Wyklęty (rozdział I)
-
- Posty: 11
- Rejestracja: 26 mar 2016, 18:26
Wyklęty (rozdział I)
Początek pierwszego rozdziału książki, nad którą pracuję. Więcej mogę wysłać na priv.
***
Podobno istnieje ktoś taki jak Ktoś, choć nie ma on imienia, którym można byłoby go wołać, zupełnie tak, jak woła się psa. Istnieje i jest bezpłciowym, chudym człowiekiem, który zbyt wiele nie umie o sobie powiedzieć. Twarz ma zapadniętą, a spojrzenie, choć mętne, bardzo uważne. Nie umie rozmawiać, a inni pozostają mają wrażenie, że nie potrafi mówić. Jednak gdy odezwie się swoim mocnym głosem, otwierają usta ze zdziwienia. Zdarza się, że mówią o nim: co za zdolne dziecko! Do jakiej szkoły żeście ją posłali? Do plastycznej. To artystka? Jaka z niej artystka, proszę pani. Nie ma o czym mówić – ocenia Kogoś babcia.
Kilka lat później babcia powie: taka była zdolna, taka utalentowana. A takie nic! Tak się zmarnować!
*
Budzę się, a wciąż tkwię w moim śnie: ja-Barbara, jechanie na helu-Hel, no i tylko krzyczą, wytykają palcami. Ludzie z tektury, łamią się głowy, no i ja – częstochowski bohater, pani Barbara mnie pozdrawia, a potem mówi: „człowieku, to twoje drugie imię”. Potem każe przypominać sobie Jacka Chrusta, którego znałem, Zbigniewa-heroinistę, no i Roberta, który raz miał taką jazdę, że udawał świadka Jehowy. Czy jesteśmy zdrowymi ludźmi, ja się zastanawiam, nie siedzimy w barze, nawet nie w melinie, a osądzają nas o prostytuctwo za dwadzieścia złotych. Zdobądź się na to zezwierzęcenie – błaga mnie pani Barbara. - Napluj „ubogaconym” w twarz. I tylko ja wiem, co ona ma na myśli. Będę do ciebie mówić odwrotnie, a ty to będziesz zapisywać tak długo, dopóki nie dotkniesz językiem stóp. – Pani Barbara mnie kocha, wie jak mówić, żeby było mi dobrze. Dochodzę do siebie, mój Boże. Gdy chodzę, zawsze dochodzę. Gdy szukam, to szukam, nie znajduję. Niech znają moją głowę, niech mnie rozwiercą, niech przeszukają na lotnisku. Niszczy nas brawurka i arystokracja, kochanie, uśmiechnij się czasem, kochanie, kochanie. Bądź jak oni! Tańcz, gdy inni tańczą i pij… drinka z pomarańczą.
- Twoją wątrobę może zabić nawet jedna zbyt duża dawka paracetamolu – powiedział kiedyś prosto w moją twarz bohater z zeszłej dekady. Nie dorastałem mu do pięt. Nie miałem trzydziestoletniego stażu. Każdy heroinista jest bohaterem, na to wskazuje sama nazwa, dopóki nie stanie się starym wrakiem. Podchodzisz do lustra. Lustro patrzy, a ty możesz powiedzieć tylko: cera… cera… Głos ci się załamuje. Cera bohatera. - A paracetamol jest we wszystkim. I będzie cię zabijał, nawet jak będziesz dbał o pierdoloną higienę pracy przy filtracji. Dopadnie cię wątroba, tak samo jak pirogen.
A Ktoś na to tylko: dobrze. Ja chcę, ja zamawiam.
Ale na co mi to wszystko – myśli potem. Kim mógłbym się stać dzięki tym staraniom, już nigdy nie dopadnie mnie ten sam numer buta co Rimbauda, to tylko raz, więcej nie. Raz można wiersz napisać, może dwa. Potem to są już tylko jakieś wydmuszki, rysunki na filiżankach, a alkoholu w środku nie ma. Mogę znaleźć się, gdzie zechcę, ale i tak zawsze będę się bał, że Mieczyński mnie tam dopadnie i zacznie przepytywać, patrząc jak na idiotę. Nawet gdyby wręczyli mi jakiś honorowy medal i okrzykiwali „Szanownym Panem Medalistą”, on będzie mówił: „Ktoś? Nikt?” A ja powiem: „Tak, proszę pana? Może zagrać panu na skrzypcach? Może na saksofonie? A może wiersz napisać?” A on: „Nie, nie, przynieś mi tylko chusteczkę.” Ależ proszę się we mnie wysmarkać!
Jeśli gdzieś są ludzie, to na pewno nie w Częstochowie.
Teraz już dwa dni siedzę w nowym ubraniu; gotowy na zmiany. Powtarzam przed sobą zdania, których nie chcę powtarzać. Zmuszam się do dostosowania. Idealny uśmiech, idealne zęby. Raz podchodzi do mnie koleżanka, mówiąc, że ząb jej się wykrzywił, a ja śmieję się, pokazując brak dolnej czwórki. Tak pamiętam, że ten ząb jednak powinienem mieć. Siedzę. Uznaję, że powinienem wziąć może ze dwadzieścia tabletek. Która godzina? – pytam siebie odurzony i nie zauważając tego, w jakim jestem stanie, biorę kolejne dwadzieścia.
Ktoś wyszedł na balkon, czegoś szukał, myślał, że się tam zgubił. Ale wrócił do pokoju i był sobą, choć tego nie rozumiał. Tu też nie mógł siebie odnaleźć. Szukał człowieka, chodząc po domu, patrząc na dziadków, zastanawiając się, czy oni są nim. Ale chyba nie.
Która godzina?- pytał. Zapal światło? Kto? Zamknij okno?
Otwórz okno. Zamknij okno? Która godzina? Ta sama? Zgaś światło. Która godzina? Kto? Która godzina? Więc wyszedł na balkon, uciekł od siebie. Kim teraz będzie, jeśli Ktoś uciekł. Która godzina? – szumiało mu jeszcze w głowie. Zasnął. Rano, po tak ostrej dysocjacji, nadal czuł, że kogoś w nim brakuje. Zaczął myśleć, że siedzi obok siebie. Śpiewało mu w głowie: „Z moich genów tylko Żyd!”, bo te słowa sam wczoraj ułożył i był z nich nadzwyczaj zadowolony.
To było pierwsze rozdzielenie.
Musiał wrócić do pamięci o sobie, swojej rodzinie i innych. Ale przez chwilę mógł nie pamiętać i czuć się sobą. I to właśnie bez siebie. Jeśli dotychczas odbierali mnie jako kogoś nieobecnego, to jak będą odbierać mnie teraz? – zastanawiał się.
