- Dzień dobry, pani profesor! Nic się pani nie zmieniła! Na końcu świata bym panią poznał! - Kuku, w tak bezceremonialny sposób wywołana do tablicy, wpatrywała się, raczej tępawo, w wysokiego, żylastego mężczyznę, z policzkiem przeciętym blizną i przedramionami w sznytach i tatuażach. Przez cienką koszulkę przebijały „dystynkcje” majora, znak, że facet miał w więziennej hierarchii dość wysoką pozycję. Gapiła się na niego, nie mogąc sobie przypomnieć, kiedy i w skutek jakiego zaćmienia umysłu nawiązała tę znajomość, dopóki nie zorientował się w sytuacji. – Bogdan Zawadzki jestem – przypomniał. Kuku olśniło.
- Boguś!!! – zawołała uradowana. – Rany Boskie, Boguś! Gdzieś ty… - urwała w pół zdania, widząc przecież wyraźnie, gdzie on. Odchrząknęła więc tylko i wskazała Bogusiowi ogródek „Noworola”. – Siądźmy – zaproponowała. – Opowiesz mi wszystko.
Zdecydowanym krokiem podeszła do stolika zajętego przez dwie babki w średnim wieku i z czarującym uśmiechem zapytała, czy pozwolą im dokooptować. Panie spojrzały najpierw na Kuku, później – na Bogusia, następnie – na siebie, po czym wstały od stolika, zapewniając, że właśnie kończyły, co było ewidentną blagą, bo przed każdą stała dopiero co napoczęta kawa. Kuku, nie skonfundowana, podziękowała im uprzejmie, po czym zasiadła przy stoliku, wskazując Bogusiowi krzesło. I przypomniała sobie…
Zawiadomienie o przyjęciu na studia w Jagiellońskiej Wszechnicy przyszło do Kuku pocztą. W kopercie znajdowała się informacja o immatrykulacji, która Kuku wielce uradowała, oraz wiadomość, że warunkiem sine qua non dołączenia do grona żaków jest odbycie praktyk robotniczych, która Kuku wkurzyła. Rzecz była w tym, że oweż – jak nazwa wskazywała – praktyki robotnicze miały się odbywać w zakładach przemysłowych, o których Kuku miała wiedzy na tyle, na ile jej zdobyła u należącego do klasy robotniczej podwórzowego i szkolnego koleżeństwa, względnie w PGR-ach, o których nie miała zielonego pojęcia, poza tym, że są, że mieszczą się na zadupiu i że panują tam szczególne warunki bytowe. Słowem, ani fabryki, ani kołchozy nie były miejscami, które chciałaby poznać z autopsji.
Zamiast więc cieszyć się perspektywą życia akademickiego, Kuku łaziła nabzdyczona, przemyśliwając, jak by tu ominąć praktyki, wiszące nad nią jak przysłowiowy miecz Damoklesa. Wekslowała więc z dnia na dzień wizytę w dziekanacie, bo wiedziała, że wtedy wśród innych kwitów wetkają jej w łapę skierowanie do konkretnej fabryki lub PGR-u. Nie na darmo jednak była w czepku urodzona, więc jakieś trzy dni po otrzymaniu zawiadomienia spotkała na ulicy dawnego wielbiciela, który okazał się teraz niedawno wyświęconym jezuitą. I podczas wspominkowego gadu-gadu w „Literackiej” wielebny opowiedział, że do niedawna pracował jako wolontariusz w ośrodku kuratorskim, a ponieważ przełożeni delegują go na dalsze studia do Rzymu, szuka kogoś na swoje miejsce. Kuku aż ucałowała go z radości, po czym, pożegnawszy byłego życzeniem sukcesów w posłudze duchownej, potruchtała do ośrodka, by entuzjastycznie włączyć się w proces resocjalizacji dzieci i młodzieży z marginesu społecznego, bytującego na krakowskim Kazimierzu. Wygłówkowała bowiem, że jak przedstawi w dziekanacie dokument, stwierdzający jej posłannictwo, to zaistnieje prawdopodobieństwo uniknięcia pracy fizycznej przy taśmie bądź na roli. Pod wieczór miała już w garści stosowny papier z urzędowymi pieczęciami, a dzień później była immatrykulowaną studentką pierwszego roku, z obowiązkiem praktyk robotniczych uchylonym bezterminowo z uwagi na fakt pracy społecznej dla dobra ludzkości w ogólności, a dziatwy kazimierskich chuliganów i lumpów – w szczególności.
