Maskarada
- Gorgiasz
- Moderator
- Posty: 1608
- Rejestracja: 16 kwie 2015, 14:51
Maskarada
Liliowy storczyk odwrócił się od doniczki i przez dłuższy czas spoglądał w stronę okna. Parapet, zbudzony łaskotaniem nóżek spacerujących biedronek, przeciągnął drewniane ciało i szeleszcząc, zaznaczył kontur skrzypiec na przezroczystej tkance szyb. Wisząca pod nim zasłona gaworzyła z łażącymi po niej muchami w trójkątnych pelerynkach, a ściana, dumna ze zdobiących ją obrazów, spoglądała z wyższością na kręte schody, milcząco wijące się wzdłuż jej ciała. Po drugiej stronie muru, w cieniu zakwitających głogów, żółto brązowe grzyby oraz liczne czerwone muchomory, wszystkie noszące gustowne, okrągłe kapelusze, wyrastały pospiesznie ze zdziwionej partytury ogrodu.
Wieczór nadchodził. Płyty chodnikowe, których nikt nie deptał, rozważały płynące z tego konsekwencje we wszystkich możliwych światach. Niebo zwijało w rolkę swój błękit, przewiązując go postrzępionym, konopnym sznurkiem i polując na niesforne jaskółki, uparcie kreślące ostatnie trzy frazy pożegnalnej sonaty. Oddech wiatru zapadł w krótką, pokrzepiającą drzemkę. Słońce wspinało się coraz wyżej, świecąc wciąż szybciej, czujnie wychodząc przed zasłonę zirytowanych tym faktem pyzatych obłoków, nie mogących już zatrzymać jego promieni swymi pękatymi brzuszkami.
Niby wszystko normalnie, coś jednak budziło mój niepokój. Może kaloryfery, dziś milczące i obojętne, zbyt słabo chłodziły stężałe powietrze. Profilaktycznie kopnąłem Rzeczywistość.
- Czego? - warknęła.
- Jesteś pewna, że wszystko w porządku? - zapytałem.
- Nie. A było kiedyś?
- Choć raz mogłabyś się wysilić.
- Dobra, niech ci będzie, trochę poprawię.
Muchomory zmieniły się w krokodyle, parapet w asfaltowa szosę, bez dziur nawet, zasłona przestała śpiewać, a storczyk zalotnie zatrzepotał płatkami róży, zatrzymując jednak liliową barwę. Tony łagodnej muzyki delikatnie skrobały przybrudzone lamperie.
- Może być?
Kopnąłem jeszcze raz. Chyba się obraziła, zastygając w nieruchomych, tekturowych dekoracjach – jak scena prowincjonalnego teatru, zgrana i niepotrzebna już atrapa realnego świata – rezygnując z poszukiwań jakiegokolwiek uwiarygodnienia. No cóż, należało interweniować.
Przegoniłem paskudne zielone z kłapiącymi paszczami, bezskutecznie próbując zamienić ich łzy w coś bardziej obiecującego, usunąłem okno wraz z żarliwie protestującym parapetem, muchom odebrałem niegustowne stroje, wyprostowałem zbyt krętą drogę, ustaliwszy w miarę rozsądny krajobraz. Sosnowy las z lewej, z prawej strony brzoza plus jeszcze coś liściastego. Chwila zastanowienia gdzie posadzić grzybki, ostatecznie jednak sprzedałem je w kuchni przydrożnego baru, w końcu takie trujące nie były, obiecały, że po odgotowaniu czwartej wody będzie można przeżyć. Perspektywę spinały łagodne wzgórza siniejące mgłami gasnącego dnia, melancholijnie falując w dyskretnej poświacie różu zamyślonego nieba, kołysane nostalgią cichych akordów dyskretnie przyczajonego adagio. Pogłaskałem je delikatnie, a potem zawróciłem Słońce, bez zatrzymywania – nie zamierzałem stwarzać konkurencji dawnym autorytetom – przegoniwszy je za zdziwiony horyzont i prosząc uprzejmie, aby nie wychylało się poza rozdzielnik. Odkąd obiektywny, niezależny od obserwatora Wszechświat wraz z newtonowską fizyką został przesunięty na pół etatu, trzeba było samemu trochę popracować.
Samochód mruczał leniwie, droga była pusta, słoneczny krąg znów podjął wędrówkę po miłym dla oka błękicie, nieskażonym teraz hieroglifami natrętnych jaskółek, a krokodyle taktownie przestały łazić, gdzie nie należało. Pojawiła się nadzieja powrotu do starego, dobrze znanego świata. Jechałem ostrożnie, starannie omijając boczne drogi wiodące w stronę innych rzeczywistości i na wszelki wypadek nie przystając na leśnych parkingach, mogących stanowić nie do końca opuszczoną pozostałość po smoczych gniazdach. Włączyłem radio. Szła Sonata Vinteuila, w wykonaniu Morela albo jego kochanki, trudno odróżnić. A wokół pustka. Nikogo. Prawie nikogo.
Dostrzegłem go z daleka. Stał na poboczu, najpierw niewielki, zamazany nieco, niewyraźnie migocąc nieokreślonymi plamkami zdechłych kolorów, jakby uciekł z obrazów Seurata. Zwolniłem, lecz rysy i tak szybko nabierały ostrości, a wyciągnięta ręka nie pozostawiała złudzeń co do intencji. Wypadało przystanąć, ruch był niewielki, właściwie nie było go wcale – zapomniałem uruchomić, w końcu tak przyjemnie jechało się pustą szosą – mógłby więc machać łapą w nieskończoność. Ale kim był? Nie myślałem o nikim od kilku godzin (z wyjątkiem muchomorów), więc nie miał prawa się pojawić. Ale pojawił. Dziś nawet wszechświaty nie chcą przestrzegać podstawowych zasad; moje zdziwienie trąciło naiwnością. A on stał tam nieruchomy, jak żona Lota po wiadomej przemianie i bezczelnie nie odwracał od nadjeżdżającego wozu. Instynktownie odniosłem wrażenie, że nie mogę liczyć na samobójczy rzut pod koła rozpędzonego pojazdu, co załatwiłoby sprawę. No cóż, brak taktu. Przerzucił go na mnie; wypadało się zatrzymać.
Opuściłem szybę.
- Tak? - rzuciłem zniechęcającym tonem.
- Można?
Wydane w odpowiedzi mruknięcie, nie oznaczało niczego. Wykorzystał to.
- Dziękuję. - Z westchnieniem ulgi wgramolił się do środka.
Spojrzałem w stronę twarzy. Nie miał jej. Zamglony, nierównomierny owal koloru ciała wypełniał to miejsce, przykryty przeciętnie wyglądającymi włosami o nieokreślonym kolorze. Niedoróbka. I pewnie moja.
- Dokąd chce pan jechać? - Standardowe pytanie.
- Gdziekolwiek. Tutaj pusto jakoś, chłodno, komary gryzą. Trudno pisać. Och, mam nadzieję, że nie przeszkadzam. - Zawahał się i dodał po chwili. - Ktoś na mnie czeka.