Dziś znowu mogę to zrobić. Być na bankiecie, mieć ciężką głowę, wbijać ją w dywan, krztusić się tym wymyślonym szaleństwem. Mogę tańczyć do obrazów Beksińskiego, spotykać go w swoim pokoju, nazywać „Beksem”, a on mnie, wiadomo, beksą. Mogę płynąć na łodzi i tylko „Jatne… Jatne…”, bo tak się myśli, a maszt to koleżanka z klasy. Potem ona ominie mnie na korytarzu, przejdzie obok, ale w moim mózgu będzie znaczyła już tylko jedno. Kilka godzin później, już na łodzi, pisałem wiersze dla ułomnych i niezgrabnych pomyleńców, co sprzedają w bibliotekach, zastanawiając się: po co mi to wszystko, po co, po co.
- Oszalejesz – mówi Barbara – oszalejesz, jak się nie opamiętasz.
- Ale ja lubię się nie opamiętywać – mówię do niej jak dziecko do mamy.
Śni się znowu, że tracę świadomość, że jestem wielką kulą toczącą się po ulicy, że ludzie śmieją się, jaka gruba, tłusta kulka, jak miała prawo tu się znaleźć. A jak się wtoczy do swojej klasy? Co ludzie po-wiedzą? A co na to jej dentysta? Ta kula nie ma zęba.
Musiałem z tego wyjść; uratować się.
- Dobrze byłoby teraz wyjść i pójść – powiedziałem.
- Wyjść i pójść.
Moje Ja lubiło ze mną rozmawiać. Wyszedłem. Idąc, obwąchiwałem ludzi jak zwykły pies. Chodziłem, zmuszałem się do chodzenia. Spotykałem ludzi w mojej głowie. Próbowałem zrobić z siebie książkę, a kończyło się to tylko na rozmowach o torebkach i kotach. Chciałem spotkać Pana Boga, a spotkałem jakiegoś faceta i siedemdziesięcioletnią kobietę.
(...)
Ale ja myślałem, ja naprawdę myślałem, że moje chodzenie, będzie chodzeniem jak w „Głodzie” Hamsuna, a okazuje się ono tylko tanim przechodzeniem z miejsca na miejsce, bez żadnego sensu i celu. Mogę spotkać na swojej drodze każdego, powąchać najgorszych stęchlizn; nic z tego nie będzie. Ja się staję, ale cofam. Zamiast iść prosto, sam rysuję mapę i labirynty z rondami. Ta moja narracja, to o mnie film. Ale to nieme aktorstwo.
W jednym pokoju-niepokoju sam siebie ochrzciłem. Zostanę nikim, ale teraz mam szesnaście lat i będę się wydobywać. Dobrze to pamiętam, jaśniałem, jak jeszcze nigdy wcześniej. Kim byłem? Zwykłym chłopcem, który dużo od siebie wymaga. Każde moje słowo poddawane było samokrytyce. Roztrząsałem się, rozdrabniałem na kawałki, ale tylko po to, żeby móc do nich zajrzeć i pooglądać je z każdej strony. Po to byłem i po to miałem być, żeby napisać wiersz. Dwa dobre wiersze. Więcej nie. To tylko raz się tak zdarza, że można napisać coś dobrego – myślałem. - Raz można mieć ten sam numer buta co Rimbaud i już nigdy więcej – powtarzałem to zdanie jak mantrę. I wiedziałem już, że będę musiał to zrobić. Szesnaście lat, a ja odwracam głowę. Szesnaście lat i robię to, co każdy powinien robić. Nie piłem i nie paliłem. To nie był czas na taką urojoną wrażliwość. Miałem być człowiekiem wzniosłym, ale prawdziwym. Szukałem kogoś, kto umiałby rozmawiać językami aniołów i idiotów. Ale chyba jesteśmy tutaj sami, Basiu – mówiłem czasem czule. - Gdybym nie był taki samotny, umiałbym wydobyć z siebie coś więcej... - powiedziałem do niej z żalem. Oglądanie paskudztw innych ludzi nie uczyło mnie przecież niczego, a zniechęcało i przygnębiało. Osiem czy dziesięć godzin w szkole miało uczynić ze mnie bohatera w sobie, ale nic dobrego nie chciało ze mnie wyjść. Chyba się przykleiło – myślałem. Wiersz potrafiłem napisać w dwie minuty, ale to nie było to. Kilka miesięcy: to nie to, to nie to. Próbowałem odnaleźć właściwy sposób gdzieś między ludźmi i krótkimi rozmowami. Używek szukałem na siłę. Wymyślałem sobie imiona i nazwiska. A potem stwierdzałem, że niczego nie jestem wart, i że tylko rutyna mnie zbawi. Ja i ten milczący Bóg – myśli chciałem układać na wiersz.
- A gdyby tak ukraść komuś życie! - krzyczałem nagle zachwycony. - To był pomysł idealny. Gdyby tak na kilka lat zostać kimś więcej, niż Ja!
Widziałem już odpychające, niewarte i zgłębione. Smutek prostych dusz i tych, co mają na myśli tylko miłość, co się równa rżnięcie. Czyjeś widzenia i niewidzenia, ale to jest nieważne. Ja, to błędne ja, muszę być ślepy, żeby zacząć widzieć.
No i zacząłem pisać do siebie listy. Ale to wszystko było naiwnością dziecka.
Byłem zbyt rozproszony, żeby umieć myśleć jasno. Przecież przez cały ten czas żyłem w błędzie obok ludzi żyjących w błędzie. Prymitywne melodie, ogłaszanie się artystą przez niezarobaczonych i najprostszych, kiwanie się do rytmu i orgie żarcia i picia. A ja wpychałem do ust wszystko co mi podawano i wcale nie dławiłem się błędami. Byłem równie prostym zwierzęciem z aspiracjami człowieka. Ale nie ma już dla mnie żadnych ludzi – krzyczałem do siebie w myślach. A słowo „człowiek” już nie istnieje. Jestem całkiem pewny, że są już tylko ostatnie dusze, a reszta to niewyobrażalne szaleństwo genów i pokolenie śmieci. Koszmar ewolucji i fałszywe ja. Więc się wyręczam! I gardzę. Kto gardzi? Mnie gardzą. Tak będzie, ale nie wiem jak długo może trwać ten stan odurzenia trzeźwością. Wiem tylko, że już do końca będę obok. Nie będzie rytmów, melodii i kolorów. Chcę widzieć tylko jaskrawe szaleństwo dusznych myśli. Myślałem.