Ośrodek kuratorski mieścił się w obskurnym podworcu, z którego wchodziło się wprost do dwu pomieszczeń w amfiladzie, zimnych, ciemnych, zagrzybionych, umeblowanych kilkoma stolikami, każdy z innej parafii, i rozklekotaną szafą. Tą, żal się Boże, instytucją kierował, za symboliczną złotówkę, oficer milicji obywatelskiej w stanie spoczynku wespół z emerytowaną nauczycielką, a do pomocy mieli wolontariuszy, głównie zakonników z pobliskiego klasztoru, jedną idealistkę w średnim wieku i z doskoku rozmaite efemerydy, przesuwające się przez ośrodek jako sen złoty. Toteż gdy Kuku pierwszy raz przyszła na swój dyżur, wszyscy wybałuszyli na nią uwagę, gdyż była osobą zupełnie nie z tej bajki. Ale Kuku lubiła i takie sytuacje i wyzwania.
- Ewa jestem – przedstawiła się młodzieży płci obojga i w różnym wieku – i możecie do mnie mówić różnie, byle nie po imieniu – uściśliła. Po czym bezceremonialnie przysiadła się do stolika okupowanego przez dwu, na oko - czternastolatków i przysunęła sobie zeszyt pierwszego z brzegu. – To co masz na zadanie z polskiego? – zapytała rzeczowo. Chłopiec wyjaśnił. I poooszło!
To popołudnie nie było dla społeczności ośrodka kuratorskiego zbyt przyjemne. Po pierwsze – brakło węgla, więc w pomieszczeniu było zimno jak w psiarni, wobec czego wszyscy siedzieli w odzieży wierzchniej i nakryciach głowy. Po drugie – do placówki zbłądził pijak z życzeniem zakupu flaszki, i Kuku udało się go pozbyć dopiero po wręczeniu mu „za frajer” butelki po „Ekstra Żytniej” z kłosem, wypełnionej wodą święconą. Po trzecie – do salki, w której Kuku w otoczeniu „uczniów” próbowała się rozdzielić między żywot Mickiewicza i fraszki Kochanowskiego, wkroczyła ciekawie wyglądająca grupka w składzie trzech chłopa w wieku mniej-więcej piętnastu lat. Dwu zaczęło się ostentacyjnie dzielić „Sportem”, lecz trzeci, na oko – herszt, rozpoczął obchód, zagadując do siedzących przy stoliku dzieci, potrącając je i wygłaszając złote myśli na temat tego, co robią. Kuku zdzierżyła z zasznurowaną buzią najwyżej trzy minuty.
- A ty byś, chłopie, nie wyszedł na podwórko, zobaczyć, czy cię tam nie ma? – zaproponowała mu z kamienną miną. Chłopak popatrzył na nią jakby ją dopiero w tej chwili zobaczył, po czym strzepnął ręką, ujął w garść rękojeść noża, który płynnie znalazł się w jego dłoni, zwolnił sprężynę i z rozmachem wbił ostrze w blat stołu.
- Nie wyszedłbym – stwierdził twardo.
W salce zrobiło się cicho, jak makiem siał. Kuku przez chwilę wpatrywała się w nóż tkwiący w blacie, po czym przełknęła ślinę, przeżegnała się w duchu krzyżem świętym, wyrwała nóż, ścisnęła ostrze między kciukiem a palcem wskazującym i machnęła na odlew, celując w skrzydło drzwi, prowadzących do sieni. Miotnięty nóż furknął, ostrze z głuchym stukiem wbiło się w deskę.
- No, to co chciał w końcu obśmiać Kochanowski we fraszce „Na nabożną”? – zapytała dzieciaka, siedzącego naprzeciwko. Nim ten odpowiedział, silna grupa wyszła do sieni. Nóż został w drzwiach.