- Kto? - Wścibstwo, ale w drodze, pomiędzy nieznajomymi, takie pytania nie rodzą konsekwencji i są w miarę usprawiedliwione.
- Tego nie wiem. Ale czeka.
Ruszyliśmy. Zapomniany przeze mnie las zniknął, osunęły w niebyt nieważne już posiniałe zmierzchem wzgórza, z obu stron falowały tylko nagie pola lub opustoszałe łąki niekoszonych traw, w szarozielonych, przygaszonych odcieniach, a krwistoczerwona teraz kula Słońca niepokojona przez wydłużony fiolet wieczornych obłoków, sennie rozglądając się po uporządkowanej już prawie rzeczywistości, powoli zmierzała ku zawstydzonej swą nagością linii horyzontu, obnażonej przez nagle nieistniejące wzniesienia.
- Przepraszam, że zapytam – zacząłem nieśmiało – czy jest pan... hm... jakby to powiedzieć... z innego świata?
Spojrzał na mnie zdziwionym wzrokiem, z lekko spierzchniętych grubych warg, spłynęło coś na kształt zdawkowego uśmiechu. Poza tym twarz nie wyrażała niczego, jej rysy były dość zwyczajne, podobne tysiącom innych, niepotrzebnie noszonych przez niepotrzebnych ludzi, których nikt nigdy nie zauważa.
- Nie wiem, o czym pan mówi.
Ruch na szosie wzrastał. Wyprzedziłem kilka tirów, które wbrew swoim zwyczajom, nie przekraczały średnich prędkości, błyskawicznie przemknąłem obok traktora z dwoma obładowanymi przyczepami, maltretującego piaszczyste pobocze, i licząc na ludzką życzliwość wyrażoną w niemrugających światłach nadjeżdżających z przeciwka – co pośrednio sygnalizowało brak obecności przerośniętych smerfów – konsekwentnie ignorowałem kolejne, bezsensowne jak zawsze, ograniczenia prędkości.
Mój towarzysz podróży milczał, obrzucając mijany krajobraz beznamiętnym spojrzeniem i rozsiewając nudę podszytą sennością, jakby nie wiedział, że zabawianie kierowcy rozmową na dłuższych trasach, należy poniekąd do obowiązków siedzącego obok, szczególnie, gdy marzy o względnie bezpiecznym dotarciu do celu. Należało coś przedsięwziąć. Ale...
Ale co ja tutaj robię? Dokąd jadę? Po co? Kim jestem? Proste, naturalne wydawałoby się pytania, na które nie można nie znać odpowiedzi, zawisały nagle niezależne, wyobcowane z mego jestestwa w zewnętrznej, nieokreślonej próżni, na nieskończonym ekranie niezwiązanym ze świadomością, mechanicznie odbijając znieruchomiałą myśl, w nieodnalezionym czasie, nieokreślonej przestrzeni, w czarnym, a właściwie mroczno szarym bezładzie i pustkowiu. I ciemność nastała nad powierzchnią ziemi. Trwało to mgnienie, ulotne, nadrealne odczucie, jakby ktoś uchylił zakazane drzwi. Chłodny podmuch wpadający przez otwarte okno, wspomagany życzliwym pomrukiem silnika, przywracają rzeczywistość, droga jest prosta, ktoś mruga światłami, zakręt, zwalniam, rozwalona szopa, trzy drzewa, źle ukryty radiowóz, mijam, można spokojnie dalej. Odwracam się do mego pasażera, też na mnie patrzy, czarne włosy, duże, wyłupiaste trochę, przenikliwe, palące oczy. Ręka z charakterystycznie uniesionym palcem, podpiera podbródek.
- Zwrócił pan uwagę na te drzewa? - pyta z łatwo zauważalnym zainteresowaniem.
- Tak.
- Nie pierwszy raz je widzę – ciągnie w zamyśleniu – kiedyś znałem je dobrze, pamiętam, dawno, ale już wtedy czułem, że nie mogę dojść do końca moich wrażeń, że za nimi ukrywa się coś, czego są tylko skorupą, zewnętrzną szatą, i tego, co najważniejsze, dotknąć ani dłonią, ani myślą, nie potrafię. Nieuchwytne, stracone, odchodzące na zawsze w czasie, przestrzeni. Nieosiągalne dla wszelkich poszukiwań.
- Możemy się przy nich zatrzymać. Zawrócić? - pytam rzeczowo.
- Nie, nie. Dotknęlibyśmy tylko ich materialnej powłoki, a przecież istnieją też za nią ukryte obce światy, bardziej realne niż nasz. Inna Rzeczywistość, odizolowana murem świadomości, percepcji, umysłu. Nie obejmę jej, nie jestem w stanie zobaczyć nic więcej ponad to, co jest mi znane, pozostając we własnym świecie. A te drewniane skorupy nie przemówią. Opakowania nie mają nic do powiedzenia. Kiedyś sądziłem inaczej – dodaje po dłuższej chwili – kiedyś oczekiwałem odkrycia prawd, które należałyby do wyższego poziomu realności. Słów brakuje na określenie... Czasem, szarpię zasłonę z fioletowej i czerwonej purpury, z karmazynu i kręconego bisioru, osłaniającą Najświętsze Miejsce w Świątyni, lecz wiem, że nie potrafię jej uchylić, nie usłyszę Imienia. Może kiedyś, w przeszłości było tak, może będzie... Pamięta pan, napisałem taki urywek o trzech wieżach...
- Czytałem. Trójca?
- Nie... triada tylko. Chociaż... no nic. Jechałem wówczas powozem, na koźle, obok woźnicy. Wiózł drób kupiony na targu. W kilku koszach siedziały kury. Białe, brązowe, łaciate. A ja pisałem. Kiedy skończyłem, poczułem się taki szczęśliwy. Poczułem, że akt tworzenia uwolnił mnie od tych wież, jak również od tego, co skrywało się poza nimi, co osłaniały swą materialną powłoką.
- Akt tworzenia. Jednak...
- To nie to. Nie o to chodzi. - Macha gwałtownie ręką. - Pamiętam, tę radość... Proszę sobie wyobrazić, że zacząłem nawet podśpiewywać, czując, jakbym sam był jedną z tych kur i właśnie zniósł jajko. - Spogląda przenikliwie, tłumiąc kaszel.
- Jak kura... hm... One raczej gdaczą. - Mam nadzieję, że nie odbierze tego jako złośliwość..
- Co?
- Och, nic takiego. Był pan tylko łaskaw przyrównać się do kury w koszyku. Uwolniony od wież? Zmaterializowanego świata? Literaturą, sztuką, tak? Zbawiły? Proszę wybaczyć, to nie mogła być prawdziwa radość. Literatura oszukuje, uspokaja, okrywa i odsuwa najważniejsze, najistotniejsze pytania. Uwolniła pana nie tylko od wież, tych rejestrowanych zmysłami, lecz i od tego, co poza nimi się kryło, od niepokoju, pasji poszukiwania, od Prawdy. Od Najważniejszego, które ukrył pan pod słowem czas. I właśnie dzięki niej, nie odnalazł pan tego, czego poszukiwał. - Patrzy zaskoczony, z niedowierzaniem. - Oczywiście, nie chodziło o żaden czas - kontynuuję, wkładając maskę uśmiechu - nie jego pan szukał, tylko o inne, stracone niegdyś światy, wśród których jest ten jeden, jedyny, rzeczywisty, od którego nie odgrodzi własna inteligencja, myśl nie stworzy nieprzekraczalnej bariery. Rzeczywistość, to jej pan szukał, ale nie jednej z tych, w których żyjemy. Był pan pierwszym, który o tym napisał, wyprzedzając nawet tych od nauki. I dlatego u tak wielu zyskał nieśmiertelność.