Myślałem, że nawet najbardziej uzwierzęcony narkoman warty jest więcej, niż każdy spokój. Przerażały mnie moje słowa, wyrażenia, straszyły neologizmy. Już wystarczająco się rozpłynąłem, nie powinienem teraz budzić się ciałem. Ta moja wyhodowana tortura. I szukanie. Tylko po to, żeby uznać to za niewarte mnie, po to, żeby uciec w końcu w spokój i palenie papierosów, nie-mężów i nie-żony. Tak będzie, gdy zacznę się bać zbyt mocno. Teraz strach motywuje mnie do nadawania imion i wyszukiwania niestworzonych kolorów. Chciałbym pokazywać coś, co warto pokazywać. Ale nie ma komu, nie ma czego. Tylko rutynowe bóle, nadwrażliwość i zamknięcie w ciele. Nie mogę otwierać ust i zdaję sobie sprawę, że to tylko błąd umysłu, nic więcej. Bez tego błędu nie byłbym święty. Ale przecież nie ma żadnych świętości, żadnych świętych Klar i świętych Franciszków. Jest tylko przyszłość. Płakałem, czy znajdzie się w końcu ten Zbigniew-heroinista, który mnie uspokoi? Który powie „nieważne”, choć ja będę krzyczał „ważne”, nawet gdy zamkną mi usta. Będą mówić „marność nad marnościami”, a ja tylko: „NIE!”
(...)
Tak? NIIIEEE! A może zastrzyk? NIIIEE!
Proszę o zastrzyk, błagam o zastrzyk… Ale nie będzie zastrzyku: muszę lecieć. Nic nie tłumaczyć, lecieć, niszczyć i tworzyć. Urodzić dziecko. Ale czyje to będzie dziecko i czemu tak wcześnie ktoś chce mi je zesłać. Tak jak Maryi – podpowiada mi głos, a ja się tylko śmieję i nabijam. Ja pamiętam to dziecko, dotykałem je i nosiłem na rękach, ale chyba je potem zgubiłem. I gdy już gdzieś przychodziłem, to się ze mnie śmiali. Na ulicy gadali. Tak mi się zdawało. Dziecko zgubił, dziecko zgubił i w kółko to samo.
- Czy ja naprawdę to dziecko zgubiłem? - spytałem w końcu kogoś.
- A kto cię tam wie – odpowiedział.
*
- A ty co? Stoisz?
- Stoję, bo się zatrzymałem – odpowiedziałem mu dwa dni potem.
- A patrz, że nawet nie żebrze, tylko stoi – powiedział facet do swojego kolegi. „Chyba głupia” - podsumował mnie tamten.
Uważałem, że tym buntem stania na środku chodnika zwrócę na siebie oko Boga. Ten miałby mi odpowiedzieć: „no dobrze”. Na te słowa zawsze czekałem: „no dobrze”, bo chyba właśnie tak nie potrafiła mówić moja mama. A słowa te zdawały się być tak ciepłe i pobłażliwe. Mógłbym wtedy poczuć się nie Kimś, a Kimisiem, kochanym misiem, najlepszym syneczkiem, cukiereczkiem i małym dzieciątkiem. Ale tak się nie stało. Nagle uznałem siebie za osobę niepiśmienną i przez kilka miesięcy nie zastanowiłem się dłużej nad żadnym słowem. Nie warto. Lepiej poszukam dziecka. I już tylko złe się śniło. Zacząłem więc udawać detektywa jak człowiek chory i pozbawiony rozumu. Bawiłem się samym sobą i swoim umysłem, a to nie było zdrowe. Postanowiłem, że grzebiąc tu i tam znajdę gdzieś wygrany kupon w lotto. Przecież to wszystko nie mogło być aż tak bardzo śmierdzące! Czy jestem Kimś, czy Kimkolwiek, nie wiem. I gniłbym w sobie dalej, gdyby nie przysiadło się do mnie pięcioletnie dziecko.
Mówię: co?
- Co? - pyta dziecko.
Idę, wychodzę, dziecko się do mnie klei, obślinia mnie, wbija we mnie paznokcie, doczepia do nogi, Ja krzyczę i je szarpię, a ono się śmieje. Przeklinam, dziecko też przeklina. A ludzie chodzą.
- Co pani! CO PANI! - wrzeszczy stara baba.
- GÓWNO! - Ktoś na to. Nie lubi tak mówić, ale tak mówi, bo nie wie już, co na tym świecie robić.
Złapał w końcu to dziecko i wziął na ręce. Chciał krzyczeć, ale serce mu miękło. Rzucił więc tą bezpłciową postać na ziemię i poszedł. Zaczęło płakać. Ktoś też. I nie minęła godzina, a Ktoś już był w domu, który nigdy nie był jego prawdziwym domem. A gdy już tam był, to dziecko też tam było.
A gdy wróciłem, Pan Bóg czekał na mnie na ganku. Powiedział mi, najzwyczajniej w świecie, że ma dla mnie cudowny utwór i puścił jakieś disco polo. Ciągle mnie na tym ganku oszukuje, ja już wiele snów miałem, że zbawienie w ganku, całe życie w ganku, zawsze ten ganek i Bóg, a nigdy nic dobrego z tego nie wyszło. Dokładnie tak to było. Myślałem, że pozjadałem wszystkie rozumy i bliżej mi do Nieba, niż do świata. A zaczęło się psuć, było bardzo źle i wzrok był coraz gorszy. Nie byłem w stanie przyznać się przed sobą do żadnego błędu, że tyle teraz tego gówna chodzi po świecie, i że nawet już latają i się przemieszczają. I prawdy piszą. Boże, co za paranoje. Ja w tym czasie miałem swojego Boga, całkiem swojego, a rzadko był to ten, co z ganku, tylko raczej ten od śniadań. I ja sobie myślałem, że jak się naszprycuję to wszystko mogę, i pisać każde niestworzone, i żadne, i wszystkie. Nagle jednak spojrzałem na mojego brata, Krystiana, i wszystkiego mi się odechciało. Jak miałem wierzyć w swoje brednie, kiedy obok mnie on całkiem żywy i ludzko-zwierzęcy. A ja dziwaczę, i się dysocjuję, i reinkarnuję. A to wszystko gówno. Co warte są moje wymyślone cierpienia nieżyciowe, kiedy on cierpi twarz tak boleśnie. Krystiana nie dało się poznać. Jego usta zarastały błoną, a oczy miał smutne i głupie. Kamieniał od wewnątrz, a sam jego widok bolał. A mnie czekał tylko szyderczy śmiech, kiedy ja imaginowałem sobie spotkania z księżniczkami i ostatnie rozdziewiczania, on był prawdziwym zwierzęciem pełnym instynktów. Przyszedł tu, żeby zobaczyć jak się śmieję. Myślał, że z niego, a ja się śmiałem z żalu nad sobą. Aż wszystko pękało, każda moja struna, jakbym był instrumentem niepotrzebnym i wewnętrznym. Ale jaki on wydał mi się piękny w swojej głupocie, jaki ogarnął mnie zachwyt nad nim i jego obrzydliwą twarzą przewiercającą moje oczy! On, tak obrzydliwy, że aż trudny do wyśnienia w najgorszych snach, nie wstydzi się wcale i wstydu nie zna. A oczy tak szare i puste, niejasne i nieistotne. Kiedy jednak było w nim coś takiego, co tak mnie przygnębiało. To jego zwykłe ubranie na nieproporcjonalnym ciele. I sposób w jaki mówi, w jaki się porusza.
