Świątynia

Apelujemy o umiar, jeśli chodzi o długość publikowanych tekstów.

Moderatorzy: Gorgiasz, Lucile

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
Awatar użytkownika
Gorgiasz
Moderator
Posty: 1608
Rejestracja: 16 kwie 2015, 14:51

Świątynia

#1 Post autor: Gorgiasz » 04 maja 2015, 12:25

Szymon siedział zgnębiony na progu swego ubogiego domu, od pokoleń wrośniętego w przedmieścia Jeruszalaim. Nic nie układało się po jego myśli, zwłaszcza w zakresie zapewnienia sobie i rodzinie środków do życia. Ruchem kija odpędził wychudzonego psa, pewnie równie głodnego jak on sam, tak na wszelki wypadek splunął przez lewe ramię, westchnął i właśnie miał wstać, ogarniając połatany i znoszony płaszcz, gdy ujrzał zbliżającą się znajomą postać, która dźwigała na plecach pokaźnych rozmiarów wór. Wór zaciekawił go.
- Coś ty tu, Filipie, przytargał? - Nie mógł powstrzymać pytania.
- Szalom. Pomógł byś lepiej... trzymaj... ostrożnie.
- Skąd to wziąłeś? - zapytał, kładąc ciężar na udeptanej, spieczonej południowym słońcem ziemi.
- Ze świątyni. Wiesz, starych zwojów nie wyrzucają, grzech, zakopać chcieli, czy w jaskiniach ukryć, do jakiegoś Qumran nieśli, przynajmniej tak mówili, kłamali może, nieważne, odkupiłem niedrogo. Uff, gorąco...
- Tyle tego...
- Tyle? Jeszcze mam sześć takich worków. - Twarz przybysza rozpromienił przebiegły uśmiech.
- Po cóż ci to?
- Przydadzą się. Już ja wiem po co. – Filip sprawiał wrażenie, że rzeczywiście wiedział co robi. To było pocieszające.
- Hm.
- Spójrz... Nie wszystkie są Torą. - Wyciągnął kilka, rozwijając z pietyzmem.
- A czym? Co tam jeszcze masz? - Szymon przyglądał się z ciekawością.
- Różne takie. Sam zobacz. - Wyciągnął gruby zwój owinięty lnianą szmatą, prawie wcale niezniszczony. - Księga Jaszera. A tutaj - podał następny - Historia Wojen Pana Naszego. W Tanachu ich nie ma, dziwne. Przeglądałem trochę, niesamowite są. Dawne, bardzo dawne dzieje opisują. Pan wtedy za nas walczył, miasta całe ogniem palił jak Sodomę i Gomorę. Ogień z nieba spadał, ludzi spopielał, dobytek wszystek, ziemia płonęła, miasta w pył obracało, a żar był taki, że kamienie się roztapiały, w szkło zamieniały. Zielonkawe takie. A Chwała Pana na rydwanie po nieboskłonie leciała, płomień szedł za nią i zastępy niebieskie, gromy nad pustynią tocząc, a ziemia drżała cała, bojaźnią wielką przejęta. I życie wszelkie wyparowało jak mgła, zamarło. A nad wszystkim baran jakby ofiarny, wielki taki, wełnisty się unosił, rósł, z drugiego słońca narodzony, co nad ziemią wzeszło na Jego chwałę, wielkiego też, palącego. A baran ten, biały przy zrodzeniu, potem żółty i czerwony, ciemniał, rósł wciąż aż do nieba, jakby Bóg go do siebie przyzywał i świat pod niego chciał schować, okryć, otulić, aż w końcu czarnym prawie się stał i niebo przyćmił, mrok nadszedł, a wełna jego w proch zamieniona pokryła wszystko na ziemi. I cisza nastała, ptak nawet nie śpiewał, zwierz dziki nie ryczał, a ludzi, co zostali, zaraza porwała. Śmierć przyszła, zwłoki spalone i szkielety białe wszędzie leżały, pochować ich kto nie miał. A ci co przeżyli, ciała swe w kawałkach na drodze zostawiali, trąd jakowyś ich dopadł, rany i wrzody pokryły i boleść okropna, a dłonie krwią płakały.
- Straszne rzeczy opowiadasz. - Szymon słuchał opowieści z rosnącym przerażeniem. - I to wszystko w zwoju tym wyczytałeś?
- Wyczytałem, choć może nie czytać było lepiej.
- A dlaczegóż tak się stało? Bóg dopuścił?
- Widocznie, wszystkiego nie czytałem, kawałki tylko; nie wiem dlaczego. Pewnie kara za grzechy jakieś, wszystko może być nimi. Chcesz?
- Później. - Odsunął się instynktownie. Są przecież rzeczy na tym świecie, o których lepiej nie wiedzieć. - Masz zamiar to wszystko przeczytać?
- Coś ty! Mam ważniejsze sprawy. Ale znajdziemy takich, co zechcą. – Popatrzył wymownie.
- Kogo?
- Tych, co to kupią.
- Sprzedawać je będziesz?
- Jasne, piękne zwoje, niektóre mało używane, zobaczysz, zarobimy. - Rozpromieniony, klepnął towarzysza w przygięte plecy. Ten jednak nie wykazywał należytego entuzjazmu.
- Ktoś to kupi?
- Kupi, kupi, ludzie wszystko kupią, tylko trzeba odpowiednio przedstawić, pokazać, zainteresować. Wmówić, że to im potrzebne.
- A niby do czego? - Sceptycyzm Szymona nie ustępował.
- Do niczego, ale trzeba wymyślić do czego by mogło. Interes na tym polega. Rozumiesz? Zawsze przecież wmawia się, że coś jest niezbędne, jak nie jest. Chodzi tylko o to, żeby uwierzyli. A jak uwierzą, to wszystko z nimi będzie można zrobić, jak owce na rzeź pójdą. Rusz też trochę głową. I poukładać je trzeba będzie, wiedzieć co gdzie leży.
- Ależ to robota!
- Za darmo nic nie ma. Dziś jeszcze się za nią zabierzesz.
- Ja?
- A kto? Wchodzisz w to czy nie?
- Wchodzę, wchodzę. - Jeśli serce będące siedzibą rozumu miało nawet jakieś obiekcje, to pusty brzuch nie miał zamiaru stracić nawet najmniejszej szansy. - Ale gdzie będziesz sprzedawał, na ulicy?
- Tu jest właśnie pewien problem. Na ulicy nie idzie, na targowisku najwyżej, ale to nie najlepsze miejsce. Nie po to ludzie tam idą i nie ci, co mogliby być tym zainteresowani. Towarzystwo też nieodpowiednie, tu księgi, a bydło obok. Jak kozy będą, to zeżrą, nie upilnujesz. - Filip odruchowo szarpnął brodę. Odpędzony pies zniknął, ale na jego miejscu pojawił się czarno biały kocur. Przysiadł na wysokim, pękniętym dzbanie stojącym w rogu obejścia i żółtozielonymi ślepiami uważnie mierzył obu mężczyzn, sprawiając wrażenie, że przysłuchuje się toczonej rozmowie.
- To gdzie?
- Myślę... godne miejsce to musi być, wyjątkowe.
- Co tu godnego znajdziesz...
- Mam! Świątynia. Jakby tam się udało... - Siedzący nieopodal kot prychnął, nie wiadomo czy na widok przelatującego ptaka, którego nie mógł dosięgnąć, czy podrażniony brzmieniem tych słów, które również odleciały w minioną już chwilę.
- Tam teraz też rynek, woły, owce sprzedają - skrzywił się jego towarzysz. - Nawet gołębie widziałem, byłem parę dni temu. Bankierzy jak u siebie siedzą, kłócą się, jazgoczą, przeklinają. Okropność. Dom Boży miał być! Pewnie koheni wynajmują, udają, że niby nie, ale przecież bez ich zgody to by tam tego nie było.
- To ich wygonimy!
- Akurat. – Śmiech wstrząsnął Szymonem. - Już widzę jak cię posłuchają. Przedsiębiorczy Filip miał jednak na to odpowiedź.
- Nie mnie, Jeszuę podpuścimy! - odparował, dumny z pomysłu.
- Co?
- No, że z domu jego Ojca targowisko robią, wiesz, on wrażliwy na takie sprawy. I Słowo Pańskie będziemy głosić, tyle że na piśmie. Zresztą on sam mówić też może. Nawet dobre to będzie. – Z zapałem rozwijał swój pomysł.
- Zgodzi się?
- Jak się to umiejętnie przedstawi, to tak. Wkurzy się, jak zobaczy co tam jest teraz. Delikatnie tylko trzeba.
- A powiemy, że Księgi Boże rozłożyć w świątyni chcemy? - Szymon podchwycił ideę.
- O, dobrze mówisz. Rozłożyć. Ludziom pokazać, Słowo Boże przybliżyć, Słowo, które tam zapisano. Bo my je głosić przyszliśmy, na chwałę Pana. A jak przypadkiem będą chcieli kupić, to przecież trudno odmówić. Trzeba będzie się zgodzić, powinność to nasza. Z bólem serca rzecz jasna.
- Ale mówiłeś, że nie wszystkie takie Boże...
- Szczegóły, z tyłu się położy, zresztą sądzę, że na nich najwięcej zarobimy, bo niezwyczajne są. Tak, w świątyni dobrze będzie. Nastrój odpowiedni, żadnego bydełka, bab kłótliwych, przekupek. I Jeszua z tym swoim natchnionym wyrazem twarzy proroka, wzniesie oczy do nieba, ręce uniesie, czasem coś powie, nauczy, przepowie. Nathanela posadzimy, żeby objaśniał, pokazywał, tłumaczył, uczony jest i prezencję ma, to też się liczy. A my trochę ludu odpowiedniego nagonimy. Będzie interes. - Zatarł ręce. – A te wrzućmy do ciebie i chodźmy poszukać naszych, czasu szkoda, zarobek czeka.
I tak zrobili. Schowawszy zwoje, wypili po kubku ciepłej wody i modląc się w duchu o powodzenie swych zamiarów, wyszli w poszukiwaniu przyjaciół. Kot ruszył za nimi.