- Ale nie we wszystkich światach. - Zabrzmiało prawie jak skarga.
- We wszystkich się nie da. Ale w tym akurat tak. A ta radość tworzenia dzieła sztuki, jest radością kury znoszącej jajko. Niczym więcej. Sam pan to powiedział, choć zdaje się, nie do końca świadomie.
- Jak możesz...
- Mogę. W końcu nie żyjesz. Co za różnica.
Śmieje się cicho, prawie bezgłośnie. W oczach wyraz życzliwości, zrozumienia, ale również iskry przekory. Kilometry uciekają spod kół.
- Mylisz się – odpowiada w końcu – obaj jesteśmy żywi. Albo martwi. To kwestia względności pojęć, słów, które nic nie znaczą, pracowałem z nimi całe życie, ty wprawdzie nie, ale do tak prostych wniosków potrafisz dojść. I dobrze wiesz, że słowa dotyczą tylko umysłu, nawet nie tej rzeczywistości, mającej zresztą dla nas jedynie mentalny charakter. A tamtą, prawdziwą, możemy czasem dojrzeć w ulotnym błysku.
- Skąd wiesz, że wiem?
- Rozmawiasz ze mną, zdając sobie sprawę kim jestem. Rozpoznałeś. Mogłeś przecież zobaczyć kogoś innego, przygodnego człowieka, nieznajomego, zwykłego autostopowicza z torbą czy plecakiem chociażby. Nie dałeś się zwieść.
- No tak.
Dłuższą chwilę jedziemy w milczeniu, zawieszonym na wszechobecnych dźwiękach kolejnych części sonaty, płynących z przepastnej czerni kręgów dwóch głośników. Niebo ciemnieje coraz bardziej. Słońca już nie widać, ściana lasu z prawej strony szosy okryta ciszą i tajemnicą, wskrzeszone wzgórza nabierają ostrości, otulając się błękitem paryskim osadzonym na wędrówce niepokoju przebudzonej mgły i podgryzając ciemny róż zachodu. Mijane domy zapalają czworokąty okien. Ruch coraz mniejszy, szary autobus przed nami, wiedziony poczuciem obowiązku zabiera z przystanku ostatnich podróżnych, pozostawiając psa. Pewnie tylko odprowadzał. Smoków nie widać.
- Może jednak istnieją inne, bardziej realne rzeczywistości, równoległe do naszej, nie tylko ta ostateczna. I można się w nich odnaleźć – rzuca tonem pośrednim między pytaniem a stwierdzeniem.
- Nie żartuj, dobrze wiesz, jak jest. Przecież właśnie w takiej jesteśmy.
I znów tylko szum silnika, niezauważalny prawie ruch ręki na kierownicy, Twój wzrok przesuwający się po ekranie, monotonne migotanie diody, żółte światełka uparcie wpatrzonych zegarów, liczników i wskaźników, lekko drży strzałka szybkościomierza, drzemie rzadko niepokojona dźwignia skrzyni biegów, czasem głuche stęknięcie dobiegające nie wiadomo skąd, akompaniuje łkaniu adagia Vinteuila.
- Wiem, wiem, tak tylko mówię – odzywa się po dłuższym czasie. - Maskarada odbywa się wciąż, tu i teraz, lecz my nie zawsze ją dostrzegamy. Nie chcemy dostrzec, nie potrafimy. Wszyscy są ucharakteryzowani, wszyscy grają pocieszną farsę. Może naprawdę jesteśmy zaledwie figurami w powieści lub opowiadaniu. - Rozgląda się nagle gwałtownie, niespokojnie, jakby tknięty oddechem nieokreślonego przeczucia. - Poza tym ten wieczny kłopot ze wspomnieniami, aż do tych najdalszych, pierwotnych, sięgających nawet poza dzieciństwo, związanych z nadawaniem imion.
- A kto nadał je Jemu? - wtrącam. - Przecież nikt taki nie mógł istnieć! A skoro On nie ma Imienia, to także ani żyć, ani istnieć nie może. I co wtedy? Nie ma Rzeczywistości, tylko pocieszne, nic nieznaczące płaskie, niczyje cienie, tekturowe maski, zbędne dekoracje, bez obietnicy, nadziei, bez celu. Ale Stworzenie Świata i nieustający koncert trwają wciąż, dwa najpewniejsze punkty programu na tej scenie.
- I właśnie sztuka jest bramą, wyjściem. Bo z tą literaturą, to nie tak. Pomyśl, czym jest dzieło sztuki? Tej prawdziwej? Realizacją przekonania, wskazaniem, że istnieje inny świat oraz że każdy z nich jest subiektywnym, stworzonym przez jednostkę tworem. W przeciwnym razie po cóż pisać? Artysta, zawierając w swym dziele własną indywidualność, pokazuje, że może stworzyć, objawić i uświadomić kosmos. I go tworzy. Jeśli nie – jest szalbierzem. Musi udowodnić, że człowiek potrafi powołać swój świat do istnienia, to nic dziwnego, przecież został on stworzony na obraz i podobieństwo. A dopiero suma wszystkich poszczególnych światów, składa się na nasz wspólny, w którym razem żyjemy, albo próbujemy żyć. Problem w tym, aby wszelkie znaki, nie mówiąc o ścieżkach wiodących to tych bram, dostrzec, wyodrębnić, uchwycić w potoku określeń i symboli nic nieznaczących, w szumie codzienności, chaosie.
- Ale nie prowadzą one do wymiarów bardziej prawdziwych – odpowiadam – lecz równoległych. My jesteśmy gdzieś dalej, sam przed chwilą mówiłeś. O ile to określenie można stosować tam, gdzie nie ma już przestrzeni. A bramy książek składają się ze słów, nie można ich odczytać, jedynie napisać, czyli powołać do istnienia, znasz...
- Czasem słowa ukazują inną rzeczywistość – przerywa – więcej, ukazują, iż są z nią tożsame, choć wiem, zbyt wiele się teraz po nich spodziewam, kiedyś była inna epoka, a i we mnie coś wyschło. Odbiorcy też byli inni. Dziś nie widzimy więcej niż jedną stronę każdej rzeczy, każdego zjawiska, wydarzenia. I jedną stronę słowa. Przestrzeń, czas, krajobrazy, przedmioty, litery, to tylko strony, jak imiona miejscowości, imiona imion na białych i zielonych tablicach, które właśnie mijamy, które niewiele różnią się od tego, co oznaczają. Tak płaskie jak nasz świat, co z tego, że trójwymiarowy, albo raczej cztero, czas jeszcze, ale to tylko dodatkowa, jedna więcej strona, kolejna dekoracja.