Powiedział potem coś, w ogóle nie wiem, co tam mówił, czy ja za nim szedłem. Czy powinienem do niego podejść, powiedzieć coś, w końcu to rodzina. A przecież nie wydukałbym nic za nic! A wtedy on spojrzał na mnie i wyglądał tak komicznie w swoim zdumieniu. Jakby go coś zabolało, jakby chciał, a nie mógł, a to się już działo. To ja sobie myślę wtedy: tak, tak, tak i prawie krzyczę:
- Cześć!
- Właśnie wetknąłem sobie czopek do mózgu – odpowiedział głupawym głosem.
Zacząłem uciekać, jednak na tym się nie skończyło. O Krystianie zaczęto mówić w Częstochowie, a ja już nie mogłem się od niego uwolnić. Szukałem tylko tej wyśnionej pustki, a spotykałem Krystiana. I tak kilka wieczności. Chciałem się spełniać już tylko przez niego. Zacząć z nim współżyć. Tak jak współżyją współżyjątka, bakterie i wymyślone robaki. Byłoby to takie proste, że byłbym w stanie pokochać rozum dziecka. I mógłbym wyleczyć do końca niechęć do życia, gdybym tylko mógł współżyć z Krystianem. Mam dziesięć palców, a wszystkie dla niego, gdy będzie trzeba wyhoduję następne i inne. Ty jesteś brzydki, a ja już tylko chce odrzucać wszystkie piękna i być, być najgorszym imieniem Krystiana. Wydziedziczyć się i zapomnieć o sobie.
*
Nie był to przecież dobry czas. Odnosiło się wrażenie, że każdemu doskwiera uciążliwa nuda. Obcość przedmiotów, nieumiejętność zaciskania pięści, brak sił. Ktoś odpędzał się od ciągłych pytań „jak masz na imię?”, bo zaczynał zdawać sobie sprawę, że go wcale nie posiada. A myślał o sobie tylko: ja-gąsienica, ja-robak! Ja muszę, ja robię, ja jestem! Szukał niedźwiedzia z fioletowym dziąsłem, szukał siebie w tych płytko tworzonych wizjach, a to wszystko po to, by spróbować i poczęstować się pierwszym lekarstwem. Myślał: jakie to banalnie proste, szesnaście lat i robię to, co każdy powinien robić. Wszystko jest zbyt przewidywalne; muszę dać się sobie poznać, otworzyć puszkę Pandory i rozgryzać wszystkie grzechy po kolei. Inaczej wcale nie będzie mnie. Nie wiedział, jaki wypowiedział sobie wyrok. Bo zatrzymał się tam, gdzie znalazł trochę spokojnego smutku. Tam uwił sobie gniazdko i truł się, truł, żeby wyszło z niego to z czym się urodził, i co tak bardzo przeszkadzało, mimo że nie mógł przestać tego czegoś kochać, więc hodował w sobie to małe złote jajeczko, przykrywał je pawim piórkiem, czyścił i nikomu nie pokazywał. Wrzesień, pierwszy rok liceum. A jemu się zachciało złotych jajek. No a potem polski, angielski, chemia, geografia, ale co on mógł z tego rozumieć. Był już dalej, niż powinien być. Odsuwał się, chciał w sobie coś tworzyć, a nie wiedział co. Siedział więc przez większość czasu na korytarzu. Nic w głowie, nic obok niego.
Mógł się tylko rozglądać.
***
Podobno istnieje ktoś taki jak Ktoś, choć nie ma on imienia, którym można byłoby go wołać, zupełnie tak, jak woła się psa. Istnieje i jest bezpłciowym, chudym człowiekiem, który zbyt wiele nie umie o sobie powiedzieć. Twarz ma zapadniętą, a spojrzenie, choć mętne, bardzo uważne. Nie umie rozmawiać, a inni pozostają mają wrażenie, że nie potrafi mówić. Jednak gdy odezwie się swoim mocnym głosem, otwierają usta ze zdziwienia. Zdarza się, że mówią o nim: co za zdolne dziecko! Do jakiej szkoły żeście ją posłali? Do plastycznej. To artystka? Jaka z niej artystka, proszę pani. Nie ma o czym mówić – ocenia Kogoś babcia.
Kilka lat później babcia powie: taka była zdolna, taka utalentowana. A takie nic! Tak się zmarnować!
*
Budzę się, a wciąż tkwię w moim śnie: ja-Barbara, jechanie na helu-Hel, no i tylko krzyczą, wytykają palcami. Ludzie z tektury, łamią się głowy, no i ja – częstochowski bohater, pani Barbara mnie pozdrawia, a potem mówi: „człowieku, to twoje drugie imię”. Potem każe przypominać sobie Jacka Chrusta, którego znałem, Zbigniewa-heroinistę, no i Roberta, który raz miał taką jazdę, że udawał świadka Jehowy. Czy jesteśmy zdrowymi ludźmi, ja się zastanawiam, nie siedzimy w barze, nawet nie w melinie, a osądzają nas o prostytuctwo za dwadzieścia złotych. Zdobądź się na to zezwierzęcenie – błaga mnie pani Barbara. - Napluj „ubogaconym” w twarz. I tylko ja wiem, co ona ma na myśli. Będę do ciebie mówić odwrotnie, a ty to będziesz zapisywać tak długo, dopóki nie dotkniesz językiem stóp. – Pani Barbara mnie kocha, wie jak mówić, żeby było mi dobrze. Dochodzę do siebie, mój Boże. Gdy chodzę, zawsze dochodzę. Gdy szukam, to szukam, nie znajduję. Niech znają moją głowę, niech mnie rozwiercą, niech przeszukają na lotnisku. Niszczy nas brawurka i arystokracja, kochanie, uśmiechnij się czasem, kochanie, kochanie. Bądź jak oni! Tańcz, gdy inni tańczą i pij… drinka z pomarańczą.
