trzeba Ci wiedzieć, że odzywki, jakimi się popisałeś, kierując je w stronę wysokich Funkcjonariuszek Strefy Q, w myśl naszego prawa eliminują z grona Targopolan. My jednak postanowiliśmy dać Ci szansę, choć bez wiary w zbawczą moc resocjalizacji. Zamiast karać Cię banicją, udzielamy Ci zaszczytu zostania pierwszym Pensjonariuszem naszego nowo otwartego Sanatorium. Na miesiąc przydzielamy Ci piżamę w kolorze, jaki zapewne lubisz, skoro próbujesz babrać w nim naszych Funkcjonariuszy. Od tej chwili przechodzisz pod władzę Siostry Oddziałowej.”

(Mówiąc to, ruchem ręki wskazał na młodą dziewczynę, stojącą po lewicy, która w tym samym momencie wdzięcznie dygnęła; po jego prawej stronie stała Pani Gubernator).

Kiedy Gubernator odczytał ostatnią sekwencję Aktu Decyzyjnego, wystąpiła Pani Gubernator i zwracając się do mnie, poinformowała o utracie większości praw, jakie mi przysługiwały przed skierowaniem do Sanatorium. Wyliczając po kolei wszystkie ograniczenia, Pani Gubernator nie czytała z „kartki”, mówiła z „głowy”. W szczególności powiedziała, że przez okres trzydziestu dni, kiedy będę przebywał na kuracji, nie będzie mi przysługiwało prawo do wystawiania na targopolu swoich wyrobów. Obejmie mnie zakaz korespondencji. Nie będę też mógł uczestniczyć w różnych okolicznościowych imprezach organizowanych w przybytku kultury. Jeśli chodzi o moje nowe miejsce pobytu, to zobowiązany jestem do chodzenia po tymże ośrodku sanatoryjnym wyłącznie w piżamie wiadomego koloru, jaką mi przydzielono na ten okres. Moje prywatne ubranie wraz z płaszczem zostanie złożone w depozycie i odbiorę je dopiero w dzień wypisania z Sanatorium.

Miałem wrażenie, że młoda dziewczyna, która miała odtąd sprawować nade mną bardziej władzę niż opiekę, jest jakby lekko speszona całą sytuacją. Jeszcze dziś przed południem występowała w całkiem innej roli. Była jedną z tych paru osób, które witały przybysza. Jakże inaczej wyglądało wtedy wszystko. Czy mogło jej przyjść do głowy, że to ja właśnie będę tym pierwszym Pensjonariuszem w nowo powstałym Sanatorium, gdzie jej powierzono funkcje Siostry Oddziałowej?

I kiedy teraz patrzyłem na nią i zastanawiałem się na zmiennością i nieprzewidywalnością losu, przemknęło mi przez myśl, że może nie będzie tak źle. Ale po chwili moja radość prysła. Jednak nie z powodu niej. Ogólna sytuacja z minuty na minutę stawała się coraz bardziej zatrważająca. Zanim mnie wsadzono do policyjnej suki, skuto kajdankami. Zaniepokojony o los biednego stworzenia, które mi wiernie służyło przez lata, zwróciłem się do Gubernatora z dramatycznym pytaniem: „A co z moim koniem?!”. Pomyśleliśmy o tym, odrzekł. I zawołał na starszego człowieka, który stał nieopodal. Gdy ten się zbliżył, Gubernator wskazując na niego ręką, rzekł: „Ten pan jest stróżem nocnym na targopolu i przez czas twojej nieobecności zaopiekuje się szkapą. Na targopolu jest odpowiednia szopa, w której koń spocznie. Nie zabraknie też dla niego obroku”. W jednej chwili kamień spadł mi z serca. Targały mną sprzeczne emocje i nie spojrzałem na Gubernatora, ale na znak wdzięczności i podziękowania, skinąłem głową w stronę stróża. Po czym dwaj zamaskowani i uzbrojeni policjanci, jeden z prawej, drugi z lewej, chwyciwszy mnie za ramiona, poprowadzili do suki. A gdy samochód ruszył, przewiązano mi oczy czarną opaską. Pomyślałem, że to już koniec, że wiozą mnie na rozstrzelanie.

Po piętnastu, dwudziestu minutach samochód się zatrzymał. Jeden z policjantów przerwał dotychczasową ciszę i rzekł: „Jesteśmy na miejscu”. Powiedział to bardziej do siebie niż do swojego kolegi. Ja, więzień, w tym układzie nie wchodziłem w rachubę. Kiedy skutego i wciąż z zawiązanymi oczami wyprowadzono mnie z suki, spodziewałem się najgorszego i żegnałem z życiem. Jednak najgorsze nie nadchodziło, pisane mi było żyć dalej. Usłyszałem zgrzyt zamka, otwieranie i zamykanie solidnej bramy, a po chwili zorientowałem się, że prowadzą mnie po schodach w górę. Zacząłem liczyć stopnie i doliczyłem do trzydziestu sześciu. Potem było parę kroków już po płaskim podłożu. Gdy wprowadzono mnie do pokoju, w którym zapalono światło, gwałtownym ruchem, czy wręcz szarpnięciem ściągnięto mi opaskę z oczu. A kiedy zdejmowano kajdanki, usłyszałem głos Siostry Oddziałowej. Z uczuciem ogromnej ulgi uświadomiłem sobie tę jej obecność. Siostra Oddziałowa powiedziała: „To jest pana pokój”. Byłem oszołomiony i powoli docierało do mnie, że w pomieszczeniu jest łóżko, stolik i dwa krzesła. Siostra Oddziałowa była najbliżej mnie. Dwaj policjanci w tym momencie stali nieco z tyłu. Gdy się odwróciłem, spojrzeli na nią i powiedzieli: „No to my już idziemy”. Zasalutowali i w tej samej chwili słychać było głośne stuknięcie zwieranych obcasów. Po czym wyszli z pokoju, przeszli do korytarza i zbiegli szybko po schodach w kierunku drzwi wyjściowych. Siostra Oddziałowa podążała za nimi, by zamknąć na klucz bramę Sanatorium.

Gdy wróciła do pokoju, wskazała na łóżko, na którym leżała złożona w kostkę piżma, i oznajmiła: „To jest pana piżama nocna”. I dodała: „Zaraz panu przyniosę pantofle i piżamę dzienną”. Rozejrzałem się po pokoju i dopiero wówczas dostrzegłem, że prócz wymienionych wcześniej sprzętów, w pomieszczeniu tym, tuż obok łóżka, znajduje się szafeczka nocna. Zdjąłem kapelusz i położyłem go na niej. Potem ściągnąłem z ręki zegarek i włożyłem do szuflady szafki. Na koniec z kieszeni spodni wyjąłem pieniądze i też schowałem do szuflady. Pozostałem nadal w swoim długim, fioletowym płaszczu do połowy łydki. Gdy Siostra Oddziałowa wróciła z piżamą i kapciami, powiedziała: „Płaszcz proszę też zdjąć”. Zdjąłem i przewiesiłem go przez poręcz krzesła. Zmierzyła mnie spojrzeniem od stóp do głów i powiedziała: „Ten rozmiar będzie na pana dobry. Proszę pójść za mną pokażę panu łazienkę, z której będzie pan korzystał. To łazienka dla pensjonariuszy. Tam się pan przebierze.”. Kiedy szedłem za nią, uświadomiłem sobie, że sama też już się przebrała. To znaczy zdjęła sweter, została w swoich niebieskich dżinsach i jasnej bluzce. I na to założyła biały fartuch.

Łazienka znajdowała się tuż przy schodach. Wszedłem i przebrałem się w piżamę. Gdy wracałem do pokoju, zauważyłem z daleka, że stoi w drzwiach. Kiedy się zbliżyłem, powiedziała: „A teraz niech pan weźmie swoje rzeczy i pójdzie za mną. Osobiste rzeczy z wierzchniej garderoby idą na przechowanie do depozytu.”. Wziąłem na rękę płaszcz, spodnie, marynarkę i koszulę. I kiedy sięgałem po kapelusz, powiedziała: „Kapelusz może pan zatrzymać. Regulamin zezwala korzystać z osobistego nakrycia głowy. Przyda się panu, gdy któregoś dnia wyprowadzę pana na spacer do ogrodu, a pogoda nie będzie sprzyjająca i na przykład będzie padał deszcz.”. Odwróciła się i swoje kroki skierowała do wyjścia, więc ruszyłem za nią. Depozyt znajdował się na parterze tuż przy schodach. Był to rodzaj szatni i tam właśnie, na plastikowych wieszakach, zawisły na trzydzieści dni moje rzeczy osobiste. Tym samym za sprawą gubernialnych postanowień zawisła moja dotąd niepodległa egzystencja.

Wróciliśmy do mojego pokoju na górze. Siostra Oddziałowa powiedziała:

- Zrobiło się późno – było już dobrze po pierwszej w nocy. – Na dziś koniec, trzeba pójść spać. Ale przed snem zażyje pan jeszcze tabletki.
- Jakie tabletki? – zapytałem.
- Na uspokojenie.
- Przecież jestem spokojny.
- To tylko pozór.
- A kto mi przepisał te tabletki.
- Gubernator.
- To Gubernator jest lekarzem?
- Nie jest.
- No to jak?...
- Tak, że może przepisywać. Widział, że z panem dzieje się coś złego. Że jest pan niezrównoważony.
- Co to za tabletki?
- Psychotropowe.
- Przecież nie jestem wariatem.
- Nie wiadomo. Profilaktycznie nie zaszkodzą. Proszę się przebrać w nocną piżamę, zażyje pan tabletki i pójdzie spać.
- No dobrze. A czy mogę jeszcze o coś zapytać?
- Niech pan pyta.
- Dlaczego w czasie jazdy miałem zawiązane oczy?
- Żeby pan nie mógł rozpoznać drogi, która z targopola wiedzie wprost do Sanatorium – odpowiedziała.
- A dlaczego nie miałbym jej rozpoznać? – zapytałem ponownie.
- Bo znając drogę miałby pan możliwość późniejszego zlokalizowania obiektu sanatoryjnego, położonego w Strefie Q. – I nie czekając dorzuciła:
- A nuż, gdy już pan zostanie podleczony i zwolniony do domu, przyjdzie panu do głowy wysadzić Sanatorium w powietrze.
- Jak miałbym wysadzić?
- Podkładając bombę własnej produkcji. Ale dość już tego. Zaraz przyniosę panu tabletki, zażyje pan, i do łóżka! Jutro rano przyjdzie kucharka i przygotuje jakiś posiłek dla pana. Gubernator już ją powiadomił, że mamy pierwszego Pensjonariusza. A teraz proszę zmienić piżamę.
Powiedziawszy to wyszła z pokoju. Zrobiłem, co kazała. Nocna piżama była jeszcze obszerniejsza od dziennej i wisiała na mnie jak na kiju. Ale co tam – nie miało to większego znaczenia. Po chwili Siostra Oddziałowa wróciła. Trzymała w palcach fiolkę z tabletkami. Obrzuciła mnie spojrzeniem i powiedziała:
- Trochę za duża, ale ujdzie. – Patrząc na jej uniesioną rękę, zapytałem:
- Co to są za psychotropy?
- Nie mogę powiedzieć, bo byłaby to reklama firmy farmaceutycznej. A zabroniona jest nawet kryptoreklama. Takie czasy.
- Mam to wszystko połknąć?
- Tak.
- Na sucho nie mogę.
- Na parterze koło schodów jest kuchnia. Proszę zejść i przynieść sobie kubek wody.
- Jest otwarta?
- Tak. A przed kim mielibyśmy zamykać. Gubernator ufa pensjonariuszom podległej mu placówki. Chyba że go zawiodą…
Zszedłem na dół i wróciłem z kubkiem wody. Siostra Oddziałowa przesypała tabletki z fiolki na moją dłoń. Podniosłem rękę do ust i połykałem po dwie, popijając wodą. Gdy połknąłem ostatnią, Siostra Oddziałowa powiedziała:
- Na dzisiaj to naprawdę już koniec. Dobranoc. – I zamknęła drzwi za sobą. Po całym burzliwym dniu byłem zmęczony. Wskoczyłem do łóżka. Czułem, że momentalnie zasypiam.



Obudziłem się przed samym południem. Tabletki zrobiły swoje i czułem się jak z krzyża zdjęty. Idąc do łazienki, usłyszałem na dole jakieś odgłosy przestawianych przedmiotów. Dochodziły z kuchni, gdzie krzątała się pani kucharka. Gdy wróciłem z łazienki, przebrałem się w dzienną piżamę i chwilę pokręciłem po długim i obszernym korytarzu. Miałem nadzieję, że z któregoś z pokojów wyjdzie zaraz Siostra Oddziałowa. Ale łudziłem się tylko. Było cicho, jedynie z parteru dochodziły dźwięki, które słyszałem już wcześniej. Zszedłem na dół. Drzwi do kuchni były szeroko otwarte. Powiedziałem głośno „dzień dobry” i stanąłem w drzwiach. Pani kucharka odwróciła się w moją stronę i odpowiedziała na moje pozdrowienie. Po czym wesoło dodała:

- No i mamy pierwszego pensjonariusza! Będzie dla kogo gotować obiady. – Nic na to nie odpowiedziałem i zmusiłem się jedynie do nikłego uśmiechu. Po wydarzeniach z wczorajszego dnia czułem się fatalnie. Głowę miałem ciężką jak z ołowiu. Po chwili pani kucharka odezwała się znowu:
- Siostra Oddziałowa kazała panu powiedzieć, że przyjdzie dopiero wieczorem. Chciała to panu rzec osobiście, gdy wychodziła rano, ale nie można było się pana dobudzić. –Stałem cały czas w drzwiach. Pani kucharka uśmiechnęła się szeroko i zaprosiła:
- Ależ niech pan wejdzie do środka, usiądzie i coś przegryzie. Idąc do Sanatorium, zrobiłam po drodze zakupy. Zaopatrzyłam więc lodówkę jak się patrzy. Jest wędlina, jest ser biały i żółty. Jest ryba. Dostałam też świeży chleb. Obiad będzie za jakieś pół godziny. –Smażyła kotlety mielone i dzieliła się ze mną wiadomościami.
- Nie, dziękuję, nie będę przegryzał, zjem w takim razie obiad – odpowiedziałem. I poszedłem na górę. Zawołała za mną:
- Jak obiad będzie gotowy, zadzwonię na pana.

Gdy wróciłem do swojego pokoju, stanąłem w oknie i spoglądałem na rozległy ogród. Był cały w jesiennych barwach, liście grubą warstwą pokrywały podłoże. Ale drzewa nie były jeszcze całkiem pozbawione listowia. Ogród jawił się pusty, milczący, ani jednej w nim duszy. Widok tym bardziej nostalgiczny, smutny, mocno depresyjny. Myślałem o moim koniu, który został na targopolu. Martwiłem się o niego. Nie wiedziałem, czy jest dobrze traktowany i karmiony. Wierzyłem, że tak. Ten prosty człowiek z targopola, nocny stróż, wyglądał bardzo poczciwie. Na pewno był dobrym człowiekiem i nie mógłby skrzywdzić nikogo. Również bezbronne stworzenie. Nagle usłyszałem dźwięk dzwonka dochodzący z parteru. Swoim brzmieniem przypominał ręczny dzwonek z moich lat szkolnych, którym woźny oznajmiał początek, a po pięciu, dziesięciu czy ewentualnie piętnastu minutach, w zależności od pory, koniec przerwy. Ale tym razem to dzwoniła pani kucharka i wzywała mnie na obiad.

Kiedy stanąłem w drzwiach kuchni, powiedziała:

- Proszę wejść do jadalni naprzeciwko, tam na stole stoi już zupa. Jak pan zje pierwsze danie, przyniosę drugie. Nie chcę, żeby stygło.

Usiadłem przy niedużym stole na cztery osoby i zacząłem jeść smaczną, kalafiorową zupę. Jadalnia była obszerną salą, mieszczącą dwadzieścia stolików. Policzyłem w trakcie spożywania zupy. Nie zdążyłem zjeść całego talerza, a pani kucharka już przyniosła drugie danie. Postawiła obok, stanęła z tyłu za mną, w pewnej odległości, i poczekała chwilkę aż dokończę zupę. Drugie danie składało się z ziemniaków, kotleta mielonego oraz marchewki z groszkiem. Wszystko podane na jednym talerzu. Jak już dojadłem zupę, pani kucharka zabrała talerz i poszła z nim do kuchni. Słychać było szum wody w zlewie. Najwidoczniej zmywała talerz po zupie.

Spożywając drugie danie myślałem o Siostrze Oddziałowej. O tym, jak łatwo wpasowała się w swoją nową rolę. Mam na myśli jej stosunek do mnie wczoraj wieczór, już tu na miejscu w Sanatorium. Nie była już tak miła i wylewna, jaka mi się jawiła podczas tamtych krótkich chwil, gdy przyjmowała mnie kawą przy stoliku powitalnym w kawiarence na targopolu. Tutaj, w Sanatorium, z minuty na minutę stała się prawdziwą Siostrą Oddziałową. I trochę onieśmielała mnie swoim chłodem i nieomal szorstkością.

Myślałem o tym wszystkim jedząc drugie danie. Szczególnie smakowała mi przysmażana marchewka z groszkiem, którą bardzo lubię. Po spożyciu odniosłem talerz do kuchni i podziękowałem, mówiąc, że wszystko było smakowite. Kucharka uśmiechnęła się i powiedziała: „Miło mi”. I zaraz potem dodała: „Ach, zapomniałam o kompocie”. Otworzyła kredens, wyjęła szklankę i ze słoika stojącego na kuchennym blacie nalała do niej czereśniowy kompot. Akurat nie przepadam za czereśniowym, ale oczywiście tego nie powiedziałem i z przyjemnością, po dobrym obiedzie, wypiłem szklankę kompotu. Podziękowałem i, gdy swoje kroki skierowałem w stronę wyjścia, żeby pójść na górę, do przydzielonego mi pokoju, pani kucharka oznajmiła, że zaraz wychodzi do domu. Zostanę więc sam w Sanatorium do czasu, gdy przyjdzie Siostra Oddziałowa. Ale żebym się nie martwił, ona, wychodząc, zamknie główną bramę Sanatorium na klucz i nikt mnie tu nie będzie niepokoił.

Wróciłem do swojego pokoju na górze i zostawiłem uchylone drzwi. Instynktownie broniłem się przed całkowitą izolacją. Podszedłem do jednego z dwóch okien i patrzyłem na ogród. Po chwili usłyszałem głośne trzaśnięcie bramy, a potem krótkie chrobotanie klucza w zamku. To pani kucharka szła do domu i na cztery spusty zamykała Sanatorium.

Odchodząc od okna kątem oka zauważyłem, że na poręczy w nogach łóżka wisi karta chorobowa, taka jaką ma każdy pacjent w szpitalu. Wcześniej jej nie widziałem, ale nie oznacza to, że pojawiła się dopiero dziś, kiedy pogrążony byłem we śnie. Prawdopodobnie wisiała już wczoraj, gdy pod eskortą policji wprowadzono mnie do pokoju, który odtąd miał być moim. Tylko że nie dostrzegłem tego. Zbliżyłem się do poręczy łóżka i zobaczyłem, że na karcie chorobowej w rubryce Rozpoznanie widnieje wpis: „Zespół paranoidalno-maniakalny”. A w nawiasie dopisek: „Mania prześladowcza w ostrej postaci”. No tak, ze zrozumieniem pokiwałem głową, stojąc przez chwilę przy łóżku i wpatrując się w kartę.

Wyszedłem z pokoju, zapaliłem światło i przez dłuższy czas spacerowałem wzdłuż długiego korytarza. Drzwi do sal po jego obu stronach były zamknięte. Nie sprawdzałem, czy na klucz. Potem zszedłem na dół i zajrzałem do kuchni i do jadalni. Cisza jak makiem zasiał. Nigdzie żywego ducha. I znowu przez jakiś czas przechadzałem się wzdłuż podobnego korytarza na parterze. Ponieważ do jednego z pomieszczeń na końcu korytarza zostawiono uchylone drzwi, zdecydowałem się zajrzeć. Pomieszczenie to znajdowało się po tej samej stronie co kuchnia, a więc po przeciwnej niż jadalnia. Jego okna wychodziły zatem na sanatoryjny ogród. Pomieszczenie to funkcjonowało, czy też będzie funkcjonować jako sala telewizyjna i jednocześnie biblioteka, której zasoby były na razie bardzo skromne. Na tej samej ścianie, co telewizor, ale w rogu po drugiej stronie, stała nieduża półka z książkami. Lubię czytać, ale nie byłem w nastroju. Jednocześnie pomyślałem sobie, że przede mną cały miesiąc kuracji, więc jeszcze zdążę rzucić okiem na książki i może coś przeczytać. Z drugiej strony patrząc, cóż za literaturę można znaleźć w sanatoryjnej biblioteczce. Pewnie jakieś ckliwe romanse, może kryminały i powieści przygodowe. Stałem w drzwiach i nawet nie zbliżyłem się do regału i nie zerknąłem na tytuły.

