Zdzicho z pralni

Apelujemy o umiar, jeśli chodzi o długość publikowanych tekstów.

Moderatorzy: Gorgiasz, Lucile

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
Awatar użytkownika
barteczekm
Posty: 478
Rejestracja: 08 kwie 2016, 22:55
Kontakt:

Zdzicho z pralni

#1 Post autor: barteczekm » 29 kwie 2016, 13:25

Warszawa budzi się pierwsza. Zdzicho krótko po niej. Kątem oka spojrzał na obdrapane drzwi swojego mieszkania. Powyginana cyfra mająca uprzedzać przed omyłkowym zapukaniem przechodzących po klatce schodowej mieszkańców, od lat wydzielała woń zaschniętych wymiocin.
– A niech tak jest. Przynajmniej mam pamiątkę po ostatniej libacji sprzed sklepu – myślał.
Włożył klucz do zamka i przekręcił dwa razy. Metalowy, antywłamaniowy język wszedł bezszelestnie w dopasowany otwór, niczym zimowy samobójca wskakujący do idealnie wyciętego przerębla. Kopnął raz w drzwi sprawdzając ich wytrzymałość i poprawiwszy torbę skierował swoje kroki do wyjścia. Z kieszeni wyjął powyginanego papierosa i szybkim ruchem włożył między spękane wargi. Spuchnięta twarz nabrała kolorytu, a musztardowe okulary z czasów Gierka, pokryły się niezdrapywanym szronem. Poprawił wełnianą czapkę i ruszył w stronę przystanku.
– Piździ jak za cara Mikołaja! Co nie pani Pasikowa? - zagadał do krzątającej się sprzątaczki.
– A idź mi w cholerę wiecznie obrzygany pijaczyno – odpysknęła i obróciła się do Zdzicha plecami.
– Nie pozwalaj sobie babocieciu, bo spawiuję się na twój ślicznie wylizany chodniczek! – zaśmiał się Zdzicho.
Droga do pralni miała ten sam niezmienny charakter. Slalom między krawężnikiem, a chodnikiem upiększonym psimi odchodami. Przystanek zdemolowany przez nocnych poszukiwaczy przygód i paraliżująca woń takich samych jak on amatorów bezkompromisowego szczania. Pralnia znajdowała się cztery przystanki od miejsca zdzichowego wsiadania.
– Dobry! – krzyknął Zdzicho wchodząc przez drzwi od zaplecza.
– Bry – odpowiadał kierownik.
– Franka już jest? – zapytał, jednocześnie otwierając swoją szafkę.
W tym samym czasie zauważył resztkę wczorajszego peta, którego nie omieszkał dopalić na początek nowego dnia pracy.
– Tam jest – parskną szyderczo pod nosem kierownik - Znowu pewnie zapiła z knajakami i będzie około jedenastej. Tyle razy mówiłem żebyś nie palił w pracy!
– Bujaj się pajacu… – burknął pod nosem Zdzicho i trzasnął drzwiczkami od szafki.
Zaraz po tym jak skończył papierosa ściągnął poszarpaną ortalionową kurtkę, ukazując nierówno pozapinaną flanelową koszulę. Zielono – czarne wzory przypominały widok z więziennego okna na łąkę witającą pierwszą wiosenna trawę. Podrapał się po nieogolonej grdyce, rzucił pocerowaną torbę i zabrał się do wykonywania znanych mu obowiązków służbowych. Dzień pracy zaczynał się od posegregowania ubrań. Koszule do pralki stojącej tuż przy wejściu. Płaszcze na dział ręcznego czyszczenia, a wszystkie inne brudy do kosza zbiorczego.
– Ale mnie suszy. Muszę się czegoś do kurwy nędzy napić – spanikował Zdzicho.
Sięgnął po torbę i wyciągnął ćwiartkę wódki o wdzięcznej nazwie Galop i jednym pociągnięciem opróżnił.
– Iiiihaaahaaaaaaa! No koniku, od razu lepiej – westchnął - Nie ma jak z rana petardę strzelić – rzekł, a na jego spoconej twarzy dumnie zagościł lekki uśmieszek.
Poranek mijał powoli. Zdzicho przyglądał się ubraniom i swoim zwyczajem komentował przyniesioną do prania odzież.
– Ten to musi być spaślak, hehe – uśmiechnął się przebierając kilka koszul w rozmiarze czterdzieści dziewięć.