- Wiem, z punktu widzenia piątego wymiaru, tak właśnie jest.
- O, rozpoznałeś piąty?
- Mhm.
- Jak?
- Kot mi powiedział.
- A... No tak, one wiedzą.
Za oknami przesuwa się jesień. W obliczu nadchodzących chłodów, zasmucone drzewa pospiesznie zmieniają niemodny strój, przywdziewając cieplejsze odcienie brązów i żółci, które zresztą też będą im odebrane, tak jak wszystko wszystkim, zawsze, na pewno, nieodwołalnie, w imię... któż może wiedzieć czego. Pierwsze opadłe liście na przemian z ostatnimi chrabąszczami, uderzają w przednią szybę. Przelotny deszcz obmywa szarość drogi, spływa po szkle drżącymi strużkami, jak krew ofiar po kamiennych ołtarzach. Wzgórza, tłumiąc pomruki zadowolenia, prężą łuki zaokrąglonych grzbietów, oczekując na nadejście całunów bieli, które choć na krótko przyjmą odcisk zarysów ich tysiącletnich twarzy. Coraz gęstsze obłoki płyną po sklepieniu nieba, lekceważąc ziemię i zakrywając bezsilne teraz promienie Słońca. Smoki układają się do zimowego snu.
- Tutaj, skręć w lewo, teraz mały kawałek i w prawo. Dotkniesz niedotykalnego, tego, co nieosiągalne, co zwykle ukazuje tylko jedną stronę.
Skręcam. Droga wygląda podobnie, choć węższa trochę i dziur jakby więcej. Mijamy rzędy starodrzewi znaczących dawne, zapomniane trakty, na wpół zrujnowaną szarość wieży opuszczonego kościoła, śledzącą nas podejrzliwie czernią oczodołów okien i wronich skrzydeł, wijący się wężowym ruchem nasyp kolejowy, po którym od lat nie jeżdżą pociągi, stojące przy torach kalekie, bezradne semafory unoszą ku niebu niepotrzebne ramiona, echa ścian budynku, porośnięte trawą perony od lat niepotrzebnej stacji dawno pozbawionej imienia, stary most, niewielkie laski rozrzucone wśród zaoranych pól, nieliczne zabudowania, pustkę, samotność, czas.
- Na Polach Elizejskich pada pierwszy śnieg. - Wiem, że nieobecnym tutaj wzrokiem ukrytym za zamkniętymi powiekami, ogląda aleje dalekiego Paryża. - Mam zaproszenie na koncert u księżnej, wypadałoby pójść, ale moja praca, noce są takie krótkie...
Pętle czasów i przestrzeni wikłają się, a może rozplątują coraz bardziej. Zza szyb patrzą na nas kolejne, przemijające światy. Pulchne dłonie Albertyny poprawiają mój krawat, szelest atłasowej sukni, zapach perfum, czułość oddechu, pukle czarnych włosów, obietnica, że ktoś na mnie czeka. Łagodne tony adagia, dyskretnie torują drogę przez otaczające nas strony, snując nici przyszłych wspomnień. Rzeczywistość w milczeniu liże własne futro. Jest coraz cieplej. Dziwne. Szybko pojmuję dlaczego.
Kaloryfery zdecydowały wreszcie o pełnieniu swego przeznaczenia i – choć niechętnie – podjęły nietrudną decyzję o rozpoczęciu pracy. Pewnie też zmarzły. Kręcone schody z cichym westchnieniem przylgnęły do ściany; we dwoje zawsze cieplej. Parapet, strząsnąwszy z siebie kurz i biedronki, wszczyna kłótnię z oknem, które nieszczelną – jego zdaniem – ramą, wpuszcza zbyt wiele zimnego powietrza a nawet śniegu, na jego świeżo odmalowane, świecące bielą farby drewniane ciało. Wiszące obrazy smętnie spoglądają przez lekko przybrudzone szyby na zmienną scenerię krajobrazu, żałując własnej, niepowtarzalnej trwałości oraz artystycznego piękna, którego z braku luster nie mogą podziwiać, z konieczności przyjmując ograniczone opinie wszędobylskich, acz niezbyt biegłych w sztuce, much. Ostatnie akordy Sonaty Vinteuila oplatają podsuszone liście zwiędłej rośliny, okupującej śpiącą doniczkę, która niegdyś mogła kołysać sny liliowych kwiatów, a dziś marzy o wybujałych, rozświetlonych zachodzącym Słońcem, pachnących krzakach głogu.
Aleksander Litto Strumieński
Wieczór nadchodził. Płyty chodnikowe, których nikt nie deptał, rozważały płynące z tego konsekwencje we wszystkich możliwych światach. Niebo zwijało w rolkę swój błękit, przewiązując go postrzępionym, konopnym sznurkiem i polując na niesforne jaskółki, uparcie kreślące ostatnie trzy frazy pożegnalnej sonaty. Oddech wiatru zapadł w krótką, pokrzepiającą drzemkę. Słońce wspinało się coraz wyżej, świecąc wciąż szybciej, czujnie wychodząc przed zasłonę zirytowanych tym faktem pyzatych obłoków, nie mogących już zatrzymać jego promieni swymi pękatymi brzuszkami.
Niby wszystko normalnie, coś jednak budziło mój niepokój. Może kaloryfery, dziś milczące i obojętne, zbyt słabo chłodziły stężałe powietrze. Profilaktycznie kopnąłem Rzeczywistość.
- Czego? - warknęła.
- Jesteś pewna, że wszystko w porządku? - zapytałem.
- Nie. A było kiedyś?
- Choć raz mogłabyś się wysilić.
- Dobra, niech ci będzie, trochę poprawię.
Muchomory zmieniły się w krokodyle, parapet w asfaltowa szosę, bez dziur nawet, zasłona przestała śpiewać, a storczyk zalotnie zatrzepotał płatkami róży, zatrzymując jednak liliową barwę. Tony łagodnej muzyki delikatnie skrobały przybrudzone lamperie.
- Może być?
Kopnąłem jeszcze raz. Chyba się obraziła, zastygając w nieruchomych, tekturowych dekoracjach – jak scena prowincjonalnego teatru, zgrana i niepotrzebna już atrapa realnego świata – rezygnując z poszukiwań jakiegokolwiek uwiarygodnienia. No cóż, należało interweniować.
Przegoniłem paskudne zielone z kłapiącymi paszczami, bezskutecznie próbując zamienić ich łzy w coś bardziej obiecującego, usunąłem okno wraz z żarliwie protestującym parapetem, muchom odebrałem niegustowne stroje, wyprostowałem zbyt krętą drogę, ustaliwszy w miarę rozsądny krajobraz. Sosnowy las z lewej, z prawej strony brzoza plus jeszcze coś liściastego. Chwila zastanowienia gdzie posadzić grzybki, ostatecznie jednak sprzedałem je w kuchni przydrożnego baru, w końcu takie trujące nie były, obiecały, że po odgotowaniu czwartej wody będzie można przeżyć. Perspektywę spinały łagodne wzgórza siniejące mgłami gasnącego dnia, melancholijnie falując w dyskretnej poświacie różu zamyślonego nieba, kołysane nostalgią cichych akordów dyskretnie przyczajonego adagio. Pogłaskałem je delikatnie, a potem zawróciłem Słońce, bez zatrzymywania – nie zamierzałem stwarzać konkurencji dawnym autorytetom – przegoniwszy je za zdziwiony horyzont i prosząc uprzejmie, aby nie wychylało się poza rozdzielnik. Odkąd obiektywny, niezależny od obserwatora Wszechświat wraz z newtonowską fizyką został przesunięty na pół etatu, trzeba było samemu trochę popracować.
