Ulica coraz bliżej
- Josef Hosek
- Posty: 108
- Rejestracja: 07 maja 2016, 15:14
Ulica coraz bliżej
Dobrze po północy zobaczyłem ją na schodach winiarni. Po kilku godzinach spędzonych przy stoliku, wyszliśmy na spacer; bursztynowe koguty drogowców rozświetlały nam drogę, mieniąc się w witrynach niczym wędrówka w brzuchu magicznej kuli. Wylądowaliśmy nad Wisłą i przykleiliśmy do siebie. Po chwili, sunąc wzdłuż rzeki, w świetle zachodzącego księżyca, przyglądaliśmy się postrzępionym ruinom zamku krzyżackiego. Dotarliśmy na jedną z uliczek przyległych do Rynku Nowomiejskiego.
- Tutaj mieszkam - powiedziała.
Myślałem się żegnać ; otworzyła drzwi, weszliśmy na górę.
Dzień przywitał mnie jej widokiem; w głowie miałem mnóstwo sprzecznych myśli, szalonych pomysłów: "Rzuć to! - wołałem. - Ukrzyżuj swojego kutasa! Ta kobieta sprawi ci mękę, głód i ból jakich do tej pory nie zaznałeś."
Zaparzyła kawę. Podeszła do okna. Kilka spłoszonych gołębi wystrzeliło z parapetu. Jej egipski profil powitał okolicę: dachy starówki naszpikowane antenami. Wspomniała o ojcu, genialnym pisarzu. Gdzieś na podłodze, wśród innych książek leżała ta ze specjalną dedykacją, której była natchnieniem. Podała tytuł, znalazłem. Kiedy była dzieckiem wyruszali wspólnie na poszukiwanie bohaterów do jego powieści. Były to miejsca odwiedzane przez ludzi poruszających się w swoim codziennym, ustalonym rytmie: bar mleczny, park, przystanek autobusowy, kino. Często gnali na peryferie. Sadzał ją wtedy na kolanach; tramwaj pędził przez miasto, wchodził w zakręt, trzeszcząc w przegubach; ludzie obijali się o siebie jak te boje wyrzucone na głęboką wodę, a oni z zawziętością godną wygłodzonych sępów wypatrywali cech charakteru, masek, bijącego serca, tajemnicy życia... mięsa.
Wyszliśmy na dwór; sine, burzowe chmury sunęły poprzez pomarszczone wiatrem kałuże. Zaprosiłem ją do siebie. Po drodze wstąpiliśmy do banku. Wypłaciłem oszczędności życia. Było tego z dwieście złotych. Kupiliśmy coś do żarcia, picia... Mój pies, Floyd przywitał nas, skacząc nam do gardeł. Kiedy zdejmowaliśmy płaszcze, ze swojego pokoju wyszedł Mihailov, mój współlokator. Wyszedł tak jak go natura stworzyła, golusieńki. Fujara dyndała mu między nogami. Pozdrowił nas serdecznie. Po chwili, szczerząc się jak dziecko, zniknął w łazience. Nie miała nic przeciwko. Nastawiłem muzykę. Przylgnęliśmy do siebie. Drogi naszych języków skrzyżowały się, namiętnie. Instynktownie złapała mnie za krocze. Gładziła go dłonią przez materiał. Wyobraziłem sobie jej tętniące życiem łono, rozsiewające wokół bakterie zagłady. Poprosiła bym otworzył wino i zrobił coś do jedzenia. Posłusznie wyszedłem.
- Nowa kobieta? - zapytał Mihailov kiedy pojawiłem się w kuchni. Akurat robił sobie kanapki. Układał je w piramidę na talerzu. Był już w slipach.
- Sam nie wiem - wymamrotałem - to chyba coś poważnego. Ona jest z kosmosu.
Na jego twarzy pojawił się drwiący uśmieszek.