Przekonanie innych nie zajęło wiele czasu wygadanemu Filipowi, zresztą wszyscy jak zwykle cierpieli na niedomiar pieniędzy. Trudniej było z Jeszuą. Wzbraniał się na początku, nie chciał kupczyć Słowem Bożym, profanować świątyni, ale biorąc pod uwagę codzienne działania czcigodnych kohenów oraz aktualne użytkowanie Domu Pańskiego, dał się w końcu przekonać, zwłaszcza, że Filipa poparli pozostali, i który nie był na tyle nierozważny, aby uwypuklać przed Nim materialną stronę przedsięwzięcia. Szymon wspomagany przez Andrzeja i Jakuba szybko posortował zwoje, włożyli je do mniejszych worków, umieszczonych następnie na dwóch wózkach zaprzężonych w osły, które jakimś cudem szybko udało się skombinować. Ręce należało mieć wolne, mogły się przydać, podobnie jak kije, które zapewne przypadkiem w nich się znalazły, załóżmy, że do odpędzania zdziczałych psów. Jeszua nie brał w przygotowaniach udziału, przyglądał się tylko z ponurym wyrazem twarzy, ale przynajmniej nie protestował.
Następnego dnia wyruszyli. Niewielka kawalkada posuwała się powoli wąskimi ulicami miasta, przyciągając uwagę napotkanych mieszkańców, którym szeroko opowiadano o atrakcyjnym towarze, wystawionym u celu wyprawy. Część zaciekawionych gapiów przyłączyła się do nich, tak więc na teren świątyni weszła zwarta grupa kilkudziesięciu osób, co oczywiście już na wstępie sprawiło określone wrażenie.
Świątynia wyglądała zwyczajnie. Rozstawione u ścian i wszędzie, gdzie się dało, stoły przekupniów, ścisk, tłok, kłótnie o ceny, wybrzydzanie na towar, przekonywanie i wmawianie własnych racji. Pochrząkiwania, ryki, jęki i wszelkie możliwe odgłosy wydawane przez ludzi, zwierzęta i ptactwo rozlegały się w stojącym, dusznym powietrzu, bardziej zasługującym na miano smrodu, potęgowanego przez narastający upał, co jednak zdawało się nie przeszkadzać zgromadzonym.
Zatrzymali się przed wejściem, trochę niezdecydowani. Jednak w tym właśnie momencie zapłonęły oczy Jeszui, który z podniesioną głową i uniesionymi w górę rękoma wkroczył do wnętrza. Stojący na drodze, instynktownie cofnęli się, robiąc przejście. Jego głos brzmiał mocno i władczo. - „Zabierzcie to stąd; nie czyńcie domu Ojca mego domem targowiska.”
Zapadła względna cisza, przerywana tylko gruchaniem gołębi, nawet zwierzęta na chwilę umilkły, jakby zdając sobie sprawę z jej powagi. Oczy zgromadzonych zwróciły się ku Niemu, wyrażając przeważnie zdumienie i zgorszenie. Siedzący powstali, aby widzieć przyczynę zamieszania. Na krótki moment zapanowało pobożne prawie skupienie. Wreszcie ktoś się odezwał.
- Spadaj.
Gwar powrócił jeszcze szybciej niż ustał. Ludzie wrócili do przerwanych czynności, tak jakby nic nie zaszło. Kilku z nich, wyglądających na znaczniejszych kupców, podeszło jednak do Niego. Mówili grzecznie, bez agresji.
- Jakim prawem zakłócasz porządek?
- Nie twój to interes.
- Mamy pozwolenie kohenów.
- Ktoś ty?
- Jeszua imię moje, a to dom mego Ojca – odpowiedział spokojnie, z godnością.
- Nie gadaj, a ja myślałem, że świątynia. – Lekki śmiech przebiegł wśród otaczających go postaci.
- Upił się.
- Nie wygląda.
- Szaleniec pewnie. Pełno ich... - Uwagi nadal wypowiadane były tonem łagodnym, życzliwym, współczującym prawie.
- To, co do Ojca należy, należy też do jego syna, tak więc to także mój przybytek. I nie będziecie tu bydłem handlować. - Jeszua stał wyprostowany, w oczach wciąż miał ten płomień, choć ręce, bezwiednie może, opadły już wzdłuż ciała. Nikt nie stał bezpośrednio za nim, uczniowie utknęli gdzieś z tyłu, niewidzialni na głównej scenie. Był sam.
- Jednak się upił.
- Są tu jacyś strażnicy?
- Wyrzucić go...
- Spokojnie, sam wyjdzie.
- Czekaj, pogadam z nim, to szaleniec, pewnie ma się za proroka, trzeba delikatnie.
- Jeśli masz ochotę, ja wracam do stołu.
- „Jaki znak pokazujesz nam, że to czynisz?” - jeden z handlarzy zapytał z widocznym zaciekawieniem.
- Nie zasługujecie abym wam znak pokazywał. „Ale zburzcie ten przybytek i w trzy dni podniosę go.”
- Co? Burzyć rynek? To znaczy... – Zreflektował się tamten. - Dom Boży mamy?
- Jednak prorok. - Stwierdził ktoś z tyłu. Ktoś inny machnął ręką i odszedł.
- Ale walnięty.
- A widziałeś innego?
- W dziesięć lat to by może dał radę, jakby miał mocną ekipę. – Dała się słyszeć zgryźliwa uwaga.
- „Czterdzieści i sześć lat budowany był przybytek ten, a ty w trzy dni podniesiesz go?” - Ironia i śmiech były najwymowniejszą odpowiedzią.
- Tak. Przekonajmy się. - Wydawało się, że nie chciał uwierzyć w reakcje otoczenia. Przyglądając się jego twarzy, można było odnieść wrażenie, że z jakiegoś niejasnego, ukrytego powodu, oczekiwał czegoś innego, a przebieg wypadków był dlań zaskoczeniem. Stojący powoli rozchodzili się.
- Zburz go najpierw! - rzucił ktoś na odchodnym.
- Dobra, chodźmy, zostawmy go, interesy czekają.
Jeszua został sam. Niepotrzebny. Nikt na niego nie zwracał już uwagi. Gwar znów huczał, odbijając się od sklepienia i ogarniając wszystko wokół, ludzi zajęci byli własnymi sprawami, własnymi realnymi problemami i bolączkami, nikt nie miał zamiaru go słuchać, reagować na jego poczynania. Dla nich przestał istnieć, mógł mówić co chciał, było to bez znaczenia. Użycie siły nie wchodziło w grę; ich było wielu, legion prawie, On stał samotny.
Głos uwiązł Mu w gardle, zdał sobie sprawę z daremności dalszych działań. Zamglona wizja, niejasne echo powracające z nieziszczonego świata, zdawały się mówić o innym zakończeniu tej historii, które narodziło się i trwało gdzieś w innej rzeczywistości, poza granicami percepcji i ograniczającej ludzkiej świadomości, do której jednak nie mogło się przedrzeć i zniechęcone odpłynęło w niebyt.
Szymon podszedł z tyłu, dotknął Jego ręki.
- Poszli. Nie słuchają. Chodźmy i my.
Jeszua patrzył na niego szklanym wzrokiem, jakby nie rozumiejąc wypowiadanych słów, choć w panującym rozgardiaszu mógł ich nie dosłyszeć. Przechodzący obok w pośpiechu popychali go, i nie odwracając się nawet, spieszyli dalej. Życie płynęło obok.
- Wyjdźmy na zewnątrz, duszno tu, no chodź już chodź i tak nikt nie słucha. – Szymon ciągnął go za sobą.
- Tak, wiatr może trochę powieje – odpowiedział ściszonym, bezbarwnym tonem, jakby do siebie i posłusznie wyszedł jego śladem.
Szli w milczeniu, hałas Świątyni pozostał za nimi. Słońce przypiekało coraz mocniej, wózki ze zwojami skrzypiały żałośnie, ciężar porażki pochylił plecy. Znaleźli wolny plac, usiedli przygnębieni. Nawet osły pospuszczały łby, chowając się w cieniu rozłożystego terebintu.
- I co teraz?
- Nie udało się.
- Nie posłuchali Jeszui.
- Mówiłem.
- Żadnego znaku nie pokazał.
- Z ludźmi nie tak łatwo.
- Swojego w końcu pilnowali.
- Sam już nie wiem...
- Interes nie wyjdzie.
Filip jednak nie tracił ducha.
- Dobra, jak chcecie tu siedzieć i narzekać, to siedźcie. Ja pójdę poszukać klientów. Musimy coś zarobić, wiecie przecież. Może z kohenami pogadam.
- Idę z tobą – rzucił Andrzej, podnosząc się.
Poszli. Pozostali trwali w milczeniu przez dłuższy czas. Pierwszy odezwał się Jan.
- I co nam powiesz, Jeszu?
- Nie martw się, nie wszystko się udaje. – Szymon usiłował pocieszać. - Pomalutku, zastanowimy się, zaradzimy temu, będzie dobrze.
- Właśnie się zastanawiam... - Jeszua mówił cichym, skupionym głosem, bardziej do siebie, niż do słuchaczy, szum cichego wiatru przeplatał Jego słowa. - Zaskoczyli mnie z tą rozbiórką. Nie pomyślałem o tym, a to ważne, przecież aby coś powstało, z czegoś nawet, a tym bardziej z niczego, to tamto dawne najpierw musi odejść, miejsce zrobić, bo inaczej gdzież to nowe zaistnieje? Przecież nawet Ojciec tak świat stworzył, wycofał się, aby miejsce dlań uczynić. Stare musi zniknąć, aby nowo narodzone mogło nadejść. Życie ze śmierci powstaje, noc odchodząc, dzień jasny rodzi... Hm... Skoro w trzy dni ją odbuduję, to jak długo mam ją burzyć, żeby wiarygodnie w oczach ludzkich to było? Jakieś proporcje trzeba by zachować, żeby pasowało do siebie, sens jakiś miało, zdziwienia nie budziło, pytań niepotrzebnych, umysł mącących. A co z materiałem? Kamienie w proch zamienić, czy porozrzucać? Albo może lepiej na jakieś kupki z boku poustawiać? Segregować by trzeba... Chyba tak, bo przecież do odbudowy się przydadzą, po co nowe ciosać. I belki jakoś poukładać, inaczej pomiesza się potem wszystko...
- O czym ty mówisz?
- … a jakby taranem mocnym uderzył, to od razu się rozpadnie, ale niekoniecznie całość, raczej nie, no i taran nie zawsze pod ręką, trąby lepsze by były...
- Przesuń się, Jeszu, tu cień jest, oddychaj głęboko... - Zatroskany Jan starał się przeprowadzić Go w inne miejsce.