Samochód mruczał leniwie, droga była pusta, słoneczny krąg znów podjął wędrówkę po miłym dla oka błękicie, nieskażonym teraz hieroglifami natrętnych jaskółek, a krokodyle taktownie przestały łazić, gdzie nie należało. Pojawiła się nadzieja powrotu do starego, dobrze znanego świata. Jechałem ostrożnie, starannie omijając boczne drogi wiodące w stronę innych rzeczywistości i na wszelki wypadek nie przystając na leśnych parkingach, mogących stanowić nie do końca opuszczoną pozostałość po smoczych gniazdach. Włączyłem radio. Szła Sonata Vinteuila, w wykonaniu Morela albo jego kochanki, trudno odróżnić. A wokół pustka. Nikogo. Prawie nikogo.
Dostrzegłem go z daleka. Stał na poboczu, najpierw niewielki, zamazany nieco, niewyraźnie migocąc nieokreślonymi plamkami zdechłych kolorów, jakby uciekł z obrazów Seurata. Zwolniłem, lecz rysy i tak szybko nabierały ostrości, a wyciągnięta ręka nie pozostawiała złudzeń co do intencji. Wypadało przystanąć, ruch był niewielki, właściwie nie było go wcale – zapomniałem uruchomić, w końcu tak przyjemnie jechało się pustą szosą – mógłby więc machać łapą w nieskończoność. Ale kim był? Nie myślałem o nikim od kilku godzin (z wyjątkiem muchomorów), więc nie miał prawa się pojawić. Ale pojawił. Dziś nawet wszechświaty nie chcą przestrzegać podstawowych zasad; moje zdziwienie trąciło naiwnością. A on stał tam nieruchomy, jak żona Lota po wiadomej przemianie i bezczelnie nie odwracał od nadjeżdżającego wozu. Instynktownie odniosłem wrażenie, że nie mogę liczyć na samobójczy rzut pod koła rozpędzonego pojazdu, co załatwiłoby sprawę. No cóż, brak taktu. Przerzucił go na mnie; wypadało się zatrzymać.
Opuściłem szybę.
- Tak? - rzuciłem zniechęcającym tonem.
- Można?
Wydane w odpowiedzi mruknięcie, nie oznaczało niczego. Wykorzystał to.
- Dziękuję. - Z westchnieniem ulgi wgramolił się do środka.
Spojrzałem w stronę twarzy. Nie miał jej. Zamglony, nierównomierny owal koloru ciała wypełniał to miejsce, przykryty przeciętnie wyglądającymi włosami o nieokreślonym kolorze. Niedoróbka. I pewnie moja.
- Dokąd chce pan jechać? - Standardowe pytanie.
- Gdziekolwiek. Tutaj pusto jakoś, chłodno, komary gryzą. Trudno pisać. Och, mam nadzieję, że nie przeszkadzam. - Zawahał się i dodał po chwili. - Ktoś na mnie czeka.
- Kto? - Wścibstwo, ale w drodze, pomiędzy nieznajomymi, takie pytania nie rodzą konsekwencji i są w miarę usprawiedliwione.
- Tego nie wiem. Ale czeka.
Ruszyliśmy. Zapomniany przeze mnie las zniknął, osunęły w niebyt nieważne już posiniałe zmierzchem wzgórza, z obu stron falowały tylko nagie pola lub opustoszałe łąki niekoszonych traw, w szarozielonych, przygaszonych odcieniach, a krwistoczerwona teraz kula Słońca niepokojona przez wydłużony fiolet wieczornych obłoków, sennie rozglądając się po uporządkowanej już prawie rzeczywistości, powoli zmierzała ku zawstydzonej swą nagością linii horyzontu, obnażonej przez nagle nieistniejące wzniesienia.
- Przepraszam, że zapytam – zacząłem nieśmiało – czy jest pan... hm... jakby to powiedzieć... z innego świata?
Spojrzał na mnie zdziwionym wzrokiem, z lekko spierzchniętych grubych warg, spłynęło coś na kształt zdawkowego uśmiechu. Poza tym twarz nie wyrażała niczego, jej rysy były dość zwyczajne, podobne tysiącom innych, niepotrzebnie noszonych przez niepotrzebnych ludzi, których nikt nigdy nie zauważa.
- Nie wiem, o czym pan mówi.
Ruch na szosie wzrastał. Wyprzedziłem kilka tirów, które wbrew swoim zwyczajom, nie przekraczały średnich prędkości, błyskawicznie przemknąłem obok traktora z dwoma obładowanymi przyczepami, maltretującego piaszczyste pobocze, i licząc na ludzką życzliwość wyrażoną w niemrugających światłach nadjeżdżających z przeciwka – co pośrednio sygnalizowało brak obecności przerośniętych smerfów – konsekwentnie ignorowałem kolejne, bezsensowne jak zawsze, ograniczenia prędkości.
Mój towarzysz podróży milczał, obrzucając mijany krajobraz beznamiętnym spojrzeniem i rozsiewając nudę podszytą sennością, jakby nie wiedział, że zabawianie kierowcy rozmową na dłuższych trasach, należy poniekąd do obowiązków siedzącego obok, szczególnie, gdy marzy o względnie bezpiecznym dotarciu do celu. Należało coś przedsięwziąć. Ale...
Ale co ja tutaj robię? Dokąd jadę? Po co? Kim jestem? Proste, naturalne wydawałoby się pytania, na które nie można nie znać odpowiedzi, zawisały nagle niezależne, wyobcowane z mego jestestwa w zewnętrznej, nieokreślonej próżni, na nieskończonym ekranie niezwiązanym ze świadomością, mechanicznie odbijając znieruchomiałą myśl, w nieodnalezionym czasie, nieokreślonej przestrzeni, w czarnym, a właściwie mroczno szarym bezładzie i pustkowiu. I ciemność nastała nad powierzchnią ziemi. Trwało to mgnienie, ulotne, nadrealne odczucie, jakby ktoś uchylił zakazane drzwi. Chłodny podmuch wpadający przez otwarte okno, wspomagany życzliwym pomrukiem silnika, przywracają rzeczywistość, droga jest prosta, ktoś mruga światłami, zakręt, zwalniam, rozwalona szopa, trzy drzewa, źle ukryty radiowóz, mijam, można spokojnie dalej. Odwracam się do mego pasażera, też na mnie patrzy, czarne włosy, duże, wyłupiaste trochę, przenikliwe, palące oczy. Ręka z charakterystycznie uniesionym palcem, podpiera podbródek.