- Jasne - powiedział - Każda jest ważna do czasu pojawienia się następnej najważniejszej.
Uśmialiśmy się: on z całego serca. Chwyciłem jego kubek. Słodycz herbaty wypełniła mój skręcony z głodu organizm.
- Zobaczysz - mówił tłumiąc śmiech - za miesiąc zapomnisz o niej.
Zaprzeczyłem.
- Słuchaj, przyjdź jak już skończysz. Chcę, żebyś ją poznał. Tylko wiesz... bez numerów. Jej ojciec jest pisarzem - dodałem.
Mihailov uniósł głowę, źrenice mu się rozszerzyły, zawył jak wilk.
-Więc o to chodzi. Powiadasz pisarzem. Ha, ha. Wszystko rozumiem.
Wbił we mnie swój oskarżycielski, wielki paluch.
- Nic dziwnego, że jesteś śmiertelnie zakochany. Pewnie chcesz się jakoś wkręcić, co? Dostałeś szansę od losu. Tak to sobie kombinujesz... Powiedz, że tak jest. Wiem o tym, Josef. Już mi niczego nie musisz tłumaczyć. Wszystko jest dla mnie jasne. Nie znamy się od dziś, mój przyjacielu.
Mógłby tak mówić i mówić, a ja patrzeć na niego z uśmiechem albo gwizdać sobie pod nosem.
- Dobra, dawaj te kanapki... - uciąłem.
Chwyciłem za talerz i wyniosłem się w jasną cholerę. Chciał mnie dopaść, ale byłem szybki.
- I zrób herbatę - rzuciłem z bezpiecznej odległości.
Wróciłem do niej. Bawiła się z psem. Nie byliśmy długo sami. Ktoś zapukał do drzwi. Otworzył Mihailov. Z wizytą przyszedł Jeremiasz. Rześki jak skowronek targał na barkach zgrzewkę piwa. Po chwili obaj weszli do mojego pokoju.
- Już wstałeś - powitał mnie wesoło Jeremiasz. - Proszę, proszę, cóż za niespodzianka. Jaki dzisiaj dzień? Trzeba to odnotować...
Postawił zgrzewkę na podłodze. Wyszczerzył przy tym swoją sztuczną protezę. Udał, że dopiero teraz ją zobaczył. Podali sobie ręce. Wyraził ubolewanie, że jest sama. Złapał się nawet za serce.
- Chętnie poznam twoje koleżanki - przyznał. - Ten gnojek - wskazał na mnie - dba tylko o własne interesy, chociaż jesteśmy jak bracia.
Sam usiadł pod ścianą. Otworzył kilka butelek, ot tak, mechanicznie, żeby się nimi otoczyć, po czym, wyginając się, wyciągnął z tylnej kieszeni spodni postrzępioną kartkę papieru i zaczął recytować, patetycznie. Było tam zaledwie kilka linijek wiersza. Sam przyznał, że musi go jeszcze dopracować. Wszyscy wypuszczaliśmy kłęby dymu, bijąc brawo, pełni uznania. Floyd wcinał kanapki. Mihailov rzucał gromy w jego stronę. Wspomniał coś o zawiłościach rynku zbytu ziemniaków, podczas gdy Jeremiasz rozprawiał o jodze i pojmowaniu w przestrzeni pozakomórkowej. Słuchałem ich słów, ściskając butelkę, w mętnym szczęściu, jakby zza ściany. W końcu chyba zasnąłem.