- Twoją wątrobę może zabić nawet jedna zbyt duża dawka paracetamolu – powiedział kiedyś prosto w moją twarz bohater z zeszłej dekady. Nie dorastałem mu do pięt. Nie miałem trzydziestoletniego stażu. Każdy heroinista jest bohaterem, na to wskazuje sama nazwa, dopóki nie stanie się starym wrakiem. Podchodzisz do lustra. Lustro patrzy, a ty możesz powiedzieć tylko: cera… cera… Głos ci się załamuje. Cera bohatera. - A paracetamol jest we wszystkim. I będzie cię zabijał, nawet jak będziesz dbał o pierdoloną higienę pracy przy filtracji. Dopadnie cię wątroba, tak samo jak pirogen.
A Ktoś na to tylko: dobrze. Ja chcę, ja zamawiam.
Ale na co mi to wszystko – myśli potem. Kim mógłbym się stać dzięki tym staraniom, już nigdy nie dopadnie mnie ten sam numer buta co Rimbauda, to tylko raz, więcej nie. Raz można wiersz napisać, może dwa. Potem to są już tylko jakieś wydmuszki, rysunki na filiżankach, a alkoholu w środku nie ma. Mogę znaleźć się, gdzie zechcę, ale i tak zawsze będę się bał, że Mieczyński mnie tam dopadnie i zacznie przepytywać, patrząc jak na idiotę. Nawet gdyby wręczyli mi jakiś honorowy medal i okrzykiwali „Szanownym Panem Medalistą”, on będzie mówił: „Ktoś? Nikt?” A ja powiem: „Tak, proszę pana? Może zagrać panu na skrzypcach? Może na saksofonie? A może wiersz napisać?” A on: „Nie, nie, przynieś mi tylko chusteczkę.” Ależ proszę się we mnie wysmarkać!
Jeśli gdzieś są ludzie, to na pewno nie w Częstochowie.
Teraz już dwa dni siedzę w nowym ubraniu; gotowy na zmiany. Powtarzam przed sobą zdania, których nie chcę powtarzać. Zmuszam się do dostosowania. Idealny uśmiech, idealne zęby. Raz podchodzi do mnie koleżanka, mówiąc, że ząb jej się wykrzywił, a ja śmieję się, pokazując brak dolnej czwórki. Tak pamiętam, że ten ząb jednak powinienem mieć. Siedzę. Uznaję, że powinienem wziąć może ze dwadzieścia tabletek. Która godzina? – pytam siebie odurzony i nie zauważając tego, w jakim jestem stanie, biorę kolejne dwadzieścia.
Ktoś wyszedł na balkon, czegoś szukał, myślał, że się tam zgubił. Ale wrócił do pokoju i był sobą, choć tego nie rozumiał. Tu też nie mógł siebie odnaleźć. Szukał człowieka, chodząc po domu, patrząc na dziadków, zastanawiając się, czy oni są nim. Ale chyba nie.
Która godzina?- pytał. Zapal światło? Kto? Zamknij okno?
Otwórz okno. Zamknij okno? Która godzina? Ta sama? Zgaś światło. Która godzina? Kto? Która godzina? Więc wyszedł na balkon, uciekł od siebie. Kim teraz będzie, jeśli Ktoś uciekł. Która godzina? – szumiało mu jeszcze w głowie. Zasnął. Rano, po tak ostrej dysocjacji, nadal czuł, że kogoś w nim brakuje. Zaczął myśleć, że siedzi obok siebie. Śpiewało mu w głowie: „Z moich genów tylko Żyd!”, bo te słowa sam wczoraj ułożył i był z nich nadzwyczaj zadowolony.
To było pierwsze rozdzielenie.
Musiał wrócić do pamięci o sobie, swojej rodzinie i innych. Ale przez chwilę mógł nie pamiętać i czuć się sobą. I to właśnie bez siebie. Jeśli dotychczas odbierali mnie jako kogoś nieobecnego, to jak będą odbierać mnie teraz? – zastanawiał się.
Dziś znowu mogę to zrobić. Być na bankiecie, mieć ciężką głowę, wbijać ją w dywan, krztusić się tym wymyślonym szaleństwem. Mogę tańczyć do obrazów Beksińskiego, spotykać go w swoim pokoju, nazywać „Beksem”, a on mnie, wiadomo, beksą. Mogę płynąć na łodzi i tylko „Jatne… Jatne…”, bo tak się myśli, a maszt to koleżanka z klasy. Potem ona ominie mnie na korytarzu, przejdzie obok, ale w moim mózgu będzie znaczyła już tylko jedno. Kilka godzin później, już na łodzi, pisałem wiersze dla ułomnych i niezgrabnych pomyleńców, co sprzedają w bibliotekach, zastanawiając się: po co mi to wszystko, po co, po co.
- Oszalejesz – mówi Barbara – oszalejesz, jak się nie opamiętasz.
- Ale ja lubię się nie opamiętywać – mówię do niej jak dziecko do mamy.
Śni się znowu, że tracę świadomość, że jestem wielką kulą toczącą się po ulicy, że ludzie śmieją się, jaka gruba, tłusta kulka, jak miała prawo tu się znaleźć. A jak się wtoczy do swojej klasy? Co ludzie po-wiedzą? A co na to jej dentysta? Ta kula nie ma zęba.
Musiałem z tego wyjść; uratować się.
- Dobrze byłoby teraz wyjść i pójść – powiedziałem.
- Wyjść i pójść.
Moje Ja lubiło ze mną rozmawiać. Wyszedłem. Idąc, obwąchiwałem ludzi jak zwykły pies. Chodziłem, zmuszałem się do chodzenia. Spotykałem ludzi w mojej głowie. Próbowałem zrobić z siebie książkę, a kończyło się to tylko na rozmowach o torebkach i kotach. Chciałem spotkać Pana Boga, a spotkałem jakiegoś faceta i siedemdziesięcioletnią kobietę.
(...)
Ale ja myślałem, ja naprawdę myślałem, że moje chodzenie, będzie chodzeniem jak w „Głodzie” Hamsuna, a okazuje się ono tylko tanim przechodzeniem z miejsca na miejsce, bez żadnego sensu i celu. Mogę spotkać na swojej drodze każdego, powąchać najgorszych stęchlizn; nic z tego nie będzie. Ja się staję, ale cofam. Zamiast iść prosto, sam rysuję mapę i labirynty z rondami. Ta moja narracja, to o mnie film. Ale to nieme aktorstwo.