- Zwrócił pan uwagę na te drzewa? - pyta z łatwo zauważalnym zainteresowaniem.
- Tak.
- Nie pierwszy raz je widzę – ciągnie w zamyśleniu – kiedyś znałem je dobrze, pamiętam, dawno, ale już wtedy czułem, że nie mogę dojść do końca moich wrażeń, że za nimi ukrywa się coś, czego są tylko skorupą, zewnętrzną szatą, i tego, co najważniejsze, dotknąć ani dłonią, ani myślą, nie potrafię. Nieuchwytne, stracone, odchodzące na zawsze w czasie, przestrzeni. Nieosiągalne dla wszelkich poszukiwań.
- Możemy się przy nich zatrzymać. Zawrócić? - pytam rzeczowo.
- Nie, nie. Dotknęlibyśmy tylko ich materialnej powłoki, a przecież istnieją też za nią ukryte obce światy, bardziej realne niż nasz. Inna Rzeczywistość, odizolowana murem świadomości, percepcji, umysłu. Nie obejmę jej, nie jestem w stanie zobaczyć nic więcej ponad to, co jest mi znane, pozostając we własnym świecie. A te drewniane skorupy nie przemówią. Opakowania nie mają nic do powiedzenia. Kiedyś sądziłem inaczej – dodaje po dłuższej chwili – kiedyś oczekiwałem odkrycia prawd, które należałyby do wyższego poziomu realności. Słów brakuje na określenie... Czasem, szarpię zasłonę z fioletowej i czerwonej purpury, z karmazynu i kręconego bisioru, osłaniającą Najświętsze Miejsce w Świątyni, lecz wiem, że nie potrafię jej uchylić, nie usłyszę Imienia. Może kiedyś, w przeszłości było tak, może będzie... Pamięta pan, napisałem taki urywek o trzech wieżach...
- Czytałem. Trójca?
- Nie... triada tylko. Chociaż... no nic. Jechałem wówczas powozem, na koźle, obok woźnicy. Wiózł drób kupiony na targu. W kilku koszach siedziały kury. Białe, brązowe, łaciate. A ja pisałem. Kiedy skończyłem, poczułem się taki szczęśliwy. Poczułem, że akt tworzenia uwolnił mnie od tych wież, jak również od tego, co skrywało się poza nimi, co osłaniały swą materialną powłoką.
- Akt tworzenia. Jednak...
- To nie to. Nie o to chodzi. - Macha gwałtownie ręką. - Pamiętam, tę radość... Proszę sobie wyobrazić, że zacząłem nawet podśpiewywać, czując, jakbym sam był jedną z tych kur i właśnie zniósł jajko. - Spogląda przenikliwie, tłumiąc kaszel.
- Jak kura... hm... One raczej gdaczą. - Mam nadzieję, że nie odbierze tego jako złośliwość..
- Co?
- Och, nic takiego. Był pan tylko łaskaw przyrównać się do kury w koszyku. Uwolniony od wież? Zmaterializowanego świata? Literaturą, sztuką, tak? Zbawiły? Proszę wybaczyć, to nie mogła być prawdziwa radość. Literatura oszukuje, uspokaja, okrywa i odsuwa najważniejsze, najistotniejsze pytania. Uwolniła pana nie tylko od wież, tych rejestrowanych zmysłami, lecz i od tego, co poza nimi się kryło, od niepokoju, pasji poszukiwania, od Prawdy. Od Najważniejszego, które ukrył pan pod słowem czas. I właśnie dzięki niej, nie odnalazł pan tego, czego poszukiwał. - Patrzy zaskoczony, z niedowierzaniem. - Oczywiście, nie chodziło o żaden czas - kontynuuję, wkładając maskę uśmiechu - nie jego pan szukał, tylko o inne, stracone niegdyś światy, wśród których jest ten jeden, jedyny, rzeczywisty, od którego nie odgrodzi własna inteligencja, myśl nie stworzy nieprzekraczalnej bariery. Rzeczywistość, to jej pan szukał, ale nie jednej z tych, w których żyjemy. Był pan pierwszym, który o tym napisał, wyprzedzając nawet tych od nauki. I dlatego u tak wielu zyskał nieśmiertelność.
- Ale nie we wszystkich światach. - Zabrzmiało prawie jak skarga.
- We wszystkich się nie da. Ale w tym akurat tak. A ta radość tworzenia dzieła sztuki, jest radością kury znoszącej jajko. Niczym więcej. Sam pan to powiedział, choć zdaje się, nie do końca świadomie.
- Jak możesz...
- Mogę. W końcu nie żyjesz. Co za różnica.
Śmieje się cicho, prawie bezgłośnie. W oczach wyraz życzliwości, zrozumienia, ale również iskry przekory. Kilometry uciekają spod kół.
- Mylisz się – odpowiada w końcu – obaj jesteśmy żywi. Albo martwi. To kwestia względności pojęć, słów, które nic nie znaczą, pracowałem z nimi całe życie, ty wprawdzie nie, ale do tak prostych wniosków potrafisz dojść. I dobrze wiesz, że słowa dotyczą tylko umysłu, nawet nie tej rzeczywistości, mającej zresztą dla nas jedynie mentalny charakter. A tamtą, prawdziwą, możemy czasem dojrzeć w ulotnym błysku.
- Skąd wiesz, że wiem?
- Rozmawiasz ze mną, zdając sobie sprawę kim jestem. Rozpoznałeś. Mogłeś przecież zobaczyć kogoś innego, przygodnego człowieka, nieznajomego, zwykłego autostopowicza z torbą czy plecakiem chociażby. Nie dałeś się zwieść.
- No tak.
Dłuższą chwilę jedziemy w milczeniu, zawieszonym na wszechobecnych dźwiękach kolejnych części sonaty, płynących z przepastnej czerni kręgów dwóch głośników. Niebo ciemnieje coraz bardziej. Słońca już nie widać, ściana lasu z prawej strony szosy okryta ciszą i tajemnicą, wskrzeszone wzgórza nabierają ostrości, otulając się błękitem paryskim osadzonym na wędrówce niepokoju przebudzonej mgły i podgryzając ciemny róż zachodu. Mijane domy zapalają czworokąty okien. Ruch coraz mniejszy, szary autobus przed nami, wiedziony poczuciem obowiązku zabiera z przystanku ostatnich podróżnych, pozostawiając psa. Pewnie tylko odprowadzał. Smoków nie widać.
- Może jednak istnieją inne, bardziej realne rzeczywistości, równoległe do naszej, nie tylko ta ostateczna. I można się w nich odnaleźć – rzuca tonem pośrednim między pytaniem a stwierdzeniem.
- Nie żartuj, dobrze wiesz, jak jest. Przecież właśnie w takiej jesteśmy.
I znów tylko szum silnika, niezauważalny prawie ruch ręki na kierownicy, Twój wzrok przesuwający się po ekranie, monotonne migotanie diody, żółte światełka uparcie wpatrzonych zegarów, liczników i wskaźników, lekko drży strzałka szybkościomierza, drzemie rzadko niepokojona dźwignia skrzyni biegów, czasem głuche stęknięcie dobiegające nie wiadomo skąd, akompaniuje łkaniu adagia Vinteuila.