Obudził mnie Mihailov. Leżała obok. Ktoś rozłożył łóżko. Wstała pełna niepokoju jak ktoś, kto spieszy się na pociąg. W ciągu kilkunastu minut byliśmy już na przystanku.Nie bardzo rozumiem jak się tu znalazłem, pijany miłością, ani to, o czym do mnie mówi, jeśli w ogóle mówi. Chciałbym jej opowiedzieć o kurzu lepiącym się do ciała podczas długiej wędrówki albo o śniegu, lawinie błota i kamieni, w których znika ktoś na kim ci bardzo zależy i dziwnej ciszy, która po tym nastaje; albo o wiecznym deszczu, potoku zbierającym wszystko, co wielbisz, po drodze niczym dokładny żniwiarz; powiedzieć o czymkolwiek, co wytłumaczy , że jeszcze tu jesteś i oddychasz i nie możesz wypowiedzieć jednego słowa obojętnie albo uczynić gestu, bo gdzieś w głębi wiesz, że ten do kogo mówisz musiał stracić o wiele, wiele więcej, stracić samego siebie; w tym samym deszczu, śniegu i kurzu i że ten sam kurz, ten sam pył wżarł się w pory jego ciała, że przyległ już do jego serca i płynie w jego żyłach i jedyne do czego jest zdolny to zimne, milczące współczucie, jak zimny, milczący sztylet wymierzony w serce.
Więc rozmawiamy sobie, tam, na przystanku, a ona mnie dotyka, zagląda w oczy i zapamiętuje coś, co pewnie można nazwać czymś przyjemnym i romantycznym, coś, o czym wiedzą jedynie Smoki, kiedy trafią na siebie, ale jeszcze niczego nie podejrzewają, może jedynie domyślają się, niepewnie.
Dotyka mnie, jakby sprawdzała z jakiego materiału jestem; czy to, co przeżyliśmy w ciągu tych kilkunastu godzin, odkąd się poznaliśmy, jest prawdziwe; czy prawdziwe jest to, co we mnie widzi, jakaś część mnie, która należy tylko do niej, część, którą sama sobie stworzyła i musi ją zapamiętać, zabrać ze sobą; coś, co tylko na początku wydaje się ciekawe, warte zwrócenia uwagi, a co z czasem umiera jak wszystko na tym świecie.
Noc. Ciepła, słodka, wilgotna noc za nami. A po niej dzień i wieczór jak odpływ morza; jej smutna twarz, niebieskie oczy jeszcze raz wypływają zza chmur.
Nagle odrywa się. Jej dłoń badająca przed chwilą moje ucho, jej twarz i płaszcz odwracają się ode mnie i oddalają. Zwinnie pokonuje trzy stopnie i jest już w autobusie, który akurat zajechał .Drzwi zamykają się za nią z przeciągłym sykiem. Rzuca zza nich szybkie spojrzenie przez ramię i już tylko brudna tylna szyba, za którą kiwają się czarne głowy jakichś postaci zmierzających w obcą rzeczywistość.
I tyle ją widziałem...
W dwie, trzy godziny później płynę w dymie jak we śnie. Jest ciepły i wilgotny wieczór. Z drugiej strony sceny stworzenia nadciąga chłodna noc. Powoli docieram do ratusza. Z mgły wyłaniają się przedziwne zjawy, suną niczym nieskrępowane pod neonami. Czasem ktoś przystanie, wsłucha w melodię ulicznego grajka albo pochyli się, zawiąże buta, rzuci mięsem, po czym rusza dalej. Zza rogu wybiegają jakieś dzieci, doskakują do grupki turystów z Chin, wciskając kartki pocztowe. Wszystkiemu, z okna na parterze, przygląda się kot. Dwóch dziarskich tubylców w bramie odprowadza mnie wzrokiem.
Smętna pieśń spływa z jedynego drzewa życia wśród straganów na rynku. Teraz czuję zapach kwiatów. Jasno i wyraźnie.