Niedawny „nożownik”, Bogdan Zawadzki, nawinął się pod rękę Kuku za jakieś dwa tygodnie od pamiętnego incydentu, przy okazji planowanego spektaklu Fredrowskiej „Zemsty”. Szef ośrodka i wspierająca go nauczycielka umyślili bowiem wystawienie fragmentów komedii, na które to przedstawienie miano zaprosić kuratora sądowego, jakąś fiszę z milicji i może jeszcze kogoś z komitetu wojewódzkiego, kto zechciałby może wesprzeć ośrodek jakąś więcej wymierną pomocą, choćby toną węgla. Rozdzielono więc role, trwały próby czytane i mówione, rozpoczęto też przygotowywanie kostiumów i dekoracji. A że ośrodek był biedny jak turecki święty, więc kostiumy ściubiono z materiałów „z odzysku”, zaś dekoracje malowano zwykłymi farbkami wodnymi na najtańszym papierze pakunkowym. I właśnie na moment malowania wszedł Boguś ze swoją ekipą. Tym razem jednak powiedział „dzień dobry” i nikogo nie zaczepiał ani nie poszturchiwał, ale łaził wokół stołu na którym zorganizowano pracownię scenografii, krzywił się, pogwizdywał i machał ręką.
- Aleście bohomazy tu wyprodukowali – prychnął w końcu lekceważąco. – Do dupy se powsadzajcie te malunki.
- Nie podobają ci się? To może sam namaluj lepsze – zaproponowała Kuku, wskazując mu stół, papier i farby. Bogdan postał chwilę, pomedytował, po czym zdjął z blatu na pół zabazgrany arkusz i położył czysty. – To co konkretnie chcecie mieć? – zapytał rzeczowo. Po czym zabrał się do malowania i w dwie godziny gotowa była cała dekoracja teatralna. I to jaka!
- Generale, tego nie można tak zostawić! – Kuku w kółko przekładała arkusze z malunkami Bogusiowego autorstwa. Kierownik ośrodka też oglądał obrazki, kiwał głową.
- Ale co my możemy zrobić, pani Ewo! Ojciec Bogusia to znany awanturnik i kryminalista, mieszkają, że żal się Boże, chłopak nie ma kąta do nauki, to się szwenda, poniewiera! Próbowaliśmy nim zainteresować władze, ale im sprawa wisi, dopóki chłopak nie zrobi czegoś, co by go do poprawczaka kwalifikowało…
Kuku słuchała szefa, medytowała, po czym zwinęła Bogusiowe malunki w rulon, sięgnęła po kurtkę i kapelusz. – To gdzie on konkretnie mieszka? – zapytała. – Pogadam z tym jego ojcem – zdecydowała.
Żeby dotrzeć do drzwi mieszkania Bogusia trzeba było przejść ciemną sień, cuchnącą moczem, gotowanym praniem, ściekami, najgorszą kuchnią, pleśnią i nie wiadomo czym. Z sieni wchodziło się w jeszcze bardziej smrodliwe podwórko, a stamtąd na próchniejącą galerię, prowadzącą do bocznej klatki schodowej. Kuku była w takim miejscu pierwszy raz i szła z duszą na ramieniu, bo uświadomiła sobie, że jakby jej się coś w tym korytarzu stało, to żywy duch by jej nie znalazł. Przez moment głos rozsądku wespół z instynktem samozachowawczym wzywały ją do odwrotu, ale stłumiła ich głosy i przeżegnawszy się w duchu zastukała w drzwi, pomalowane obłażącą farbą olejną w kolorze sraczki. Pierwsze stukanie nie dało efektu, dopiero po drugim drzwi się otworzyły i stanął w nich wysoki drab w siatkowym podkoszulku na porośniętym ciemnym włosem, tatuowanym torsie, a jego bystry wzrok taksował Kuku odzianą w czarne, skórzane spodnie wpuszczone w muszkieterki, czarną kurtkę ze źrebiąt i karminową „Fedorę”.
- Dobry wieczór – Kuku bezbłędnie wykorzystała moment zaskoczenia i zaserwowała facetowi prawicę, z której ściągnęła rękawiczkę pod kolor „Fedory”. – Pracuję w ośrodku kuratorskim do którego uczęszcza pana syn i chciałabym z panem porozmawiać o nim i o jego absolutnym samorodnym talencie plastycznym – zaćwierkała. Gość patrzył na nią jak na raroga, po czym ujął wyciągniętą rękę, gruchnął Kuku w mankiet. – Wypierdalać! - wrzasnął w głąb mieszkania, i po chwili zza jego pleców wytoczyło się trzech dobrze podpitych kumpli. Zawadzki wholował Kuku do pokoju, który był równocześnie kuchnią, podszedł do stołu, jednym zdecydowanym ruchem zrzucił na podłogę stojące na nim flaszki, musztardówki i obłupany talerzyk pełen petów. – Proszę pokazać – powiedział. Kuku rozwinęła przyniesione ze sobą rulony. Zawadzki długo się na nie gapił.