- … pomijając etapy przygotowawcze, to co, z dziesięć razy szybciej? Jak myślicie? Nie za mało? Dwadzieścia? Zróbmy trzydzieści, to się łatwiej policzy. Trzy dni na trzydzieści części, zależy ilu ludzi jeszcze do tego. Hm. Przyjmijmy … nie, właściwie sam muszę to zrobić. No co tak patrzycie? Umiecie słowem kamień na pył rozłożyć, dźwiękiem materię kruszyć lub na odległość, choćby niewielką, przenosić? Nie umiecie, nie pomożecie. To i mówię, że sam muszę.
- Ale jak?
- Jak? O Jerychu na przykład nie słyszeliście? Pisma nie czytacie?
- To prawda? - Zdziwienie było powszechne.
- Jeśli w Piśmie tak napisano, to znaczy, że prawda. Niedobrze z waszą wiarą, oj niedobrze. – Popatrzył na nich ze smutkiem.
- To ty też tak potrafisz? - Niewiara również bywa bez granic.
- Wiecie przecież kim jestem. Wy zaś stworzyliście wyobrażony, sztuczny świat, odgradzający was od rzeczywistości. Świat iluzji, świat słów, zapominając, że słowo, „dawar”, także czyn i sprawę prawdziwą oznacza, i żyjecie tylko w tym wymyślonym świecie, a w prawdziwym już nie potraficie. Nie potraficie dotknąć tego, co byt realny stanowi, oddzieleni od niego własną myślą, sztuczną przestrzenią, a przecież słowo i myśl winno działać na rzeczywistość wedle woli człowieka. Ale stało się cherubinem, dzierżącym płomienny, wirujący miecz, strzegącym drogi do prawdziwego życia.
Patrzyli zdumieni, nie rozumiejąc o czym mówi. Czas mijał niespiesznie, słońce wspięło się na najwyższy punkt nieboskłonu, kradnąc drzewom ich wydłużone cienie i zbliżając do siebie szukających pod nimi chłodu ludzi i zwierzęta. Wrócili Filip i Andrzej, odpoczęli chwilę, po czym, robiąc tajemnicze miny, odeszli, prowadząc za sobą osły ciągnące wózki ze zwojami. Pozostali zniechęceni i zmęczeni upałem, nie pytali ich o nic. Jeszua, pozostawiony sobie, siedział w skupieniu, myśląc nad czymś, coś rozważał. Minęło południe, upał zelżał, wstali wreszcie i pożegnawszy się machinalnie, rozeszli w swoje strony.
Następny świt nie nastał zwyczajnie jak wszystkie poprzednie, lecz został wyrwany z mroku nieopisaną wrzawą. Wszyscy biegli w jedno miejsce, będące centralnym punktem miasta, tylko nagle niewiarygodnie odmienionym. Stojąca na wzgórzu wspaniała świątynia, odpowiednik niebiańskiego pałacu Najwyższego, odbudowana zaledwie pół wieku temu, zniknęła. Zniknęły mury i wieże, zniknęły cztery bramy, balustrady, portyki, zniknęły magazyny opału, kadzidła i oleju z dziedzińca kobiet. Nie było już Świętego Miejsca złożonego aż z trzydziestu ośmiu pokoi, rozlokowanych na trzech piętrach, nie było złoconego ołtarza całopaleń składanych w ofierze Bogu, ani stołu chlebów pokładnych. Pozostał tylko pusty prostokątny plac, swym martwym wzrokiem patrzący w wyblakły już granat minionej nocy, skrywającej jego niepojętą tajemnicę, zza którego wstawało blade jeszcze słońce. Zewsząd rozlegały się podszyte paniką i przerażeniem okrzyki miotających się wokół ludzi.
- Co się dzieje?
- Nie ma!
- Nie ma!!!
- Świątyni naszej nie ma...
- Boże...
- Miejsce puste tylko...
- Jak to...
- Niemożliwe!
- Skąd to?
- Dlaczego?
- Pan nas ukarał!
- Za grzechy nasze!
- Co teraz będzie? Boże, przebacz...
- Gdzie ofiary składać będziemy?
- Opuścił...
- Panie nasz...
- A tam góry kamienie leżą, nie było ich.
Na jej miejscu widniała tylko zryta ziemia, ale obok, na niewysokim zboczu świątynnego wzgórza, częściowo nawet zajmując teren dawnego położenia świątyni, wznosiły się starannie ułożone, wielkie sterty kamiennych bloków białego marmuru i wapienia, dalej cedrowych bali i różnej wielkości desek, najwyraźniej materiały, z których była ona wzniesiona. Bogato zdobione drzwi stały o nie oparte, obok poustawianych w lekkim nieładzie złoconych iglic, a wszelkie ozdoby, ze złotymi włącznie, leżały nieopodal, niezniszczone, w tym siedmioramienna, wykonana ze szczerego złota, menora. Nieco dalej, ładnie złożone troskliwą ręką, obydwie zasłony. Widok był zaiste szokujący i niewytłumaczalny. Ale był. Nie znikał.
- Skąd to?
- Ze świątyni pewnie...
- Szatan w nocy ją rozwalił!
- Co teraz będzie?
- Kto się zmiłuje nad nami?
- Gdzie koheni?
- Nie ma.
- Uciekli?
- Na pewno.
- Nie wiadomo.
- To co teraz?
- Lepiej tam nie podchodźmy.
- W nocy jakby wstrząsy jakiś były, może od tego...
- Może..
- Modlić się nam trzeba, Bóg …
Chaos narastał. Koheni zniknęli. Przerażeni ludzie czuli się zagrożeni, opuszczeni i całkowicie zagubieni. Wielu padło na kolana, bijąc pokłony w dwóch różnych kierunkach, jedni w stronę, gdzie jeszcze wczoraj wznosiła się Świątynia Pańska, drudzy do stert kamieni, inni wznosili ręce do nieba, wzywając Najwyższego, targając włosy i lamentując nad swym losem. Trwało to cały dzień, gdyż wciąż przybywali nowi, potęgując zamieszanie, wieści rozchodziły się szybko. Z przylegającej do świątynnego terenu twierdzy, w której stacjonowały rzymskie oddziały wylegli żołnierze i cicho, z wyraźnym lękiem, rozmawiali między sobą. Kilku odważniejszych weszło na opustoszały teren, co zresztą nie wywołało żadnych reperkusji. Ich dowódcy nie reagowali, Judejczycy też jakby nie dostrzegali, że poganie bezczeszczą zakazany dla nich teren; wprawdzie zniknęły również wszelkie odgradzające go balustrady, no i mieli większe zmartwienie.
Tak minęły trzy dni, w ciągu których nic się nie zmieniło. Ludzie przychodzili, płakali, wzywali Boga, a wyczerpawszy zapas skarg, odchodzili, a na ich miejsce napływali nowi. Rozprawiano głośno o cudzie, karze za grzechy, sposobach przebłagania zagniewanego najwidoczniej Pana. Pojawili się chyłkiem przemykający kapłani, zaczepiani, nie odpowiadali na żadne pytania, widać było, że sami niczego nie wiedzą. Kilku przedsiębiorczych okolicznych mieszkańców rozstawiło stragany z żywnością i wodą, czerpiąc niemały zysk. Ktoś ogłosił, że odkupi drewniane bale, ale nie miał z kim o tym rozmawiać. Rzymianie pokpiwali z Judejczyków, od których wyprowadził się ich własny Bóg i to razem z mieszkaniem. Sytuacja powoli zaczynała się stabilizować.
Jednak kolejny poranek wzniecił nową falę okrzyków, będących odbiciem najwyższego zdumienia i przerażenia.
- Stoi!
- Trzy dni jej nie było!
- A teraz jest!
- Łaska Pana!
- Zlitował się nad nami.
- Przebaczył.
- Złóżmy ofiarę!
- Jałówki młode dawajcie!
- Bez skazy tylko.
- Pospieszmy się...
- Tak, niech woń miłą poczuje...
- Będzie wiedział, że to od nas.
- Z wdzięczności...
- Baranki dawać, gołębie, co kto ma, żeby Pan wiedział...
- Gdzie koheni?
- Tu jest jakiś.
Po zdumiewająco ciemnej nocy, której nie rozświetlały żadne gwiazdy, a i pochodnie jakoś przygasły, świt wydobył niespodziewanie olbrzymią budowlę, stojącą na swoim miejscu, jak gdyby stała tam zawsze i nic nadzwyczajnego nigdy się nie wydarzyło. Monumentalne mury emanowały spokojem i obojętnością, odbijając narastające okrzyki, które błyskawicznie obudziły całe miasto. Tłumy mieszkańców przybiegły, czyniąc jeszcze większy hałas i zamieszanie niż uprzednio.
- Szybciej!
- Dawaj ją tu!
- Ciągnij...
- Masz nóż?
- Zarzynaj! Prędzej, bo Pan się pogniewa. Rżnij mówię!
- Ogień... rozpalić... szybko...
- Dawaj następne...
- Rżnij.
- Tutaj, bliżej...
- Drewna podłóż, kiepsko się pali.
- Z tej strony...ciągnij...
- Suche jest?
- Dobrze...
- Ofiarne... dawaj... jeszcze...
- No, krew nareszcie, pali się, dym do nieba idzie...
Wznoszono dziękczynnie ręce, modlono się, śpiewano i tańczono. Radość ludu była ogromna, zamieszanie jeszcze większe. Rzymianie przezornie zamknęli się w twierdzy, nie będąc pewnymi dalszego ciągu wydarzeń. Ale oprócz ogólnej euforii i zabawy, nic szczególnego więcej się nie wydarzyło. Po południu atmosfera zaczęła się uspokajać, a życie wracać w utarte od lat koleiny. Wieczór nadszedł, odbijając swe gasnące światła od opiekuńczych ścian świątyni, zdających się być opoką ładu, spokoju i niezmienności praw Bożego Świata.
Jednak spokój ten nie był dany wszystkim. Pod osłoną nocy, w najdalszym i najbardziej odosobnionym pomieszczeniu, tak jak i inne wyłonionym z trzydniowego niebytu, zebrała się Rada Starszych, najważniejsi i najbardziej szanowani koheni, którzy choć lękliwie spoglądając wokół, niespokojni, strwożeni i dręczeni niepewnością zebrali się na naradę, oczekując wyjaśnień, wsparcia i wskazania dalszej drogi od najwyższego z nich, będącego ich przywódcą i swoistą wyrocznią we wszystkich trudnych sprawach.
- I co ty na to wszystko, Kajfaszu?
- Co teraz będzie?
- Poucz nas.
- Ech... - Tak brzmiała jego stała odpowiedź na stawiane pytania.
- Od początku nic nie mówisz, tylko wzdychasz.
- Powiedz coś wreszcie!
- Przemów!
Pochylony wiekiem wysoki, chudy starzec, którego przenikliwe i przemądre zwykle spojrzenie zastygło i zeszkliło się w tych dniach, podniósł je wreszcie z odczuwalną niechęcią i znużeniem, niespiesznie przesunął po zebranych, jakby przypominając sobie ich twarze i dopasowawszy je do imion, lokalizował w pamięci. Cichym, zamyślonym głosem, z którego bił smutek, płynący jednak z nieujawnionej jeszcze wewnętrznej mocy, wypowiedział pierwsze zdanie.
- A cóż ja mogę powiedzieć?
Nie tego oczekiwano, nie na to liczono. W tej krótkiej chwili autorytet kapłaństwa, całej hierarchii, a może i Boga w osobie jego głównego przedstawiciela, doznał lekkiego wstrząsu, który mógł jednak przeminąć bez dalszych konsekwencji.
- Któż to uczynił? Bóg? A może jego przeciwnik?
W tych głosach niósł się lęk, wpajany w różnych formach od niepamiętnych czasów, nie tylko w naród, ale i w jego przywódców.
- Męczycie mnie, modlę się wciąż do Pana.
- Tylko nic z tych modłów nie wynika. - Tak mocne słowa tutaj jeszcze nigdy nie padły. Wypowiedział je najmłodszy wiekiem, jego odwaga wzrastała wraz z pozorną bezradnością Kajfasza, który zwrócił na niego wyblakłe, starcze oczy i – podczas, gdy wszyscy oczekiwali, że zmiażdży zuchwalca - po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, uśmiech rozprostował zmarszczki na jego twarzy. Nie odezwał się jednak.
- Widzisz przecież co się stało. – W tej sytuacji inni poparli odważnego, a może naiwnego towarzysza.
- Co dalej?
- Jak nam postępować?
- Co ludzie powiedzą?
- Czekamy na twoje słowa.
Presja wzrastała. Ruchem ręki Kajfasz uciszył narastający gwar, dając znak, iż będzie mówił. Początkowo schylony jeszcze, niegłośno, w skupieniu rozważając wypowiadane słowa. Uśmiech zniknął z twarzy, lecz pozostał w stopniowo napełniających się blaskiem oczach. Świece przygasły w oczekiwaniu, można było nawet usłyszeć nikłe echa delikatnych stąpnięć, drapiące zapadła nagle głęboką ciszę, lecz nikt nie zwrócił na nie uwagi.
- No cóż... Świątynia Pańska stoi. Tak jak stała. Czy coś uległo zmianie?
- Ale przez trzy dni jej nie było! Góry kamieni za to. I pnie cedrowe, nawet ładnie poukładane. Porządna robota. Któż to uczynił? - przejęte, niespokojne głosy.
- Nie było. Ale jest. Powtórzę, czy coś zmianie uległo? - Ironia w tonie głosu była zauważalna.
- Ale nie było! – Zdumione, zagubione okrzyki
- Ludzie widzieli, wszyscy, dość czasu mieli żeby się napatrzeć!
- Dość, nie dość. Było, nie było. Widzieli, a może i nie. - Schylił się i podniósł niewielkiego kota o czarno białym umaszczeniu, który pojawił się nie wiadomo skąd i teraz uniósłszy pionowo ogon, przymilnie ocierał się o jego nogi, pomiaukując z cicha. Osadzone w podniesionym łebku żółto zielone, świdrujące oczy, szukały spojrzenia człowieka.
- Co ty opowiadasz?! Oszalałeś? Jak nie widzieli? - Zamieszanie i zdumienie wypełniło salę, choć jej trwające w niezmąconym spokoju solidne mury wydawały się świadczyć o czymś innym.
Głaszcząc mruczące stworzenie, patrzył na nich ze smutkiem i nieukrywanym lekceważeniem jak ojciec na rozwrzeszczane dzieci. Jakby im to wyjaśnić, przekonać. Chociaż właściwie po co? Ludzi dzielił na tych, którzy rozumieją i tych, którzy nigdy rozumieć nie będą. I jednym i drugim, wszelkie tłumaczenia były niepotrzebne. Zawsze był głęboko przekonany, iż otaczał go tylko ten drugi gatunek; teraz zyskiwał kolejne potwierdzenie. Nie zdziwiło go to.
- Było, minęło. Świątynia stoi? Stoi. Zapomną. Wszystko zapomną. Nie takie rzeczy zapomnieli. Cóż to ludzie... marionetki w rękach Boga, nic więcej, czas mija, lata przechodzą, płyną, odchodzą... bez śladu często, bez pamięci, mrok je okrywa, niebyt, przemija wszystko... Któż uwierzy kiedyś w takie świadectwo... O zmiłowanie prośmy Pana.
- Ale jakże to, zapomną, wciąż mówią o tym!
Starzec przymknął oczy. Wydało mu się, że gdzieś tam, z zakamarków pamięci, a może z innego wcielenia i świata, wyjrzały inne wspomnienia lub proroctwa, o innych ludziach, wydarzeniach, słowach, innych czasach, innej rzeczywistości, ale czy lepszej, piękniejszej, mądrzejszej? Tego nie mógł sobie uświadomić. Niewyraźne obrazy, wizje, walki jakieś, powstanie, tętent koni, odgłos uderzeń, krzyk mordowanych, krew. I świątynia zburzona, choć jeszcze nie teraz, lecz bardzo naturalnie, rękoma Rzymian, tak doszczętnie zburzona, że już nigdy nie zostanie odbudowana. I Pan ukrył swe oblicze, opuścił lud swój wybrany. Ktoś obcy tu nadszedł, zamieszkał, panował i wciąż walka, walka, krew, tak wiele przelanej krwi, mordów i krzywd. W imię kogo? Któż na to zezwolił, kto błogosławił?
Otrząsnął się, wizja odeszła. Wróciły płaskie, odrealnione maski twarzy kohenów oczekujące wyjaśnień, maski chwilowo obsadzonych na deskach tej drugorzędnej sceny nieważnych aktorów, a właściwie bezwolnych statystów, nieznających nawet swojej podrzędnej roli, pozbawionej jakiegokolwiek istotnego znaczenia i którym łaskawa przestrzeń tej wspaniałej Świątyni, pozwalała w sobie egzystować.
- Dziś mówią, jutro też będą, a za miesiąc, za rok zapominać zaczną, a cóż to za czas wielki w oczach Najwyższego? Rok, dziesięć, sto lat... Chwila niebyła, oka mgnienie, sen taki... a we śnie wszystko zdarzyć się może, taka Jego wola, a pamięć zawodna jest, niestała, ulotna...
- Ale zapiszą, opowieść przekazywać będą, synom opowiadać! - rozlegały się zewsząd okrzyki.
- Opowieści w mity, w baśnie się zamieniają, później nikt w nie już nie wierzy. - Tu chciał coś dodać,spojrzał jednak w kocie oczy i jakby one wstrzymały dalsze słowa.
- Ale zapiszą, przekażą, księgi powstaną...
- Księgi powiadasz? Księgi... Tak, powstaną... to możliwe... ale co w nich zapiszą - nie wiadomo. Aha, Joramie, zebrałeś wszystkie zwoje Jaszera? - zwrócił się do jednego z otaczających.
- Tak, te które udało mi się znaleźć.
- I zrobiłeś co należało?
- Tak. Spaliłem.
- Dobrze.
- Kajfasie! A czemuż palić je trzeba było? - Znów to bezmyślne zdumienie, te bezrozumne pytania, znów wyjaśniać sprawy tak proste, tak oczywiste...
- Za dużo zaklęć w niej było, za dużo... I działały niektóre. Sprawdziłem.
- I dlatego trzeba było ją zniszczyć? Przecież tam też Bóg...
- Zostaw Boga. A Księgi Wojen Pana Naszego odnalazłeś, Joramie?
- Tak, kupiłem od jakiegoś obwiesia, ale jeden zwój był tylko. Spaliłem.
- Należało tak zrobić. Niebezpieczna była. Bardzo niebezpieczna.
- Czemu?
- Bo nie taką historię, nie taką prawdę głosiła, nie taką jak trzeba, a nie wolno ludziom w głowach mącić, nie wolno. Prawda jest jedna, tylko jedna i od jednego Boga pochodzi i w Torze naszej została zapisana. A reszta cała istnieć nie powinna. I my tej prawdy strzec będziemy, bo po to tutaj jesteśmy. I ustrzeżemy, za każdą cenę, z której zresztą żywoty nasze nie są ceną najwyższą. - Mówił teraz mocnym, władczym tonem z uniesioną dumnie głową. Wyciągnięte, kościste, smukłe palce jednej ręki zdawały się podtrzymywać Wszechświat, który bynajmniej nie zdawał się być nadmiernym ciężarem, druga przyciskała do piersi kota, który obserwował go z wytężoną uwagą.
- Ale Bóg...
- Bóg?! Co Bóg?! - Potężny głos zdawał się rozbijać grube belki sklepienia, przenikać ściany i ogarniać całą Judeę, cały świat. - Zostawcie Go w spokoju, tak jak On nas zostawił! On już swoje zrobił, wystarczy, zapisano, mamy to i nic więcej nie potrzeba, teraz my wiemy co dalej należy. - Głos zaczął opadać, palce zwiotczały. - A może i On działa dalej, ale... sam już nie wiem... nie widać tego, los narodu ciężki, wrogów, ciemiężycieli wokół tylu, gnębią nas, prześladują, niewola i ta świątynia… Ale jeśli nawet On o nas zapomniał, to my o Nim pamiętać będziemy, zawsze będziemy, bo to jest nasze przeznaczenie, powinność, bo jak Jego zabraknie to i nas zabraknie, niepotrzebni będziemy, znikniemy, rozpłyniemy się w niebycie i nikt nawet dobrym słowem nas nie wspomni... nie przeklnie nawet... - Teraz mówił cicho w zamyśleniu, wpatrując się w nieprzeniknioną szarość przeciwległej ściany, a może w to, co skrywało się za nią.
- To prawda tak rozpłynąć się może? - Po krótkiej chwili uderzyły znów te nierozumne pytania.
- Może tak, a może i nie... gdybyśmy tak jeszcze wiedzieli co nią jest...
- Jakże tak? Mamy Pisma Jego, opis czynów, zdarzeń, nauk, przykazania. Wiemy jak ofiary składać i...
- Mamy, mamy. Słowa, słowa, słowa. Litery i znaki, których odczytać nie umiemy, zrozumieć tym bardziej, powtarzamy wciąż to samo, przez wieki to samo, a sens tego zatraciliśmy już dawno, niepotrzebne ofiary, niespełnione modlitwy, puste słowa… wiara nasza.
- Jakże tak możesz mówić, Kajfaszu? Cóż my tedy myśleć mamy?
- A któż ci myśleć każe?! Powinność swoją masz wypełniać, Pana swego bać się i kochać! - Obdarzony ponownie nienaturalną mocą i siłą głos, przypominał teraz potęgę gromu. Najbliżej stojący, ogarnięci strachem, cofnęli się instynktownie. - Tylko tyle! A za to życie masz dostatnie i szacunek ludu, zresztą całkowicie niezasłużony. Ot i wszystko.
- Tylko dlatego?
- Dla ludzi to robimy, im to potrzebne, nie mogliby, nie umieliby żyć inaczej.
- Jesteś pewien? - Ktoś zawsze zada takie pytanie, zawsze będzie wątpił. I przewidzieć nie sposób, do czego wątpliwość doprowadzić potrafi. A może i Najwyższy zwątpił w pełnię swojej boskości i w takiej chwili stworzył ten świat materialny i urągając sobie samemu, zasiał w nim zło i głupotę.
- Skończmy tę rozmowę, niedobra ona... - głos cichł stopniowo, siwa głowa opadła na piersi. Wiedział, że powiedział zbyt wiele, ale było mu to obojętne, zapomną. - Jutro, a może za kilka dni wszystko będzie tak, jak było przez wieki. I nie mówmy o tym więcej, bo nie ma o czym mówić, nic się nie wydarzyło. Zapomnijcie. Pamiętajcie jednak aby niczego nigdzie nie zapisywać i nie wspominać, ludziom nie zezwalać na to, a gdyby mówili – odpowiadać, że urojeniem, wymysłem i kłamstwem to jest, Najwyższy potępi, karę ześle... jeśli chcecie żyć jak dotąd, jeśli chcecie być Bogu posłuszni, jeśli ten świat ma istnieć.
Zgromadzeni ucichli, spoglądając na siebie z niepewnością. Kajfasz czekał. Wiedział, że muszą się z tym oswoić, pogodzić. A potem zaakceptują, radzi, że ktoś za nich pomyślał i podjął decyzję, nie obarczając ich tak nadmiernym ciężarem. Wiedział, że potrzebny jest czas, chociaż trudno było osądzić dokładnie ile. Ale tego towaru akurat nie brakowało.
Nagle jeden z kohenów odezwał się, choć go o to nie prosił i jego wystąpienie w tych okolicznościach mogło być uznane za niestosowne.
- A ja widziałem przez te dni, tam... no... tam, gdzie ona powinna być, stał jeden taki, modlił się chyba, ręce czasem unosił, jakby siły zbierał lub przekazywał, Boga chyba wzywał. W niebo spoglądał często, słowa jakieś wypowiadał i twarz natchnioną miał, wyraz niezwykły, nie wiem jak opisać, jakbym nagle zwierciadło zobaczył bez odbicia...
- Sam był? - ktoś zapytał.
- Nie, kręciło się kilku wokół niego, wyglądało jakby uczniowie, z szacunkiem się odnosili, wodę, jedzenie przynieśli, płaszcz wieczorem... Za każdym razem jak tam poszedłem, to go widziałem. Stał wciąż niestrudzenie w podobnej pozie.
- Inni też widzieli?
- Pewnie, czemu nie? Chciałem zagadać, ale nie odpowiadali. Patrzyli tylko, co ten jeden robi, tak jakby mistrzem ich był, czy nauczycielem jakimś.
- I tak przez cały czas? - Kogoś interesowało to ponad miarę.
- Przez cały czas.
- Ciekawe... kto to mógł być? - Zainteresowanie stopniowo rosło.
Kajfasz milczał, choć słuchał z wytężoną uwagą. Jakieś obrazy, reminiscencje z przyszłości chyba, przesunęły się znów przed jego zmąconym wzrokiem, ktoś winien był umrzeć za naród, ale kto, po cóż, dlaczego, tłum ludzi, sąd jakby, ale kogo sądzić mogą, okrzyki, niewyraźne jednak, niezrozumiałe, on sam coś rozkazuje, ale co, dlaczego, kohorta rzymska, prowadzą kogoś, burza nadciąga, wzgórze, czaszka z pustymi oczodołami pochyla się nad nim, zwiastuje, odejdź maro, to pewnie jego, Zwodziciela sprawka, coraz większe zmęczenie, ale jeśli to prawda, może być i tak, kto to mówił? - Zmrużył oczy, aby dojrzeć twarz osnutą półcieniem – Jalam, syn Elifaza, za głupi żeby kłamać, jak wszyscy zresztą, trzeba coś przedsięwziąć, pilnować, dowiedzieć się szczegółów, to może być ważne, tylko dlaczego muszę myśleć za nich wszystkich...
- Jalamie, weźmiesz do pomocy Symeona i będziecie go śledzić. Potem wszystko mi opowiecie.
- Zrobimy jak każesz.
- A czemu mamy go śledzić – Głos z tyłu wyrwał się z kolejnym pytaniem. – Przecież on z naszych.
Oczy Kajfasza ukryły się za powiekami, nie ze zmęczenia tym razem lecz rozpaczy. Nie mógł jej okazywać, nie on. - Jakże ten naród ma przetrwać – przemknęło mu przez myśl – skoro jego przywódcy najprostszych spraw nie pojmują. Czy zawsze tak było i tak będzie? Może Najwyższy się ulituje i ześle światło w ich bezmyślne serca, może zechce nawet teraz podjąć próbę nauczenia ich czegoś, za pomocą mych niegodnych ust?
Jego spojrzenie znów rozbłysło, wspomagane żółto zielonym blaskiem przenikliwych, nieruchomych ślepi, bijących z wysokości jego piersi i hipnotyzujących prawie otaczających go kohenów. Plecy rozprostowały się, głos brzmiał dźwięcznie i z mocą.
- Wszystko trzeba mieć pod kontrolą, o wszystkim wiedzieć, najlepiej o każdym, co robi, co myśli, czego pragnie. Szpiegowanie i donosicielstwo jest podstawą bytu narodu i państwa. Jak chce się rządzić, to tak trzeba. Tylko, kto ma pilnować strażników? - Na krótką chwilę zaduma i zwątpienie jakby, wkradło się w jego władczy ton. - Kontrolerów, nadzorców, poborców, a na dokładkę to same szuje. Hm... Pewnie w przyszłości wymyślą lepsze metody. A na razie my ich pilnować musimy i znać tego, kto choć trochę wyłamuje się z ogólnych norm postępowania, jest inny, coś chce głosić, coś ma do powiedzenia i najgorsze, jeśli myśli i rozumuje samodzielnie, nie słucha i nie korzy się przed władzą. Czyli przed nami. Wszystko o nim wiedzieć, żeby w odpowiedniej chwili... no, to już nie wasza głowa. Rozumiecie? - Głos znowu wstrząsał kamiennymi ścianami Świątyni Pańskiej.
- Tak – Potwierdzający, lękliwy szmer ozwał się skwapliwie.
- A najlepiej, żeby wszyscy ludzie nawzajem się pilnowali. I donosili na siebie. Poszczuć ich trzeba. Skłócić. System cały stworzyć odpowiedni i wmówić, że sami nie tylko go chcieli, ale że jest on ich upragnionym dziełem, o którym marzyli, o które starali się i walczyli. I rotacja. Dziś jesteś strażnikiem, panem, rządzisz, kradniesz, w imieniu ludu rzecz jasna, a jutro może już nie. Jutro możesz być po drugiej stronie. Ofiarą. Więc musi się wysługiwać i szybko nachapać, kosztem każdego kogo się da. I dużo. A dużo po to, żeby dla nas przede wszystkim starczyło, bo przecież o nas zawsze chodzi, dla nas ma ciągnąć - to ochłapy dostanie. Jeszcze podziękuje i kłaniać będzie. A jak się nie podoba, to szybciej poleci na drugą stronę. A tego by nie chciał. Musi się więc starać. I gnębić swoich. Dla nas. A my im wmówimy, że to dla ich dobra, że na tym polega wolność i sprawiedliwość, może nawet boska. I część chociaż będzie w to wierzyć, bo będą chcieli wierzyć, bo człowiek to by tak chciał, żeby było dobrze, uczciwie, sprawiedliwie i spokojnie. Zawsze byli tacy, co to wykorzystywali... I będą. I władza im przynależy. I za to lud im zapłaci czcią i poważaniem. Aha, i każdy może być raz tu, raz tam. A jak nie on, to jego rodzina, krewni, więc nie będzie walił w ten system, bo nawet jak go będą łoić, to pomyśli, że on też coś z tego ma albo mieć będzie. Albo jego brat czy syn. Nie wystąpi przeciw nim. I nadziei żadnej mieć nie może na zmianę i wierzyć musi, że spotyka go to, co najlepsze. I że Bóg tak chciał. Tak... Postęp tu się musi dokonać. Lepiej okupować własny naród. Taniej wyjdzie.
Zgromadzeni trwali w milczeniu, znać było, że ważą jego słowa. Nikłe cienie uśmiechów, rozświetlające ich ponure i zimne twarze świadczyły, że słowa padły na sprzyjający grunt, będą miały gdzie zapuścić korzenie i można oczekiwać plonów.
Kajfasz wstał. Wszystko już zostało powiedziane, kolejne ziarna zostały zasiane, teraz wystarczy czekać. Przywołał najwierniejszego z kohenów, równie starego jak on sam i być może równie rozumnego. Wyszli razem. Przebywszy wąski korytarz, potem drugi, znaleźli się przed jego izbą. Wewnątrz czekało wygodne łoże, mające nieść ulgę zmęczonemu ciału. Rozejrzawszy się instynktownie, weszli, starannie zamykając drzwi.
Zmierzch jak zawsze zapadał szybko. Mury świątynnych budynków ogarnął wieczorny spokój. Tylko dalekie poszczekiwania psów, zakłócały powoli nadciągającą ciszę. W niewielkiej izbie zapłonęła świeca i dwie postacie pochyliły się ku sobie, sposobiąc do odbywanej każdego wieczoru rozmowy. Wiele lat temu wykształcili taki obyczaj, rytuał prawie, zawsze przestrzegany, choć nigdy jawnie sobie nie nakazany, ale nawet oni, i to w tak odosobnionym, dobrze strzeżonym miejscu, woleli rozmawiać niezbyt głośno, nie życząc sobie żadnych świadków, nawet w postaci kota, który siedząc podejrzanie blisko, taksował ich nazbyt przenikliwym spojrzeniem.
- Poszedł... Tu nie Egipt, święty nie jesteś. Jak cię złapię...
Kot oddalił się bez zbędnego pośpiechu, wiedząc doskonale, że schwytanie go przekracza możliwości zgarbionego wiekiem człowieka.
- Odpuść. Przyniosłem go tutaj, chociaż właściwie nie wiem dlaczego. Tak jakby... Nie pamiętam... Zresztą, nie nadaje się na ofiarę. - Kajfasz trzeźwo ocenił sytuację.
- Ale skórka na okład, na nerki, jak najbardziej.
- Pan cię uzdrowi! - Wzniesiona dłoń miała wzmocnić wymowę tych słów.
- Przestań, pomyliło ci się. Ja z branży, zostaw tę śpiewkę dla ludu. – Towarzyszący mu kohen uśmiechnął się wyrozumiale.
- Wybacz. Starość, wiesz jak to jest, zmęczenie. – Mówiąc to opadł na szerokie łoże z westchnieniem ulgi. - Myli mi się. Mam nadzieję, że choć trochę zrozumieli co mówiłem i wszystko potoczy się jak należy. Muszą coś w końcu zrozumieć. - Dodał z pewnym wahaniem, jakby teraz wstydząc się wypowiedzianych niedawno słów, a może pokładanej w nich nadziei.
- Na pewno. - Inne zakończenie zapowiadałoby koniec świata. Ich świata. Obaj wiedzieli o tym.
- Ludzie boją się nowego, boją się nieznanego. Tak już jest. Przyjmują tylko to, co znają i to chętnie przyjmują. Nie pragną zmian, nowe przenika trudno, albo wcale. Nie zauważą, nie pomyślą, a jeśli nawet, to szybko zapomną lub wytłumaczą w znany sobie sposób, znanymi pojęciami. Nawet takie wydarzenie. Na szczęście. Bóg wiedział co robi. Gdyby przyjęli, zaakceptowali powstanie czy zajście czegoś tak odmiennego, musieliby zacząć się zastanawiać, rozważać, wątpić, a z tego wszelkie zło powstaje. Bo nie wiedzieliby od razu jak reagować. A tak, to odruchowo, nieświadomie prawie, umysł widzi znaną koleinę i wchodzi w nią, już nie ma problemów, wie jak dalej, zadowolony, myśleć nie trzeba, wątpić, jest dobrze. I zamek się zatrzaskuje. Schwytany.
- Takie klatki.
- Może i tak... Wejść wejdziesz, ale opuścić je już trudno, nie każdemu się uda. Oj, Boże... Wszyscy w nich siedzimy. Jedne są mniejsze, drugie większe, ocenić trudno. Klatka może sięgać do nieba, ale pozostanie klatką. A i pręty widzi niewielu... - Kajfasz mówił coraz ciszej, coraz bardziej zwracając się do samego siebie. Za oknem trwała już noc.
- Zawsze tak było?
- Któż to wie... Też o tym myślałem. Adam i Hawwa na początku kombinowali, stracili, Habel też zdanie własne miał, o nagrodzie dla sprawiedliwych i karze dla złych mówił, o innym świecie, jeszcze miłość w to biedak zaprzągł, zginął, brat rodzony go zabił. Hm... Noah już nie za bardzo, pił zbyt wiele, ale Awraham to się nawet kłócił z Panem o te miasta, nieźle mu szło. Dyplomata, wytargował. Tylko jaki miał w tym interes? I gdzie się tego nauczył? Nie miał przecież gdzie, początek świata dopiero był. Żeby tak o swego syna walczył. To nie. Zarżnął by... A o grzeszne miasta to potrafił. I to ma być... Ech... A czy tak było? Nie wiem, ale pewnie będzie. Wszystko co raz się wydarzyło powtórzy się kiedyś, może tylko inaczej nieco. Niech się stanie wola Twoja Panie.
- I Bóg chciał, aby człowiek był takim? Dziwne...
- Wiesz myślę, że to nie tak... popraw mi poduszki... ciężko... myślę, że Jemu nie chodziło, by ludzie tak bezwolni, posłuszni byli, barany, owce stworzył przecież, na cóż jeszcze i my tacy. Tylko żeby bogów innych nie słuchali, a byli przecież oni, gdzieś, tam, kiedyś, bogowie inni być musieli, nie wierzysz chyba że wąż, to długi taki, śliski... Baal chociażby, pierwsza i ostatnia Tory litera, to na czyją cześć Ona spisana została? A pierwsze imiona? Habel, Jabel, Tubal? Kogo wspominają, cześć oddają? Michael, Gabriel czy Uriel, z El, Elohim później były. Co mnie w tym boku... Tą jeszcze popraw... A konkurencja mogła coś lepszego zaproponować. I cóż by On wtedy począł, ten nasz Bóg? Któż by poszedł za Nim? Ofiary składał? Strachem trzeba, tylko tak, strachem trzymać naród, no, sam wiesz za co, a głośno to oczywiście wołać, że to miłość, sprawiedliwość, prawo. Może się uda, lud durny być musi, zawsze tak będzie, każda władza tego pragnie i dziś i na wieki wieków. Wygrał. Cóż, zwycięzców trudno sądzić, oni piszą dzieje, historię i któż to wiedzieć może jak tam naprawdę niegdyś bywało, dawno tak przecież... i głośno mówić wszystkiego nie wolno, powtarzać tylko, powtarzać, co kazali. I nie myśleć, nie myśleć, bo... Tak... A może i On się bał. Skoro stworzył nas na swoje podobieństwo to i Jemu uczucie takie obcym być nie mogło, nie mogło... hm... Samotność niedobra jest... Swoją drogą, ciekawość bierze, a cóż by było, gdyby przegrał ten Bóg nasz, gdyby się nie udało. A mógł. Może to drobiazg jaki, przypadek sprawił, cień odszedł... Gdyby Adam tchórz taki nie był, po krzakach się nie chował, za drzewa, tylko wyszedł jak mężczyzna i nie skamlał ze strachu, to kto wie... Nie domyślił by się Bóg może. A gdyby się i domyślił, Bogiem był przecież, to ucieszyłby chyba, że męża prawdziwego stworzyć Mu się udało, dzielnego, co chce i potrafi o swoje zadbać. I dumny może byłby z niego i pomyślał, że szkoda go tracić. Nie wygnał by, nie wygnał. A ten jeszcze na kobietę zwalał, ale cóż, nikt go nie uczył, takim go stworzył, a potem karze, do siebie pretensje mieć powinien, trzeba lepiej było zrobić, za jeden owoc taka kara. A ten wąż to był im jakby bliższy, im, ludziom znaczy, jakby jednak po ich stronie, wspólnego coś mieli, oni nadzy, on przebiegły, ale słowo to samo, arum znaczy, źle później tłumaczyli, fałszywie, bo przecież nie mogli być aż tak podobni, żeby słowem tym samym opisać... Co to mnie w tym boku...
- Mogło być inaczej?
- Pewnie mogło... Kto wie... Ale w ostateczności inne klatki by były. Co za różnica w końcu? Nasze pręty, to nasze Prawa, które On ustanowił, to ograniczenia naszych ciał, mowy, myśli, serca, a i granice naszego widzenia, rozumienia i całego świata. Boga też. I Słowa. A wyjść poza nie nie potrafimy. Może On jeszcze gdzieś dalej, poza tym światem i naszą ziemią istnieje, choć rzec tak nie można, bo istnienie z tego świata płynie. A co dalej – serce nasze nie obejmie. Wszystko w Torze się zawiera, w jej sercu, serce, lamed i bet, jej ostatnia i pierwsza litera. I tylko to, ten nasz świat, w nich cały zamknięty, przez nie stworzony. Wszystko tylko obrazy jakby palcem po piasku pisane. Pochylisz się, napiszesz, a tchnienie wiatru, zasypie, uniesie... Ruah... Przeminie wszystko i my też. A tego, co chwila ta niesie, chwila, w której teraz właśnie istnienie nasze i życie się odbija, odczytać nie umiemy, pojęć, słów nam odpowiednich brakuje, to i myśli splątane, jako owce na wielkim wzgórzu błądzą, beczą, łby unoszą ku górze, wzrok błagalny, wejść chcą, a sił nie staje. Stromizna taka, ślisko, drogi nie ma, skała pod kopytem. Wkoło chodzą, spadają. Klatka... Hm... Olam... a cóż to znaczy? Znaki cztery jak cztery świata strony, choć dwóch brakuje. A dziś litery tylko i dziś powiemy, że to znaczą, a kiedyś dawno pewnie co innego mówili. Przecież rozumienie do słów przypisywane się zmienia, język Adama, Mosze inny być musiał, słowa te same, ale co skrywały, co w sercach przodków naszych odtwarzały, rodziły, wizje jakie, prawdy, skąd wiedzieć mamy, tyle lat minęło, epoka cała, oni byli inni niż my, i na pewno inni niż ich sobie dziś wyobrazić możemy. A Bóg... Tak... jakże to być wtedy mogło, czas minął i minie jeszcze. A kiedyś ludzie nowi się narodzą, swoje myśli w słowa pradawne ubiorą i bić się o nie będą, zabijać w Imię Jego. O mgłę, o złudę, którą stworzą sami, niewiedzą swoją, pragnieniem, wiarą, a i nadzieją pewno. I strachem. Nauczyłeś nas go, wpoiłeś, dziedzictwo nasze... Pomóż mi wstać, ech boli, to, co mówiłeś? Skórka? A stroną którą przykładać?

Awatar użytkownika
eka
Moderator
Posty: 10470
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

Re: Świątynia

#2 Post autor: eka » 05 maja 2015, 18:34

I po lekturze, jaka szkoda, bo fascynująca historia kiedy się kończy, wyzwala pragnienie poznania fabuły czasu następnego dnia, lat, wieków - już nieopisanych w Twoim opowiadaniu.
Ale w zasadzie... :myśli: przecież je znamy, prawda?

Ktoś w komentarzach pod Betesdą napisał, że pojawił się prozaik z prawdziwego zdarzenia, Świątynia z całą mocą ten fakt potwierdza. Szukam określenia przynależności gatunkowej tego opowiadania i naprawdę nie da się jednoznacznie, jednym terminem, tej prozy dookreślić. Beletrystyka historyczna? Zapewne. Fantastyka naukowa - jak najbardziej. Wymiar biblijny, teologiczny, filozoficzny, polityczny, językowy - o tak! Mnóstwo pytań i smaczków. Bardzo, bardzo wiele płaszczyzn odniesienia. Po raz drugi wyjście z koleiny w świat równoległy.
Czyta się płynnie, narracja żywa, interaktywna, bo co rusz czytelnik sprawdza sam siebie, swoją biblijną wiedzę w kontrze do przedstawionych dialogów i sytuacji.
Końcówka - rozmyślania Kajfasza i jego rozmowa ze starym kapłanem - to niemal zbeletryzowany esej o treści filozoficzno - religijnej.
Próba podsumowania historii człowieka i lokalnego Boga, który walczył o zwycięstwo.
Marnie, my ludzie, wg tego opowiadania się sytuujemy, ale czy była/jest alternatywa?
Gorgiasz pisze:- Mogło być inaczej?
- Pewnie mogło... Kto wie... Ale w ostateczności inne klatki by były. Co za różnica w końcu? Nasze pręty, to nasze Prawa, które On ustanowił, to ograniczenia naszych ciał, mowy, myśli, serca, a i granice naszego widzenia, rozumienia i całego świata. Boga też. I Słowa. A wyjść poza nie nie potrafimy. Może On jeszcze gdzieś dalej, poza tym światem i naszą ziemią istnieje, choć rzec tak nie można, bo istnienie z tego świata płynie. A co dalej – serce nasze nie obejmie.
Bardzo, bardzo dobre opowiadanie.
:bravo:

Awatar użytkownika
Gorgiasz
Moderator
Posty: 1608
Rejestracja: 16 kwie 2015, 14:51

Re: Świątynia

#3 Post autor: Gorgiasz » 05 maja 2015, 19:30

Bardzo się cieszę, że opko zyskało Twoje uznanie. Z podziękowaniem.
Ale w zasadzie... przecież je znamy, prawda?
Znamy pewną wersję (a i to, często z dość istotnymi, modyfikacjami między różnymi przekładami, i więcej, między zrozumieniem terminologii oryginałów), która została przyjęta. To, co przedstawiam, to oczywiście fikcja, ale są tu wplecione pewne wątki, które z takich czy innych powodów najczęściej umykają uwadze; niektóre znajdują historyczne oparcie w apokryfach, inne w precyzyjnym i nie ulegającej ustalonym ścieżkom interpretacji, podejściu do Pisma.
Szukam określenia przynależności gatunkowej tego opowiadania i naprawdę nie da się jednoznacznie, jednym terminem, tej prozy dookreślić.
W języku polskim to rzeczywiście trudno znaleźć. Ja to określam jako „theological fiction”, ewentualnie z domieszką „philosophical fiction”. W strefie anglojęzyczne funkcjonują takie określenia.
Końcówka - rozmyślania Kajfasza i jego rozmowa ze starym kapłanem - to niemal zbeletryzowany esej o treści filozoficzno - religijnej.
Bo to nosiło pierwotnie taki charakter. To (w zamierzeniach) najistotniejsza część. Reszta jest dorobiona, aby przybrało formę opowiadania.

Awatar użytkownika
eka
Moderator
Posty: 10470
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

Re: Świątynia

#4 Post autor: eka » 05 maja 2015, 23:45

Gorgiasz pisze:ale są tu wplecione pewne wątki, które z takich czy innych powodów najczęściej umykają uwadze; niektóre znajdują historyczne oparcie w apokryfach, inne w precyzyjnym i nie ulegającej ustalonym ścieżkom interpretacji, podejściu do Pisma.
Bardzo pobieżnie, w zasadzie wybiórczo znam Księgę, zatem nie mam szans na wykrycie tych wątków, możesz je wskazać?
Nie ma chyba w NT żadnej wzmianki o rozłożeniu Świątyni Jerozolimskiej przez Jezusa, prawda?
Zastanawia mnie sposób jej przeniesienia, pragmatyzm w rozkładaniu.
----------------------------------------
Burza się u mnie zaczyna. Leje jak cebra. Wrócę, nie chcę zmoknąć. :)

Awatar użytkownika
eka
Moderator
Posty: 10470
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

Re: Świątynia

#5 Post autor: eka » 06 maja 2015, 14:19

Gorgiasz pisze:- Ludzie boją się nowego, boją się nieznanego. Tak już jest. Przyjmują tylko to, co znają i to chętnie przyjmują. Nie pragną zmian, nowe przenika trudno, albo wcale. Nie zauważą, nie pomyślą, a jeśli nawet, to szybko zapomną lub wytłumaczą w znany sobie sposób, znanymi pojęciami. Nawet takie wydarzenie. Na szczęście. Bóg wiedział co robi. Gdyby przyjęli, zaakceptowali powstanie czy zajście czegoś tak odmiennego, musieliby zacząć się zastanawiać, rozważać, wątpić, a z tego wszelkie zło powstaje. Bo nie wiedzieliby od razu jak reagować. A tak, to odruchowo, nieświadomie prawie, umysł widzi znaną koleinę i wchodzi w nią, już nie ma problemów, wie jak dalej, zadowolony, myśleć nie trzeba, wątpić, jest dobrze. I zamek się zatrzaskuje. Schwytany.
- Takie klatki.
Bardzo oryginalny pomysł autorski to geneza owej kwestii. Manipulowanie informacją, negowanie faktu zniknięcia Świątyni dla "dobra" rządzących i rządzonych. Klatki, no właśnie.
Pierwszą z nich jest klatka czasu teraźniejszego dla świadomości, nie ma ucieczki, i dlatego wmawianie jest takie skuteczne.
:kofe:

Awatar użytkownika
Gorgiasz
Moderator
Posty: 1608
Rejestracja: 16 kwie 2015, 14:51

Re: Świątynia

#6 Post autor: Gorgiasz » 06 maja 2015, 19:56

Bardzo pobieżnie, w zasadzie wybiórczo znam Księgę, zatem nie mam szans na wykrycie tych wątków, możesz je wskazać?
W tej części nie ma ich wiele. Przede wszystkim to istotny wątek kota, którego postać jaką przybrał bóg JHVH.
„Pierwszy archont splamił ją i spłodził z nią dwu synów, pierwszego i drugiego, Elohim i Jahve. Elohim miał twarz niedźwiedzia, zaś Jahve twarz kota. Jeden był sprawiedliwy, drugi zaś niesprawiedliwy.” / Apokryf Jana 24.15 ; „Biblioteka z Nag Hammadi” Wydział Teologiczny Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach ; Katowice 2005/
Nie ma chyba w NT żadnej wzmianki o rozłożeniu Świątyni Jerozolimskiej przez Jezusa, prawda?
Prawda.

Awatar użytkownika
eka
Moderator
Posty: 10470
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

Re: Świątynia

#7 Post autor: eka » 08 maja 2015, 16:18

Gorgiasz pisze: Elohim miał twarz niedźwiedzia, zaś Jahve twarz kota. Jeden był sprawiedliwy, drugi zaś niesprawiedliwy.” / Apokryf Jana 24.15
Kota? Apokryfy - na ile inny byłby świat kultury judeochrześcijańskiej, gdyby je do kanonu wrzucono?
Dzięki za wyjaśnienie.
:kofe:

Awatar użytkownika
alchemik
Posty: 7009
Rejestracja: 18 wrz 2014, 17:46
Lokalizacja: Trójmiasto i przyległe światy

Re: Świątynia

#8 Post autor: alchemik » 08 maja 2015, 18:08

Gorgi, ja ci to jeszcze skomentuję, jak się zbiorę.
Na razie kontempluję.
Już zaplułem cały monitor.
Zauważyłem, że tkwisz w mitologii judeochrześcijańskiej.
Dobry jesteś z Pisma, w przeciwieństwie do mnie, ateisty, który to Pismo poznawał, żeby nie wyjść na głupka.
A tak (nawiasem mówiąc), przeczytałem na HuH jeden tekst o kosmicznym statku pokoleniowym.
To twój?
Bo tak jakoś mi pasuje tematyką i stylem.
Nie bój się, możesz odpowiedzieć, bo już go zrecenzowałem.
* * * * * * * * *
Jak być mądrym.. .?
Ukrywać swoją głupotę!

G.B. Shaw
Lub okazywać ją w niewielkich dawkach, kiedy się tego po tobie spodziewają.
J.E.S.

* * * * * * * * *
alchemik@osme-pietro.pl

Awatar użytkownika
Gorgiasz
Moderator
Posty: 1608
Rejestracja: 16 kwie 2015, 14:51

Re: Świątynia

#9 Post autor: Gorgiasz » 08 maja 2015, 21:06

Ad. eka
Kota? Apokryfy - na ile inny byłby świat kultury judeochrześcijańskiej, gdyby je do kanonu wrzucono?
No cóż, kot to wszędobylskie i bardzo tajemnicze stworzenie. Jego powiązanie z bóstwem nie dziwi, w końcu w obszarze wpływów egipskich był uważany za święte (cokolwiek miałoby to znaczyć) zwierzę. W tym cytacie bardziej zastanawia mnie obecność niedźwiedzia.
Czy świat byłby inny? Nie sądzę. Nie zapominajmy, że są różne kanony, a poza tym niektóre z nich były szeroko znane i komentowane w środowiskach religijnych zarówno przed jak i po ukonstytuowaniu się kanonu. Mimo, że kanon NT ustalony został w IV wieku, a katolicki ST na Soborze Trydenckim (XVI w), to wiele historii zawartych w księgach, które w jego skład nie weszły, długo funkcjonowały w świadomości społecznej.

Dodano -- 08 maja 2015, 20:13 --

Ad. alchemik
Gorgi, ja ci to jeszcze skomentuję, jak się zbiorę.
Liczę na to. ;)
Zauważyłem, że tkwisz w mitologii judeochrześcijańskiej.
Między innymi.
A tak (nawiasem mówiąc), przeczytałem na HuH jeden tekst o kosmicznym statku pokoleniowym.
To twój?
Nie. Tam wrzuciłem tylko dwa teksty, które zresztą w swoim czasie byłeś uprzejmy skomentować, i więcej nic. Zresztą jestem tam pod tym samym nickiem.

Awatar użytkownika
alchemik
Posty: 7009
Rejestracja: 18 wrz 2014, 17:46
Lokalizacja: Trójmiasto i przyległe światy

Re: Świątynia

#10 Post autor: alchemik » 08 maja 2015, 22:12

Nie? To sobie przeczytaj, gdy zejdzie niebawem. W recenzowni są anonimowo. Typowałem na ciebie ze względu na poruszany temat. Skubaniec, który to napisał, ciekawie połączył domyślną przestrzeń kosmiczną z exodusem Izraelitów i realiami walk z Kananejczykami.

Dodano -- 08 maja 2015, 22:12 --
* * * * * * * * *
Jak być mądrym.. .?
Ukrywać swoją głupotę!

G.B. Shaw
Lub okazywać ją w niewielkich dawkach, kiedy się tego po tobie spodziewają.
J.E.S.

* * * * * * * * *
alchemik@osme-pietro.pl

ODPOWIEDZ

Wróć do „OPOWIADANIA”