Ulicami snuje się lepka mgiełka. W głowie mam tę scenkę sprzed kilku godzin, kiedyśmy gawędzili sobie beztrosko na przystanku. W chwili, gdy straciłem ją z oczu, z dymu wyłonił się demon, zrozumiałem, że zabrała mi coś cennego. Czuję rozpacz. Idę na szafot. Przepadłem. Kurwa! Gdyby tu teraz była... mógłbym ją poćwiartować, rozczłonkować; nos, usta, oczy, wszystko. Cały świat wyglądałby inaczej, radośniej, gdybym wiedział, miał pewność, że przestała oddychać. Tymczasem nad miastem rozłożyły swoje skrzydła powracające dzikie gęsi. Co to za muzyka? Słyszę jej głos w mgławicy nad deptakiem. Strzępy retrospekcji roztrzaskują się o skaliste wybrzeże. Krople domniemań, podejrzeń, oskarżeń. Ziemia ma odpływ, kurczy się i marszczy. Zdychaj. Zamilcz. Wybuchnij.
Muzyka?
Ktoś przypala knot na ołtarzu Stwórcy, w kościele ze strzelistą wieżą, nad którą przycupnął właśnie księżyc; niewzruszony, obojętny, zimny jak stal, płomień. Zdmuchnij albo połykaj to szaleństwo. Z chmur spływa samotność, gęsi jazgot i mgła. Chyba się uśmiecha.
Wcześniej...
Leżymy zwinięci w kokonie. Po suficie i ścianach pełzają pomruki z ulicy. Wpadają poprzez szczeliny w żaluzjach. Drobinki w strugach światła zmierzają na południe, wraz z chmurami. Moje myśli są daleko stąd, sięgają szczytów Kangchenjunga. Czuję się dobrze, tak jak dobrze czuje się Ocean Indyjski. Nadchodzi wiosna... Ma zamknięte oczy, rozedrgane powieki. Nasze ciała są splecione, opowiadają swoją historię. Niczego tu nie brakuje. Ona śpi. Jest cicho i ciemno. Mamy kolorowe serca i receptory. Oddycha. Wznosi się i opada. Jakie to dziwne. Mogłaby przemierzać wszechświat, śpiąc jak kamień w moich ramionach.
Jak wariat schodzę po schodach, na których poznałem ją zeszłej nocy. Jest środek tygodnia. Mieszanina szeptów, muzyki, śmiechu i wódy. Wnętrze jak soczysty owoc. Mury średniowiecza. Wypalane cegły. Szare fugi. Lodowce topnieją w szkle, syczą, pobrzękują. Kelnerka błąka się leniwie wśród stolików. Zwija puste butelki. Dwie parki polerują parkiet w rytm muzyki. Przy barze wygina się jakiś biedak. Mam nerwicę kompulsywną i niespokojne serce. Muszę dotknąć stolika, przy którym siedzieliśmy. Może wyskrobała gdzieś numer telefonu. Czuję, że powinienem też zwiedzić damską toaletę, zajrzeć w kąty, sprawdzić kosze. Mój Bóg skapitulował we mnie i sprawił, to co sprawił. Jestem pełen wątpliwości, myślę, że zwariowałem, po czym słyszę znajomy głos:
- Jesteś w końcu.
Letta podpływa z boku, zarzuca mi ręce na szyje i wsadza język w usta. Jest słodka jak prezenterka pogody. Zupełnie zapomniałem, że jesteśmy umówieni.
- Dlaczego nie odbierasz telefonu?
I ciągnie lekko za sobą . Siadamy w odosobnieniu, w półmroku, za filarami. Widok mam na fortepian. Zarzuca mnie opowieściami, pyta o to, o tamto. Siedzimy jakiś czas, z każdą chwilą bardziej oszołomieni, patrzymy sobie w oczy, sprawiając wrażenie małżeństwa, milczymy albo rozmawiamy, dotykamy się, silimy na czułość a krew pulsuje w naszych żyłach; czas mija jak we śnie, z głośników płynie muzyka, ktoś dmucha w trąbkę, sentymentalnie. Ludzie wchodzą, wychodzą, pary mieszają się albo żegnają. Nagle zaczynam mówić o kobiecie swojego życia, tej której obcość jest mi bardzo bliska. Słowa wypływają ze mnie bezwolnie jakby dotknięte czarodziejską różdżką, przypominając słowotok schizofrenika.