– To mój chłopak tak… - dopytywał.
- Tak, panie Zawadzki.
- To co teraz?
- Myślę, że trzeba by było Bogusiowi pomóc, żeby skończył podstawówkę, a w tym czasie kierownik ośrodka postara się, żeby Boguś chodził gdzieś na lekcje rysunku. I żeby zdał egzamin do liceum plastycznego, oni tam mają internat, może się uda załatwić Bogusiowi zakwaterowanie, stypendium. Sam pan rozumie – klarowała – że trzeba mu dać szansę, w końcu chłopak ma talent, szkoda go zmarnować. – Patrzyła na Zawadzkiego, który milczał długo, sięgnął do kieszeni po papierosy, poczęstował Kuku „Sportem”, którego przyjęła. Zapalili.
- Dobrze, proszę pani – pokiwał głową. - Ja mu nie przeszkodzę. Mam go jednego. Inaczej. Mam tylko jego…
Kuku zwinęła przyniesione malunki, rzuciła niedopałek na podłogę, zdusiła pod butem. Podała Zawadzkiemu rękę. – Trzymam pana za słowo – powiedziała. – Do widzenia
Zawadzki powstrzymał ją, otworzył drzwi, wyjrzał.
- Nie lać teraz, kutasy, bo pani wychodzi! – ryknął w ciemność korytarza. Przepuścił Kuku przed sobą, narzucił zdjętą z gwoździa marynarkę i odprowadził ją przed podwórko i sień do ulicy.
Ojciec Bogusia dotrzymał słowa. Dotrzymał też obietnicy kierownik ośrodka, który załatwił Bogusiowi przyjęcie do Ochotniczego Hufca Pracy, w którym młodzież miała zapewnioną pracę, naukę, zakwaterowanie w koszarach i wyżywienie. Boguś w wolnych chwilach odwiedzał ośrodek, chwaląc się postępami w pakowni wyrobów w „Sempericie”, i tym, jak szybko nadrabia braki w nauce. Liczył miesiące do otrzymania świadectwa ukończenia siódmej klasy, marzył, że przejdzie do ósmej, skończy podstawówkę, zda do „plastyka”.
Niestety, w maju rąbnął piorun. Do ośrodka przyszedł dzielnicowy w mundurze z zapytaniem, gdzie podziewa się obywatel Bogdan Zawadzki. Kierownik ośrodka, pani nauczycielka i Kuku zdębieli, a później zaczęli indagować. I dowiedzieli się, że Boguś został posądzony o kradzież wypłaty jednego z robotników.
- Nie wierzę, generale! No, nie wierzę, cholera jasna! – Kuku w zdenerwowaniu przypaliła papierosa „na odwrót”, skrzywiła się, cisnęła go do starej skrzynki na popiół. – Pani profesor, no niechże pani coś powie! – Napadła na nauczycielkę, która z kolei zaatakowała kierownika, a później złapała go pod rękę i ciupasem pociągnęła na ulicę, a stamtąd do pobliskiego „Semperitu” na rozmowy z dyrektorem. Niestety, dyrektor okazał się człowiekiem z granitu i nawet nie chciał słyszeć o wycofaniu zgłoszenia kradzieży na milicji. Nie ugiął się też komendant OHP, do którego poszedł szef z uczepioną rękawa Kuku. Summa summarum postępowanie w przedmiocie kradzieży szło swoim rytmem, a Boguś zniknął jak kamfora. Nie odnalazł się nawet wtedy, gdy kierownik ośrodka dowiedział się „kanałami operacyjnymi” o tym, że żadnej kradzieży nie było, że rzekomo „obrobiony” robotnik wsadził wypłatę do kieszeni ferszalunga, który następnie zabrał do domu i powierzył małżonce do wyprania, a ta, znalazłszy pokaźny grosz, przejęła go na szlachetne cele. Sprawa się rypła przypadkiem, obrany z dóbr chłopina pożalił się kumplom ze zmiany, a ci roztrąbili rzecz po całej fabryce. Śledztwo umorzono jako bezprzedmiotowe, a Boguś – nie objawił się na Kukowym horyzoncie przez pełną pięciolatkę jej wolontariatu w ośrodku. A teraz siedział przed nią na środku Rynku w prestiżowej kawiarni.