– A ta chyba to się szykuje na własny pogrzeb – roześmiał się widząc starą suknię.
Dochodziła jedenasta a Franki jeszcze nie było. Choć Franka nie była zainteresowana losem swojego kolegi z pracy, to Zdzicho czuł się o nią trochę zazdrosny.
– Chlać mi się chce jak cholera, a tej wywłoki jeszcze nie ma – zdenerwował się.
Kierownik biegał nerwowo po zakładzie, raz po raz kopiąc ze złością w podstarzała pralkę. Jak pijany oblubieniec miarowo i rytmicznie objaśnia swojej Dulcynei rodzinny regulamin, tak i on metodycznie uderzał pięścią w samotnie pozostawione żelazka.
– No w końcu jesteś! – krzyknął w stronę Franki zarządca. Zabieraj się za prasowanie! Klienci czekają, a my jesteśmy w ciemnej dupie, dupa blada.
– Dobrze już, dobrze. Nie musi się pan tak drzeć – odpowiedziała jednocześnie spoglądają niewinnie na szefa.
Franka miała wiele wad, ale tej jednej zalety nie można było jej odebrać – uśmiech, który był wstanie rozkruszyć każdy kamień, a serce to odpadało w przedbiegach. Mimo, że nie dbała o wygląd, to niejedna kobieta chciałaby wyglądać w makijażu, jak ona bez niego. Jej przetłuszczone jasne włosy komponowały się z podartym swetrem góralskim, pamiętającym jeszcze lata straconej młodości. Podhalanka z krwi i kości, po zawodzie miłosnym, wyjechała do stolicy pisać nowy rozdział w swoim życiu. Jak każda kobieta w swej naiwności, za wszelką cenę szukać szczęścia u boku pierwszego lepszego, który uleczy złamane serce. Wielu ich było i każdy robił to samo. Wreszcie zacumowała w mieszkaniu wynajmowanym nad pralnią w kwiecistej sukni przypominającej strój wielbicielki wolności z San Francisco roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego. Tak zwiewnej, że w zamkniętym wydawałoby się pokoju, nosiła się w górę i w dół za sprawą wiatru wpadającego przez wszędobylskie szczeliny.
– Cześć mój alkoholowy rycerzu – zwróciła się z czułością do Zdzicha.
– Witaj królowo tanich melin. Przyniosłaś flaszkę? – zapytał krótko.
– Jasne! Jak zawsze. I to cały literek najlepszego samogonu – odpowiedziała z dumą.
– To wspaniale! - podskoczył z radości Zdzicho – Frania jesteś ideałem. No prawie ideałem – mówiąc to w głowie miał wzgląd na prowadzenie się swojej kompanki od picia. Wiele złego można powiedzieć o Zdzichu, ale nie to, iż nie ma zasad, a dawanie byle komu za alkohol i fajki było dla niego zwykłym skurwieniem ludzkim.
- Nie otwieraj, jeszcze kiero wejdzie – ostrzegła Franka, widząc z jak ochoczo Zdzicho zabrał się za rozpracowywanie korka.
– Spokojnie malutka, chciałem tylko zaniuchać. Zaraz pójdzie, to się napijemy. Stary pierdziel ma coś do załatwienia na mieście – dodał pewnie Zdzicho.
Tak jak się spodziewali, kierownik opuścił zakład udając się w rejs po morzu prywatnych spraw. Zdzicho wstał ze swojego stołka. Poprawił zabrudzone dżinsy i podszedł do Franki.
– Wiesz co masz robić? – zapytał czule, głaszcząc Frankę po policzku opuchniętym od ciosów z zeszło nocnej libacji.
– Wiem. Wywiesić karteczkę – zabłyszczały jej przenikliwe, kocie oczy.
„W dniu dzisiejszy pralnia zamknięta. Z powodu awarii sprzętu po odzież należy zgłaszać się jutro”. Wymowny napis skutecznie odsyłał nachalnych klientów. Franka przysiadła się do Zdzicha i czule zaczęła głaskać jego spracowane dłonie.
– Idź po nasze flaszeczki – zakomunikował.
– A pobawi się psiaczek ze swoją pańcią w pokaz mody? – zalotnie odezwała się Franka.
– Ja pierdolę! Przyniesiesz ten cholerny samogon, bo aż się trzęsę?! – syknął nerwowo
Uniosła poobijane ciało i sięgnęła do kieszeni płaszcza. Wyglądała jak iluzjonista mający za chwilę wyciągnąć z kapelusza przestraszonego królika. Wyjęła flaszki i postawiła na kiwającym się stole prasowalniczym.
– Mam w torbie szproty z rybnego od Czerwińskich. Lepszych na Pradze nie dostaniesz – powiedział Zdzicho jak radiowy konferansjer.
– To leć po nie szybko mój zbawco. Nie jadłam nic od wczoraj – ucieszyła się Franka.
Wystawili przybrudzone kubki i rozlali pierwszą kolejkę. Szklanki zapełniały się niczym jaskinia przybierająca wodę podczas wieczornego przypływu.
– No to co? Piłeś - nie jedź, nie piłeś – wypij! – wzniósł toast Zdzicho wypijając całą zawartość naczynia. - Życie jest jak wino - im starsze tym lepsze, ale później kwaśnieje, wszystko opada na dno i trudno się go pozbyć – dodał filozof-pijak.
– No to po calaku! Za jedyną miłość - wódkę – odpowiedziała wykonując ten sam pionowy gest.
Szybko skończyli pierwszą flaszkę, a Franka sięgnęła po drugą.
– Pies, a może zabawa w przebieranki? – ochoczo zapytała.
– Dobra, przebieraj się! – krótko i ostro przytaknął.
Kobieta zdjęła przepocone ubranie. Niczym worki foliowe powiewające na drutach telefonicznych, wisiały na jej zgrabnych nogach porozrywane rajstopy.
– Nie patrz się. Nie chcę żebyś mnie taką oglądał – cicho zwróciła się do Zdzicha.
– Jesteś najpiękniejszą kobietą na świecie – odparł czule.
– A te plecy witające się codziennie ze skórzanym kolegą? A ta twarz uśmiechająca się do spadającej pięści? Rozcięta warga i spuchnięte oczy? Też są dla ciebie piękne? – zapytała.
– To i jeszcze smutek wymieszany z nadzieją na lepsze jutro. Perfumy o zapachu nieprzetrawionego alkoholu. Posklejane włosy i pomarszczone ręce. Jesteśmy z tego samego świata. Ja to Ty, a Ty to ja. Tak musi być – rozmarzył się Zdzicho.
– O mój umiłowany – przytuliła się do mężczyzny.
– No dobrze już. Złaź z kolan i się za coś przebierz kobieto – zachęcał.
Franka zaczęła przebierać w stercie zabrudzonych ubrań niczym zniecierpliwione dziecko szukające pod choinką prezentu ze swoi imieniem.
– Patrz! Suknia ślubna! – wykrzyknęła podniecona - Byłeś kiedyś żonaty, mój kochany? – zapytała
– Byłem – odparł bez emocji.
– A ślub miałeś? – dalej Franka pytała jak dziecko głodne wiedzy.
– Miałem – oznajmił w sobie tylko znanym luzackim stylu, menel.
– I jak? Pięknie było? Miałeś konie, orkiestrę i jedzenie z najwyższej półki? – popadła w dziecięce tony Franka.
– Teraz mam Ciebie i tylko to się liczy – uciął temat zniecierpliwiony Zdzicho.
Franka ubrała suknię i zaczęła kołysać się rytmicznie z nogi na nogę. Jak młody łabędź. Jak obłok tańczący na wiosennym niebie, tak i ona tańczyła wspominając niespełnione i dawno zapomniane marzenia.
– Mój piękny Panie raz zobaczony w "technikolorze", piszę do Pana ostatni list – pięknie zaśpiewała i zaraz wtrąciła - Wiesz co?
– Co? – odparł.
– Weźmy ślub? – odpowiedziała rozpromieniona Franka.
– Zwariowałaś? Skąd ja mam wziąć na to pieniądze? Urząd, wesele, wódka… O nie kochana, więcej to Ty już dzisiaj w siebie nie wlejesz! – wypalił bez ogródek Zdzicho.
– Nic nie rozumiesz. Tu i teraz! Ja w tej sukni, a Ty w tej swojej sfatygowanej kraciastej koszuli. Tak męsko w niej wyglądasz – zakomunikowała rozmarzona kobieta.
– Dobrze, wezmę. Tylko polej mi tu ino jeszcze mózgotrzepu – postawił warunek kompan.