- Wiem, wiem, tak tylko mówię – odzywa się po dłuższym czasie. - Maskarada odbywa się wciąż, tu i teraz, lecz my nie zawsze ją dostrzegamy. Nie chcemy dostrzec, nie potrafimy. Wszyscy są ucharakteryzowani, wszyscy grają pocieszną farsę. Może naprawdę jesteśmy zaledwie figurami w powieści lub opowiadaniu. - Rozgląda się nagle gwałtownie, niespokojnie, jakby tknięty oddechem nieokreślonego przeczucia. - Poza tym ten wieczny kłopot ze wspomnieniami, aż do tych najdalszych, pierwotnych, sięgających nawet poza dzieciństwo, związanych z nadawaniem imion.
- A kto nadał je Jemu? - wtrącam. - Przecież nikt taki nie mógł istnieć! A skoro On nie ma Imienia, to także ani żyć, ani istnieć nie może. I co wtedy? Nie ma Rzeczywistości, tylko pocieszne, nic nieznaczące płaskie, niczyje cienie, tekturowe maski, zbędne dekoracje, bez obietnicy, nadziei, bez celu. Ale Stworzenie Świata i nieustający koncert trwają wciąż, dwa najpewniejsze punkty programu na tej scenie.
- I właśnie sztuka jest bramą, wyjściem. Bo z tą literaturą, to nie tak. Pomyśl, czym jest dzieło sztuki? Tej prawdziwej? Realizacją przekonania, wskazaniem, że istnieje inny świat oraz że każdy z nich jest subiektywnym, stworzonym przez jednostkę tworem. W przeciwnym razie po cóż pisać? Artysta, zawierając w swym dziele własną indywidualność, pokazuje, że może stworzyć, objawić i uświadomić kosmos. I go tworzy. Jeśli nie – jest szalbierzem. Musi udowodnić, że człowiek potrafi powołać swój świat do istnienia, to nic dziwnego, przecież został on stworzony na obraz i podobieństwo. A dopiero suma wszystkich poszczególnych światów, składa się na nasz wspólny, w którym razem żyjemy, albo próbujemy żyć. Problem w tym, aby wszelkie znaki, nie mówiąc o ścieżkach wiodących to tych bram, dostrzec, wyodrębnić, uchwycić w potoku określeń i symboli nic nieznaczących, w szumie codzienności, chaosie.
- Ale nie prowadzą one do wymiarów bardziej prawdziwych – odpowiadam – lecz równoległych. My jesteśmy gdzieś dalej, sam przed chwilą mówiłeś. O ile to określenie można stosować tam, gdzie nie ma już przestrzeni. A bramy książek składają się ze słów, nie można ich odczytać, jedynie napisać, czyli powołać do istnienia, znasz...
- Czasem słowa ukazują inną rzeczywistość – przerywa – więcej, ukazują, iż są z nią tożsame, choć wiem, zbyt wiele się teraz po nich spodziewam, kiedyś była inna epoka, a i we mnie coś wyschło. Odbiorcy też byli inni. Dziś nie widzimy więcej niż jedną stronę każdej rzeczy, każdego zjawiska, wydarzenia. I jedną stronę słowa. Przestrzeń, czas, krajobrazy, przedmioty, litery, to tylko strony, jak imiona miejscowości, imiona imion na białych i zielonych tablicach, które właśnie mijamy, które niewiele różnią się od tego, co oznaczają. Tak płaskie jak nasz świat, co z tego, że trójwymiarowy, albo raczej cztero, czas jeszcze, ale to tylko dodatkowa, jedna więcej strona, kolejna dekoracja.
- Wiem, z punktu widzenia piątego wymiaru, tak właśnie jest.
- O, rozpoznałeś piąty?
- Mhm.
- Jak?
- Kot mi powiedział.
- A... No tak, one wiedzą.
Za oknami przesuwa się jesień. W obliczu nadchodzących chłodów, zasmucone drzewa pospiesznie zmieniają niemodny strój, przywdziewając cieplejsze odcienie brązów i żółci, które zresztą też będą im odebrane, tak jak wszystko wszystkim, zawsze, na pewno, nieodwołalnie, w imię... któż może wiedzieć czego. Pierwsze opadłe liście na przemian z ostatnimi chrabąszczami, uderzają w przednią szybę. Przelotny deszcz obmywa szarość drogi, spływa po szkle drżącymi strużkami, jak krew ofiar po kamiennych ołtarzach. Wzgórza, tłumiąc pomruki zadowolenia, prężą łuki zaokrąglonych grzbietów, oczekując na nadejście całunów bieli, które choć na krótko przyjmą odcisk zarysów ich tysiącletnich twarzy. Coraz gęstsze obłoki płyną po sklepieniu nieba, lekceważąc ziemię i zakrywając bezsilne teraz promienie Słońca. Smoki układają się do zimowego snu.
- Tutaj, skręć w lewo, teraz mały kawałek i w prawo. Dotkniesz niedotykalnego, tego, co nieosiągalne, co zwykle ukazuje tylko jedną stronę.
Skręcam. Droga wygląda podobnie, choć węższa trochę i dziur jakby więcej. Mijamy rzędy starodrzewi znaczących dawne, zapomniane trakty, na wpół zrujnowaną szarość wieży opuszczonego kościoła, śledzącą nas podejrzliwie czernią oczodołów okien i wronich skrzydeł, wijący się wężowym ruchem nasyp kolejowy, po którym od lat nie jeżdżą pociągi, stojące przy torach kalekie, bezradne semafory unoszą ku niebu niepotrzebne ramiona, echa ścian budynku, porośnięte trawą perony od lat niepotrzebnej stacji dawno pozbawionej imienia, stary most, niewielkie laski rozrzucone wśród zaoranych pól, nieliczne zabudowania, pustkę, samotność, czas.
- Na Polach Elizejskich pada pierwszy śnieg. - Wiem, że nieobecnym tutaj wzrokiem ukrytym za zamkniętymi powiekami, ogląda aleje dalekiego Paryża. - Mam zaproszenie na koncert u księżnej, wypadałoby pójść, ale moja praca, noce są takie krótkie...
Pętle czasów i przestrzeni wikłają się, a może rozplątują coraz bardziej. Zza szyb patrzą na nas kolejne, przemijające światy. Pulchne dłonie Albertyny poprawiają mój krawat, szelest atłasowej sukni, zapach perfum, czułość oddechu, pukle czarnych włosów, obietnica, że ktoś na mnie czeka. Łagodne tony adagia, dyskretnie torują drogę przez otaczające nas strony, snując nici przyszłych wspomnień. Rzeczywistość w milczeniu liże własne futro. Jest coraz cieplej. Dziwne. Szybko pojmuję dlaczego.