W jednym pokoju-niepokoju sam siebie ochrzciłem. Zostanę nikim, ale teraz mam szesnaście lat i będę się wydobywać. Dobrze to pamiętam, jaśniałem, jak jeszcze nigdy wcześniej. Kim byłem? Zwykłym chłopcem, który dużo od siebie wymaga. Każde moje słowo poddawane było samokrytyce. Roztrząsałem się, rozdrabniałem na kawałki, ale tylko po to, żeby móc do nich zajrzeć i pooglądać je z każdej strony. Po to byłem i po to miałem być, żeby napisać wiersz. Dwa dobre wiersze. Więcej nie. To tylko raz się tak zdarza, że można napisać coś dobrego – myślałem. - Raz można mieć ten sam numer buta co Rimbaud i już nigdy więcej – powtarzałem to zdanie jak mantrę. I wiedziałem już, że będę musiał to zrobić. Szesnaście lat, a ja odwracam głowę. Szesnaście lat i robię to, co każdy powinien robić. Nie piłem i nie paliłem. To nie był czas na taką urojoną wrażliwość. Miałem być człowiekiem wzniosłym, ale prawdziwym. Szukałem kogoś, kto umiałby rozmawiać językami aniołów i idiotów. Ale chyba jesteśmy tutaj sami, Basiu – mówiłem czasem czule. - Gdybym nie był taki samotny, umiałbym wydobyć z siebie coś więcej... - powiedziałem do niej z żalem. Oglądanie paskudztw innych ludzi nie uczyło mnie przecież niczego, a zniechęcało i przygnębiało. Osiem czy dziesięć godzin w szkole miało uczynić ze mnie bohatera w sobie, ale nic dobrego nie chciało ze mnie wyjść. Chyba się przykleiło – myślałem. Wiersz potrafiłem napisać w dwie minuty, ale to nie było to. Kilka miesięcy: to nie to, to nie to. Próbowałem odnaleźć właściwy sposób gdzieś między ludźmi i krótkimi rozmowami. Używek szukałem na siłę. Wymyślałem sobie imiona i nazwiska. A potem stwierdzałem, że niczego nie jestem wart, i że tylko rutyna mnie zbawi. Ja i ten milczący Bóg – myśli chciałem układać na wiersz.
- A gdyby tak ukraść komuś życie! - krzyczałem nagle zachwycony. - To był pomysł idealny. Gdyby tak na kilka lat zostać kimś więcej, niż Ja!
Widziałem już odpychające, niewarte i zgłębione. Smutek prostych dusz i tych, co mają na myśli tylko miłość, co się równa rżnięcie. Czyjeś widzenia i niewidzenia, ale to jest nieważne. Ja, to błędne ja, muszę być ślepy, żeby zacząć widzieć.
No i zacząłem pisać do siebie listy. Ale to wszystko było naiwnością dziecka.
Byłem zbyt rozproszony, żeby umieć myśleć jasno. Przecież przez cały ten czas żyłem w błędzie obok ludzi żyjących w błędzie. Prymitywne melodie, ogłaszanie się artystą przez niezarobaczonych i najprostszych, kiwanie się do rytmu i orgie żarcia i picia. A ja wpychałem do ust wszystko co mi podawano i wcale nie dławiłem się błędami. Byłem równie prostym zwierzęciem z aspiracjami człowieka. Ale nie ma już dla mnie żadnych ludzi – krzyczałem do siebie w myślach. A słowo „człowiek” już nie istnieje. Jestem całkiem pewny, że są już tylko ostatnie dusze, a reszta to niewyobrażalne szaleństwo genów i pokolenie śmieci. Koszmar ewolucji i fałszywe ja. Więc się wyręczam! I gardzę. Kto gardzi? Mnie gardzą. Tak będzie, ale nie wiem jak długo może trwać ten stan odurzenia trzeźwością. Wiem tylko, że już do końca będę obok. Nie będzie rytmów, melodii i kolorów. Chcę widzieć tylko jaskrawe szaleństwo dusznych myśli. Myślałem.
Myślałem, że nawet najbardziej uzwierzęcony narkoman warty jest więcej, niż każdy spokój. Przerażały mnie moje słowa, wyrażenia, straszyły neologizmy. Już wystarczająco się rozpłynąłem, nie powinienem teraz budzić się ciałem. Ta moja wyhodowana tortura. I szukanie. Tylko po to, żeby uznać to za niewarte mnie, po to, żeby uciec w końcu w spokój i palenie papierosów, nie-mężów i nie-żony. Tak będzie, gdy zacznę się bać zbyt mocno. Teraz strach motywuje mnie do nadawania imion i wyszukiwania niestworzonych kolorów. Chciałbym pokazywać coś, co warto pokazywać. Ale nie ma komu, nie ma czego. Tylko rutynowe bóle, nadwrażliwość i zamknięcie w ciele. Nie mogę otwierać ust i zdaję sobie sprawę, że to tylko błąd umysłu, nic więcej. Bez tego błędu nie byłbym święty. Ale przecież nie ma żadnych świętości, żadnych świętych Klar i świętych Franciszków. Jest tylko przyszłość. Płakałem, czy znajdzie się w końcu ten Zbigniew-heroinista, który mnie uspokoi? Który powie „nieważne”, choć ja będę krzyczał „ważne”, nawet gdy zamkną mi usta. Będą mówić „marność nad marnościami”, a ja tylko: „NIE!”
(...)
Tak? NIIIEEE! A może zastrzyk? NIIIEE!
Proszę o zastrzyk, błagam o zastrzyk… Ale nie będzie zastrzyku: muszę lecieć. Nic nie tłumaczyć, lecieć, niszczyć i tworzyć. Urodzić dziecko. Ale czyje to będzie dziecko i czemu tak wcześnie ktoś chce mi je zesłać. Tak jak Maryi – podpowiada mi głos, a ja się tylko śmieję i nabijam. Ja pamiętam to dziecko, dotykałem je i nosiłem na rękach, ale chyba je potem zgubiłem. I gdy już gdzieś przychodziłem, to się ze mnie śmiali. Na ulicy gadali. Tak mi się zdawało. Dziecko zgubił, dziecko zgubił i w kółko to samo.
- Czy ja naprawdę to dziecko zgubiłem? - spytałem w końcu kogoś.
- A kto cię tam wie – odpowiedział.
*
- A ty co? Stoisz?
- Stoję, bo się zatrzymałem – odpowiedziałem mu dwa dni potem.
- A patrz, że nawet nie żebrze, tylko stoi – powiedział facet do swojego kolegi. „Chyba głupia” - podsumował mnie tamten.