Podbiegła pospiesznie do kiwającego się stolika i napełniła szklanki do pełna. Mężczyzna podniósł naczynie i przystawił do ust. - Żeby nam gęby szuwarami nie zarosły! – ogłosił.
Franka chwyciła go jedną ręką za tył głowy, a drugą chwyciła z powrotem flaszkę. - Uchyl się duszo, bo ulewa idzie! – toastowała, następnie zmoczyła spragnione usta.
Zaraz po tym Zdzicho, najwyraźniej zachwycony powierzoną mu rolą rzekł do Franki, jednocześnie głęboko i pewnie patrząc w jej oczy:
- Podaj mi rękę ukochana.
Gdy to uczyniła w pełnej gracji, uniósł jej dłoń i zaczął mówić:
- Ja Zdzicho, biorę…
- Czekaj – przerwała mu w pół słowa.
– Czego znowu?! – zapytał niecierpliwie.
– A stuła. Trzeba mieć stułę – odrzekła podenerwowana.
– Co to jest do cholery stuła?!
– Powiedzmy że taki szalik – oznajmiła.
– Ach szalik. To weź ten – powiedział podnosząc z ziemi zabrudzone czerwone płótno.
Franka owinęła splecione dłonie i z dumą powiedziała, jednocześnie poprawiając pospiesznie włosy:
– Teraz mów.
– Biorę Ciebie za żonę i Cię nie opuszczę aż do śmierci – beza emocji puścił komunikat w stronę Franki.
– Co tak krótko? – zapytała wyraźnie zaskoczona i niezadowolona panna młoda.
– A po co więcej? Teraz ty – oszczędnie odpowiedział.
– Ja biorę w zdrowiu i w chorobie, na dobre i złe. I jakbym miała to złamać, to Bóg mi świadkiem, przestanę pić i Ty też przestaniesz! – wyrecytowała w wielkim podekscytowaniu.
Pocałowali się tak namiętnie, jak tylko potrafili, po wypiciu znacznej ilości bimbru. Ceremonia skończyła się, a ona siadła mu na kolana i mocno objęła za szyję.
– Mężu. Teraz możemy się napić – powiedziała z dumą.
– No to na co czekasz? Pijmy, bo szkło się męczy! – uradował się Zdzicho.
Wypili jednym haustem po szklance wódki. Patrzyła mu prosto w oczy i rozmarzyła się kolejny raz.
– A wiesz. Zawsze chciałam odbyć podróż poślubną do wielkiego lunaparku. Takiego jak z kłamliwej pocztówki. Gdzie szczęśliwe rodziny spędzają czas po niedzielnym obiedzie. Dzieci śpiewają uradowane, a zakochane pary kryją się po krzakach kradnąc sobie pocałunki, a ja ciągle jeżdżę na karuzeli…
– Masz marzenia. Ja chciałbym mieć tylko całe morze wódki. Tyle wódki, abym mógł się zapić na śmierć – przerwał France Zdzicho.
– Mężu spełnisz moje ślubne życzenie? – zapytała jakby w tej euforii nie słuchała Zdzicha.
– Dobrze spełnię – szybko odpowiedział.
– Tak? Kiedy? – dopytywała dalej.
– Tu i teraz. Dokładnie tak samo jak nasz ślub – oznajmił to w takim tonie, jak Krzysztof Kolumb odkrywający Amerykę.
– Tu i teraz? Ale jak? – zdziwiła się kobieta.
– Zaraz ci powiem. Widzisz naszą pralkę, na której lubisz jak Cię posuwam? Wejdź do niej, a poczujesz się jak na karuzeli – rzekł dumny ze swego pomysłu kochanek.
– W pralce. Nie zabije mnie to? – dopytywała w pijackiej ułudzie, resztkami świadomości.
– Żono. Czy ja bym mógł to zrobić mojej ukochanej. Nie ufasz mi? W małżeństwie trzeba sobie ufać – mówiąc, jednocześnie gładząc żonę po głowie.
– Ufam! Ufam! Bezgranicznie i tylko Tobie! – krzyknęła Franka.
Podeszli do starej wysłużonej pralki. Kobieta weszła do środka. On zamknął drzwiczki i włączył mechanizm. Pralka zaczęła wirować i nabierać wody. Na jej twarzy dostrzec można było radość. Potem przerażenie zmieniające się w zawód i zgodę na drogę nieuniknionego przeznaczenia.
– Mówiłem, że aż do śmierci – cicho wyszeptał Zdzicho.
" a Gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych

niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
dla szpiclów katów tchórzy - oni wygrają
pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzucą grudę"

Z. Herbert

Awatar użytkownika
skaranie boskie
Administrator
Posty: 13037
Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
Lokalizacja: wieś

Re: Zdzicho z pralni

#2 Post autor: skaranie boskie » 30 kwie 2016, 19:20

...Że cię nie opuszczę aż do śmierci.
Długo nie trwało.
Interesujące opowiadanie, choć trąca turpizmem.
Gdybyś jeszcze jakąś korektę zrobił, byłoby ganz ok.
:beer: :beer: :beer:
Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.


_____________________________________________________________________________

E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl

Awatar użytkownika
zdzichu
Posty: 565
Rejestracja: 06 lip 2013, 0:06
Lokalizacja: parking pod supermarketem

Re: Zdzicho z pralni

#3 Post autor: zdzichu » 30 kwie 2016, 21:16

Ja będę normalnie protestował.
Albo nie, u pana jest Zdzicho, a ja jestem zdzich, więc to chyba jednak nie są żadne insynuacje.
Ogolnie ciekawa opowieść, choć popełniłeś pan jeden karygodny błąd. Franka, jako rozsądna z gruntu kobieta, przyniosła samogon, a polewała już zwykłą wódkę, a to przecież nie to samo. Rozumiem, że bimberek został nienaruszony. Mógłbym się wprosić? Przyniosę wisienkę.
kurna po piersze
chcem pisać wiersze
po kurna drugie
zawsze mam w czubie

Awatar użytkownika
barteczekm
Posty: 478
Rejestracja: 08 kwie 2016, 22:55
Kontakt:

Re: Zdzicho z pralni

#4 Post autor: barteczekm » 30 kwie 2016, 21:37

Dzięki za opinie. Skaranie zdecydowanie turpizm. Ach z tą korektą. Ciągle się uczę czytając kącik porad. Nie jestem niestety polonistą. Jeszcze poprawki? A już sądziłem, że błędów nie ma. :crach:

Panie Zdzichu, z wisienką zawsze.
" a Gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych

niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
dla szpiclów katów tchórzy - oni wygrają
pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzucą grudę"

Z. Herbert

panek

Re: Zdzicho z pralni

#5 Post autor: panek » 02 maja 2016, 8:34

Bardzo ciekawe opowiadanie. Dla mnie to trochę z pogranicza czarnej komedii.
W zasadzie zastanawiam się nad tym co napisał skaranie w ostatnim zdaniu i osobiście nie widzę, gdzie tam by mogła być nałożona korekta? Według mnie tekst jest mocno dopracowany.
Pozdrawiam i gratuluję :)
panek

ODPOWIEDZ

Wróć do „OPOWIADANIA”