– Co tu gadać, pani profesor – podsumował. – Ludzie, jak ludzie, nie pozwolą, żeby ktoś, komu od powijaka przylepiono etykietkę elementu, mógł się jej pozbyć! Nie da rady! I wtedy, zamiast załatwić sprawę po ludzku, oni od razu, że złodziejskie nasienie, i tak dalej, i – dawaj! Więc co miałem? Swoi pomogli, no i jestem gdzie jestem! – Boguś dopił piwo, elegancko zgasił papierosa w popielniczce. – Jedno tylko chciałem pani powiedzieć – patrzył na Kuku z dziwnym, gorzkim uśmiechem – ano to, że z pani jest prawdziwy człowiek i ja panią szanuję, jak diabli! Po pierwsze za to, że wtedy pani tak po ludzku zaserwowała rękę mojemu staremu, o którym wszyscy wiedzieli, kim jest, a pani do niego, jak do równego sobie. A teraz za to, że siedzi pani tu ze mną, choć na kilometr widać, że ze mnie zwykły bandzior!
Z Bogusiem, a właściwie z przypadkiem Bogusia, Kuku zetknęła się jeszcze raz, przy okazji swojej wizyty u jednego z czołowych krajowych specjalistów w dziedzinie prawa karnego, z którym umówiła się na wywiad dla swojej gazety. Po rozmowie merytorycznej zaczęła z profesorem gawędzić bardziej luźno i zainteresowała się wiszącym na ścianie jego pokoju niewielkim portretem mężczyzny, bardzo sprawnie wykonanym piórkiem.
- Ooo, pani redaktor, to ciekawa historia! Byłem kiedyś w sprawach zawodowych w Wiśniczu i tam w gabinecie naczelnika zwróciłem uwagę na kilka obrazów, namalowanych, jak wyjaśnił naczelnik, przez jednego z więźniów. Wyraziłem życzenie poznania go, i poznałem. Gość inteligentny, rzutki, lotny, utalentowany, ale , cóż – grypsera! Pogadaliśmy, a na koniec dał mi ten rysunek. Na pamiątkę.
- Czy on się, panie profesorze, nie nazywał przypadkiem Bogdan Zawadzki? – zapytała Kuku. – Bo ja podczas studiów przez pięć lat byłam wolontariuszką w ośrodku kuratorskim, i tam przewinął mi się przez horyzont wyjątkowo utalentowany chłopak. Niestety… - w krótkich, żołnierskich słowach opowiedziała profesorowi historię Bogusia.
- No, niech pani popatrzy, jaki świat jest mały! Tak, ten więzień nazywał się Bogdan Zawadzki. I niech sobie pani wyobrazi, że w rozmowie ze mną wspomniał o jednej kobietce z ośrodka, która o mało co nie zrobiła z niego artysty pełną gębą, i którą on wspomina z największym szacunkiem. Powiedział mi, jak się ta kobietka nazywała, przez co pani nazwisko wydało mi się bardzo, ale to bardzo znajome…
- Ech, panie profesorze! Życie jakie jest, każdy widzi, a człowiekiem trzeba się starać być zawsze, niezależnie od okoliczności. I dobrze, że się człeku czasami uda… – Kuku uśmiechnęła się do niego znad filiżanki z resztką kawy.
Zwykły bandzior (fragment wiekszej całości)
- Ewa Włodek
- Posty: 5107
- Rejestracja: 03 lis 2011, 15:59
Re: Zwykły bandzior (fragment wiekszej całości)
.
Ostatnio zmieniony 25 lis 2016, 14:46 przez karolek, łącznie zmieniany 1 raz.
- Ewa Włodek
- Posty: 5107
- Rejestracja: 03 lis 2011, 15:59
Re: Zwykły bandzior (fragment wiekszej całości)
to jest jak najbardziej prawdziwa historia, jak wszystkie z Kuku w tak zwanej "roli". Istotnie, szkoda, że się tak podziało z Bogusiem, bo rękę miał faktycznie jak marzenie, a ludzie - jak ludzie, niestety.karolek pisze: Interesująca historia, czyta się z zaciekawieniem, szkoda, że skończyła się jak skończyła.
A Kuku - na brak odwagi nigdy nie cierpiała, a raz nawet usłyszała, że to, co robi, to brawura, i gdyby nie było takich, jak ona, to by nie było Somosierry


pięknie Ci dziękuję, Karolku, za obecność i za słowo...
i uśmiechy posyłam...
Ewa
- iTuiTam
- Posty: 2280
- Rejestracja: 18 lut 2012, 5:35
Re: Zwykły bandzior (fragment wiekszej całości)
Jak by to powiedział Zdzichu: szacun, pani Ewo.
Ciekawie opowiedziana historia. Język z pazurem. I nawet nie przeszkadza, że 'domknięta', czyli od początku do końca. Chociaż, jeśli się zastanowić, to może drogi Kuku i Bogusia jeszcze mogą się skrzyżować.
A tu:

Ciekawie opowiedziana historia. Język z pazurem. I nawet nie przeszkadza, że 'domknięta', czyli od początku do końca. Chociaż, jeśli się zastanowić, to może drogi Kuku i Bogusia jeszcze mogą się skrzyżować.
ładna ta 'wybałuszona odwaga'.Toteż gdy Kuku pierwszy raz przyszła na swój dyżur, wszyscy wybałuszyli na nią uwagę, gdyż była osobą zupełnie nie z tej bajki.
A tu:
Po mistrzowsku pokazany kontrast między światem i światkiem.Pracuję w ośrodku kuratorskim do którego uczęszcza pana syn i chciałabym z panem porozmawiać o nim i o jego absolutnym samorodnym talencie plastycznym – zaćwierkała. Gość patrzył na nią jak na raroga, po czym ujął wyciągniętą rękę, gruchnął Kuku w mankiet. – Wypierdalać! - wrzasnął w głąb mieszkania, i po chwili zza jego pleców wytoczyło się trzech dobrze podpitych kumpli.
- Ewa Włodek
- Posty: 5107
- Rejestracja: 03 lis 2011, 15:59
Re: Zwykły bandzior (fragment wiekszej całości)
och, Elżbieto, to nie mój patent, to kolokwializm środowiskowy, ale i mnie się podoba...iTuiTam pisze: Cytuj:
Toteż gdy Kuku pierwszy raz przyszła na swój dyżur, wszyscy wybałuszyli na nią uwagę, gdyż była osobą zupełnie nie z tej bajki.
ładna ta 'wybałuszona odwaga'.
i to nie mój patent, niestety. Na prawdę mniej więcej tak się ta rozmowa odbyła. I to nie była moja fantazja, lecz twarde realia, "przeniesione" na papier (czy raczej - ekran).iTuiTam pisze: Cytuj:
Pracuję w ośrodku kuratorskim do którego uczęszcza pana syn i chciałabym z panem porozmawiać o nim i o jego absolutnym samorodnym talencie plastycznym – zaćwierkała. Gość patrzył na nią jak na raroga, po czym ujął wyciągniętą rękę, gruchnął Kuku w mankiet. – Wypierdalać! - wrzasnął w głąb mieszkania, i po chwili zza jego pleców wytoczyło się trzech dobrze podpitych kumpli.
Po mistrzowsku pokazany kontrast między światem i światkiem.
A Kuku nie spotkała Bogusia więcej. I bardzo bym się zdziwiła, gdyby się jeszcze kiedyś spotkali. To by był nadmiar przypadków. Podejrzewam, że Boguś - zważywszy jego hazardowne życie - może już nie żyć. A Kuku - stara jest i coraz mniej się pęta po mieście, więc i ma coraz mniejsze szanse spotkać kogokolwiek...


pięknie Ci dziękuję, Elżbieto, za odwiedzinki, za czas dany Kuku i za dobre słowo...
samo serdeczne posyłam Tobie...
Ewa
- skaranie boskie
- Administrator
- Posty: 13037
- Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
- Lokalizacja: wieś
Re: Zwykły bandzior (fragment wiekszej całości)
Może pozwolę sobie na początek wstawić kilka uwag korektorskich.
Jedną literówkę poprawiłem samowolnie, bo bez sensu było się nad nią rozwodzić.
A co do treści?
Wygląda bardziej na reporterski zapis, choć to opisane wspomnienie bohaterki.
Interesująco opisane i to o reporterstwie nie jest tu zarzutem. Dobrym reporterem nie jest łatwo być. Twoja bohaterka nadmienia, że pracuje, bądź pracowała w gazecie i to wszystko wyjaśnia.
Pokuszę się tu jeszcze o małą dygresję w odniesieniu do przytoczonych w tekście "kołchozów". Wiem, że tak nazywano potocznie PGR-y w słusznie minionych czasach, jednak mało kto się wówczas zastanowił, że to określenie - żywcem przetransferowane z rosyjskiego - jest błędne.
Cóż to były kołchozy?
Коллективные хозяйства - odpowiednik naszych spółdzielni rolniczych.
Odpowiednikiem natomiast Państwowych Gospodarstw Rolnych były w Sojuzie tzw. sowchozy - советское хозяйства.
Ale to nie ma znaczenia w omawianym tekście, napisałem o tym jedynie ze względów historycznych.
Za opowiadanie ogromne

Trochę to dziwnie brzmi, choć może licentia poetica wiele tu tłumaczy.Ewa Włodek pisze:wybałuszyli na nią uwagę
Przed drugim "i" w wyliczance, dałbym przecinek.Ewa Włodek pisze:Ale Kuku lubiła i takie sytuacje i wyzwania.
Pani Więcławska może? Jeśli nie, to po co tyle tych więców?Ewa Włodek pisze:Po pierwsze – brakło węgla, więc w pomieszczeniu było zimno jak w psiarni, więc wszyscy siedzieli w odzieży wierzchniej i nakryciach głowy.
Jedną literówkę poprawiłem samowolnie, bo bez sensu było się nad nią rozwodzić.
A co do treści?
Wygląda bardziej na reporterski zapis, choć to opisane wspomnienie bohaterki.
Interesująco opisane i to o reporterstwie nie jest tu zarzutem. Dobrym reporterem nie jest łatwo być. Twoja bohaterka nadmienia, że pracuje, bądź pracowała w gazecie i to wszystko wyjaśnia.
Pokuszę się tu jeszcze o małą dygresję w odniesieniu do przytoczonych w tekście "kołchozów". Wiem, że tak nazywano potocznie PGR-y w słusznie minionych czasach, jednak mało kto się wówczas zastanowił, że to określenie - żywcem przetransferowane z rosyjskiego - jest błędne.
Cóż to były kołchozy?
Коллективные хозяйства - odpowiednik naszych spółdzielni rolniczych.
Odpowiednikiem natomiast Państwowych Gospodarstw Rolnych były w Sojuzie tzw. sowchozy - советское хозяйства.
Ale to nie ma znaczenia w omawianym tekście, napisałem o tym jedynie ze względów historycznych.

Za opowiadanie ogromne




Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
skaranieboskie@osme-pietro.pl
- Ewa Włodek
- Posty: 5107
- Rejestracja: 03 lis 2011, 15:59
Re: Zwykły bandzior (fragment wiekszej całości)
ech, Skarańku, jak ja nieraz dziwnie brzmię, choć tak zwane otoczenie juz się przez lata - przyzwyczaiłoskaranie boskie pisze: Ewa Włodek pisze:
wybałuszyli na nią uwagę
Trochę to dziwnie brzmi, choć może licentia poetica wiele tu tłumaczy.

i tak zrobimy...skaranie boskie pisze: Ewa Włodek pisze:
Ale Kuku lubiła i takie sytuacje i wyzwania.
Przed drugim "i" w wyliczance, dałbym przecinek.
racja, za dużo więców, więc to drugie "więc" zamienimy na "wobec czego", i szafa gra...skaranie boskie pisze: Ewa Włodek pisze:
Po pierwsze – brakło węgla, więc w pomieszczeniu było zimno jak w psiarni, więc wszyscy siedzieli w odzieży wierzchniej i nakryciach głowy.
Pani Więcławska może? Jeśli nie, to po co tyle tych więców?
och, Skarańku, byłam kiedyś ponoć dobrą reporterką, ale to daaawno, dawno temu...skaranie boskie pisze: Interesująco opisane i to o reporterstwie nie jest tu zarzutem. Dobrym reporterem nie jest łatwo być.
Zaś względem kołchozów - masz 200 proc. racji...


cudnie Ci dziękuję, że kuknąłeś, luknąłeś i powiedziałeś mnóstwo dobrego i mądrego, i cieszę się, że Ci się spodobało...
uśmiechy posyłam liczne...
Ewa