Uważałem, że tym buntem stania na środku chodnika zwrócę na siebie oko Boga. Ten miałby mi odpowiedzieć: „no dobrze”. Na te słowa zawsze czekałem: „no dobrze”, bo chyba właśnie tak nie potrafiła mówić moja mama. A słowa te zdawały się być tak ciepłe i pobłażliwe. Mógłbym wtedy poczuć się nie Kimś, a Kimisiem, kochanym misiem, najlepszym syneczkiem, cukiereczkiem i małym dzieciątkiem. Ale tak się nie stało. Nagle uznałem siebie za osobę niepiśmienną i przez kilka miesięcy nie zastanowiłem się dłużej nad żadnym słowem. Nie warto. Lepiej poszukam dziecka. I już tylko złe się śniło. Zacząłem więc udawać detektywa jak człowiek chory i pozbawiony rozumu. Bawiłem się samym sobą i swoim umysłem, a to nie było zdrowe. Postanowiłem, że grzebiąc tu i tam znajdę gdzieś wygrany kupon w lotto. Przecież to wszystko nie mogło być aż tak bardzo śmierdzące! Czy jestem Kimś, czy Kimkolwiek, nie wiem. I gniłbym w sobie dalej, gdyby nie przysiadło się do mnie pięcioletnie dziecko.
Mówię: co?
- Co? - pyta dziecko.
Idę, wychodzę, dziecko się do mnie klei, obślinia mnie, wbija we mnie paznokcie, doczepia do nogi, Ja krzyczę i je szarpię, a ono się śmieje. Przeklinam, dziecko też przeklina. A ludzie chodzą.
- Co pani! CO PANI! - wrzeszczy stara baba.
- GÓWNO! - Ktoś na to. Nie lubi tak mówić, ale tak mówi, bo nie wie już, co na tym świecie robić.
Złapał w końcu to dziecko i wziął na ręce. Chciał krzyczeć, ale serce mu miękło. Rzucił więc tą bezpłciową postać na ziemię i poszedł. Zaczęło płakać. Ktoś też. I nie minęła godzina, a Ktoś już był w domu, który nigdy nie był jego prawdziwym domem. A gdy już tam był, to dziecko też tam było.
A gdy wróciłem, Pan Bóg czekał na mnie na ganku. Powiedział mi, najzwyczajniej w świecie, że ma dla mnie cudowny utwór i puścił jakieś disco polo. Ciągle mnie na tym ganku oszukuje, ja już wiele snów miałem, że zbawienie w ganku, całe życie w ganku, zawsze ten ganek i Bóg, a nigdy nic dobrego z tego nie wyszło. Dokładnie tak to było. Myślałem, że pozjadałem wszystkie rozumy i bliżej mi do Nieba, niż do świata. A zaczęło się psuć, było bardzo źle i wzrok był coraz gorszy. Nie byłem w stanie przyznać się przed sobą do żadnego błędu, że tyle teraz tego gówna chodzi po świecie, i że nawet już latają i się przemieszczają. I prawdy piszą. Boże, co za paranoje. Ja w tym czasie miałem swojego Boga, całkiem swojego, a rzadko był to ten, co z ganku, tylko raczej ten od śniadań. I ja sobie myślałem, że jak się naszprycuję to wszystko mogę, i pisać każde niestworzone, i żadne, i wszystkie. Nagle jednak spojrzałem na mojego brata, Krystiana, i wszystkiego mi się odechciało. Jak miałem wierzyć w swoje brednie, kiedy obok mnie on całkiem żywy i ludzko-zwierzęcy. A ja dziwaczę, i się dysocjuję, i reinkarnuję. A to wszystko gówno. Co warte są moje wymyślone cierpienia nieżyciowe, kiedy on cierpi twarz tak boleśnie. Krystiana nie dało się poznać. Jego usta zarastały błoną, a oczy miał smutne i głupie. Kamieniał od wewnątrz, a sam jego widok bolał. A mnie czekał tylko szyderczy śmiech, kiedy ja imaginowałem sobie spotkania z księżniczkami i ostatnie rozdziewiczania, on był prawdziwym zwierzęciem pełnym instynktów. Przyszedł tu, żeby zobaczyć jak się śmieję. Myślał, że z niego, a ja się śmiałem z żalu nad sobą. Aż wszystko pękało, każda moja struna, jakbym był instrumentem niepotrzebnym i wewnętrznym. Ale jaki on wydał mi się piękny w swojej głupocie, jaki ogarnął mnie zachwyt nad nim i jego obrzydliwą twarzą przewiercającą moje oczy! On, tak obrzydliwy, że aż trudny do wyśnienia w najgorszych snach, nie wstydzi się wcale i wstydu nie zna. A oczy tak szare i puste, niejasne i nieistotne. Kiedy jednak było w nim coś takiego, co tak mnie przygnębiało. To jego zwykłe ubranie na nieproporcjonalnym ciele. I sposób w jaki mówi, w jaki się porusza.
Powiedział potem coś, w ogóle nie wiem, co tam mówił, czy ja za nim szedłem. Czy powinienem do niego podejść, powiedzieć coś, w końcu to rodzina. A przecież nie wydukałbym nic za nic! A wtedy on spojrzał na mnie i wyglądał tak komicznie w swoim zdumieniu. Jakby go coś zabolało, jakby chciał, a nie mógł, a to się już działo. To ja sobie myślę wtedy: tak, tak, tak i prawie krzyczę:
- Cześć!
- Właśnie wetknąłem sobie czopek do mózgu – odpowiedział głupawym głosem.
Zacząłem uciekać, jednak na tym się nie skończyło. O Krystianie zaczęto mówić w Częstochowie, a ja już nie mogłem się od niego uwolnić. Szukałem tylko tej wyśnionej pustki, a spotykałem Krystiana. I tak kilka wieczności. Chciałem się spełniać już tylko przez niego. Zacząć z nim współżyć. Tak jak współżyją współżyjątka, bakterie i wymyślone robaki. Byłoby to takie proste, że byłbym w stanie pokochać rozum dziecka. I mógłbym wyleczyć do końca niechęć do życia, gdybym tylko mógł współżyć z Krystianem. Mam dziesięć palców, a wszystkie dla niego, gdy będzie trzeba wyhoduję następne i inne. Ty jesteś brzydki, a ja już tylko chce odrzucać wszystkie piękna i być, być najgorszym imieniem Krystiana. Wydziedziczyć się i zapomnieć o sobie.