Kaloryfery zdecydowały wreszcie o pełnieniu swego przeznaczenia i – choć niechętnie – podjęły nietrudną decyzję o rozpoczęciu pracy. Pewnie też zmarzły. Kręcone schody z cichym westchnieniem przylgnęły do ściany; we dwoje zawsze cieplej. Parapet, strząsnąwszy z siebie kurz i biedronki, wszczyna kłótnię z oknem, które nieszczelną – jego zdaniem – ramą, wpuszcza zbyt wiele zimnego powietrza a nawet śniegu, na jego świeżo odmalowane, świecące bielą farby drewniane ciało. Wiszące obrazy smętnie spoglądają przez lekko przybrudzone szyby na zmienną scenerię krajobrazu, żałując własnej, niepowtarzalnej trwałości oraz artystycznego piękna, którego z braku luster nie mogą podziwiać, z konieczności przyjmując ograniczone opinie wszędobylskich, acz niezbyt biegłych w sztuce, much. Ostatnie akordy Sonaty Vinteuila oplatają podsuszone liście zwiędłej rośliny, okupującej śpiącą doniczkę, która niegdyś mogła kołysać sny liliowych kwiatów, a dziś marzy o wybujałych, rozświetlonych zachodzącym Słońcem, pachnących krzakach głogu.
Aleksander Litto Strumieński
- Lucile
- Moderator
- Posty: 2484
- Rejestracja: 23 wrz 2014, 0:12
- Płeć:
Re: Maskarada
Z takich perełek utkane jest Twoje opowiadanieGorgiasz pisze:Niebo zwijało w rolkę swój błękit,

Jak zawsze u Ciebie, z wyobraźnią (tylko pozazdrościć), tajemniczo i ciekawie.
Serdeczności

L
- Alicja Jonasz
- Posty: 1044
- Rejestracja: 24 kwie 2012, 9:01
- Płeć:
Re: Maskarada
Narrator-bohater, pielgrzym poszukujący odpowiedzi na nurtujące go zagadnienia, otaczająca go rzeczywistość niezwykła, a właściwie niezwykłe spojrzenie bohatera na tę rzeczywistość; komentowanie tekstów nie jest moją mocną stroną, lubię czytać i przeżywać... pozdrawiam:)
Alicja Jonasz
"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak
"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak
- Gorgiasz
- Moderator
- Posty: 1608
- Rejestracja: 16 kwie 2015, 14:51
Re: Maskarada
Ad. Lucile

Zazdrościć nie masz czego, po cichu powiem, że nie jestem zadowolony z efektu, ale po trzech miesiącach miałem dość. Tajemniczo - to tak. A że ciekawie - bardzo się cieszę.Jak zawsze u Ciebie, z wyobraźnią (tylko pozazdrościć), tajemniczo i ciekawie.

- Gorgiasz
- Moderator
- Posty: 1608
- Rejestracja: 16 kwie 2015, 14:51
Re: Maskarada
Dziękuję za wizytę.Ad. Alicja Jonasz

- eka
- Moderator
- Posty: 10470
- Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59
Re: Maskarada
Kopiesz i rozgryzasz rzeczywistość, a raczej jej warianty, a jeszcze bardziej to, z czego powstaje, a co dziwi najbardziej - sam je tworzysz...
Tym razem z panem Proustem, ciekawy dialog Marcela z Aleksandrem, bardzo ciekawy.
momentami nawet zamieniasz się z nim osobowością, tzn. narrator oczywiście, Albertyna, ulubiony kompozytor, czas utracony... ale nie... to narrator pogłębia temat. .
Do meritum wrócę, trochę się zmęczyłam.
---------------
Plastyczność obrazów upaja.


Tym razem z panem Proustem, ciekawy dialog Marcela z Aleksandrem, bardzo ciekawy.

Do meritum wrócę, trochę się zmęczyłam.
---------------
Plastyczność obrazów upaja.

- Gorgiasz
- Moderator
- Posty: 1608
- Rejestracja: 16 kwie 2015, 14:51
Re: Maskarada
Cierpliwie czekam.Do meritum wrócę,

Re: Maskarada
Ktoś tu marzy o podróżach w czaso-przestrzeni?
Tak w Twoim stylu, metafizycznie, refleksyjnie, filozoficznie. Podoba mi się opis rzeczywistości. Zauważyłem, że bardzo interesująco wychodzi ci personifikacja. Może w ten sposób oddajesz szacunek naturze. Kojarzę taki buddyjski pogląd, że wszystko jest jednością, wszystko jest ze sobą powiązane i nie istnieje jedno bez drugiego.
Pozdrawiam

Tak w Twoim stylu, metafizycznie, refleksyjnie, filozoficznie. Podoba mi się opis rzeczywistości. Zauważyłem, że bardzo interesująco wychodzi ci personifikacja. Może w ten sposób oddajesz szacunek naturze. Kojarzę taki buddyjski pogląd, że wszystko jest jednością, wszystko jest ze sobą powiązane i nie istnieje jedno bez drugiego.
Gorgiasz pisze:Liliowy storczyk odwrócił się od doniczki i przez dłuższy czas spoglądał w stronę okna. Parapet, zbudzony łaskotaniem nóżek spacerujących biedronek, przeciągnął drewniane ciało i szeleszcząc, zaznaczył kontur skrzypiec na przezroczystej tkance szyb. Wisząca pod nim zasłona gaworzyła z łażącymi po niej muchami w trójkątnych pelerynkach, a ściana, dumna ze zdobiących ją obrazów, spoglądała z wyższością na kręte schody, milcząco wijące się wzdłuż jej ciała. Po drugiej stronie muru, w cieniu zakwitających głogów, żółto brązowe grzyby oraz liczne czerwone muchomory, wszystkie noszące gustowne, okrągłe kapelusze, wyrastały pospiesznie ze zdziwionej partytury ogrodu. Wieczór nadchodził. Płyty chodnikowe, których nikt nie deptał, rozważały płynące z tego konsekwencje we wszystkich możliwych światach. Niebo zwijało w rolkę swój błękit, przewiązując go postrzępionym, konopnym sznurkiem i polując na niesforne jaskółki, uparcie kreślące ostatnie trzy frazy pożegnalnej sonaty. Oddech wiatru zapadł w krótką, pokrzepiającą drzemkę. Słońce wspinało się coraz wyżej, świecąc wciąż szybciej, czujnie wychodząc przed zasłonę zirytowanych tym faktem pyzatych obłoków, nie mogących już zatrzymać jego promieni swymi pękatymi brzuszkami.
Pozdrawiam

- Gorgiasz
- Moderator
- Posty: 1608
- Rejestracja: 16 kwie 2015, 14:51
Re: Maskarada
Nie, tylko o światach równoległych.Ktoś tu marzy o podróżach w czaso-przestrzeni?

Nie tylko; na przykład pisał o tym również Platon (w dialogu "Parmenides").Kojarzę taki buddyjski pogląd, że wszystko jest jednością, wszystko jest ze sobą powiązane i nie istnieje jedno bez drugiego.
- Alicja Jonasz
- Posty: 1044
- Rejestracja: 24 kwie 2012, 9:01
- Płeć:
Re: Maskarada
A my wszyscy widzimy tylko cienie na ścianach jaskini, w której trwamy bez świadomości, że gdzieś poza nią jest inny świat:) Gorgiaszu, przeczytałam raz jeszcze:)
Alicja Jonasz
"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak
"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak