- Prawdęś waść mówił, panie Janie, że ta droga nie będzie miła! Prawdę! Wszak już od rana jedziemy, a jeszcześmy nie minęli nikogo podróżującego, jeśli nie liczyć tego obdartusa, co to ledwie kulał poboczem. - Tomasz umościł się na siedzeniu bryczki, poprawił płaszcz, który założył do drogi. Jego oczy, wyblakłe i jakby zasnute muślinem, tępo popatrywały po rozjeżdżonym gościńcu, po niskich, na pół ogołoconych z liści krzakach w przylegających do niego zagajnikach.
- Ano, mówiłem, panie Tomaszu, że tu paskudne miejsce w paskudny czas. Wszędzie pustki, popalone wsie, w miasteczkach bajzel, a po dworach - ruina! Bo i jak ma być, jak tu Sasy, Szwedzi i czort wie, jaka hałastra łażą w te i we wte jak bydło w niepilnowane pole, i garną wszystko, co im w łapy wpadnie. A postawisz się - to żelazo w robotę i fertig! Z tego tylko łazęgów i zbójów coraz więcej, bo jak komu sadybę spalą, jak mu z grzbietu ostatnią kapotę, a z obejścia ostatnią krowę zabiorą, to mu już tylko, jak stary - na żebry, a jak sprawny - na raub, póki nie skapieje na drodze, od głodu albo od kuli czy żelaza. - Siedzący obok Jan, suchy, żylasty, owinięty podróżną wilczurą, przygryzł siwy wąs, nim go otarł pomarszczoną, powęźloną dłonią.
- Toteż żem waści do grobu wdzięczny, żeś wasze zechciał ze mną w tę drog...khe…khmemmm…khhhh… - Tomasz zakrztusił się kaszlem, Jan uderzył go raz i drugi w kark, i tamten przez chwilę z trudem chwytał powietrze.
- Rozumiem, że waści przypiliło, dziwię się tylko, że zamiast syna wezwać do siebie, waść - do niego…
- Ech, panie Janie, sprawa między nami nie jest prosta! Toż on nie raz i nie dwa mówił, że jego miejsce nie w domu rodzicielskim, tylko w tym przytułku, w którym z wyboru się osadził, jak już oblekł kutę franciszkańską! Powiadał, że w domu go prześladuje to złe, co to się tam ponoć rozpanoszyło pod pozorem zacności i świętości, że kwilenie w ciemności słyszy, płacz, jakby dziecka… Sam nie wiem… - Tomasz westchnął głęboko, jękliwie, mankietem płaszcza otarł łzę, płynącą po bruździe spod powieki ku wąsom.
Dwukonna bryczka kolebała się na wybojach, powożący parobek w szarej, samodziałowej bluzie i rogatej czapie przysypiał na koźle, ale siedzący obok podobnie ubrany pachołek czuwał z bandoletem w ręku i kordem na kolanach. Za bryczką, konno, z rękoma na broni, człapało dwu innych pachołków, z uwagą lustrując przydrożne chaszcze. Jan obejrzał się na nich, jakby sprawdzał ich gotowość.
- I to te głosy waści syna za furtę pognały? - zapytał, odwracając się do Tomasza.
- Ech, panie Janie, ciężko o takich rzeczach mówić, ale tak sobie myślę, że jednak całe nieszczęście zaczęło się przed laty, od mojej dzieweczki, a może i wcześniej, jak dobrze pomyśleć, wybacz mi, Boże, tę myśl… - Tomasz zaplótł chude palce, rozplótł, sięgnął do czapki, zdjął ją, miął przez chwilę z zapamiętaniem, po czym otarł nią twarz, choć nie była spocona, i ponownie nasadził na głowę. - Zanim żem się związał z matką moich synów, miałem inną żonę - podjął po chwili głuchym głosem, z oczyma utkwionymi w dłoniach, ciasno zaplecionych na podołku. - Z tych stron pochodziła, z godnej, zasobnej rodziny. Młoda, urodziwa, rządna, przy nadziei była, a ja i moja nieboszczka matka, świeć Panie nad jej duszą, czekaliśmy na dziedzica. No i urodziła dzieweczkę. Jak żem pierwszy raz tę kruszynkę zobaczył, tom się popłakał, taka była cudna, jak kukiełeczka, tylko w dłonie brać i bawić, i tulić! Ale moja matka nie rada była, furt sarkała, że niedojda dziewkę zlęgła miast dziedzica, że z tej dziewki to tylko nieszczęście będzie, bo w każdej dziewce szatan siedzi, więc lepiej, żeby w dziecięctwie zmarła, jak moja młodsza siostra, albo żeby ją od razu klasztorowi ofiarować … - Tomasz zamilkł na chwilę, ze stojącego na dnie bryczki koszyka wydobył flaszkę, odkorkował, podsunął Janowi. - W waści ręce…
- I umarła? - Jan pociągnął łyk, otarł wąsy, przekazał flaszkę Tomaszowi.
- Nie, panie Janie. - Tomasz zwilżył usta, flaszkę postawił na kolanach, ciężko opierając na niej dłonie. - Nie umarła, przeciwnie, rosła na schwał, jak łątka, a umysłem tak obdarzona, jak i urodą, jak ta moja nieboga siostrzyczka-nieboszczka. Oczy rwała! Tylko moja matka wciąż do niej złość miała, że nie umiera, choć chorowała czasem, ale z chorób na dziw szybko wychodziła, coraz mocniejsza! Więc matka moja ciągle na nią swarzyła, różańcem okładała, kary jej nadawała rożne, choć za co - tylko ona wiedziała, bo nikt przyczyny nie widział! Jakby ją umorzyć chciała! A malutka milczała, znosiła wszystko w ciszy, tylko jak czasem popatrzyła! A oczy miała, powiadam waści, lito czarne, bez źrenic, choć czasem, nie wiem, czy od światła, czy od czego innego, paliły się czerwono… - zamilkł na chwilę, jakby zbierał wspomnienia. - A moja matka już zaczęła przebierać miarę w ansach do tego dziecka, które, gdyby pierwsza Tomaszowa nie chroniła go, na ile mogła pod cudzymi rządami w domu, nie wiadomo, czy by i nie odeszło, jak ta moja siostrzyczka, własną śmiercią, a może i nie własną, wybacz mi, Boże… W końcu pani matka umyśliła słać do biskupa, że moja żona sukuba urodziła, więc moje małżeństwo trzeba uznać za nieważne, niewiastę - oddalić, a dzieweczkę - utopić albo na in pace do klasztoru dać. Pół swojej substancji, a niemałą miała, spisała kościołowi, i w końcu uzyskała, co chciała! Tyle, że moja żona odeszła z dzieckiem, którego opuścić nie chciała za żadne skarby! A jam się rychło drugi raz ożenił, dwu synów doczekałem, i moja matka nareszcie była szczęśliwa. Tyle, że druga Tomaszowa niedługo na tym świecie pobawiła, bo ją choroba zabrała, a chłopaków babka chowała. Chciała wychować na cud, a uhodowała jednego łotra bez czci i wiary, który huk trupów za sobą zostawił, nim na koniec w burdzie gardło dał. I drugiego, który, żeby ponoć grzechy rodziny odkupić, za furtę poszedł, a swoją cząstkę majątku na przytułek dla kalek, chorych i starych przekazał, w którym teraz posługuje i modlitwą i uczynkiem…
- A co z waści córką pierworodną? Wiecie coś? - zapytał Jan.
- A te…
Huk wystrzału i koński kwik zlały się w jedno, trafiony kulą furman upadł do tyłu, przygniatając Tomasza, Jan dygoczącymi rękoma mocował się z podróżną wilczurą, spod której próbował wymotać pistolet. Za bryczką pachołkowie odcinali się kilku atakującym chłopom, jeden upadł z koniem, drugi, trzymając się w siodle, machał kordem, a Jan, wreszcie uwolniony spod futra, usiłował wycelować w któregoś z napastników, ledwo trzymając broń w rozlatanych rękach. Tomasz, osłabły i bezwolny, zobaczył nagle jakby wyrosłych spod ziemi jeźdźców na wyjątkowo okazałych koniach. Przed oczyma migały mu obrazy, błyskały klingi, słyszał tupot kopyt, zdyszane oddechy, posłyszał świst toporka, który ugodził kogoś w czerep i trafiony oparł skrwawioną, roniącą mózg głowę o bok bryczki, tuż przy udach Tomasza. Ktoś wrzasnął, ktoś zaklął, Jan wodził dłonią z pistoletem nie wiedząc, do kogo strzelać, po czym wszystko ucichło, tylko konie chrapały. Skamieniały Tomasz widział krwawą miazgę obok siebie i ciało, leżące bez ruchu na poboczu drogi i najpiękniejszego konia, jakiego dotychczas spotkał, czarnego fryza, z nieco jaśniejszymi bokami i podbrzuszem, ogonem do ziemi i krótko przystrzyżoną grzywą, w której jedno długie pasmo wczepiono karminowy chwost w srebrnej oprawie. Widział bogate rzemienie uprzęży, drogie siodło z herbowym ryngrafem przy tybince, ale nie rozpoznał klejnotu, i zdobione srebrem strzemiona, w nich kosztowne, kurdybanowe buty i wsunięte w ich cholewy nogawki czarnych, skórzanych spodni. Widział klingę saskiego pałasza, na której ciemniały i matowiały krwawe smugi.
- Wszyscy? - Głos był chrapliwy, stłumiony, Tomasz spojrzał w górę i dostrzegł czarny kapelusz z szerokim, wygiętym rondem, a pod nim karminową chustę, zasłaniającą twarz.
- Dwu dycha. - Wysoki mężczyzna z jasnymi włosami, spadającymi na ramię spod brązowego, dostatniego kapelusza, podjechał do bryczki na szpaku równie pięknym, jak karosz.
- Okazać miłosierdzie. - Zgrzytnęło zza chusty. Blondyn podniósł rękę, za bryczką mlasnęło błoto pod podeszwami, szczęknęła stal.
- Miłosierdzie?! To jest miłosierdzie?!!! - Jan gwałtownie rzucił się na swoim siedzeniu.
- Tak! Bo gdyby jeszcze żywi zostali na gościńcu, leżeliby w bólu, dopóki by ich ktoś nie znalazł i nie dobił. Albo, co pewniejsze, nie dostawiłby do miasta. A tam, w katowni, kawałka zdrowej skóry by na nich nie zostawili i jednej całej kości, bo by chcieli z nich wydusić miana wspólników. A później, na szafocie, krew i płuca by z wrzasku wypluli, zanim by skonali.
Tomasz spojrzał na mówiącego, i poczuł, jak traci oddech. Dłoń w czarnej rękawiczce ściągnęła karminową chustę i ujrzał twarz swojej matki, sprzed wielu lat, z czasu, gdy był młodym człowiekiem, a ona - dojrzałą niewiastą, wciąż jeszcze urzekającej urody. Patrzył, jak zauroczony, a kobieta na karym fryzie podniosła głowę i spod wygiętego ronda kapelusza, spod pysznie zarysowanych brwi, powiek ubarwionych na kolor dymu i gęstych rzęs spojrzała na niego głęboka, jednolita czerń, w której przeświecający przez chmury promień słońca zapalił czerwony refleks.
Dzieweczka
- Ewa Włodek
- Posty: 5107
- Rejestracja: 03 lis 2011, 15:59
Dzieweczka
Ostatnio zmieniony 02 lut 2016, 18:42 przez Ewa Włodek, łącznie zmieniany 1 raz.
- Gorgiasz
- Moderator
- Posty: 1608
- Rejestracja: 16 kwie 2015, 14:51
Re: Dzieweczka
Pierwszą część, do „Huku wystrzału” czytało się ciężko, rozumiem, staropolszczyzna, ale... Zakończenie przemknęło migiem, puenta doskonała, logika z miłosierdziem powalająca. W sumie - dobry tekst. 

- Ewa Włodek
- Posty: 5107
- Rejestracja: 03 lis 2011, 15:59
Re: Dzieweczka
skoro, Gorgiaszu, tak odebrałeś tekst - to powiem, że bardzo zgodnie z moim zamysłem. Celowo tak go "skomponowałam" - pierwsza część: cóż, dwu starych mężczyzn jedzie pustą drogą w czasie, najogólniej mówiąc, pełnej destabilizacji wszelkich struktur, i leniwie snuje nieprzyjemna rozmowę, dotyczącą paskudnych, a może nawet drastycznych (choć w tamtych czasach wbrew pozorom wcale nie takich rzadkich) szczegółów i tajemnic rodzinnych. Tu nie ma w zasadzie akcji, natomiast - ciężka atmosfera. I tak miało być...Gorgiasz pisze: Pierwszą część, do „Huku wystrzału” czytało się ciężko, rozumiem, staropolszczyzna, ale...
no, bo od "Huku..." - to już inne tempo, jest akcja, i to ostra, szybka, stąd to zróżnicowanie. A ten rodzaj miłosierdzia" w tamtych czasach - cóż, nie na darmo pewien rodzaj krótkiego sztyletu bojowego nosił nazwę "mizerykordia"...Gorgiasz pisze: Zakończenie przemknęło migiem, puenta doskonała, logika z miłosierdziem powalająca.


Dziękuję Ci za to, że wstąpiłeś, poczytałeś i powiedziałeś słowo w przedmiocie...
pozdrawiam serdecznie...
Ewa
- Ewa Włodek
- Posty: 5107
- Rejestracja: 03 lis 2011, 15:59
Re: Dzieweczka
bo to, w rzeczy samej, wielce intrygująca postać jest...karolek pisze: Zaintrygowała mnie ta twoja czarnooka bohaterka...
Pozdrawiam
![]()
![]()


ślicznie Ci, Karolku, dziękuję, za odwiedzinki, za lekturę i za zaintrygowanie
moc uśmiechów posyłam
Ewa