*
Nie był to przecież dobry czas. Odnosiło się wrażenie, że każdemu doskwiera uciążliwa nuda. Obcość przedmiotów, nieumiejętność zaciskania pięści, brak sił. Ktoś odpędzał się od ciągłych pytań „jak masz na imię?”, bo zaczynał zdawać sobie sprawę, że go wcale nie posiada. A myślał o sobie tylko: ja-gąsienica, ja-robak! Ja muszę, ja robię, ja jestem! Szukał niedźwiedzia z fioletowym dziąsłem, szukał siebie w tych płytko tworzonych wizjach, a to wszystko po to, by spróbować i poczęstować się pierwszym lekarstwem. Myślał: jakie to banalnie proste, szesnaście lat i robię to, co każdy powinien robić. Wszystko jest zbyt przewidywalne; muszę dać się sobie poznać, otworzyć puszkę Pandory i rozgryzać wszystkie grzechy po kolei. Inaczej wcale nie będzie mnie. Nie wiedział, jaki wypowiedział sobie wyrok. Bo zatrzymał się tam, gdzie znalazł trochę spokojnego smutku. Tam uwił sobie gniazdko i truł się, truł, żeby wyszło z niego to z czym się urodził, i co tak bardzo przeszkadzało, mimo że nie mógł przestać tego czegoś kochać, więc hodował w sobie to małe złote jajeczko, przykrywał je pawim piórkiem, czyścił i nikomu nie pokazywał. Wrzesień, pierwszy rok liceum. A jemu się zachciało złotych jajek. No a potem polski, angielski, chemia, geografia, ale co on mógł z tego rozumieć. Był już dalej, niż powinien być. Odsuwał się, chciał w sobie coś tworzyć, a nie wiedział co. Siedział więc przez większość czasu na korytarzu. Nic w głowie, nic obok niego.
Mógł się tylko rozglądać.
- Alicja Jonasz
- Posty: 1044
- Rejestracja: 24 kwie 2012, 9:01
- Płeć:
Re: Wyklęty (rozdział I)
Przeczytałam raz, ale chyba muszę jeszcze raz, z większą koncentracją. Nie jest to proza dla mnie, choć temat jak najbardziej (inaczej ujęty). Może dlatego, że nie jestem pod wpływem... narkotyków, alkoholu? A dlaczego drugiej części nie chcesz tu opublikować? Jeszcze jedną można, kolejne dwadzieścia dla zainteresowanych. Jestem po prostu ciekawa, czy cały czas ten sam narrator (po 20 tabletkach?). Pozdrawiam.
Alicja Jonasz
"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak
"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak
-
- Posty: 11
- Rejestracja: 26 mar 2016, 18:26
Re: Wyklęty (rozdział I)
Mogę. Nie chciałam umieszczać za dużo tekstu, żeby nie zniechęcać długością.
- Alicja Jonasz
- Posty: 1044
- Rejestracja: 24 kwie 2012, 9:01
- Płeć:
Re: Wyklęty (rozdział I)
Chętnie przeczytam kolejną część:)
Alicja Jonasz
"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak
"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak
-
- Posty: 11
- Rejestracja: 26 mar 2016, 18:26
Re: Wyklęty (rozdział I)
Zamieszczony w tym poście fragment, został połączony z pierwszym fragmentem w tym temacie.
/Gorgiasz/
/Gorgiasz/
- eka
- Moderator
- Posty: 10470
- Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59
Re: Wyklęty (rozdział I)
ZNAKOMITE......................................................................................
SZOK.
--------------------------
Ten drugi fragment warto wkleić pod pierwszym, nie każdy czyta komentazre.
Czemu kontynuacja tylko w privie?
Tojaproszę.
SZOK.
--------------------------
Ten drugi fragment warto wkleić pod pierwszym, nie każdy czyta komentazre.
Czemu kontynuacja tylko w privie?
Tojaproszę.
-
- Posty: 11
- Rejestracja: 26 mar 2016, 18:26
Re: Wyklęty (rozdział I)
Mam około 100 stron książki, więc nie będę tego umieszczać. To jakieś fragmenty mogę powysyłać dla chętnych.
Dzięki.
Dzięki.
- eka
- Moderator
- Posty: 10470
- Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59
Re: Wyklęty (rozdział I)
Dzięki za kolejny fragment, Agato. Teraz wiem więcej o bohaterze.
I bardzo się cieszę, że tyle stron jest jeszcze dla mnie... terra incognita. Na bank kupię Twoją książkę. Koniecznie musisz ją wydać.
Tak sobie szukałam podobieństw Twojego pisania i trzymaj się, bo rzadko aż tak dopieszczam Autorów, ale ja w Tobie widzę godnego następcę Wojaczka. Uderzyło mnie to już w trakcie pierwszego czytania, a dzisiaj moja intuicja się upewniła.
No i jeszcze wątki z Ginsberga (Skowyt). Całego pokolenia.
Depersonalizacja. Szukanie. Uczciwe. Do dna.
Jestem pod wielkim wrażeniem.
Dobrze, że tu trafiłaś.

I bardzo się cieszę, że tyle stron jest jeszcze dla mnie... terra incognita. Na bank kupię Twoją książkę. Koniecznie musisz ją wydać.
Tak sobie szukałam podobieństw Twojego pisania i trzymaj się, bo rzadko aż tak dopieszczam Autorów, ale ja w Tobie widzę godnego następcę Wojaczka. Uderzyło mnie to już w trakcie pierwszego czytania, a dzisiaj moja intuicja się upewniła.
No i jeszcze wątki z Ginsberga (Skowyt). Całego pokolenia.
Depersonalizacja. Szukanie. Uczciwe. Do dna.
Jestem pod wielkim wrażeniem.
Dobrze, że tu trafiłaś.

-
- Posty: 11
- Rejestracja: 26 mar 2016, 18:26
Re: Wyklęty (rozdział I)
Dzięki bardzo za miłe słowa. Następne rozdziały są już trochę "normalniejsze", bardziej opisowe. Ale przeplatam je czasem tym sposobem pisania, co wyżej.
Pozdrawiam
Pozdrawiam

- eka
- Moderator
- Posty: 10470
- Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59
Re: Wyklęty (rozdział I)
Normalniejsze?
Mnie podobają się te drążące jaźń. Mam nadzieję, że opis nie zdominuje kolejnych odsłon bohatera. Sytuacja narracyjna, ta od wewnątrz narratora/narratorki (masz dwa w jednym) bardzo intryguje. Prawda aż boli.
Drąż Agato.
Pozdrawiam.




Mnie podobają się te drążące jaźń. Mam nadzieję, że opis nie zdominuje kolejnych odsłon bohatera. Sytuacja narracyjna, ta od wewnątrz narratora/narratorki (masz dwa w jednym) bardzo intryguje. Prawda aż boli.
Drąż Agato.
Pozdrawiam.