Po chwili wycofałem się z tamtego miejsca i wróciłem na górę do siebie. Położyłem się na łóżku i medytowałem. Wszędzie zakratowane okna. W moim pokoju, w łazience, w kuchni, w jadalni, w sali telewizyjnej. Najprawdopodobniej we wszystkich pozostałych pokojach i pomieszczeniach, usytuowanych po jednej i drugiej stronie korytarza zarówno na dole, jak i na górze. I ta przerażająca cisza wokół! Ogród na wpół dziki i pusty. Ale również aleja, która biegnie po drugiej, północnej stronie sanatoryjnego budynku, jest jakaś dziwnie opustoszała. Ani jednego człowieka, ani samochodu czy jakiegoś innego pojazdu. Widziałem to i doświadczyłem spożywając obiad w jadalni. Siedziałem przy stoliku tuż przy ścianie okien wychodzących właśnie na aleję. Jest jakaś martwa i wyludniona. I podobnie jak ogród, cała w barwach późnej jesieni.

Ale ta bezbrzeżna cisza wokół miała też dla mnie zbawienne znaczenie. Czułem, że jest mi potrzebna, uspokaja i koi moje nerwy.

Nawet nie wiem, kiedy zasnąłem. Obudziłem się, gdy Siostra Oddziałowa stanęła w drzwiach mojego pokoju i powiedziała:

- Śpi pan?
- Nie, nie śpię – odpowiedziałem. Podniosłem się z łóżka i usiadłem na nim. Zapytałem:
- Która to godzina?
- Dochodzi dwudziesta.
- Już?
- A co pan myślał.
- To chyba jednak zasnąłem.
- Nie jadł pan kolacji?
- Nie.
- To musi pan coś zjeść. Niech pan zejdzie do kuchni i coś sobie przyrządzi.
- Nie czuję się głodny.
Wciąż stała w drzwiach, a ja siedziałem na łóżku. Ubrana tak jak wczoraj, już tu na miejscu, po tym jak wyszli policjanci. Niebieskie dżinsy, jasna bluzka i biały fartuch Siostry Oddziałowej. Kiedy na krótki moment zaległa cisza, przerwałem milczenie i powiedziałem:
- Widziałem swoją kartę chorobową. Jakie konsylium lekarskie orzekło, że cierpię na schizofrenię? A dokładnie: Zespół paranoidalno-maniakalny?
-To nie konsylium tylko Gubernator – odrzekła.
- A przecież sama Siostra mówiła, że Gubernator nie jest lekarzem.
- Ale mówiłam też, że może przepisywać tabletki. Skoro przepisuje tabletki, to znaczy, że wcześniej zdiagnozował, rozpoznał chorobę. Stąd w pańskiej karcie jest wpisane rozpoznanie, o jakim pan mówi. – I dodała:
- Gubernator, jako najwyższa władza w Guberni, po Pani Gubernator, może decydować o statusie prawnym, zdrowotnym i każdym innym podległych mu obywateli. Tym bardziej, że robi to dla ich dobra. Jeśli nawet wczorajszym słowom nie nadałam tak szerokiego kontekstu znaczeniowego, to przecież oznaczały one również to, co teraz mówię.
- Nie jestem obywatelem Guberni – powiedziałem.
- Ale z chwilą, czy też od momentu wjechania na terytorium Strefy Q podlega pan prawom tu obowiązującym. Nie może pan też lekceważyć samorządnych decyzji i postanowień Suwerena. Owszem, nie cieszy się pan wszystkimi przywilejami przysługującymi prawowitym obywatelom, zwłaszcza że przez swoje wczorajsze wybryki sam się pan pozbawił wielu z nich.
- Myślę, że miejsce, w którym zostałem umieszczony siłą, w rezultacie ubezwłasnowolniony, a które nazywane jest Sanatorium, to właściwie Zakład Karno-Psychiatryczny pomyślany na wzór sowieckich Psychuszek. Te zakratowane okna, przymusowe leczenie i jednocześnie resocjalizacja…
- To pan powiedział. Wolno panu tak myśleć, bo to wolny kraj. – Po czym zmieniła temat:
- A jak panu smakował obiad?
- Był bardzo dobry.
- A więc panią kucharkę już pan poznał. To jeszcze kiedyś zobaczy pan panią praczkę i panią sprzątaczkę. Bo mnie, Siostrę Oddziałową, już pan też widział. – I roześmiała się głośno. Mnie nie było do śmiechu.
- Cztery osoby to cały personel Sanatorium? – zapytałem.
- Na razie wystarczy, pensjonariusz jest jeden.
Nie rozpoznawałem jej. Jakże inną osobą była niż ta, z którą wczoraj piłem kawę przy stoliku powitalnym. Patrząc na mnie, jakby odgadła moje myśli, bo zapytała:
- Ma pan ochotę na kawę?
- Chętnie się napiję – odpowiedziałem.
- To proszę zejść do kuchni i postawić czajnik na gaz.
Gdy byłem w kuchni i czajnik zaczął gwizdać, weszła z torebką kawy. Położyła ją na kuchennym stole i powiedziała:
- W kredensie są kubki, jest też cukier. Proszę zrobić dwie kawy. Dla mnie proszę wsypać trzy łyżeczki. Jak będą gotowe, proszę zanieść do sali telewizyjnej i zadzwonić na mnie. Wie pan, gdzie jest sala?
- Tak, wiem. A gdzie dzwonek? A!, już widzę. – Był zawieszony na bocznej ściance kredensu. Ręczny dzwonek, jaki pamiętam z czasów szkolnych, którym dziś pani kucharka wezwała mnie na obiad.

Po chwili kawa była już gotowa. Najpierw zaniosłem dwa kubki, a potem wróciłem po cukier, łyżeczki i talerzyk. Choć na dworze było już ciemno, wybrałem stolik przy oknach. Zawsze to milej spojrzeć na zewnątrz. Jeszcze raz wróciłem się do kuchni i zdzwoniłem na Siostrę Oddziałową. Po chwili przyszła i usiadła. Od razu powiedziała:

- Wybrał pan ten stolik, to znaczy, że nie chce pan oglądać telewizji?
- Nie, nie chcę.
- W porządku, nie ma obowiązku – i uśmiechnęła się lekko.
- Cieszę się, że nie ma. Nie zdziwiłbym się, gdyby był. Gubernator mógłby dojść do wniosku, że przymusowe oglądanie państwowej telewizji, narzucone pensjonariuszowi, ułatwi jego resocjalizację.
- Chyba pan nie za bardzo lubi Gubernatora? – przytrzymała spojrzenie, pełna ciekawości, co na to powiem. Ale nic nie odpowiedziałem. Po chwili zapytała:
- Pan słodzi? – spojrzała na mnie i chciała przesunąć cukierniczkę w moją stronę.
- Nie, dziękuję. – Wsypała sobie dwie łyżeczki cukru i zapytała:
- A jak się panu tu podoba?
- Nie jest źle. Ale złota klatka nie zastąpi wolności – odpowiedziałem.
- A co takiego nadzwyczajnego by pan robił na wolności?
- Pewnie nic, ale ważne jest samo poczucie, potencjalne możliwości. Decydowanie samemu o każdej swojej choćby najbardziej błahej rzeczy i sprawie. A nie że ktoś mi ma mówić, jak mam postępować, co robić i tak dalej. Czy naprawdę Siostra tego nie rozumie?

Nie odpowiedziała. Zresztą pytanie było retoryczne.

Po krótkiej chwili milczenia zapytałem:

- Dlaczego to właśnie panią władze Guberni wyznaczyły na Siostrę Oddziałową w ośrodku sanatoryjnym?
- Studiuje medycynę – odpowiedziała – a taka praktyka będzie z korzyścią dla mnie jako przyszłej lekarki.
- Na którym roku jest Siostra?
- Na trzecim.
- To już prawie półmetek.
- Tak.
- A jaką Siostra zamierza robić specjalizację? – zapytałem znowu.
- Transplantologię – odrzekła.
- Czemu transplantologię?
- Bo się gwałtownie rozwija i ma dużą przyszłość.
- A psychiatria?
- Od lat stoi w miejscu.
- To może by się Siostra nią zajęła i popchnęła do przodu?
- Czubki mnie nie interesują – zaśmiała się krótko. Dopiła kawę, podniosła się z krzesła i tym samym zakończyła rozmowę. Wstałem wraz z nią. Już stojąc dodała: „Miło było, ale muszę jeszcze coś napisać. Jak pan będzie się kładł, proszę mi powiedzieć, przed snem dam panu tabletki.” – I wyszła z sali. Jakikolwiek protest byłby nie na miejscu. Jeśli nawet nie miałem zaufania do kompetencji Gubernatora, w szczególności w kwestii jego rozeznania się w medycynie, to przecież już dużo większym zaufaniem darzyłem Siostrę Oddziałową, która na dodatek , jeśli tak można powiedzieć, jedną nogą była lekarką, jako że jej studia medyczne niemal osiągnęły półmetek. A poza tym zaaplikowane wczoraj lekarstwa pozwoliły mi przespać dobrze noc, jeśli nawet wstałem rozbity i z głową ciężką jak z ołowiu. Zabrałem ze stolika kubki po kawie i zaniosłem do kuchni, żeby je umyć i wstawić z powrotem do kredensu. Potem poszedłem po cukierniczkę i talerzyk. Jak już posprzątałem, poszedłem na górę.

Siostra Oddziałowa siedziała przy biurku w swoim gabinecie na końcu korytarza i coś pisała. Biurko stało przy jednym z dwóch okien, a ona usadowiła się tak, że światło dzienne padało z lewej strony. Oczywiście w tej chwili był wieczór i w pokoju paliło się światło lampy. Zostawiła dość szeroko uchylone drzwi, więc przy biurku widziałem ją z profilu, gdy z braku lepszego zajęcia spacerowałem w tę i z powrotem po długim korytarzu. Pokój naprzeciwko gabinetu, z oknami wychodzącymi na ogród, był prawdopodobnie tym, w którym spała.

Myślałem sobie: Trudno powiedzieć, jaka jest. Ładna, brzydka, czy po prostu przeciętna. Była średniego wzrostu, a może trochę mniej; miała proste, krótko ścięte włosy w odcieniu brązu. Na pewno ładne ma oczy – myślałem. Duże, ciemnobrązowe. Jest nie tyle gruba, co raczej pełna w kształtach. Na modłę dzisiejszych dziewczyn, piątek świątek w dżinsach. Można się założyć o każdą sumę, że nie uświadczy się inaczej. Więc nie zobaczę, jakie ma nogi. Czy mi się podoba? Nie do mnie to pytanie, ponieważ jestem w takim wieku, że podoba mi się prawie każda młoda dziewczyna. Inna rzecz, że z żadną z nich nie potrafiłbym żyć, choćby nawet któraś mnie zechciała.

Nie zamierzałem iść spać przed Siostrą Oddziałową i cały czas spacerowałem długim korytarzem. Raz w jedną, raz w drugą stronę. W pewnej chwili przemknęła mi myśl, że podobnie spacerowało się w czasie przerwy w moim dawnym liceum. Dwupiętrowy poniemiecki budynek też miał długie, szerokie korytarze. Dużo szersze niż Sanatorium, w którym przebywam. No bo cały budynek był dużo większy. Nie widziałem z zewnątrz budynku sanatoryjnego, ale sądząc po tutejszych korytarzach, jest to średniej wielkości pensjonat. W naszym liceum spacerowało się korytarzem podczas pauzy, naturalnie wtedy, gdy była brzydka pogoda lub po prostu zimno na dworze. Bo w każdy inny dzień uczniowie na przerwę międzylekcyjną wybiegali na szkolne podwórze. Wielu z nas spacerowało z otwartym zeszytem albo podręcznikiem w dłoniach, powtarzając sobie zadany materiał i w ten sposób przygotowując się do następnej lekcji. Wyjście podczas przerwy na podwórze, ewentualnie spacer korytarzem w słotne czy zimowe dni to była forma obowiązkowa relaksu. Podczas pauzy sale lekcyjne wietrzono i żaden uczeń nie miał prawa przebywać w tym czasie w klasie.

A kiedy teraz, po latach, spacerowałem tam i z powrotem długim korytarzem gubernialnego Sanatorium, nie odstępowała mnie myśl, że właśnie takim samym ręcznym dzwonkiem, jaki ma tutejsza pani kucharka, garbaty woźny w naszym liceum oznajmiał początek, a potem koniec przerwy.

W pewnej chwili, gdy po raz któryś już z kolei w czasie swojego spaceru, z jednego końca korytarza na drugi, znalazłem się akurat przy otwartych drzwiach gabinetu Siostry Oddziałowej, ta wstała od biurka i powiedziała: „Trzeba iść spać”. Zabrzmiało to trochę jak rozkaz. I dodała: „Wczoraj naderwaliśmy nocy”. Po czym raz jeszcze się odezwała mówiąc: „Proszę przyjść z kubkiem wody, dostanie pan tabletki”. Poszedłem do kuchni i kiedy wracałem z kubkiem wody, przez otwarte drzwi spostrzegłem, że Siostra Oddziałowa jest w pokoju lekarskim. Zauważyła, że zbliżam się korytarzem i poprosiła, żebym wszedł. Otworzyła apteczkę wiszącą na ścianie, wyjęła jedną z buteleczek, odkręciła i kazała mi nadstawić dłoń. Po czym przechyliła lekko buteleczkę i dwie drażetki przyjąłem na swoją otwartą dłoń niemal jak komunię świętą. Włożyłem je do ust, połknąłem i popiłem wodą. Komunia święta, podobnie jak wczoraj, była bardzo obfita. Nie skończyło się na jednym opłatku. Siostra Oddziałowa odkręciła drugą buteleczkę i na moją dłoń wypadły następne dwie tabletki. Pierwsze dwie były białe, natomiast te dwie – różowe. Po nich przyszła kolej na niebieskie, z innej, trzeciej buteleczki. Znakiem tego kolorowe sny dzisiejszej nocy miałem zapewnione.

Zanim Siostrze Oddziałowej powiedziałem „dobranoc”, zapytałem ją, czy mogłaby mi na bieżąco przekazywać kolejne opinie targopolan odnośnie mojego opowiadania, jakie, miałem nadzieję, nastąpią po tych dwóch pierwszych tak mi bardzo nieprzyjaznych. Siostra Oddziałowa odpowiedziała, że najpierw będzie się musiał rozejrzeć w przepisach. Jeśli Regulamin na to zezwala, to nie widzi przeszkód. Podziękowałem jej za dobre chęci, mówiąc, że jestem wdzięczny, że sama ze swej strony nie zamierza piętrzyć trudności. Życząc Siostrze Oddziałowej dobrej nocy, odmaszerowałem do swojego pokoju.

Ale gdy znalazłem się już na miejscu, pomyślałem sobie, że przydałby mi się brulion i jakieś przybory do pisania. Sięgnąłem więc do szafki nocnej, wyjąłem pieniądze i z powrotem udałem się do gabinetu Siostry Oddziałowej, by ją poprosić o zakup artykułów, gdy jutro wyjdzie do miasta. Była nadal w pokoju lekarskim, tuż obok swojego gabinetu. Drzwi były otwarte, więc wszedłem. Akurat do wiszącej na ścianie apteczki wkładała trzy małe buteleczki z tabletkami, z których wcześniej odsypała sześć, bym je zażył przed snem, jak już była o tym mowa. Zwróciłem się słowami:

- Bardzo przepraszam, przypomniałem sobie właśnie. Otóż czy mógłbym prosić Siostrę o kupienie mi brulionu oraz jakiś jeden czy dwa długopisy, gdy Siostra jutro będzie w mieście?
- Co pan zamierza pisać? Skargę na mnie? – zaśmiała się.
- Nie, nie skargę. Takie tam… Zresztą skargę napisałbym raczej na papierze listowym.
- Wiem, żartowałam. Dobrze, kupię panu.
- Świetnie, dziękuję bardzo, zostawiam w takim razie pieniądze – położyłem na biurku pięćdziesiąt złotych. – I bardzo proszę kupić od razu paczkę kawy. Tej, którą piliśmy wczoraj. – Spojrzała na pieniądze i powiedziała:
- Po co tak dużo? A jak resztę sumy zdefrauduję?
- Nie boję się. – I dodałem:
- Teraz to już naprawdę dobranoc.
- Dobranoc.

Wróciłem do pokoju, przebrałem się w nocną piżamę i poszedłem do łazienki, żeby przed snem wziąć prysznic. Kiedy na powrót znalazłem się w pokoju, stałem chwilę w oknie i patrzyłem w niebo, na którym dostrzegłem parę mrugających gwiazd. Ogród o tej porze był zupełnie ciemny. Wszedłem pod kołdrę i po chwili zasnąłem.



Po nocy bez snów obudziłem się późno. Spojrzałem na zegarek leżący na szafeczce obok czarnego kapelusza. Dochodziła dziesiąta. Odwiedziłem łazienkę. Zadbano o to, by w niej były nie tylko dwa ręczniki i mydło, ale też pasta do zębów i szczoteczka. Znajdowały się również przybory do golenia. Skorzystałem z tej możliwości i ogoliłem się i umyłem zęby. Gdy wróciłem do pokoju przebrałem się w dzienną piżamę. Na dole w kuchni słychać było krzątanie się pani kucharki. Wyszedłem z pokoju i przespacerowałem się długim korytarzem. Nigdzie nie widać było Siostry Oddziałowej. Drzwi od wszystkich pokojów były pozamykane. Nie sprawdzałem, czy również na klucz. Zszedłem na dół. Z daleka powiedziałem „dzień dobry” i stanąłem w drzwiach kuchni. Kucharka powiedziała „proszę wejść, zrobię panu śniadanie”. Wszedłem i usiadłem na taborecie przy stole.

- Na co ma pan ochotę? Jest wędlina, są sery, biały i żółty, jest też makrela.
- Poproszę kanapkę z żółtym serem.
- A do picia? Może być kawa z mlekiem?
- Tak, bardzo chętnie…

Kiedy pani kucharka przygotowywała śniadanie, spoglądałem w pusty ogród. Zastanawiałem się, kiedy Siostrze Oddziałowej przyjdzie fantazja, by mnie wyprowadzić – jak to ujęła – na spacer. A może to nie jej kaprys zdecyduje o tym, lecz przepisy regulujące czasokres pensjonariusza przebywającego w Sanatorium. Najprawdopodobniej to właśnie. Z pewnością Gubernator ustalił maksymalną liczbę dni, w ciągu których pensjonariusz może pozostawać bez spaceru. I ta liczba nie może być przekroczona. Gubernia jest państwem prawa i pensjonariusz musi mieć zapewniony ruch i świeże powietrze. W pewnej chwili pani kucharka zapytała:

- Pan jest tutejszy?
- Jak mam to rozumieć?
- No, czy z naszej Guberni?
- Nie, nie, wędruję trochę po świecie.
- A jak się panu podoba u nas?
- Jest całkiem nieźle. Jestem dobrze traktowany, goszczony, pani jest bardzo miła. – I dodałem:
- Zresztą Siostra Oddziałowa też.
- Miło słyszeć – odrzekła pani kucharka i uśmiechnęła się. Po czym zapytała:
- Tu pan zje, czy w jadalni?
- Może być tutaj, jest przyjemnie.

Po chwili przede mną na stole płożyła talerzyk z dwiema kanapkami. Podała też ketchup i położyła kubek, do którego nalała gorącej kawy. Uśmiechnęła się, powiedziała „smacznego” i wyszła z kuchni. Nie wiem, gdzie poszła. Nie słyszałem nigdzie otwieranych drzwi z klucza.

Kiedy zjadłem śniadanie, wyszedłem z kuchni i głośno zawołałem „dziękuję bardzo”, tak żeby mnie usłyszała pani kucharka, gdziekolwiek jest. Ale nie było odzewu. Poszedłem na górę do siebie. Stanąłem w zakratowanym oknie, patrzyłem na ogród i rozmyślałem. Pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy to ta, że Służby Specjalne działające w Guberni są tak samo rozbudowane, jak w Republice Szczurów. Nie przypadkiem to tak zwane Sanatorium powołano do życia na krótko przed moim przybyciem do Guberni. Ja na swojej furmance przekroczyłem granice i wjechałem w obręb Strefy Q 13 listopada, gdy tymczasem Sanatorium oddano do użytku 2 listopada. Nie wierzę w takie zbiegi okoliczności. Służby Specjalne Guberni wiedziały wcześniej, że mam poważne kłopoty w Republice Szczurów, co też wkrótce zaowocowało banicją. Nietrudno było się domyślić, że w następstwie wygnania z Republiki Szczurów, będę niebawem poszukiwał jakiegoś innego targopola. I prędzej czy później trafię do Strefy Q, czyli Guberni. Ale przewąchawszy moją aspołeczność i chorobliwe nieprzystosowanie, nadwrażliwość i nadpobudliwość, a więc cechy, które ostatecznie godzą w ustrój państwa, owe Służby czym prędzej wystąpiły do Gubernatora z wnioskiem o pilne utworzenie miejsca odosobnienia, zwanego Sanatorium. Ze swej strony plan działania opracowały w najdrobniejszych szczegółach: Jak tylko zawitam do Guberni i na straganie na targopolu wystawię jakiś swój produkt, natychmiast wyśle się Prowokatorów, którzy już zadbają o to, by mnie wyprowadzić z równowagi. Metodą starą i sprawdzoną. Kłamać, zohydzać i opluwać. A dalej sprawa będzie prosta. Jako niezrównoważonego osobnika, skieruje się mnie do tegoż obiektu, zwanego Sanatorium, w którym dla mojego dobra poddany będę leczeniu i jednocześnie resocjalizacji. Tym samym unieszkodliwi się zakałę, notorycznego buntownika i burzyciela ładu i porządku społecznego. Złamie mu się kręgosłup moralny i zniszczy sumienie.

Pamiętamy, jak Gubernator w chwili odczytywania Aktu Decyzyjnego kpił i ironizował, mówiąc do mnie: „(…) udzielamy Ci zaszczytu zostania Pierwszym Pensjonariuszem naszego nowo otwartego Sanatorium”. Szydził w tym momencie ze mnie, dając do zrozumienia, że choć tak bardzo marzy mi się laur, to jednak żadne targopole nie chce mi przyznać palmy pierwszeństwa i ogłosić Pierwszym Poetą. Zatem na otarcie łez „my, najwyższe władze Guberni, udzielamy Ci zaszczytu zostania Pierwszym Pensjonariuszem (…)” i tak dalej.

Stojąc w oknie myślałem też o Siostrze Oddziałowej. Właściwie znałem ją już wcześniej, z innego targopola, i nie przyszłoby mi wówczas do głowy, że tak potoczy się jej kariera zawodowa. Że w przyszłości awansuje na Siostrę Oddziałową w nowo powstałym Sanatorium na terenie zupełnie innego państewka niż to poprzednie, w którym funkcjonowała jako zwykła targpolanka. Targopole, na którym spotkałem ją po raz pierwszy, miało nazwę Verdia. Zarządzał nim niejaki Aramis. W tamtym czasie przyszła Siostra Oddziałowa chodziła jeszcze do liceum. Ale już dała się poznać jako osoba mająca sporo do powiedzenia w całym tym przemyśle pisarskim. Utkwiło mi w pamięci jedno z jej opowiadań z tamtego okresu. O ile mnie pamięć nie myli, nosiło tytuł Wieczorynki. Wypowiedziałem się o nim bardzo dobrze.
Ona też pochwaliła jedno z moich krótkich opowiadań. Nazywało się Niektóre z naszych ważniejszych zabaw i traktowało o prostych grach i zabawach nastoletnich dzieci we wczesnym okresie powojennym. Wydawało mi się, że to opowiadanie naprawdę się jej spodobało i nie chwaliła je tylko dlatego, że wcześniej ja pochwaliłem jej tekst. Dziś jednak myślę, że za dużo sobie wówczas wyobrażałem. Wystarczy powiedzieć, że mnie nie zapamiętała. Albo też udaje, że nie pamięta. W każdym razie konsekwentnie milczy i zachowuje się tak, jakby mnie nigdy przedtem nie widziała. Tak jedno, jak i drugie bynajmniej nie świadczy, że uznała mnie wtedy za interesującego autora, którego warto czytać. Przeciwnie. Dla niej, młodej dziewczyny i początkującej autorki, jestem jednym z tysiąca niespełnionych prozaików i poetów, tułających się po targopolach, skoro nie sięgają po moje teksty prawdziwi wydawcy. Przed nią tymczasem wspaniała przyszłość. Jako uznanej i wziętej pisarki, której książki rozchodzić się będą w milionowych nakładach. Któż z nas, ludzi starszych, nie był kiedyś młody i pewny swojej wspaniałej kariery w takim czy innym zawodzie. To z tej niewzruszonej pewności bierze się pycha i zarozumiałość ludzi młodych i ich pogarda dla starych, którym się nie powiodło. Młodzi są przekonani, że zwojują świat. Przegrał ten i tamten, i jeszcze ktoś inny, można by tak wyliczać bez końca; dziś to są już sami przegrani. Ale mnie się uda! Musi się udać!

Taki jest los starych i myślenie młodych.

Co do tamtego targopola o nazwie Verdia, już dawno nie istnieje. Zresztą ja odszedłem z tego miejsca przez jednego buca, który mnie obraził i od którego później nie doczekałem się przeprosin. Po niedługim czasie od tego przykrego dla mnie incydentu targopole to przestało istnieć. Było później parę razy reanimowane, ale chyba bez powodzenia.

Kiedy usłyszałem dochodzące z kuchni odgłosy krzątaniny pani kucharki, postanowiłem zejść na dół. Ale nie do kuchni, swoje kroki skierowałem na salę telewizyjną. Przechodząc koło kuchni, w której jak zwykle drzwi były otwarte na oścież, raz jeszcze podziękowałem za śniadanie i poszedłem dalej. Drzwi do sali telewizyjnej również były szeroko otwarte. Zbliżyłem się do regału, gdzie dość niedbale poukładano książki. Było ich niewiele. Półki większą częścią stały wolne. Ten prawie pusty regał częściowo wypełniały gry planszowe. Dostrzegłem między innymi chińczyka. Było też pudełko szachów. Zdjąłem z póki, postawiłem na stoliku obok i otworzyłem pudełko. Przed moimi oczami ukazały się klasyczne figury szachowe, które używa się na turniejach, tak zwane stauntonki. Nazwane tak na cześć czołowego angielskiego szachisty z XIX wieku, Howarda Stauntona. Pomyślałem sobie, że jeśli Siostra Oddziałowa gra w szachy, to może kiedyś zechce zasiąść do partyjki ze mną. I odłożyłem komplet na półkę. Po czym zacząłem przeglądać książki. Nie było wśród nich, jak to pierwotnie sądziłem i jak by wypadało dla tego rodzaju placówki, a więc Sanatorium, poczytnych kryminałów, romansów i powieści przygodowych. Literaturę zgromadzoną na półkach stanowiły tomiki poezji. Zwyciężył lokalny patriotyzm i pyszniła się produkcja wyłącznie rodzimych twórców. Uznani poeci w Strefie Q byli autorami owych tomików. Między nimi uwagę przyciągał, również z powodu swojej pięknej szaty graficznej, tomik samej Pani Gubernator. Ale w tym zalewie poezji, pomieszczonej w tomikach o stosunkowo małych rozmiarach, znajdowała się książka wyraźnie grubsza od pozostałych. Była to antologia opowiadań. Tak samo rodzima produkcja, jak wszystkie inne zgromadzone tu książki, zbiorowe dzieło uznanych prozaików w Strefie Q. Z niektórymi z nich przelotnie zetknąłem się na targopolu w Guberni.

Mimo że nie miałem nic do roboty, nie byłem jednak w odpowiedniej psychicznej dyspozycji, by którejś z książek poświęcić trochę więcej uwagi. Zresztą odrzuciło mnie pierwsze z brzegu opowiadane zamieszczone w antologii, tekst autorstwa Gubernatora. Ckliwa i przesłodzona historia miłosna, od której aż mdli. Taki przynajmniej był początek. Nie zdołałem doczytać do końca. Chociaż opowiadanie nie było, nie jest długie, ma same wady. Brak mu też spójności. Trzeba nie mieć wstydu, żeby coś takiego zamieszczać w książce. No ale Gubernatorowi wszystko ujdzie na sucho. Wokół same sługusy i lizusy, więc kto się odważy powiedzieć, że cesarz jest nagi? Zgraja dworzan prześciga się w komplementowaniu swojego pana i chlebodawcy. I wyżywa w opluwaniu twórców nie związanych z dworem.

Z Gubernatorem jako autorem spotkałem się tu po raz pierwszy. Natomiast niektórych spośród owych dworskich czy nadwornych poetów i pisarczyków poznałem już wcześniej, na innych targpolach. I nie było widoków na to, żebym ich czytał tutaj. Jedynie poezja Pani Gubernator, z którą zetknąłem się raz jedyny na którymś z niszowych targopól, miała szansę, by się jej baczniej przyjrzeć. Już w czasie tamtego przelotnego spotkania spostrzegłem, że jej wiersze są interesujące i wyróżniają się spośród innych.

Czas spędzony w sali telewizyjnej, która łączyła w sobie bibliotekę i świetlicę, minął nie wiedzieć kiedy, bo nagle usłyszałem znajomy dźwięk dzwonka. To pani kucharka dzwoniła na mnie, żebym przyszedł na obiad.

Kiedy stanąłem w drzwiach kuchni, powiedziała, że zupę już podała, żebym przeszedł do jadalni. Była to zupa pomidorowa z makaronem. Makaron – nitki, albo jak niektórzy nazywają – spaghetti. Zajmowałem stolik przy oknie i spożywając posiłek raz po raz podnosiłem głowę znad talerza i patrzyłem na aleję. Była opustoszała. Nikt nie przechodził, ani nie przejeżdżał żaden pojazd. Zanim dojadłem zupę, pani kucharka przyniosła drugie danie. Spojrzałem na nią i poprosiłem, żeby nakładała trochę mniejsze porcje. Uśmiechnęła się i powiedziała: „Dobrze, od poniedziałku będą mniejsze, według pana życzenia”. „Dlaczego od poniedziałku, a nie od jutra?” – przemknęła mi myśl, gdy wracała do kuchni. Ale nie zapytałem, dlaczego. Na talerzu była wątróbka drobiowa z cebulką, ziemniaki i kiszona kapusta. Pani kucharka przyszła raz jeszcze i przyniosła kompot czereśniowy. A wracając do kuchni zabrała talerz po zupie.

Krzątała się w kuchni, gdy odnosiłem talerz, widelec i kubek. Kazała położyć na blacie obok zlewu. Podziękowałem, mówiąc, że obiad był bardzo smaczny i swoje kroki skierowałem do wyjścia. Już w drzwiach zatrzymałem się, odwróciłem i powiedziałem:

- Przepraszam panią, w jakiej części miasta znajduje się Sanatorium? – I zanim sformułowała odpowiedź, dodałem:
- Jakie ulice są tu w pobliżu? – Odrzekła po chwili namysłu:
- Bardzo pana przepraszam, ale Gubernator zobowiązał mnie do nie udzielania odpowiedzi na jakiekolwiek z pańskich pytań.
- Rozumiem, i dziękuję – powiedziałem. Już miałem iść na górę, gdy odezwała się jeszcze raz:
- Jutro niedziela i mnie nie będzie w Sanatorium. Mam wolne. Dziś ugotowałam więcej na obiad, więc proszę sobie jutro odgrzać i zjeść. Poza tym jest chleb i masło i inne artykuły w lodówce. Więc proszę śmiało brać i jeść.
- Dziękuję bardzo – odpowiedziałem i poszedłem do siebie na górę.

Pokręciłem się chwilę po pokoju, a potem stanąłem w oknie i przez dłuższy czas patrzyłem na opustoszały ogród. Następnie zszedłem na dół i swoje kroki skierowałem do świetlicy. Przechodząc koło kuchni spojrzałem do środka, ale pani kucharki już nie było. Najwidoczniej poszła do domu. Wszędzie panowała niezmącona cisza. W świetlicy podszedłem do regału i ściągnąłem z półki pudełko z szachami. Usiadłem przy stoliku, wysypałem bierki, rozłożone na płask pudełko odwróciłem szachownicą do góry i zacząłem układać zadania szachowe. Na zabawie tej spędziłem czas do momentu, gdy w drzwiach świetlicy stanęła Siostra Oddziałowa i powiedziała „dobry wieczór”. Do Sanatorium wróciła trochę wcześniej (nie wiedziałem o której dokładnie godzinie), bo miała już na sobie biały fartuch. Od razu powiedziała, że kupiła to, o co ją prosiłem wczoraj, i żebym sobie odebrał. Wstałem od stolika i poszedłem za nią. W gabinecie na jej biurku leżał brulion, dwa długopisy oraz paczka kawy marki Gold. No i reszta pieniędzy. Brulion i długopisy wziąłem do ręki, natomiast paczkę kawy i resztę pieniędzy schowałem do obu kieszeni fartucha. Podziękowałem za uprzejmość i zanim wyszedłem z gabinetu, zapytałem, czy nie miałaby ochoty na kawę. Odpowiedziała, że chętnie za jakieś pół godziny. Podziękowałem raz jeszcze i poszedłem do swojego pokoju.

Po niecałej godzinie od tego momentu siedzieliśmy w świetlicy przy stoliku z kawą. Nawiązała do widzianego wcześniej obrazka i zapytała:

- Grał pan w szachy sam ze sobą?
- Nie, nie grałem. Bawiłem się w układanie zadań szachowych.
- I ułożył pan jakieś?
- Tak, nawet kilka, ale nie było na czym zanotować, więc ulotniły się niczym bańka mydlana. Choć niektóre mam jeszcze w pamięci.
- Teraz będzie pan miał zeszyt, to ewentualnie zapisze.
- No właśnie. A pani gra w szachy?
- Nie umiem.
- Mogę nauczyć.
- Zobaczymy. Może kiedyś. – I zmieniła temat. Powiedziała:
- Zaglądnęłam do Regulaminu, a ponadto konsultowałam się z Gubernatorem. Otóż będę mogła panu przynosić wydruki opinii, które miejmy nadzieję, będą się sukcesywnie pojawiać pod pańskim opowiadaniem. Na razie jednak nie przybyły nowe…
- Cieszę się, i dziękuję… – odpowiedziałem. Po chwili znowu zmieniła temat. Powiedziała:
- W myśl przepisów ma pan prawo do uczestniczenia we mszy świętej raz w miesiącu. Proszę mi powiedzieć, w którą niedzielę by pan chciał. Będzie miał pan możliwość wyspowiadania się i przyjęcia komunii świętej. – Nagle zrodziła się we mnie nadzieja, że wreszcie wychylę nosa poza Sanatorium. Ale w sekundę później nadzieja prysła. Siostra Oddziałowa kontynuowała:
- Proszę zatem mi powiedzieć, jeśli naturalnie chciałby pan skorzystać z tej okazji, na którą niedzielę mam zamówić księdza. Oczywiście jutrzejsza niedziela odpada, bo już za późno, żeby załatwić duszpasterza i zorganizować mszę. Tu na miejscu mamy kaplicę, a duszpasterz dla posługi przybędzie z miasta.
- Trudno mi tak na gorąco podjąć decyzję – powiedziałem. – I dodałem:
- Przede mną jeszcze trzy niedziele, nie licząc jutrzejszej, więc zastanowię się.
- Dobrze. Nie ma sprawy – odparła. – I dorzuciła:
- Poinformowałam pana, chcąc być w zgodzie z prawem i przepisami.
- Naturalnie, dziękuję bardzo – odrzekłem.
- Tak wyglądają sprawy, jeśli chodzi o duchową, czy też religijną sferę życia pensjonariusza naszego Sanatorium – podsumowała. Zamyśliłem się nieco, a Siostra Oddziałowa przeszła do omówienia sfery zdrowotnej pensjonariusza. Miałem wrażenie, że recytuje, jak wyuczoną formułkę:
- Odpowiednie przepisy regulują prawo pensjonariusza do spaceru na świeżym powietrzu. Jest to przywilej dany mu odgórnie, ale i obowiązek. Wszak dla zdrowia potrzebny jest ruch, a przełożeni na czele z Gubernatorem troszczą się o dobrą kondycję psychofizyczną pensjonariusza. Zresztą po to się tutaj znalazł, by polepszyć jego ogólny stan zdrowotny. Spacer winien trwać nie mniej niż dwadzieścia minut i nie więcej niż godzinę. – I, raz po raz podnosząc kubek kawy do ust, kontynuowała:
- Spacer taki ma miejsce w sanatoryjnym ogrodzie i pensjonariusz korzysta z niego nie rzadziej niż raz na cztery, pięć dni. Jednocześnie nie częściej niż raz na dwa dni. Ta tolerancja jednego dnia bierze się stąd, że gdy w rachubę wchodzi niedziela lub przychodzą święta, wówczas osoba wyprowadzająca na spacer pensjonariusza, którą jest Siostra Oddziałowa, ma z kolei prawo do dnia wolnego, inaczej mówiąc do wypoczynku. Ponieważ jutro jest niedziela i przysługuje mi dzień wolny od pracy w Sanatorium, więc wyprowadzę pana na spacer w poniedziałek, no, najdalej we wtorek. Zobaczę, jak mi się ułożą inne sprawy i obowiązki. – Ponieważ na tym zakończyła swoją kwestię, więc powiedziałem:
- Z przyjemnością pójdę na spacer do ogrodu, wyprowadzony przez Siostrę Oddziałową. Zwłaszcza że już odczuwam brak ruchu i świeżego powietrza. – I dodałem:
- Te moje spacery po korytarzu są co najwyżej namiastką prawdziwej przechadzki. Nie wyprowadzają na zewnątrz i nie poszerzają horyzontów.
Nie miałbym nic przeciwko, byśmy kontynuowali dialog, jednak ten temat Siostra Oddziałowa uznała za zakończony i spytała:
- Jadł pan kolację?
- Jeszcze nie.
- To proszę pójść do kuchni i sobie zrobić. Ja muszę jeszcze coś napisać.

Kiedy odchodziła zająłem się uprzątnięciem stolika. W jedną rękę wziąłem cukierniczkę i talerzyk, a w drugą kubki po kawie, i zaniosłem do kuchni. Umyłem kubki i jeden z nich wraz cukierniczką wstawiłem do kredensu. Drugi kubek zostawiłem na herbatę do kolacji. Herbaty nie słodzę. No i zabrałem się do przygotowania posiłku. Zresztą po chwili był już gotowy. W kubku stygła gorąca herbata, na talerzyku leżały dwie kanapki z rybą. Jedząc kolację zastanawiałem się, co takiego pisze Siostra Oddziałowa w swoim gabinecie.

Po kolacji poszedłem na górę do siebie, wziąłem brulion i długopis, usiadłem przy stoliku i zacząłem notować jakieś swoje refleksje z pobytu w Sanatorium. Ale pisanina nie szła mi gładko, myślom i obrazom brakowało ostrości, w rezultacie więcej skreślałem niż pisałem. Po jakichś dwóch kwadransach, zniechęcony tą mało efektowną dłubaniną, odłożyłem zeszyt i stanąłem w oknie. W ten listopadowy wieczór ogród był pogrążony w ciemnościach. Moja myśl wybiegała daleko stąd, na gubernialne targopole, gdzie w jednej z szop znalazł schronienie mój koń. Martwiłem się o niego. Choć nocny stróż z targopola sprawiał wrażenie człowieka uczciwego, to przecież nie mogłem mieć pewności, czy należycie zaopiekował się szkapą. Ileż to razy pierwsze wrażenia, domysły, czy też intuicja, nas zwodzą. Jednak odrzuciłem precz te ponure myśli i chciałem wierzyć, że wszystko w tym przypadku układa się dobrze. Niezależnie od tego pomyślałem sobie, że spróbuję poprosić Siostrę Oddziałową, by w przyszłym tygodniu, w swoim wolnym czasie, zechciała pójść na targopole i na miejscu zorientowała się w sytuacji.

Siostra Oddziałowa niebawem sama stanęła w drzwiach mojego pokoju. Powiedziała:

- Proszę przyjść za chwilę do pokoju lekarskiego, podam panu tabletki.

Zszedłem do kuchni po kubek z wodą i po chwili znalazłem się w pokoju lekarskim. Połknąłem kolejno sześć kolorowych tabletek i popiłem wodą. Siostra Oddziałowa raz jeszcze sięgnęła do apteczki i wyjęła z niej pustą ampułkę po jakimś lekarstwie. Podobny zestaw tabletek, jaki mi zaserwowała przed momentem, wsypała do opróżnionej ampułki. Zakręciła ją ponownie, podała mi do ręki i powiedziała:

- To zażyje pan w niedzielę przed pójściem spać.

Zanim wyszedłem z pokoju lekarskiego, zapytałem Siostrę Oddziałową, czy możliwe byłoby z jej strony zaglądnięcie któregoś dnia w przyszłym tygodniu do mojego konia pozostawionego na targopolu. Dodałem, że naprawdę bardzo martwię się o niego, czy ma dobrą opiekę. Siostra Oddziałowa spojrzała na mnie badawczym wzrokiem i powiedziała: „dobrze, zaglądnę”. Podziękowałem z tym większą wdzięcznością, że nie wspomniała nic o paragrafach, które ewentualnie będzie musiała przejrzeć, by się zorientować, czy możliwe jest uzyskanie przeze mnie tej wiedzy. A w szczególności, że nic nie wspomniała o Gubernatorze, z którym będzie się musiał skonsultować w tej dość nietypowej sprawie. Nieoczekiwanie pokazała na zakończenie wieczoru swoją ludzką twarz, której mi wcześniej brakowało.

Życzyłem jej dobrej nocy, a jutro miłej niedzieli, i pełen dobrych myśli odmaszerowałem do swojego pokoju. Pokręciłem się chwilę bez celu, po czym usiadłem przy stole, otworzyłem brulion i zanotowałem w nim na brudno jedną krótką scenę z pobytu w Sanatorium.

Odłożyłem długopis i zamknąłem zeszyt. Przebrałem się w nocną piżamę, uchyliłem okno, by przed snem przewietrzyć pokój, i poszedłem do łazienki. Tam zrobiłem małą przepierkę bielizny osobistej. Nie miałem na zmianę majtek, więc mokre z powrotem założyłem na siebie. Podkoszulkę zostawiłem w łazience, żeby wyschła. Gdy wróciłem z łazienki, zamknąłem okno i położyłem się spać.



Obudziłem się, jak zwykle, koło godziny dziesiątej rano. Była niedziela. Naturalną koleją rzeczy poszedłem najpierw do łazienki, by załatwić swoje potrzeby fizjologiczne, umyć się i ogolić. Idąc do łazienki uchyliłem okno w pokoju. Gdy wróciłem, zamknąłem okno, przebrałem się w dzienną piżamę i tym samym zaczynał się dla mnie nowy dzień. Pierwsza niedziela w czasie mojego pobytu w Sanatorium. Jednak z powodów omówionych wcześniej, miała być niedzielą bez mszy świętej.

Najpierw postałem chwilę przy oknie i patrzyłem na ogród i szare niebo nad nim, a potem wyszedłem na korytarz i przespacerowałem się dwa razy tam i z powrotem. Po czym zszedłem na dół. Zajrzałem do kuchni i jadalni naprzeciwko, po czym skierowałem się do świetlicy. Tutaj też ni żywego ducha. Zresztą kto miałby być? Wszędzie panowała niezmącona cisza, której nawet nie zakłócały moje kroki stawiane w miękkich papciach. Zawróciłem z powrotem i poszedłem do kuchni, żeby przygotować coś na śniadanie.

Zrobiłem kanapkę z wędliną i ketchupem, i herbatę do popicia. Talerzyk z kanapką i pełny kubek zaniosłem do jadalni i postawiłem na stoliku przy oknach. W trakcie spożywania śniadania popatrywałem na aleję. Ale żadnego ruchu nie udało mi się zaobserwować. Wciąż ta sama pustka i niezmącona cisza, co zawsze.

Po śniadaniu obmyślałem koncepcję opowiadania, które zamierzałem napisać po wyjściu z Sanatorium i które miało być poświęcone mojemu pobytowi w tej placówce. Pomysł był świeży i cała koncepcja miała się dopiero krystalizować i stopniowo zyskiwać na przejrzystości. Mimo że prawie całą niedzielę poświęciłem na opracowywanie koncepcji, to to, co zdołałem osiągnąć pod koniec dnia, było zaledwie zarysem śmiałego pomysłu. Nad rozwinięciem samej idei i przekuciem jej w bardziej namacalną strukturę miałem się biedzić jeszcze przez połowę następnego dnia. Nie mówiąc o tym, że cała praca, polegająca na zapełnieniu iluś tam białych kart papieru niebieskim atramentem, była daleko przede mną.

Rzecz jasna niedziela nie upłynęła mi wyłącznie na tej próżniaczej rozrywce. Kiedy przyszła pora, musiałem zająć się obiadem, a następnie kolacją. Oczywiście przygotowanie posiłków nie zajęło mi zbyt wiele czasu, zwłaszcza że obiad wystarczyło odgrzać.

Spać poszedłem krótko przed dwunastą w nocy. Przed snem zażyłem tabletki, które mi na ten dzień zaserwowała Siostra Oddziałowa. Po pierwszych dwóch dniach, zanim organizm się przyzwyczaił, nie czułem się najlepiej, wstawałem rozbity i z ciężką głową. Teraz już nie odczuwam tej dolegliwości. A ponadto po zażyciu tabletek śpi mi się dobrze. Zasypiam bez problemu i budzę się wypoczęty.



Obudziłem się o swojej zwykłej porze. Dochodziła dziesiąta. Pierwsze chwile po obudzeniu też były standardowe. Najpierw łazienka, poranna toaleta i tak dalej. Kiedy zszedłem na dół, pani kucharka swoim zwyczajem też już się krzątała w kuchni. Kiedy ją pozdrowiłem, zapytała, jak minęła niedziela. Odpowiedziałem trochę zagadkowo i jednocześnie ogólnie, że miałem coś do zrobienia, więc dzień świąteczny minął, ani się obejrzałem. Ale nie dociekała, czym to byłem tak zaabsorbowany. Zresztą na ten wypadek miałem gotową odpowiedź, równie tajemniczą, jak ta pierwsza, że czas bliski, a żniwiarzy jak na lekarstwo.

Pani Kucharka spytała:

- Co pan zje na śniadanie? Kupiłam świeży chleb i jajka.
- Bardzo dziękuję, poczekam na obiad. A co będzie?
- Zupa jarzynowa i na drugie łazanki.
- Świetnie, chętnie zjem. – I dodałem:
- Pójdę teraz do świetlicy.
- Dobrze, zadzwonię na pana, jak obiad będzie gotowy.
- Dziękuję. – I wyszedłem z kuchni.

W świetlicy podszedłem do regału i ściągnąłem szachy. Usiadłem przy najbliższym stoliku, ustawiłem je na szachownicy i zacząłem grać sam ze sobą.

Po chwili zniechęciła mnie ta mało ekscytująca zabawa. Przerwałem grę i powróciłem do tamtych wczorajszych zmagań, w których przed oczyma wyobraźni z wolna wyłaniała się konstrukcja mojego nowego opowiadania, będącego na razie w sferze planów.

Z tej umysłowej zagwozdki wyrwał mnie nagle dzwonek pani kucharki, która wzywała na obiad.

Kiedy wszedłem do jadalni na stole stał już talerz zupy. Usiadłem. Ale nie do razu zacząłem jeść. Musiałem chwilę odczekać, bo zupa była gorąca. Nad talerzem unosił się lekki obłoczek pary. Siedząc przy obiedzie, jak zwykle popatrywałem na aleję za oknami. Nic się nie zmieniło, była nadal pusta i głucha. Może tylko na podłożu przybyło żółtych liści, które spadły z drzew w ciągu ostatniej nocy, wietrznej i deszczowej. Kasztanowa aleja, z pozoru taka sama, przypominała jednak o upływie czasu i przemijaniu.

W Sanatorium też czas nie stał w miejscu. Mój obiad w pewnej chwili osiągnął półmetek. Pani kucharka przyniosła łazanki i zabrała talerz po zupie. Za moment wróciła z kompotem. Podziękowałem i zabrałem się za drugie danie. Jadłem wolno pogrążony w jakiejś dziwnej melancholii. Nie zdążyłem zjeść, gdy w drzwiach jadalni stanęła Siostra Oddziałowa. Z daleka zawołała, że przyszła dziś wcześniej, bo chce mnie wyprowadzić na spacer. Najwyższy czas, żebym zażył świeżego powietrza.

- Ale niech pan je spokojnie – dodała i poszła na górę.

Spokojnie dokończyłem obiad, a potem talerz i kubek zaniosłem do kuchni. Podziękowałem mówiąc, że obiad bardzo mi smakował, co zresztą nie było pustym komplementem.

Poszedłem do siebie na górę. Stanąłem w oknie i patrzyłem na ogród. W pewnej chwili stanęła w drzwiach Siostra Oddziałowa. Powiedziała:

- Pójdę teraz zjeść obiad. A panu smakował?
- Tak, był bardzo smaczny. Lubię zupę jarzynową i łazanki.
- Przyniosłam panu to, co pan chciał. Dwie nowe opinie pod pańskim opowiadaniem. Jedna z nich to recenzja samego Gubernatora. A druga zwykłego targopolanina. Na razie pojawiły się tylko te dwie.
Gdy wspomniała o Gubernatorze, miałem złe przeczucie i coś mi mówiło, że nie będzie dobrze, co zresztą sama potwierdziła po chwili, mówiąc:
- Muszę pana zmartwić, ale opinia Gubernatora nie jest pozytywna… – zawiesiła głos i patrzyła na mnie, jak to przyjmę.
- Wiedziałem, że tak będzie. Nie spodziewałem się i nie spodziewam niczego dobrego po Gubernatorze – odrzekłem. Nie odniosła się do tej mojej uwagi. Powiedziała tylko:
- Zostawiam panu te dwie opinie, niech pan sobie spokojnie przeczyta, a ja schodzę na dół na obiad. Po obiedzie, tak jak mówiłam, wyprowadzę pana na spacer do ogrodu.
Po jakiejś godzinie, kiedy już miałem za sobą parokrotną lekturę dostarczonych mi opinii na wiadomy temat, ukazała się znowu w moim pokoju. Była już po obiedzie. Przyniosła nową piżamę i wręczając mi ją powiedziała:
- Założy pan tę na swoją dzienną, żeby pan nie zmarzł na spacerze. A tu są skarpetki – mówiąc to wyjęła parę czerwonych skarpetek z kieszeni fartucha – też je pan włoży, bo w samych pantoflach mogłoby być zimno.
Gdy stałem przed nią jak zwykły niedorajda, trochę tym wszystkim zaaferowany i nie wiedząc, czy najpierw ubrać drugą piżamę, czy może czerwone skarpetki, powiedziała:
- No, to niech pan zakłada wpierw skarpetki, a potem drugą piżamę, i wyruszamy. Szkoda dnia, w listopadzie robi się szybko ciemno.
Kiedy byłem już gotów, sięgnąłem jeszcze po swój czarny kapelusz, leżący na nocnej szafce. No i skierowaliśmy się do wyjścia. Schodząc za nią po schodach, zapytałem:
- Ta druga piżama i skarpetki to Siostry pomysł, czy Regulamin tak przewiduje?
- A co, nie podoba się panu, że pan nie zmarznie?
- Nie, no, podoba. Byłem tylko ciekaw…
- Nie robię niczego, co byłoby wbrew przepisom. Przepisy zaś, jak pan chyba już się zorientował, są skonstruowane tak, że służą dobru pensjonariusza.
- Nie wątpię…

Brama główna, wychodząca na aleję, była po lewej stronie, a my poszliśmy na prawo, gdzie ukazały się drzwi prowadzące na ogród. Siostra Oddziałowa otworzyła je najpierw z klucza, a potem naciskając metalową klamkę. Gdy stanęliśmy na progu, Siostra Oddziałowa odezwała się:

- Jak pan zapewne się domyśla, tutaj też obowiązuje Regulamin. Po pierwsze, w czasie spaceru obowiązuje bezwzględna cisza. Ani ja nie mówię do pensjonariusza, ani on do mnie. Krótko mówiąc, żadnych rozmów, monologów, itp. I po drugie, na spacerze Siostra Oddziałowa podąża pierwsza, a pięć kroków za nią pensjonariusz. I ten dystans pensjonariusz utrzymuje podczas całego spaceru. Zaraz ruszę pierwsza i głośno zacznę liczyć. Jak doliczę do pięciu, pan ruszy za mną. „Pięć” to będzie zarazem ostatnie słowo, jakie pan tutaj, w ogrodzie, usłyszy. – I dorzuciła:
- Zrozumiano?
- Tak, zrozumiano.
- Aha, jeszcze jedno. Podążając za mną, wszystkie zakręty w trakcie spaceru, podobnie jak ja, będzie pan wykonywał pod kątem prostym. Tak jak w wojsku. Był pan w wojsku?
- Nie, nie byłem.
- Ale zapewne pan widział, jak to robią żołnierze.
Ruszyła z miejsca i zaczęła liczyć:
- Raz, dwa, trzy, cztery, pięć.

Gdy usłyszałem „pięć”, ruszyłem za nią. I tak jak kazała, trzymałem dystans pięciu kroków. Pod naszymi stopami szeleściły liście. Szła przede mną młoda dziewczyna, do pewnego stopnia atrakcyjna, ale nie myślałem o niej. Ubrana była jak zwykle, w niebieskie dżinsy i biały fartuch. Pod fartuch założyła cieplejszy sweter. Krok w krok za nią podążałem ja, pensjonariusz, w niebieskich pantoflach, czerwonych skarpetkach, czarnym kapeluszu i w dwóch piżamach w żółtym kolorze, wskazującym na tak zwane „żółte papiery” owego „osobnika”. Jednak w tym momencie ta młoda dziewczyna była dla mnie przezroczysta i prawie jej nie widziałem. Moją uwagę całkowicie zaabsorbowały dwie nowe opinie, które mi dziś przyniosła i które dotyczyły opowiadania mojego autorstwa, wystawionego wcześniej na straganie gubernialnego targopola. Pierwsza z tych opinii należała do zwykłego trgopolanina, którego nie znałem i z którym nie zetknąłem się wcześniej na żadnym targopolu. Była to wypowiedź, która odnosiła się do zaledwie małej cząstki całego opowiadania, jednak miała charakter zdecydowanie pozytywny, więc sprawiła mi dużą radość. Jej autor podkreślał, że opowiadanie jest dość długie i dotąd przeczytał mały jego fragment, który mu się podoba, więc zamierza czytać dalej, po kawałku. Spodziewa się też, że sukcesywnie, w miarę czytania kolejnych fragmentów, będzie uzupełniał swoją opinię. Cieszyłem się z tego, co już napisał w komentarzu, zwłaszcza że wszystko świadczyło o zrozumieniu tekstu i jego wymowy. Swoim podejściem do sprawy wzbudził, rzecz jasna, moją nadzieję i po cichu myślałem, że jego dalsze fragmentaryczne wypowiedzi złożą się na całościową opinię, która będzie z gruntu pozytywna i może w jakimś stopniu zrównoważy te dwie pierwsze recenzje, tak bardzo mi nieprzychylne.

Moja radość trwała jednak bardzo krótko. Owe dwie opinie dostałem jednocześnie i tak też je przeczytałem jedna po drugiej, chociaż czasowo dzieliła je niespełna doba. W innych okolicznościach cieszyłbym się z wypowiedzi życzliwego mi targopolanina znacznie dłużej. Niestety moja radość szybko została stłumiona przez krańcowo różną wypowiedź Gubernatora. Jakim był, czy też jest, człowiekiem? Mogłem mu się przyjrzeć, gdy odczytywał Akt Decyzyjny skierowujący mnie do Sanatorium. Jest więc w nieokreślonym wieku i przywodzi na myśl pawiana. W jego przypadku, bardziej niż kogokolwiek innego, pasuje powiedzieć, że uosabia brakujące ogniwo w łańcuchu ewolucyjnym organizmów żywych. Znakomicie wypełnia lukę pomiędzy małpą a człowiekiem. Nie wiem, w jakich relacjach osobistych pozostaje z Panią Gubernator. Nie można wykluczyć, że są małżeństwem lub kochankami. To nic, że ona jest piękną młodą kobietą, o czym miałem możność się przekonać owego pamiętnego dnia na targopolu w Guberni, gdy stała koło małpoluda, gdy decydował o moim życiu. Patrzyłem na nią z bliska, gdy informowała mnie o ograniczonych prawach, jakie czekają mnie w Sanatorium. Z całą pewnością jest piękną kobietą i aż dziw, że zadaje się z taką kreaturą. No ale widziało się już w życiu niejedno, nie jeden mezalians i nie jeden dziwny związek. Co tu dużo mówić. Codziennie można zobaczyć na ulicy, jak ładna dziewczyna prowadzi się z jakimś osiłkiem, który, na dodatek, całe ciało, od stóp do głów, ma pokryte tatuażami, niczym dzikus. Bardzo prawdopodobne, że małpiszon też jest tak samo wytatuowany.

Jeśli chodzi o recenzję mojego opowiadania Nowy porządek, którą wysmażył małpolud, można by powiedzieć wszystko to, co już zostało powiedziane w związku z opiniami Funkcjonariuszki A oraz Funkcjonariuszki B. Totalne niezrozumienie tekstu i jego wymowy, a przy tym niefrasobliwość w ferowaniu wyroków, perfidia i nikczemność. I jak zawsze w podobnych przypadkach, nie sposób ustalić, czy więcej w tym wszystkim tępej ignorancji, czy skalkulowanej podłości. Jakkolwiek jest, nie przynosi to autorowi, podobnych wypowiedzi, chluby.

A co można więcej powiedzieć o pożal się Boże recenzji Gubernatora? Porzekadło mówi: Uderz w stół – a nożyce się otworzą. Mniej znana wersja głosi: Upomnij się o swoje prawa – a szczur wyjdzie z kanału. No i wyszedł w osobie Gubernatora. Nie spodobały się kanalii roszczenia, sformułowane ustami bohatera utworu literackiego, więc dalejże do ataku. Gryźć i opluwać niepokornego autora, wypaczać sens jego wypowiedzi, kłamać i fałszować, byle tylko zatuszować niewygodną prawdę. A robić to w solidarności z całą zgrają szczurów zagnieżdżonych po guberniach, działać w imię nowego hasła: Wróg nasz podniósł głowę, Szczury wszystkich targopoli łączcie się!

Swoją wypowiedź szczur przeistoczony w Gubernatora rozpoczął od wyznania, że „przeczytał całość, choć wymagało to niezłego hartu ducha”. Od razu dał do zrozumienia, że tekst jest zbyt długi, źle napisany, po prostu niestrawny. Co do jego długości, autor najwyraźniej nie wziął sobie do serca uwagi widniejącej na szyldzie Działu Opowiadań, gdzie stoi jak wół: „Apelujemy o umiar, jeśli chodzi o długość publikowanych tekstów”. Że też trafiłem na targopole z takim kuriozalnym zapisem czy apelem!

Następnie Gubernator, podobnie jak to zrobiła przed nim Funkcjonariuszka B, przeszedł do rad pod adresem głównego bohatera całego opowiadania. Nie przyszło mu do głowy i nie uznał za stosowne zastanowić się nad bezprawiem panoszącym się na targopolach, przyznać autorowi rację i może coś zmienić na własnym podwórku. Ale gdzie tam! Uciekł od rzeczywistych problemów i pospieszył z dobrymi radami dla bohatera. No bo jeśli coś jest źle, to wyłącznie z winy owego nieudacznika z ustami pełnymi gorzkich żalów. Ta część jego recenzji jest najobszerniejsza. Zanim krótko odniósł się do „literackich walorów tekstu”, oczywiście w całej rozciągłości podważając owe „walory”, stwierdził bez ogródek, że jego autor „posłużył się sztuczką dość niskiego lotu, czyli przesadą”.

W czasach swojej młodości, kiedy studiował polonistykę w Gabonie, nie powiedziano mu, czy też nie dowiedział się, że to, co dziś pejoratywnie nazwał przesadą, jest jak najbardziej uprawnioną kategorią i, jako taka, jest środkiem wyrazu artystycznego, po jaki sięga wielu twórców. I nie jest żadną „sztuczką niskiego lotu”, lecz świadomym i celowym przerysowaniem, by lepiej unaocznić czy też wykpić pewne skostniałe i niesprawiedliwe struktury. Użyłem sformułowania, że „nie powiedziano mu”. Otóż nie dokładnie tak to wyglądało. Nie zamierzałem obrażać wykładowców skądinąd godnego szacunku uniwersytetu w Libreville w Gabonie, gdzie jako młodzieniec pobierał nauki przyszły Gubernator. To wyłącznie jego wina, że kiedy była pora na naukę, za bardzo uganiał się za pawiankami. Dziś widzimy, że odbyło się to kosztem jego edukacji, która pozostawia wiele do życzenia.

Nauczył się wprawdzie czytać, ale każdy trochę dłuższy tekst napawa go wstrętem. Stąd ten apel do autorów, żeby nie pisali pełnokrwistych opowiadań. To ponad jego siły, on tego nie zdoła przeczytać, ludzie miejcie litość! Nic dziwnego zatem, że moje opowiadanie odebrał jako nudne, jeszcze nudniejsze niż proza na przykład Tomasza Manna. Ma Gubernator szczęście, że to nie czasy właśnie Manna, któremu się zamyśliło prezentować swoją prozę na jego (Gubernatora) targopolu. Bo by dopiero cierpiał męki i umierał z nudów. I nie pomógłby mu nawet hart ducha do przebrnięcia przez piekielnie nudną prozę niemieckiego pisarza. Zresztą, po co zaraz Mann. Jego imiennik, Thomas Bernhard, też byłby przeszkodą nie do pokonania, nie do przeskoczenia dla niedouczonego Gubernatora. Przy takim swoim podejściu i niechęci do czytania, skąd ma się znać na literaturze, umieć prawidłowo odróżnić dobry tekst od złego, wiedzieć kiedy narracja poprowadzona jest interesująco i nienagannie pod względem artystycznym, itd., itp. Jako ignorant i nikczemnik stwierdził autorytatywnie, że moje opowiadanie jest nudne, fałszywie dopatrzył się niedostatków w narracji, orzekł, że bohater jest mizerotą i nie ma w nim pasji, że wiele fraz się powtarza, tylko w nieco zmienionej formie. Wszystkie zarzuty padły bez jakiegokolwiek uzasadnienia i nie mają nic wspólnego z rzetelnością. Jak chodzi o ten ostatni zarzut, powiem tak. Uganiając się w Gabonie za pawiankami, przyszły Gubernator i mierny literat nie dowiedział się, że pewna powtarzalność może być jednym z wyznaczników stylu tego czy innego autora. I tak właśnie jest w tym przypadku.

Gubernator, wysmażywszy taką opinię na temat Nowego porządku, jak to właśnie zrobił, dał przede wszystkim świadectwo swojej bezbrzeżnej głupoty. Jednocześnie dowiódł, że targopole w Strefie Q jest takim samym bagnem, jak każde inne. No ale jak może być czymś lepszym, skoro rządzi nim typ z tego samego szczurzego rozdania. Dlatego tak solidarnie wystąpił w obronie wszystkich szczurowisk w kraju po Rewolucji. A że najlepszą obroną jest atak, no to z wściekłością zaatakował opowiadanie „Nowy porządek”, które odsłania mechanizmy działające w obrębie owych szczurowisk i ukazuje ich marność. A przecież mógł przyjąć zupełnie inną taktykę. Jeśli nawet ma coś na sumieniu, to udawać, że ostrze krytyki w Nowym porządku nie jest skierowane przeciwko jego targopolu. Tym bardziej, że ja, jako autor opowiadania, udając się do Strefy Q, z góry nie zakładałem, że jadę do szczurowni. Przeciwnie. Miałem ogromną nadzieję, że wreszcie to miejsce nie okaże się bagnem i spotkam się tu ze zrozumieniem. Nie wysłałem donosu, jak to nikczemnie skwitował Małpolud i jednocześnie mi zarzucił, że jako autor nie umiałem obdarzyć swojego bohatera pasją, której, jemu, czytelnikowi, zabrakło. Nie wysłałem donosu, ani żadnego anonimu, przybyłem osobiście. I pod własnym imieniem i nazwiskiem publicznie krytykowałem nieprawości, jakich byłem świadkiem i jakich sam doświadczyłem na własnej skórze w innych targopolach. Nie mam się czego wstydzić i od samego początku, jak po Rewolucji powstały targopola, występuję pod własnym imieniem i nazwiskiem. Przytłaczająca większość szczurów przykleja sobie jakieś inne twarze i dorabia wymyślne imię, tak zwany nick. Najwidoczniej mają coś do ukrycia. Nie inaczej postąpił Gubernator, niewydarzony literat, skaranie boskie. Widocznie wstydzi się swojego nazwiska.

Żeby dać świadectwo przyszłym pokoleniom, z jakim podlecem i intelektualnym karłem przyszło mi walczyć, przytoczę na koniec jedno zdanie z jego recenzji. Oto ono:

„Wracając do literackich walorów tekstu, muszę z przykrością stwierdzić, że tylko wspomniany hart ducha i administracyjna powinność pozwoliły mi dobrnąć do ostatniego zdania tekstu”.

I takie indywiduum o ciasnych horyzontach, które nie lubi czytać, na dodatek jest piekielnie złośliwe i zawistne, otwiera targopole, na którym ma rzekomo rozkwitać literatura. Jeszcze jeden paradoks w kraju po Rewolucji.

Ale trafiłem na targopole! Chyba mnie Bóg pokarał! Trzeba stąd czym prędzej wiać, bo na domiar złego małpolud gotów przywlec z Gabonu do Guberni AIDSa , ebolę albo inną cholerę. A na pewno co jakiś czas odwiedza ojczyznę, kraj swoich przodków, i takie niebezpieczeństwo jest jak najbardziej realne.

Tyle, co do moich refleksji i rozmyślań w czasie pierwszego mojego spaceru do sanatoryjnego ogrodu pod przewodem Siostry Oddziałowej.

Kiedy wracaliśmy, na schodach spytała:

- Nie zmarzł pan?
- Nie.
- Jak zrobi się zimniej, to dam panu jeszcze jedną piżamę. I drugą parę skarpetek.
- W trzech piżamach to mi nawet mróz nie dokuczy. – Roześmiała się.
Gdy znaleźliśmy się na górze, przy drzwiach mojego pokoju, powróciłem do nurtującego mnie zakazu i zapytałem:
- Co jest dobrego dla mnie, jako pensjonariusza, w tym, że nie mogę rozmawiać w czasie spaceru z Siostrą Oddziałową i muszę iść pięć kroków z tyłu?
- W ten sposób ćwiczy pan dyscyplinę wewnętrzną, subordynację i pokorę, z którymi to przymiotami ducha i charakteru nie jest u pana najlepiej. Jest pan porywczy, w gorącej wodzie kąpany, wręcz niezrównoważony. To bardzo źle wpływa na atmosferę na targopolu, gdzie użytkownicy są kulturalni i dobrze wychowani. W przeciwieństwie do pana. Gubernator nad tym bardzo boleje. – I dorzuciła:
- Niech pan odpocznie po spacerze, może położy się chwilę, bo widzę, że jest pan jakiś podminowany. Wzburzenie i zła energia emanowała z pana w czasie całego spaceru. Czułam to wyraźnie na swoich plecach. Ja teraz pójdę do gabinetu i przygotuję sprawozdanie, o które prosił mnie Gubernator.
- Sprawozdanie z postępów mojej resocjalizacji? – zapytałem.
- Opinia dotycząca przebiegu leczenia – odrzekła. I dodała:
- Niech pan teraz zmyka. Po kolacji napijemy się kawy.
- Z przyjemnością.
- No to na razie żegnam. – Zrobiła parę kroków, odwróciła się i powiedziała:
- Aha, tę wierzchnią piżamę i skarpetki proszę schować do szafki nocnej. Przydadzą się na kolejny spacer.
- Dobrze – odpowiedziałem i poszedłem do swojego pokoju.

Zdjąłem wierzchnią piżamę, którą można by nazwać spacerową, złożyłem w kostkę i schowałem do szafki nocnej, tak jak mi poleciła Siostra Oddziałowa. Podobnie zrobiłem ze skarpetami. Położyłem się na łóżku nie przykrywając kołdrą i wspominałem spacer, który miał miejsce kilka chwil temu i na który wyprowadziła mnie Siostra Oddziałowa. Nagle doszło do mojej świadomości, że właściwie nic nie pamiętam z tego spaceru. Szedłem za przewodniczką jak lunatyk i nie zarejestrowałem w umyśle żadnych szczegółów. Nie pamiętam nawet zakrętów, które, naśladując Siostrę, musiałem wykonywać pod kątem prostym. Zrobiliśmy wszak parę okrążeń wewnątrz ogrodu. Ale ile – tego naprawdę nie wiem. Powód takiego stanu rzeczy? Pewnie niemałe wzburzenie, gdy myślałem o recenzji, jaką mojemu opowiadaniu wystawił Gubernator. Siostra Oddziałowa miała dobrego nosa twierdząc, że jestem jakiś niespokojny.

Leżąc wciąż na łóżku i patrząc w ciemne niebo za oknem, myślałem też o istocie swojego pisarstwa. To trochę dziwne, myślałem sobie, ale pozbawiony jestem zupełnie fantazji. Potrafię napisać, opisać jedynie to, co doświadczę na własnej skórze, co zobaczę, przeżyję, przecierpię. I nic innego. Dlatego moja proza i moje wiersze są prawdziwe.

Rozmyślań tych wyrwał mnie głos Siostry Oddziałowej, która stanęła w drzwiach pokoju i powiedziała:

- Jadł już pan kolację?
- Nie.
- To proszę zjeść, a potem napijemy się kawy.

Zszedłem do kuchni i zapaliłem gaz pod czajnikiem. Otworzyłem chlebak, wyjąłem razowiec i ukroiłem jedną kromkę. Przedzieliłem ją na pół i przyrządziłem sobie dwie kanapki. Jedną z wędliną, drugą z białym serem. Do kubka włożyłem torebkę herbaty Earl Grey. Gdy zagotowała się woda, zalałem herbatę. No i kolacja była gotowa. Jadłem wolno i patrzyłem w okno, za którym roztaczał się mrok.

Jak już zrobiłem porządek po spożytym posiłku, poszedłem na górę i skierowałem kroki ku gabinetowi Siostry Oddziałowej. Drzwi jak zwykle były dość szeroko uchylone. Jak zawsze, gdy urzędowała, że tak powiem. Stając przed drzwiami, powiedziałem:

- Ja już jestem po kolacji.
- Za piętnaście minut będę gotowa. W kredensie w kuchni jest kawa. Proszę tym razem nasypać z mojej torebki i zrobić dwie.
- Nie, wezmę z mojej, może innym razem, jak się skończy…
- Siądziemy oczywiście w świetlicy…
- Tak.

Idąc do kuchni, po drodze wstąpiłem do swojego pokoju. Spojrzałem na zegarek, a potem podszedłem do okna i chwilę postałem. Przez ten krótki czas, od momentu, kiedy jadłem kolację, do obecnej chwili, zmrok się spotęgował. Minuty umykały, wiec zszedłem do kuchni i zrobiłem dwie kawy. Pełne kubki przeniosłem do świetlicy. Po czym doniosłem cukierniczkę i talerzyk z łyżeczkami. Jak już wszystko było gotowe, zameldowałem Siostrze Oddziałowej.

Wstała od biurka, wyszła z gabinetu i poszła za mną. Tym razem ja prowadziłem. Oczywiście nie na spacer tylko do świetlicy.

Kiedy usiedliśmy przy stoliku, Siostra Oddziałowa przeszła do spraw zasadniczych i poinformowała mnie:

- Widziałam się z Gubernatorem. Powiedział, że zapoznał się z pana opowiadaniem (zresztą napisał do niego recenzję), w którym, jak to ujął, nie tylko daje pan upust swojej ogromnej nienawiści do poetów, ale wygłasza też istne herezje na temat poezji w ogóle. To go skłoniło do przeciwdziałania pańskim poczynaniom. Zaplanował więc zorganizować dla pana cykl wykładów poświęconych sztuce poetyckiej. Już przeprowadził rozmowy w tej sprawie. I tak, gdy pana pobyt w naszej placówce będzie dobiegał końca, przybędą do Sanatorium najwybitniejsi nasi poeci. Ale również z zaprzyjaźnionych targopoli, w tym z dystryktu, który pan pogardliwie nazywa Republiką Szczurów. Otóż owi najznamienitsi poeci i poetki, którzy objeżdżają kraj ze swoimi wykładami i trafiają do najlepszych uczelni i uniwersytetów, zgodzili się wygłosić dla pana słowo darmowe. Normalnie ludzie muszą za nie płacić. I to niemałe pieniądze. Mam nadzieję, że pan uszanuje i doceni ich trud i wspaniałomyślność.

Ponieważ nic się na to nie odezwałem, zmieniła temat i powiedziała:

- A w ogóle jak się pan czuje?
- Nie najgorzej. Poleżałem chwilę, jak kazała Siostra, i dobrze mi to zrobiło.
- A ja ciągle w biegu i nie mam czasu na odpoczynek. Studia medyczne są bardzo absorbujące. Praktycznie nie mam na nic czasu.
- No ale ma Siostra całe życie przed sobą, a więc jeszcze mnóstwo czasu. A co nowego w medycynie?
- To nie słyszał pan?
- Czego?
- No o tym dwulatku.
- Nie słyszałem.
- Trąbili przecież w telewizji.
- Nie oglądam.
- Ach, prawda. Więc powiem panu. Zdarzyło się to gdzieś na wsi. Chłopiec spał u babci i w nocy zachciało mu się pójść do swoich rodziców, którzy mieszkali za strumieniem. No i wybrał się na dziesięciostopniowy mróz. Nie doszedł do celu. Znaleziono go po siedmiu godzinach pół martwego. W szpitalu lekarze stwierdzili, że jego organizm wychłodził się do temperatury dwunastu stopni, co było nowym rekordem, ponieważ do tej pory odratowano człowieka z temperaturą czternastu stopni. Nie bez powodu mówi się o cudzie, bo dziecko wyszło z tego przypadku praktycznie bez szwanku.
- A więc cuda się zdarzają. To niewyobrażalne szczęście dla wszystkich, że tak to się skończyło…
- Poruszyła mnie ta historia i postanowiłam zmienić swoje plany, jak chodzi o wybór specjalizacji. Wcześniej wspominałam panu o transplantologii, a teraz myślę, że w przyszłości zajmę się medycyną niskich temperatur. Gałąź ta znajdzie szerokie zastosowanie w medycynie związanej z podbojem kosmosu.
- Jak to Siostra widzi?
- Trzeba będzie ludzi hibernować, zanim wyśle się ich na planety odległe o setki i tysiące lat świetlnych. Inaczej nie starczyłoby im życia, żeby tam dolecieć.
- A po co ich tam wysyłać?
- Na świecie robi się coraz ciaśniej. Już się zrobiło. Nie sądzi pan?
- Z tym akurat się zgadzam. Ludzie gryzą się jak szczury zamknięte w klatce, albo jeszcze lepiej, w ciasnym kanale. Pożerają się nawzajem.
- Tak bym może tego nie ujęła, ale pańska diagnoza jest prawidłowa. Są tylko dwa rozwiązania: wojna albo wysłanie całych pokoleń i populacji w kosmos, na inne planety, ziemie obiecane. A wiec zakrojona na szeroką skalę akcja przesiedleńcza.
- Podzielam tę opinię. Wydaje mi się, że pierwsze rozwiązanie jest o wiele prostsze, na wyciągnięcie ręki i po nie właśnie sięgnie ludzkość. Myślę, że hibernacja i cały ten exodus kosmiczny to pieśń przyszłości. Siostra może dożyje…
- A co z księdzem? Mam go zamówić? – nagle zmieniła temat.
- Tak, właśnie miałem Siostrze powiedzieć. Ale na najbliższą niedzielę jeszcze nie jestem gotów. Proszę zamówić duszpasterza na 30 listopada.
- Okej, to tę sprawę mamy dograną. Zapiszę sobie termin w kalendarzyku. –Wyjęła z małej kieszonki fartucha długopis i kalendarzyk i zanotowała.
Na tym moje i Siostry Oddziałowej spotkanie przy kawie zakończyło się. Jak zwykle, tak i tego wieczoru Siostra Oddziałowa miała jeszcze do wykonania różne swoje obowiązki. Część czasu przed pójściem spać zamierzała poświęcić na naukę. Medycyna nie jest dziedziną ani łatwą, ani prostą. Do mnie natomiast należała rzecz dziecinnie prosta: Uprzątnąć ze stolika kubki po kawie, zanieść je do kuchni i umyć.
Po wykonaniu swojego zadania poszedłem do pokoju i przez jakiś czas zapisywałem w brulionie niektóre pojedyncze scenki zapamiętane z mojego dotychczasowego pobytu w Sanatorium.
Nagle usłyszałem głos od drzwi. Był to głos Siostry Oddziałowej. Odwróciłem się w jej stronę i przestałem pisać. Powiedziała:
- Dopadła pana wena. Stałam chwilę i patrzyłam. Cały czas pan pisał.
- Nie, to jakieś tylko luźne notatki, więc trudno mieszać do tego wenę.
- Czasem z takich zapisków powstaje coś wartościowego.
- Nie wiem, zobaczymy.
- To co, dam panu tabletki przed snem. – I dodała:
- Proszę przyjść do pokoju lekarskiego. Oczywiście z kubkiem wody – powiedziawszy to, zniknęła w korytarzu.
Po chwili z kubkiem wody wszedłem do pokoju lekarskiego i zbliżyłem się do biurka. Zanim Siostra Oddziałowa zaczęła mi sypać na dłoń tabletki, spytała:
- Pamiętał pan wczoraj o zażyciu proszków?
- Tak, pamiętałem.
- Na pewno? Nie wyrzucił pan do toalety?
- Nie. Uspokajają mnie, dobrze też po nich śpię.
- No to świetnie. Będę panu musiała zastosować silniejsze, bo zła energia w pańskiej psychice wciąż buzuje. Ale to od jutra. Dziś aplikuję panu tę dawkę, co do tej pory. Proszę nadstawić dłoń.
- A skąd Siostra wie, co się dzieje w mojej psychice?
- Część z tej energii przechodzi na mnie.
- I co? Boi się Siostra, że się sprzeniewierzy Gubernatorowi?
- Nie, takiej obawy nie ma. Ja jestem jedynie detektorem. Rejestruję u pana emanację złej energii. I odpowiednio do tego podwyższam dawkę.
- Ale może nie ma potrzeby podawania silniejszych leków, skoro resocjalizacja postępuje, przebiega dobrze? – mówiąc to, połykałem tabletki i popijałem wodą.
- Jednak nie tak wyraźnie i zdecydowanie, jak byśmy oczekiwali.
- My?
- Gubernator i ja. Na dziś to wszystko. Niech się pan położy i śpi dobrze.
- Dobranoc – odpowiedziałem i poszedłem do siebie.

Nie położyłem się natychmiast do łóżka, bo czułem, że od razu nie zasnę. Po raz pierwszy, odkąd znalazłem się w Sanatorium, miałem takie poczucie. Wcześniej zawsze, po zażyciu wieczór lekarstw, kładłem się do łóżka i prawie natychmiast zasypiałem. Tej nocy miało być inaczej. Sięgnąłem po brulion w nocnej szafce, usiałem przy stole i zacząłem przelewać na papier jeden z epizodów dotyczących mojego pobytu w Sanatorium. Jednak wewnętrzny niepokój sprawiał, że nie mogłem się skupić na pisaniu. Nawet nie potrafię powiedzieć, co mnie rozpraszało. To raczej ten wewnętrzny niepokój, nieokreślony lęk, którego podskórne źródło biło nieprzerwanie, hibernował delikatną strukturę świadomości i nie pozwalał zebrać myśli. Po jakiejś godzinie wewnętrznych zmagań odłożyłem długopis, zamknąłem brulion i stanąłem w oknie. Niebo jawiło się nie całkiem czarne, gdyż na skraju ogrodu rozświetlał je blask ledwo widocznego stąd księżyca. Wewnętrzny niepokój nie pozwalał mi również ustać spokojnie przed oknem. Nie widząc celu zacząłem się kręcić po pokoju. Ale to też nie trwało długo. Sięgnąłem po swój czarny kapelusz leżący na nocnej szafce i nałożyłem go na głowę. Potem wyjąłem z szafki czerwone skarpetki, wciągnąłem na zimnie stopy i wyszedłem na korytarz. Zapaliłem światło i zacząłem spacerować wzdłuż długiego korytarza. Wszystkie drzwi były pozamykane, co oznaczało, że Siostra Oddziałowa już poszła spać do swojego pokoju naprzeciw gabinetu. Na korytarzu panowała niczym niezmącona cisza nocna. Moje kroki w miękkich pantoflach jej nie zakłócały. Niepokój nie ustawał i musiałem nadal spacerować.

Zszedłem na dół. Nie przekraczając progu zajrzałem do kuchni, a potem wszedłem do jadalni. Żadnego ruchu, ta sama bezwzględna cisza. Można powiedzieć cisza zera absolutnego w analogicznej skali do tej, która odnosi się do temperatury. Zbliżyłem się do okien i patrzyłem na pogrążoną w mroku i opustoszałą aleję. Z tej strony księżyc nie był widoczny, więc aleja była zupełnie ciemna. Przystanąłem patrząc w zagęszczoną czerń, lecz po chwili wewnętrzny niepokój kazał mi ruszyć w dalszą drogę. Nie wiedząc jeszcze, że tam spędzę resztę nocy, udałem się do świetlicy. Poświata widocznego stąd księżyca lekko rozświetlała nocny mrok w ogrodzie sanatoryjnym. Stanąłem w oknie i patrzyłem na księżyc w pełni, który wędrując po niebie zaczynał powoli zaglądać do świetlicy. W miarę jak przemieszczał się na tę część nieba, jego zimne promienie coraz wyraźniej kładły się na przedmiotach i stolikach w świetlicy. Podszedłem do regału i zdjąłem z póki pudełko szachów. Szóstym zmysłem wyczuwałem w pobliżu przeciwnika. Kim był? Bez wglądu na wszystko postanowiłem podjąć wyzwanie. Ustawiłem figury na szachownicy i przystąpiłem do rozegrania morderczej partii z siłą nieczystą.

Wylosowałem białe, więc do mnie należał pierwszy ruch. Wybrałem debiut półotwarty i po kilku ruchach partia przyjęła charakter obrony francuskiej z wariantem Nimzowitscha. Od początku grało mi się wyjątkowo ciężko. Ale nie dlatego, że mój przeciwnik grał nadzwyczajnie. Szachy wymagają szczególnego skupienia uwagi. Mnie zaś do skupienia się potrzebna jest absolutna cisza. Tym razem jej nie było. Do mojej głowy wdzierał się jazgot kłębiących się wokół szczurów. Były wszędzie. Na półkach z książkami, na telewizorze, rozzuchwalone spacerowały po sąsiednich stolikach. Drwiły, szydziły ze mnie i kibicowały Szatanowi, mojemu zdeklarowanemu przeciwnikowi. Niektóre z nich, które były najbliżej i miały najlepszą widoczność na stolik z szachami, a więc te z regału, usiłowały podpowiedzieć Szatanowi, ich zdaniem, najlepszy ruch, gdy ten się dłużej namyślał nad kolejnym posunięciem. Jednocześnie mnie próbowały wywieść w pole, sugerując jakiś zły ruch.

Żeby nie słyszeć nienawistnego jazgotu, naciągnąłem kapelusz na głowę tak, by zakrywał uszy. Jazgot był jednak przeraźliwy i na niewiele się to zdało. Powiedziałem do Szatana:

- Jak się nie uspokoją i nie wyniosą stąd, kończę grę.
- Nie mam z nimi nic wspólnego, to nie moi ludzie – odrzekł, drapiąc się pod ogonem.
- To dlaczego tak ci kibicują?!
- Widocznie mnie lubią. Wolno im.
- W takim razie kończę grę – i wstałem od stolika.
- No toś przegrał.
Nie! Na to nie mogłem sobie pozwolić. Usiadłem znowu do partii i powiedziałem:
- Niedoczekanie twoje, diabelski pomiocie!
- Po co te nerwy? Nawet Sanatorium nie pomaga? – I gdy cały roztrzęsiony nie mogłem znaleźć natychmiastowej riposty, dodał:
- Może trzeba będzie zastosować radykalniejsze leczenie. Sięgnąć po elektrowstrząsy. Muszę to podpowiedzieć Gubernatorowi.
Tą bronią mnie zupełnie dobił. Powiedziałem tylko:
- Rób co chcesz, ja gram w szachy – i wykonałem kolejny ruch. Zanim Szatan wykonał swoje posunięcie, rzekł nie bez ironii:
- A w ogóle to miło tu. Spokój, cisza…
- Zależy kiedy. Tej nocy nie ma spokoju.
- Dlaczego?
- Diabelski pomiot prowokuje, a szczury mu wtórują.
- Dobra. Już się nie odzywam, żebyś potem nie powiedział, że przegrałeś z powodu mojego gadania.
- Cieszę się, że tak stawiasz sprawę. Żeby jeszcze szczury przestały prowokować…
- Przykro mi, ale im nie mogę rozkazywać. Tworzą Wolną Republikę Szczurów, która przekracza granice państw i jest bytem ponadnarodowym. Owszem, sympatyzuję z nimi. W skali globalnej są jedną z wielu partii i mają swojego ziemskiego Króla. Mnie zaś upatrzyli sobie na Króla Niebieskiego. Choć ja staram się być ponadpartyjny, dbać o interes każdej poszczególnej grupy i reprezentować Zwierzyniec na salonach jako jeden organizm.
- Dobra. Ale teraz gramy… – posłuchał i do końca partii już się nie odezwał. Słychać było jedynie jazgot szczurów.

Księżyc w pełni oświetlał świetlicę na tyle silnie, że nie trzeba było palić światła. Po prawie pięciogodzinnej morderczej walce Szatan partię przegrał. Nie pomógł jazgot i doping szczurów, choć się dwoiły i troiły. W końcówce został z samym królem, ja natomiast z królem i pionem, ale w takiej pozycji, że niezagrożony zdążał do przemiany. W tej beznadziejnej sytuacji, nie mogąc się doczekać rewanżu, Szatan poddał partię. Zgodziłem się na rewanż pod pewnymi warunkami. Po pierwsze, jeśli przegra i drugą partię, będzie to oznaczało, że w całym meczu został pokonany i już nie będzie trzeciej partii. Jeśli natomiast wygra drugą partię, wynik meczu rozstrzygnie trzecia partia. Jeżeli jednak trzecia partia (a może też czwarta itd.) będzie remisowa, wygrywa ten, kto przy remisowym wyniku pierwszy wygra kolejną partię. I już ostatnia sytuacja (ewentualność). Gdyby przypadkiem tak się zdarzyło, że druga partia będzie remisowa, to przy mojej pierwszej wygranej będzie oznaczać, że Szatan został pokonany i przegrał cały mecz.

Po tych uzgodnieniach niezwłocznie przystąpiliśmy do rozegrania drugiej partii. Tym razem Szatan grał białymi. W obronie sycylijskiej zastosowałem wariant Najdorfa. W środkowej części tej partii osiągnąłem nieznaczną przewagę sytuacyjną, która przy dalszej uważnej grze powinna przynieść zwycięstwo. Niestety zarówno nieustanny harmider szczurów, które kibicowały Szatanowi, jak i owa chwilowa przewaga sytuacyjna osłabiły moją czujność. Popełniłem elementarny błąd i, obliczając kilka ruchów do przodu, zapomniałem zasłonić pionem królową przed atakiem gońca. Zamiast tego ruchu wykonałem inny, który powinienem był zrobić dopiero w następnej kolejności. W ten sposób straciłem za darmo królową. Od tego momentu przewaga Szatana stała się zbyt duża, by myśleć choćby o remisie. Poddałem więc partię bez dalszej gry. Szaleństwo wiwatujących szczurów na cześć Szatana rozsadzało mi czaszkę i spychało na dno rozpaczy. Ale podniosłem się z upadku. Przed nami była jeszcze jedna partia. To dopiero ona miała przesądzić o ostatecznym zwycięstwie.

Trzecia partita była partią rosyjską. Nauczony przykrym doświadczeniem wytężyłem uwagę z całej swej mocy i już nie zamierzałem popełnić elementarnego błędu; mimo że jazgot szczurów rozsadzał mi czaszkę. W środkowej części partii udało mi się wciągnąć jedną z wież Szatana w pułapkę. W konsekwencji musiał oddać ją za pionka. Jestem zbyt wytrawnym graczem, by przy takiej przewadze materiałowej pozwolić sobie wydrzeć zwycięstwo. Szatan grał ambitnie i do końca. Ale nie pomogło zagrzewanie go do walki przez hordy szczurów. Przegrał z kretesem. Nie stać go było na zwyczajowy gest podania dłoni i nagle rozpłynął się w powietrzu. Wraz z nim zniknęła gromada szczurów. W świetlicy pozostały jedynie opary bagienne i intensywny zapach siarki. Opary już na drugi dzień miały się ulotnić. Jednak zapach siarki utrzymywał się w pomieszczeniu jeszcze długo, choć nikt prócz mnie go nie czuł.

Kiedy zmęczony i wyczerpany do granic możliwości wracałem rankiem do swojego pokoju, spotkała mnie na schodach Siostra Oddziałowa. Tak jak zwykle o tej porze wychodziła z Sanatorium i szła na zajęcia na swoją uczelnię. Widząc mnie zatrzymała się w pół drogi. Spojrzała mi w oczy jakoś dziwnie i przenikliwie. Po czym zapytała:

- Dobrze się pan czuje?
- Tak. Stoczyłem właśnie bitwę z Szatanem. Wspierały go hordy szczurów, ale i tak przegrał.
Byłem do szczętu wyczerpany i gdy to mówiłem nie widać było po mnie radości, choć ją odczuwałem. Siostra Oddziałowa spojrzała na zegarek i powiedziała:
- Przepraszam, spieszę się na zajęcia, porozmawiamy wieczorem, gdy wrócę. Niech się pan położy i odpoczywa.
I pobiegła w dół schodów. Już na górze słyszałem otwieranie i zamykanie spiżowej bramy Sanatorium.
Wszedłem do pokoju, zdjąłem kapelusz i skarpetki i wszedłem pod kołdrę. Ostatnią moją myślą było: „Jak to dobrze, że mam na sobie nocną piżamę i nie musiałem się przebierać. Bo bym chyba nie miał siły.” I z tą myślą zasnąłem.



Obudził mnie dźwięk dzwonka. Pani kucharka wzywała na obiad. Ale nie czułem głodu i nie wstałem z łóżka. Po chwili zadzwoniła raz drugi, a gdy nie schodziłem, jeszcze raz. W końcu zapukała do drzwi i weszła.

- Nie zszedł pan na śniadanie, a teraz na obiad. Czy coś się stało? – zapytała.
- Nie. Ale nie czuję się dobrze i jeszcze trochę poleżę. Zjem obiad później.
- Chciałam panu powiedzieć, że już idę do domu, więc proszę sobie odgrzać posiłek, jak pan wstanie.
- Tak, oczywiście, dziękuję pani bardzo.

Kiedy pani kucharka wyszła, zdrzemnąłem się jeszcze. W półśnie trwałem przez jakąś godzinę. Potem wstałem, poszedłem do łazienki, a gdy wróciłem, przebrałem się w dzienną piżamę. Spojrzałem na zegarek na nocnej szafce. Było po piętnastej i za oknem zaczynało robić się szaro. Zszedłem na dół i zanim na dłużej zatrzymałem się w kuchni, zajrzałem do świetlicy. Ni żywego ducha. Stolik z szachami wyglądał tak samo, jak w momencie zakończenia trzeciej partii. W pomieszczeniu czuć było nadal swąd siarki i bagienne opary po nocnym gościu i jego szczurzej gwardii.

Swoje kroki skierowałem do kuchni. Na obiad pani kucharka ugotowała kapuśniak, a na drugie danie fasolkę po bretońsku, którą zjadłem z chlebem i popiłem herbatą.

Po obiedzie umyłem talerze, sztućce i kubek i zostawiłem w zlewozmywaku, by wyschły. Po czym wróciłem do siebie na górę.

Z szuflady nocnej szafki wyjąłem brulion i długopis, usiadłem przy stoliku i zacząłem spisywać przebieg wypadków z dzisiejszej burzliwej nocy. Niczego nie pominąłem. Odtworzyłem też z pamięci wszystkie trzy rozegrane partie i zanotowałem je w zeszycie.

W pewnej chwili usłyszałem na dole trzaśnięcie zamykanej bramy i zgrzyt zamka. Wracała Siostra Oddziałowa. Za moment była już na górze. Zatrzymała się przy otwartych drzwiach mojego pokoju i powiedziała:

- Przyszłam dziś trochę wcześniej, bo chcę pana wyprowadzić na spacer. – I dodała:
- Co to mi pan powiedział dziś rano na schodach?
- Toczyłem bój z Szatanem.
Po jej spojrzeniu, gdy to powtórzyłem teraz, kilka godzin po zdarzeniu, zorientowałem się, że nie bierze sprawy na poważnie. Potraktowała ją jako zwykłe urojenie. Tym bardziej, że na poręczy mojego łóżka od początku wisi karta chorobowa, na której w rubryce Rozpoznanie wpisano: Zespół paranoidalno-maniakalny. Krótko mówiąc, zbagatelizowała rzeczywisty wymiar wydarzenia i w swoim szablonowym postępowaniu przyjęła procedurę medyczną. Powiedziała mianowicie:
- Dziś wieczór zaserwuję panu dawkę silniejszą niż wczoraj sądziłam.
- Czy to z powodu tej walki z Szatanem? – zapytałem.
- Niekoniecznie. Konsultowałam się z Gubernatorem i on zalecił podwyższenie dawki. Pański stan sprzed tej wojny z Szatanem był już wystarczającym powodem do podjęcia radykalniejszego leczenia. Inaczej mówiąc, gdyby nie było pana walki z wysłannikiem piekła, też bym panu zastosowała silniejsze środki. – Po czym zapytała:
- A jak wyglądała ta wojna?
- Graliśmy w szachy.
- I co?
- Dwie partie wygrałem, jedną przegrałem.
- Nieźle. – I zmieniając temat powiedziała:
- Mam dla pana dwie wiadomości. Jedną dobrą, drugą nieco gorszą. Od której mam zacząć?
- Od tej złej.
- Pojawił się kolejny komentarz pod pańskim opowiadaniem. Niestety niezbyt pomyślny. Zresztą niech pan sam zobaczy. – I podała mi wydruk z opinią. Powiedziałem:
- Dziękuję. Przeczytam za chwilę. A jaka jest ta dobra?
- Byłam na targopolu i widziałam się z tym człowiekiem, stróżem nocnym, który opiekuje się pana koniem. Zaprowadził mnie do niego. Koń jest w bardzo dobrej kondycji, miałam wrażenie, że wręcz przytył. Zresztą potwierdził to sam opiekun pańskiego konia.
- Nawet Siostra nie wie, jak bardzo się cieszę. Gdy wyjdę na wolność, postaram się w jakiś sposób odwdzięczyć temu panu. Siostrze też jestem wdzięczny, że pamiętała o mojej prośbie i zainteresowała się tą sprawą.
- Drobiazg. Proszę się ubrać. Założyć drugą piżamę, no i skarpetki. Jest dość ciepło, dwie piżamy wystarczą. Ja tylko zjem obiad i wyruszamy do ogrodu.
Kiedy zniknęła w korytarzu, rozłożyłem kartkę i przeczytałem nową opinię, która pojawiła się pod moim opowiadaniem Nowy porządek. A potem wolno zacząłem się ubierać z myślą o czekającym mnie spacerze. Gdy już byłem gotowy, przyszła Siostra Oddziałowa i stanęła w drzwiach. Tym razem miała już na sobie przepisowy biały fartuch. I jak zwykle dżinsy. Spojrzałem w okno i powiedziałem:
- Zaczęło padać.
- To nic, nie jest pan z cukru, nie roztopi się. Ja mam parasolkę – mówiąc to, uśmiechnęła się lekko.
Sięgnąłem po kapelusz leżący na szafce nocnej i ruszyłem za Siostrą Oddziałową. Zbiegliśmy po schodach i za małą chwilę byliśmy w bramie prowadzącej na sanatoryjny ogród. Przystanęła w progu, by przypomnieć mi o obowiązujących zasadach, że na spacerze się nie rozmawia, jak również pouczyć w kwestii nowej sytuacji, która właśnie zaistniała za sprawą dzisiejszego deszczu. Gdy już przypomnienie zakazu nierozmawiania w czasie spaceru miała za sobą, przeszła do sprawy deszczu i powiedziała:
- Nasz Regulamin przewidział i tę ewentualność. I mówi, co następuje: „Na spacerze w czasie deszczu Pensjonariusz, podążając jeden krok za Siostrą Oddziałową, niesie parasol i trzyma go nad głową przewodniczki w ten sposób, by maksymalnie uchronić ją przed deszczem”. – I dodała:
- Powtarzam: W sytuacji deszczu pójdzie pan za mną w odległości jednego kroku, a nie pięciu, jak to ma miejsce w przypadku braku deszczu. Zrozumiano?
- Tak, zrozumiano. – Na te słowa wręczyła mi parasol i powiedziała:
- No to ruszamy.

I poszliśmy. Ona pierwsza, a ja za nią w przepisowej odległości. Początek był mocno stresujący. Zresztą nigdy początki nie są łatwe. Zanim wpadłem na to, że muszę odpowiednio zestroić swój krok z jej krokiem, przeszliśmy spory kawałek drogi. Dopóki nie było dobrego zgrania, wciąż deptałem jej po piętach, raz nadeptywałem lewą, a raz znowu prawą. Ze złości zaciskała zęby i nic nie mówiła, bo w myśl Regulaminu na spacerze nie wolno rozmawiać. Widziałem tę jej irytację, gdy odwracała głowę w moją stronę. Jej mina mówiła wówczas wszystko. Tymczasem tajemnica prawidłowego marszu polegała na tym, by stawiać kroki w ten sposób, że kiedy ona wysuwa do przodu prawą nogę, to ja również robię to samo ze swoją prawą. A gdy ona wysuwa lewą, ja ani chybi wysuwam lewą. I tak naprzemian. Czyli coś podobnego jak na dwuosobowym kajaku, tylko że tam pracują ręce, a nie nogi. Ale na tym nie koniec. Była jeszcze jedna trudność, o której należy powiedzieć. Ja jestem o dobrą głowę wyższy od niej. Naturalną koleją rzeczy mój krok w czasie marszu jest dłuższy. Musiałem więc dostosować długość swojego kroku do jej odpowiednio krótszego. W rezultacie, gdy ona podążała swoim normalnym krokiem, ja w tym samym czasie musiałem drobić. Nie sprzyjało to, rzecz jasna, komfortowi, czy też wygodzie mojego spaceru. Ponadto, trzymając parasol nad głową Siostry Oddziałowej i jednocześnie pilnując, by jedna kropla deszczu nie spadła na tę jej głowę, musiałem się przechylić do przodu i w tej niewygodnej pozycji zażywać spaceru.

W każdym razie, jak już się nauczyłem, na co należy zwracać uwagę, podążałem za przewodniczką niczym sprawny automat. Ale myśli moje cały czas krążyły wokół nowej opinii, która pojawiła się pod moim tekstem, z którą zapoznałem się kilka chwil wcześniej i która wciąż nie dawała mi spokoju. Rzeczywiście, tak jak już wspomniała Siostra Oddziałowa, nie była to opinia, z której mógłbym się cieszyć. Jej autorem był gryzoń, którego znałem z Republiki Szczurów. Chociaż prawdę powiedziawszy, tam nie zaszedł mi za skórę. Przeciwnie. Nasze wzajemne relacje były może nawet więcej niż poprawne. On pozytywnie wyrażał się o moich wierszach, a ja o jego. To dopiero tutaj, w Guberni, zmienił nagle front. Pokazał swoje prawdziwe oblicze, że jest przede wszystkim szczurem. Jak już wspomniano, wraz z innymi kolesiami z Republiki Szczurów tworzy w Guberni diasporę. Zresztą w swojej drugiej ojczyźnie, co najmniej tak samo jak w macierzy, nieźle obrósł w piórka. Mieszka tu przecież już od lat i uchodzi za czołowego poetę w Strefie Q. Nie dziwota, że w głowie mu się przewróciło.

Podobnie jak inni luminarze z Republiki Szczurów, nie przyszedł się przywitać ze mną, gdy zagościłem w Guberni. Od razu wiedziałem, czym to pachnie, że ziółko zmienia w stosunku do mnie swoją orientację. Nie przypuszczałem jednak, że mi wkrótce wypowie otwartą wojnę. Póki co szczur zaczaił się w kanale i czekał na stosowną chwilę do ataku. No i niebawem nadeszła. Przełomowym momentem było wystąpienie samego guru ze Strefy Q, którą zarządza miłościwie nam panujący Gubernator, skaranie boskie. I tenże samyj gławnyj, jak już to wiemy, w swojej wiekopomnej recenzji nie pozostawił suchej nitki na moim obrazoburczym opowiadaniu. Dla miernego poety i grafomana od „żółtego piórka” był to dostatecznie wyraźny i czytelny sygnał, że opowiadanie Nowy porządek nie tylko można, ale wręcz powinno się krytykować. Krytykować skolko ugodno i nie przebierać w środkach. Każdy chwyt jest dozwolony. Toteż czym prędzej pospieszył, by jako czołowy aktywista wesprzeć swojego chlebodawcę w nagonce na sprawiającego kłopoty, znienawidzonego autora.

Szczur z diaspory zaczął się więc wymądrzać. Nie bawił się w jakieś drobiazgowe analizy utworu i zaatakował same jego podstawy. I tak szczurzy geniusz krytykanta odkrył fundamentalny błąd tkwiący w samym jądrze, czy też pomyśle opowiadania. Pisze on mianowicie tak: „Nieporozumienie kryje się chyba w samym założeniu tekstu, który per analogiam próbuje ujednolicić różne rzeczywistości, w sposób charakterystyczny, ale jednak grubo nieuprawniony”. Czy aby to prawda?! Najpierw szczur (imputuje) przypisuje mi coś, czego nie robiłem, a następnie podważa zasadność tego czegoś. To właśnie w takim podejściu do rzeczy tkwi błąd logiczny. I takie działanie jest ze wszech miar nieuprawnione.

Krytykant zapomniał też o tym, a może po prostu nie wie, że analogia jest kategorią pewnych podobieństw i nie jest tożsamością. Opisuje podobieństwa, a nie ustala tożsamości pomiędzy bytami, czy też nie „próbuje ujednolicić różnych rzeczywistości”, jak tego chce szczur.

Zresztą kategoria analogii, o której mówi krytykant, odnosząc ją do mojego opowiadania, jest dużo dalej idąca niż on to sugeruje.

Błędne wnioski, które wyprowadza w swojej krytykanckiej wypowiedzi, siląc się na odkrywczość, są rezultatem nie tylko błędnych przesłanek, ale i bełkotu, charakteryzującego jego myślenie, co się też manifestuje w całej twórczości aspiranta. Natomiast w końcowej części tej jego wypowiedzi widoczna jest również niechęć, jaką żywi do autora Nowego porządku. Najchętniej wystrzeliłby go w kosmos, by tam poszukiwał „swojej ziemi obiecanej”.

Główny cel krytykanta jest oczywiście łatwy do przejrzenia. Podważyć wartość opowiadania poprzez zasianie wątpliwości. Inaczej mówiąc, zdeprecjonować i opluć, a zawsze coś tam przyschnie. Stara i sprawdzona metoda wszystkich szczurów.

Takie to myśli snuły mi się w głowie, gdy na spacerze podążałem za Siostrą Oddziałową. Teoretycznie miałem możliwość odpowiedzieć szczurowi na jego parszywy komentarz. Podobnie zresztą jak na wcześniejszy, jeszcze bardziej zjadliwy komentarz Gubernatora. Jednak odpowiedzi moje, w myśl przepisów, musiałyby zostać zaakceptowane przez Siostrę Oddziałową. A to była bariera nie do przekroczenia, bowiem, choćbym nie wiem jak się starał, nie byłem w stanie odpowiedzieć w taki sposób, by obu kanalii nie nazwać po imieniu. Spacer, o którym mowa, nie był zresztą długi. Z każdą minutą deszcz się zmagał, więc zrobiliśmy zaledwie dwa i pół okrążenia wokół ogrodu. Po czym przeszliśmy przez środek, przecinając go niejako na połowę, i skierowaliśmy się wprost do bramy. Byłem zadowolony, że już wracamy, ponieważ z powodu wszystkich tych niewygód czułem się tak, jakbym przeszedł jakieś dziesięć kilometrów, podczas gdy przebyliśmy co najwyżej kilometr.

Już na schodach w Sanatorium Siostra Oddziałowa przerwała milczenie i powiedziała:

- Dobrze, że Regulamin nie zezwala na chodzenie w butach, bo wracałabym ze spaceru z poranionymi nogami.
- Naprawdę nie chciałem tego. Przepraszam, jest mi przykro – odrzekłem. I po sekundzie dodałem:
- Na pocieszenie powiem Siostrze, że mnie też szło się niewygodnie. Gdyby Siostra była nieco wyższa, nie musiałbym tak drobić. – Nic się na to nie odezwała, ale po jej minie widziałem, że nie spodobała jej się ta moja uwaga i że wolałaby być trochę wyższa.

Kiedy znaleźliśmy się przy drzwiach do mojego pokoju, powiedziała:

- Zaraz przyniosę panu jeszcze jedną piżamę. Przyda się na spacer, gdy przyjdą chłodniejsze dni. W trzech piżamach pan nie zmarznie. Jak przyniosę, przebierze się pan w nią, a te dwie mokre powiesi w łazience, niech schną.

Poszła najpierw do swojego gabinetu po klucz, a następnie zeszła na parter, gdzie koło depozytu znajdował się magazyn. Za kilka chwil była już z powrotem na górze i wręczyła mi nową piżamę. Poszedłem do łazienki i przebrałem się w nią, a dwie mokre rozwiesiłem w łazience.

Gdy wróciłem do pokoju, Siostry Oddziałowej już w nim nie było. Poszła do siebie.
Położyłem się na łóżku i do kolacji przeleżałem. Byłem zmęczony nie tylko samym spacerem, ale wciąż odczuwałem wyczerpanie po nieprzespanej nocy i zmaganiu się z siłą nieczystą. W pewnej chwili przemknęła mi myśl, że znowu dziś w trakcie spaceru nie zarejestrowałem w pamięci żadnych szczegółów, tak byłem zbulwersowany ostatnią opinią dotyczącą mojego opowiadania. Ale o tym nie chciałem już więcej myśleć. Pomyślne wieści o mojej szkapie, z którymi przyszła dziś Siostra Oddziałowa, były tym jasnym punktem, który przyćmiewał całą resztę spraw.

- Jadł już pan kolację? – usłyszałem nagle głos Siostry Oddziałowej. Odwróciłem głowę w stronę drzwi i odpowiedziałem:
- Nie.
- A to już chyba pora. Dochodzi dwudziesta. – Musiałem się chyba zdrzemnąć, pomyślałem, skoro już ósma wieczór. A powiedziałem:
- Idę w takim razie do kuchni. – I podniosłem się z łóżka.
- Po kolacji zapraszam na kawę – odrzekła i poszła do gabinetu.

Ja tymczasem zszedłem do kuchni. Otworzyłem lodówkę i zobaczyłem, że są parówki. Wziąłem dwie, wrzuciłem do garnka z wodą i postawiłem na gazie. Zapaliłem gaz również pod czajnikiem. Wyjąłem z kredensu kubek i włożyłem do niego torebkę herbaty ekspresowej. Otworzyłem pojemnik z pieczywem i ukroiłem kromkę chleba. Przekroiłem ją i położyłem na talerzyku. Wyjąłem z lodówki musztardę i trzy łyżeczki nałożyłem na drugi talerzyk. Po chwili zagotowała się woda w czajniku oraz w garnku z parówkami. Zalałem herbatę w kubku, wyjąłem parówki z garnka i położyłem na talerzyku z musztardą. Wyjąłem z szuflady kredensu nóż i widelec. No i kolacja gotowa.

Jadłem trochę dłużej niż przygotowywałem. Zmycie naczyń po kolacji też zajęło trochę czasu.

Kiedy się już z tym wszystkim uporałem, poszedłem na górę zapytać Siostrę Oddziałową, czy mam teraz zrobić kawę. Siedziała przy biurku w swoim gabinecie i coś pisała. Drzwi jak zwykle były uchylone.

- Tak, proszę, zaraz schodzę – powiedziała w moją stronę.

Woda w czajniku była jeszcze gorąca, więc gdy zapaliłem gaz, momentalnie zaczęła buchać para. Jednocześnie czajnik zaczął gwizdać. Zalałem kawę w dwóch kubkach i przeniosłem do świetlicy. Wróciłem się do kuchni i doniosłem cukier i talerzyk z łyżeczkami. Po czym poszedłem na górę oznajmić Siostrze Oddziałowej, że kawa gotowa. Niezwłocznie wstała od biurka.

Zmierzała do świetlicy kilka kroków za mną. To ja teraz prowadziłem. Usiedliśmy przy stoliku obok tego, na którym stały figury szachowe w pozycji takiej, jak właśnie zakończyła się moja trzecia, zwycięska partia z Szatanem. Zwróciłem się do niej w słowach:

- Czuje Siostra bagienne opary i zapach siarki po moim nocnym gościu?
- Nie… – odpowiedziała.
Gestem uniesionej ręki wskazałem na stolik z szachami i powiedziałem:
- Taki był finał trzeciej partii z siłą nieczystą. Ja grałem białymi. I jak Siostra widzi, wygrałem. – Siostra Oddziałowa spojrzała w tamtą stronę, jednak bez szczególnego zainteresowania, i zapytała:
- A jak dziś się pan czuje?
- Już doszedłem do siebie – odpowiedziałem.
- Od dawna pan pisze? – rzuciła nieoczekiwane pytanie.
- Od dobrych dziesięciu lat.
- To stanowczo za mało, by ktoś pana zauważył w tym zalewie grafomanii, jaka ogarnęła kraj po Rewolucji. Ktoś, oczywiście, kto zna się na rzeczy i ma coś do powiedzenia w przemyśle wydawniczym. A wcześniej, czym się pan zajmował? – zapytała.
- Jestem matematykiem. Pracowałem w NASA.
- W Agencji kosmicznej rządu Stanów Zjednoczonych?
- Tak.
- I co pan tam robił?
- Pracowałem w zespole specjalistów, których zadaniem było obliczanie trajektorii lotów statków kosmicznych.
- A co skłoniło pana do tego, by zacząć pisać?
- Niespełniona miłość z czasów studenckich. To znaczy ja byłem studentem. Ona chodziła do liceum.
- I opisał pan to w jakimś opowiadaniu?
- Tak, ale wciąż nie jestem z niego zadowolony. I trzymam ten tekst w szufladzie.
- A może wcale nie jest zły i dać mu szanse, by ujrzał światło dzienne?
- Czyli wydać szczurom na pożarcie? Musiałbym się potem zabić…
- To był pierwszy tekst, jaki pan w ogóle napisał?
- Jeden z pierwszych, ale od dziesięciu lat wciąż go poprawiam…
- Miło mi było pogawędzić – przerwała nagle rozmowę – ale uciekam do swoich obowiązków. Mam coś jeszcze do zrobienia. – Nawiązując do jej wcześniejszych słów, powiedziałem:
- Nazwała to Siostra pogawędką? Czułem się trochę jak na przesłuchaniu.
- Ależ skąd. Proszę tak tego nie traktować. Dziękuję. Naprawdę miło było. – Chciała wziąć swój kubek po kawie, żeby umyć, ale poprosiłem, żeby zostawiła, że zaraz odniosę do kuchni obydwa i umyję.
- Nie ma żadnego problemu – powiedziałem. Na to odezwała się ona:
- Aha, niech pan nie zapomni o tabletkach. Dochodzi dziesiąta. Proszę przyjść za pół godziny.

Wziąłem kubki i cukier i zaniosłem do kuchni. Umyłem kubki i razem z cukierniczką włożyłem do kredensu. Poszedłem na górę i przez chwilę kręciłem się po pokoju. Nie miałem pomysłu, co robić dalej, więc wyszedłem na korytarz i zacząłem spacerować. Kiedy zbliżyłem się do pokoju lekarskiego, Siostra Oddziałowa zawołała, żebym wszedł. Gdy wszedłem, poprosiła, żebym usiadł. Usiadłem na wskazanym krześle po drugiej stronie biurka, a wtedy zaczęła swój monolog. Powiedziała:

- Znowu czułam dziś na plecach fluidy negatywnej energii, jak poszliśmy na spacer. Gotuje się w panu, jak w czynnym wulkanie. Myślałam, że wypali mi pan dziurę w plechach, tak silne promieniowanie wysyłała pana głowa – uśmiechnęła się lekko. I kontynuowała dalej:
- Odczuwałam fale tej energii dużo bardziej niż w czasie pierwszego spaceru. Bo dziś pan był bliżej, a moc promieniowania maleje wraz z kwadratem odległości, podobnie jak to ma miejsce w przypadku grawitacji. Nie wiem, czy pan pamięta jeszcze ze szkoły… Podczas pierwszego spaceru, zgodnie z Regulaminem, szedł pan za mną w odległości pięciu kroków. Dzisiaj natomiast, ze względu na deszcz, w odległości jednego kroku. Wynika z tego, że skoro odległość zmalała pięciokrotnie, to moc negatywnej energii wzrosła pięć do kwadratu, a zatem dwudziestopięciokrotnie. Wyobraża sobie pan?!
Będę musiała jeszcze ustalić - kontynuowała dalej - od czego zależy, czy też co jest powodem, że raz emanuje z pana ta negatywna energia, innym razem nie. W tej chwili na przykład nie odczuwam jej. Jeśli w budżecie Strefy Q znajdą się środki i Gubernator zechce je przeznaczyć na badania, postaram się rozstrzygnąć, czy moc źródła promieniowania, którym jest pańska głowa, jest zawsze ta sama, czy może nie. Mówię tu o tych interwałach czasowych, podczas których owo źródło emanuje fluidy negatywnej energii. Chciałabym też wiedzieć, od czego zależy ta moc, którą definiuję jako ilość energii fluidalnej, która w ciągu jednej sekundy przypada na decymetr kwadratowy powierzchni w odległości jednego metra od źródła promieniowania. W każdym razie od dziś, jak to już mówiłam, zmieniam panu leki i zwiększam dawkę. Ale proszę się nie obawiać, nie dwudziestopięciokrotnie, tylko pięciokrotnie. Zamiast dotychczasowych sześciu, dostanie pan trzydzieści tabletek. Albo nie, to byłoby trochę niewygodne. Przepiszę panu, to znaczy zaaplikuję mniejszą ilość tabletek, ale o odpowiednio większej sile. – Sięgnęła po plik recept na biurku, oderwała z niego jedną kartkę i zaczęła na niej obliczać. Wykonywała pisemne mnożenie, do wyniku dodawała jakieś wartości, potem coś odejmowała, skreślała i zaczynała liczyć od nowa. Po dłuższej chwili oznajmiła nie bez widocznego zadowolenia:

- Tak, taka dawka będzie odpowiednia. Dziesięć tabletek. Ma pan wodę do popicia?
- Nie.
- To proszę przynieść.

Zszedłem do kuchni i za chwilę byłem już z powrotem. Siostra Oddziałowa wstała od biurka, otworzyła apteczkę, pogrzebała w niej i wyjęła plastikowe opakowanie z silniejszymi tabletkami. Rozdarła plastik i wsypała mi na dłoń dziesięć tabletek. Były w kolorze zielonym. Kubek z wodą trzymałem w drugiej ręce.

Wkładałem do ust po dwie, połykałem i popijałem wodą. Gdy połknąłem wszystkie, powiedziała:

- Teraz będzie pan spokojniejszy. Niech pan śpi dobrze. Dobranoc.
- Dobranoc – powiedziałem i poszedłem do swojego pokoju.

Przebrałem się w nocą piżamę i przed snem odwiedziłem łazienkę. Czułem się zmęczony i senny i po powrocie z łazienki od razu wszedłem do łóżka. Momentalnie zasnąłem.



Obudziłem się na trzeci dzień w szpitalu gubernialnym. Czwartego dnia przyszła do lecznicy Siostra Oddziałowa, by mnie odwiedzić i zobaczyć, jak się czuję. Byłem osłabiony i leżałem w łóżku. Był to dopiero mój pierwszy dzień po odzyskaniu świadomości i wstawałem tylko, żeby zrobić parę kroków do toalety za potrzebą. Siostra Oddziałowa, gdy przyszła, od razu zapytała:

- Dlaczego pan to zrobił?
- Nie rozumiem.
- Połknął tabletki.
- Jakie tabletki?
- Psychotropowe.
- Kiedy?
- We wtorek.
- A dziś co jest?
- Sobota. 22 listopada.
- Czyli jeszcze w Sanatorium?
- Tak.
- Pani mi podała.
- Owszem, podałam we wtorek wieczór, zanim poszedł pan spać. Jednak potem w nocy wszedł pan do pokoju lekarskiego i zupełnie opróżnił resztę opakowania. A więc pozostałe dwadzieścia tabletek. Sprawdzałam w apteczce, opakowanie jest całe puste. Chciał pan popełnić samobójstwo? Będę teraz musiała zamykać wszystkie pokoje…
- Nie wchodziłem i nie wchodzę do pokoju lekarskiego pod pani nieobecność, ani do żadnego innego. Wyłączając kuchnię, jadalnię i świetlicę.
- To dlaczego opakowanie jest puste, a pan znalazł się w szpitalu z powodu przedawkowania lekarstw?
- Nie wiem, widocznie tabletki, które mi pani podała, były za silne…
- Podważa pan moje kompetencje?
- Nie podważam, ale…
- A już myślałam, że będzie pan składał pozew do sądu z powodu błędu w sztuce lekarskiej.
- Nie, nie będę dochodził sprawiedliwości. Siostra jest w tej machinie zwykłym pionkiem. Jeśli już, należałoby podać do sądu Gubernatora. Ale to daremne, bo władza sądownicza jest całkowicie w jego rękach. Byłby więc sędzią we własnej sprawie.
- Już dobrze, niech się pan nie denerwuje, odpoczywa i dużo śpi, by organizm mógł się zregenerować.
- Jak się tu znalazłem?
- W szpitalu?
- Tak.
- W środę, pani kucharka, gdy nie zszedł pan na śniadanie, a potem, mimo parokrotnego dzwonienia, na obiad, zaniepokojona zapukała do drzwi pańskiego pokoju. Kiedy się pan nie odezwał, weszła do środka. A tam na podłodze obok łóżka leży pan nieprzytomny, jakby bez życia. Zadzwoniła na pogotowie, po dziesięciu minutach przyjechała karetka i na sygnale odwiozła pana do szpitala. Tu na miejscu płukanie żołądka po przedawkowaniu leków, przywracanie pacjentowi świadomości, antidotum i kroplówka. Co było dalej – już pan wie.
- Mniej więcej wiem.
- Rozmawiałam z lekarzem. We wtorek albo w środę prawdopodobnie wyjdzie pan ze szpitala. I wróci do Sanatorium. Opieka sanatoryjna, jak powiedział lekarz, jest wskazana.




Uwaga odautorska: Ewentualne podobieństwo osób i zdarzeń, opisanych w opowiadaniu, do tych prawdziwych, jest całkiem przypadkowe.

Ciąg dalszy nastąpi. Ale nie wiadomo, czy ukaże się na tym portalu.

Awatar użytkownika
skaranie boskie
Administrator
Posty: 13037
Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
Lokalizacja: wieś

Re: Strefa Q

#2 Post autor: skaranie boskie » 14 gru 2014, 22:11

Długie to, acz z początku wydaje się zabawne.
Nie dam rady dziś przeczytać całości, ale obiecuję tu wrócić.
Zainteresowały mnie spostrzeżenia wędrowca, często, choć nie zawsze, trafne.
Przebrnąłem przez powitania, przez te niezliczone kufle piwa i jedną, smakowitą kawę.
Na pewno wrócę po więcej.
Tymczasem pozdrawiam. Bez pytania kogokolwiek o aprobatę. ;)
:beer: :beer: :beer:
Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.


_____________________________________________________________________________

E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl

Awatar użytkownika
skaranie boskie
Administrator
Posty: 13037
Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
Lokalizacja: wieś

Re: Strefa Q

#3 Post autor: skaranie boskie » 15 gru 2014, 22:30

Cóż, panie Waldemarze, prawdziwa cnota - jak widać - krytyk się nie boi.
Najlepszy dowód, że nie zniechęciłeś się i napisałeś kolejny, przyznać muszę, że lepszy kawał prozy. Mogę śmiało powiedzieć, że opowiadanie, że żaden donos, czy skargę. Nie skłamię, mówiąc, że czytałem z zainteresowaniem, zarywając nawet sporą część nocy. Tylko tak dalej, a i krytykować nie będzie czego.
Tylko, czy wtedy jeszcze będzie cnota?...
Proponuję kolejkę za odwagę.
:beer: :beer: :beer:
Tak, za odwagę, bo odważyłeś się napisać
Waldemar Kubas pisze:Ciąg dalszy nastąpi. Ale nie wiadomo, czy ukaże się na tym portalu.
Uwierz mi, jeśli nastąpi, to na pewno się ukaże, chyba, że zabraknie odwagi na opublikowanie.
Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.


_____________________________________________________________________________

E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl

Waldemar Kubas
Posty: 53
Rejestracja: 12 lis 2014, 16:19
Lokalizacja: Wrocław

Re: Strefa Q

#4 Post autor: Waldemar Kubas » 16 gru 2014, 8:50

skaranie boskie pisze:Cóż, panie Waldemarze, prawdziwa cnota - jak widać - krytyk się nie boi.
Najlepszy dowód, że nie zniechęciłeś się i napisałeś kolejny, przyznać muszę, że lepszy kawał prozy. Mogę śmiało powiedzieć, że opowiadanie, że żaden donos, czy skargę. Nie skłamię, mówiąc, że czytałem z zainteresowaniem, zarywając nawet sporą część nocy. Tylko tak dalej, a i krytykować nie będzie czego.
Tylko, czy wtedy jeszcze będzie cnota?...
Proponuję kolejkę za odwagę.
:beer: :beer: :beer:
Tak, za odwagę, bo odważyłeś się napisać
Waldemar Kubas pisze:Ciąg dalszy nastąpi. Ale nie wiadomo, czy ukaże się na tym portalu.
Uwierz mi, jeśli nastąpi, to na pewno się ukaże, chyba, że zabraknie odwagi na opublikowanie.

Skaranie boskie, zaskoczyłeś mnie taką reakcją na mój tekst, jak to widać powyżej. Oczywiście bardzo miło zaskoczyłeś. A już na pewno w najśmielszych snach mi się nie śniło, że moje opowiadanie za Twoją sprawą znajdzie się w tekstach rekomendowanych. Mam nadzieję, że to nie żarty z poważnego faceta, jakim jestem.

Cieszę się, że z góry gwarantujesz mi możliwość opublikowania drugiej części i myślę , że nie zabraknie mi odwagi. Postaram się nie zawieść i zadbać o to, by ostrze krytyki nie uległo stępieniu, mimo że Twój obraz w moich oczach zmienia się na korzyść i zaczynam Cię lubić. Wypada również pochwalić Twoją odwagę i elastyczność w myśleniu i proponuję osobną „kolejkę” za nie. To przecież one sprawiły, że powstała całkowicie nowa sytuacja.

Jak wiadomo, pomału zaczynamy wchodzić w okres świąteczno-noworoczny, czy nawet już weszliśmy, więc ze zrozumiałych względów druga część ukaże się z pewnym opóźnieniem. Mam jednak nadzieję, że przed końcem stycznia przyszłego roku na pewno.

Tymczasem dziękuję za wspaniałomyślność i wznoszę kufel wraz z Tobą za całe przedsięwzięcie.:)

Awatar użytkownika
skaranie boskie
Administrator
Posty: 13037
Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
Lokalizacja: wieś

Re: Strefa Q

#5 Post autor: skaranie boskie » 17 gru 2014, 23:19

Waldemarze, przed chwilą otrzymałem list od ni mniej, ni więcej, tylko samego gubernatora Srefy Q. Jest to list otwarty, adresowany do Ciebie, z prośbą o opublikowanie go na naszym portalu, co niniejszym czynię.


List otwarty
do imć Pana Waldemara Kubasa, twórczy tyle zaradnego, co ambitnego.



Drogi Przybyszu z Dalekich Stron, pragnę niniejszym wyrazić ogromną radość i wdzięczność, jaką żywimy, żeś oto – zapewne ogromnym nakładem sił i środków – zechciał zaszczycić nasze skromne targopole niezwykle sprawnym i celnym ostrzem swojego pióra. Radość nasza tym większa, że mieliśmy możliwość wspomóc Cię w twoich staraniach, zadbawszy o wolny czas, potrzebny na stworzenia tak wiekopomnego dzieła – które, nota bene, zachowamy nie we wdzięcznym wspomnieniu jeno, ale i w naszych państwowych archiwach, ku pamięci potomnych – jak i starając się odpędzić od Ciebie wszelakie troski, jakie na drodze Twojej niczym nieskrępowanej Twórczości stanąć by mogły.
Jako gubernator, spełniam w naszym pięknym kraju obowiązek rządzenia jego mieszkańcami. Możesz to – swoim zwyczajem – nazwać kuriozum, ale prawda jest taka, że oboje gubernatorzy swoją ciężką pracę traktują tutaj, jak służbę. Służbę obywatelom i gościom, czego dowodem ten list chociażby. Każde nasze działanie ma na celu wyłącznie dobre samopoczucie tychże, o czym, jak sam twierdzisz, miałeś okazję się przekonać. Napisałeś bowiem, że otoczono Cię doskonałą opieką przez cały czas pobytu na naszej ziemi, zarówno przed, jak i w trakcie Twoich wakacji twórczych.
Zapewne zechcesz polemizować z takim określeniem, ale zanim napiszesz kolejne pochwały, zastanów się przez chwilę. Pomyśl, że my wypełnialiśmy jedynie swój obowiązek. I to w dwojaki sposób. Zauważ, że nie tylko zabezpieczyliśmy Ci spokój tworzenia, ale również dostarczyliśmy pomysłów. Nasze wysiłki farmakologiczne okazały się niezwykle skuteczne. Czy myślisz, że bez nich dane by Ci było rozegrać mecz szachowy z samym Szatanem i w dodatku ten mecz wygrać? A czy, gdyby nie moje wysiłki krytykanckie, miałbyś godziwy temat na rozprawianie o wielkości swojego niedocenionego Talentu? Czy miałbyś przeciw komu skierować swoją twórczą Złość? Sam widzisz, ile dobra Cię spotkało w naszej skromnej i przyjaznej krainie. Nie dziwota więc, że w poczuciu wdzięczności, tak pięknie ją opisałeś, nie szczędząc jakże ciepłych słów pod adresem jej mieszkańców. Chwała Ci za to Wędrowcze!
Muszę się tutaj przyznać, że przeczytałem Twoje Dzieło natychmiast, gdy tylko się ukazało, choć już wcześniej donoszono mi o jego powstaniu, tudzież o wysokiej jakości. Czytałem niejako „z urzędu”, ale nie żałuję. Utwierdziło mnie ono w słuszności naszego postępowania, naszych regulaminów i potwierdziło wysokie kompetencje, oraz lojalność i oddanie służbie naszych funkcjonariuszy.
A tak, oddanie. Pamiętasz owo zwierzę, które przyciągnęło twoją furmankę w nasze urokliwe krainy? Tak, właśnie to, które szumnie koniem nazwałeś. Chyba nie widziałeś w życiu konia, dobry człowieku. Jeśli jeno zechcesz, zapraszam do naszych stadnin, pokażę Ci, jak koń wygląda i wyglądać powinien. To nieszczęsne stworzenie, z tylnymi nogami usmarowanymi łajnem, z matową, liniejącą sierścią i skołtunioną grzywą, z zapadłymi bokami i wytrzeszczonymi oczami, przy najmniejszym wysiłku wydalające z siebie wiatry, jakich nie powstydziłby się i wawelski smok, Ty nazwałeś koniem? Wiesz, że gdyby nie twoja, słusznie zresztą zdiagnozowana, choroba, mógłbym kazać Cię zamknąć za znęcanie się nad zwierzęciem? Ale na szczęście nasz, oddany swojej służbie, stajenny zadbał o nie i teraz rzeczywiście można je, bez ujmy dla samej nazwy, koniem nazywać. A skoro o koniu mowa… Woda, to napój akurat dla niego, ludzi u nas tym paskudztwem nie poimy, nawet w zakamuflowanej postaci, dlatego proszę, byś odwołał swoje oszczerstwa, jakoby ktoś Cię zmuszał do picia kompotu zamiast piwa!
Zostawmy jednak konia. Wspomniałem o diagnozie.
Wiem, byłeś bowiem łaskaw o tym napisać, o twoich zastrzeżeniach, co do moich kompetencji takoż. Rzeczywiście, diagnoza „zespół paranoidalno-maniakalny” nie brzmi ciekawie dla zainteresowanego, jednak wskaż mi, proszę, drogi Wędrowcze, wariata który godzi się z diagnozą. A przecież napisałeś, że sanatorium stworzono za namową służb specjalnych, w oczekiwaniu na Twoje Przybycie. Nawet tytułowy idiota ze znanej powieści nie wymyśliłby czegoś aż tak megalomańskiego. Tylko dlatego właśnie nie zdiagnozowałem u Ciebie idiotyzmu. Wiedz otóż, że o twoim przybyciu w nasze strony dowiedziałem się dopiero wówczas, gdy już przybyć raczyłeś i – zapewne w wyniku choroby – potraktowałeś nasze, wyjątkowo Ci życzliwe, funkcjonariuszki epitetami rodem z rynsztoka. Widząc, żeś literat, człowiek zapewne wykształcony i kulturalny, potraktowałem to jako objaw choroby. Czas pokazał, że się nie myliłem.
Właściwie na tym mógłbym zakończyć ten list, mając jednak na względzie Twoje Dobro - podstawową wartość wyznawaną w naszym niewielkim, acz dumnym kraiku - wyprowadzę Cię z kilku błędów, jakich nie ustrzegłeś się w swojej ocenie, pomimo ogromnej spostrzegawczości i doskonałym zdolnościom analitycznym. Zdarzyło Ci się oto zauważyć, Drogi Tułaczu, że nasze stoiska z opowiadaniami zdobi apel o umiar. A zdobi, jednak nie kuriozum Ci to, lecz dbałość o autorów i o to, żeby ich utwory nie jeno wystawiane, ale również kupowane bywały. Właśnie wydałem zarządzenie, aby twoją opowieść wystawić na wyeksponowanym miejscu. Sam zobaczysz, czy pobije rekord popularności a do stoiska ustawi się kolejka. Ja zakładam, że jednak nie, a to właśnie z uwagi na długość. Dla towarów bijących rekordy dłużyzny przewidzieliśmy inne miejsce na targopolu, tam można je, podzielone na mniejsze części wystawiać, co jeno korzystnie na popyt wpływa.
Napisałeś takoż, Drogi Przyjacielu (pozwól, że będę Cię określał mianem przyjaciela, przyjacielem jeno bowiem nazwać można człowieka o takim oddaniu naszej sprawie, tak uczciwie i miło ukazującego pozytywne aspekty życia w naszej krainie), że rządy u nas de facto sprawuje pani Gubernator. Nic bardziej błędnego! Mamy tak skonstruowane prawo, że żadna decyzja nie może tu zapaść bez zgody obojga gubernatorstwa, każda zaś musi być poprzedzona konsultacją z funkcjonariuszami. Ten błąd Ci jednak wybaczamy, ponieważ nie masz wglądu w ustawy wykonawcze. Jednym słowem, twoje włazidupstwo skierowane do pani Gubernator, a polegające na chwaleniu (akurat zasadnym, ale nie to stanowi tu sedno) jej poezji, na nic Ci się nie zda. Jak długo bowiem pozostaniesz w granicach naszego targopola, siłą rzeczy podlegać będziesz jego prawom, gdyby miało być inaczej, rychło Ty i Tobie podobni rozpętaliby kolejną rewolucję, a przecież ta niedawna wystarczająco wykrwawiła nasz nieszczęsny lud.
Jest jeszcze otwarta sprawa twojej próby samobójczej. Na szczęście nasze kodeksy nie przewidują sankcji za samobójstwo - obojętne, udane, czy nie. Nie byłoby więc o czym rozprawiać, gdyby nie fakt, że pominąłeś w opowieści najważniejsze. Nie ma w niej ani słowa o tym, jak się to odbywało, tego napięcia towarzyszącego skazańcowi w drodze na – choćby dobrowolny - szafot, a tuszę, że teatrum przedniejszym by się jawiło, o tę scenę wzbogacone…
Pozostaje mi zatem raz jeszcze skłonić czoła przed Twoim, Wędrowcze, Talentem i życzyć dalszych, równie rewelacyjnych opowieści, równie interesujących przeżyć i przygód.

podpisano
Jego Wysokość
Jaśnie Oświecony Pan Gubernator Wszechczasów, Władca Półabsolutny, Współadministrator Wieczny i Odwieczny, etc etc…
Jego Ekscelencja Skaranie Boskie Pierwsze, w Twoim, przyjaznym języku małpoludem zwane.


PS. Apeluję niniejszym i uniżenie proszę wydawcę o udostępnienie swoich łamów naszemu Tułaczowi, gdyby zechciał opisać dalszy ciąg swoich przygód w Strefie Q.
Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.


_____________________________________________________________________________

E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl

Awatar użytkownika
coobus
Posty: 3982
Rejestracja: 14 kwie 2012, 21:21

Re: Strefa Q

#6 Post autor: coobus » 17 gru 2014, 23:22

Ufff... dobrnąłem. Jestem z tych targopolan, co siedzą we własnym ogródku i nie wychodzą z niego na dłużej. Choć czasami obowiązki wzywają. Tym razem poświęciłem temu opowiadaniu sporo czasu, bo i wzrok już nie ten. Obiecywało prawdę o krainie, w której żyję. Przeczytałem i wróciłem do swojego ogródka. Gdy ktoś przechodzi obok, zagadam, poczęstuję kawą, dam na drogę uśmiech i dobre słowo. Tak jak Tobie, wędrowcze, gdy na chwilę przysiadłeś obok mnie w drodze w głąb Strefy Q. Posłuchałem teraz Twoich skarg, ale nie potrafię się ustosunkować do sytuacji i wydarzeń, mało wiem o spiskach i o szczurach. Trzymałeś się za głowę i robiłeś straszne miny - zaniepokoiłem się. Pomyślałem, że być może tylko najlepsza komisja lekarska, i to pod kierownictwem profesora Macierewicza, będzie władna rozpracować cały spisek, jaki sprowadził na Ciebie masę nieszczęść i ubytków na zdrowiu i swobodzie obywatelskiej. :myśli: A przede wszystkim myślałem o tym, na ile przybyszu starasz się prowokować i dlaczego. Bo w tym całym nieszczęściu dostrzegałem jakiś figlarny błysk w oku. Diabeł, pomyślałem, ale nas tu łechce, cudownie się bawiąc zaniepokojonymi spojrzeniami. Jak już wspomniałem, w spiski i szczurze tematy nie wchodzę. Nie moje. I na ogół mi nieznane. Mogę ocenić Twój warsztat, choć akurat nie mam żadnej legitymacji, która mnie do tego upoważnia. Nie jestem autorytetem. Ale misterna koronka prowokacji i samozaparcie, by ją tkać w długie jesienne wieczory, napawa jednak podziwem. Próbuję prozy, od czasu do czasu, z różnym skutkiem, ale nie podjąłbym się tak długich opisów. Poradziłeś sobie i chwała Ci za to. Długość to rzecz względna. I jak sam twierdzisz, nie jest to najważniejsza wykładnia. Wykładnią będzie tylko to, ilu czytających zniechęcisz a ilu zachęcisz. Tym razem mnie zachęciłeś, ale innym razem... wybacz.

Cóż jeszcze? Nie wiem czy słyszałeś, czym się różni onanizm organisty o od organizmu onanisty? Tym samym, co samogwałt w chodzie od gwałtu w samochodzie. Taki żart komentującego. Ale prowadzi przez analogię do innego pytania, które mi się teraz nasuwa. Czym się różni Punkt G od Strefy Q? Myślę, że tym samym, co śniadanie u Tiffany'ego od kolacji u Sowy&Przyjaciele. :cha:
Weź to pod uwagę, zabierając nas kolejny raz na podobne wyprawy. A to oznacza dystans, dystans, dystans.... Do całego świata, do przyjaciół, do wrogów, a głównie do samego siebie.
Być może niepotrzebnie to mówię. Może właśnie w tej chwili dajesz temu dowód uśmiechając się...
I na koniec dobra wiadomość. Zostałeś zauważony. Pewna ilość osób posiedzi dłużej w twoim towarzystwie. I niejeden z nas Ci tego pozazdrości. Zawsze to sukces. Wypracowany.
Pozdrawiam, wędrowcze. :beer:
” Intuicyjny umysł jest świętym darem, a racjonalny umysł - jego wiernym sługą." - Albert Einstein

Awatar użytkownika
skaranie boskie
Administrator
Posty: 13037
Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
Lokalizacja: wieś

Re: Strefa Q

#7 Post autor: skaranie boskie » 01 sty 2015, 11:38

Waldemar Kubas pisze:w najśmielszych snach mi się nie śniło, że moje opowiadanie za Twoją sprawą znajdzie się w tekstach rekomendowanych
To nie za moją, panie W.
To zasługa Imć Pana Gubernatora Strefy Q.
Jak widać miał rację, twierdząc, że dłużyzna nie służy poczytności.
Proponuję Ci w przyszłości ograniczyć pisanie do krótszych rozdziałów i umieszczanie w CDN.
Oczywiście ostateczną decyzję pozostawiam Tobie.
A przy okazji - do siego roku.
:vino: :vino: :vino:
Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.


_____________________________________________________________________________

E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl

Waldemar Kubas
Posty: 53
Rejestracja: 12 lis 2014, 16:19
Lokalizacja: Wrocław

Re: Strefa Q

#8 Post autor: Waldemar Kubas » 01 sty 2015, 13:34

Imć Panie Gubernatorze Strefy Q,

To powszechne narzekanie i biadolenie, że moje teksty są za długie (to oczywiście tylko jeden z zarzutów), ostatecznie zniechęciło mnie do zamieszczania na Portalu Jego Wysokości swoich utworów. Nie będę narażał poddanych Waszej Wysokości na kolejne męki. Czytanie to nie jest ich mocna strona. Zresztą nie wiem, co miałoby nią być. Nie ma tu dla kogo pisać. Ten jeden sprawiedliwy, który się znalazł i potrafił docenić tekst – myślę tu oczywiście o Imć Panu Gubernatorze Strefy Q – to stanowczo za mało, by się dalej trudzić i szarpać sobie nerwy. No, może należałoby wspomnieć jeszcze o jednym czytelniku, który dobrnął do końca, ale zrobił to wyłącznie z obowiązku, bo akurat został wybrany na Komentatora Miesiąca. Jednocześnie nie omieszkał podkreślić, że wprawdzie przeczytał, ale już drugim razem nie wchodzi w rachubę, by się miał tak poświęcać. Mam niejakie podejrzenia, że Jej Wysokość Pani Gubernator przeczytała tekst od deski do deski, a nawet się Jej spodobał. Nie oszukujmy się. Gdyby tak nie było, nie wystarczyłyby dobre chęci Imć Pana Gubernatora i ten kawałek nie znalazłby się w tekstach rekomendowanych. Na tym poprzestanę w chwaleniu wspaniałomyślności oraz kompetencji Jej Wysokości Pani Gubernator, bo Imć Pan Gubernator we właściwy sobie niewybredny sposób, by nie powiedzieć wulgarny, określi ten mój z gruntu sprawiedliwy osąd rzeczy.

Dalszy ciąg opowiadania powstanie, jeśli będzie taka wola boska. Zresztą już napisałem parę kolejnych stron. Przykro mi, że nie będę mógł skorzystać ze wspaniałomyślności Imć Pana Gubernatora, który zobowiązał swoich wydawców do drukowania wszystkich moich tekstów.

Za wspaniałomyślność bardzo dziękuję.

Dziękuję również za życzenia noworoczne.

A zatem do siego roku!

karolek

Re: Strefa Q

#9 Post autor: karolek » 01 sty 2015, 22:06

.
Ostatnio zmieniony 23 lis 2016, 17:28 przez karolek, łącznie zmieniany 1 raz.

Awatar użytkownika
refluks
Posty: 714
Rejestracja: 28 lut 2016, 11:49

Re: Strefa Q

#10 Post autor: refluks » 05 maja 2016, 14:18

Mistrz sardonizmu, tak mnie ulubionego.

ODPOWIEDZ

Wróć do „OPOWIADANIA”