- Więc ma męża.
Letta stara się to wszystko zrozumieć. Sprawia wrażenie nieco rozdrażnionej.
- I dziecko - dodaję.
- I dziecko...
Przysysa się do słomki. Patrzy na mnie spod byka.
- I jest doskonała - mówi. - Twój ideał. I spotyka się z takimi typkami spod ciemnej gwiazdy... jak ty.
- Dokładnie.
Obserwuję ją. Jej ruchy stają się nerwowe. Rozgląda się. Biega wzrokiem po ścianach rozświetlonej piwnicy. Fortepian milczy.
- Spędza z tobą noc, dwie i wraca do męża i dziecka. Twój ideał.
- Dokładnie.
Rzuca mi pogardliwe spojrzenie. W zamian posyłam jej oko.
- Właściwie męża już nie ma, powiesił się - wyjaśniam spokojnie.
- Ach, powiesił...
Dziwi się i wybucha śmiechem. Kilka osób w pobliżu odwraca się. W nocy pozwoli mi pobawić się sobą. Zrobi coś do jedzenia. Będzie zabawnie. Ale teraz marszczy brwi, rozkłada ręce, jest oburzona. Oczekuje wyjaśnienia, więc mówię:
- Któregoś dnia wróciła do domu a on już tam dyndał, wiesz, w kuchni. Dziecko bawiło się spokojnie na podłodze swoimi zabawkami...
Wskazuję na stolik przy którym siedzieliśmy zeszłej nocy.
- Tam opowiedziała mi o tym.
- Ty gnoju, to wszystko wierutne bzdury - rzuca we mnie słomką, którą obgryzała. - Wyssałeś to wszystko z palca. Nie wierzę w ani jedno słowo. Zamilcz.
Patrzy i uśmiecha się. Na jej twarz powraca spokój. Jest dobra. Dobra i chora. Cierpimy na podobne choroby. Spojrzałem na fortepian. Klawisze są czarne i białe. Pół na pół. Też się uśmiecham.
- Tutaj mieszkam - powiedziała.
Myślałem się żegnać ; otworzyła drzwi, weszliśmy na górę.
Dzień przywitał mnie jej widokiem; w głowie miałem mnóstwo sprzecznych myśli, szalonych pomysłów: "Rzuć to! - wołałem. - Ukrzyżuj swojego kutasa! Ta kobieta sprawi ci mękę, głód i ból jakich do tej pory nie zaznałeś."
Zaparzyła kawę. Podeszła do okna. Kilka spłoszonych gołębi wystrzeliło z parapetu. Jej egipski profil powitał okolicę: dachy starówki naszpikowane antenami. Wspomniała o ojcu, genialnym pisarzu. Gdzieś na podłodze, wśród innych książek leżała ta ze specjalną dedykacją, której była natchnieniem. Podała tytuł, znalazłem. Kiedy była dzieckiem wyruszali wspólnie na poszukiwanie bohaterów do jego powieści. Były to miejsca odwiedzane przez ludzi poruszających się w swoim codziennym, ustalonym rytmie: bar mleczny, park, przystanek autobusowy, kino. Często gnali na peryferie. Sadzał ją wtedy na kolanach; tramwaj pędził przez miasto, wchodził w zakręt, trzeszcząc w przegubach; ludzie obijali się o siebie jak te boje wyrzucone na głęboką wodę, a oni z zawziętością godną wygłodzonych sępów wypatrywali cech charakteru, masek, bijącego serca, tajemnicy życia... mięsa.
Wyszliśmy na dwór; sine, burzowe chmury sunęły poprzez pomarszczone wiatrem kałuże. Zaprosiłem ją do siebie. Po drodze wstąpiliśmy do banku. Wypłaciłem oszczędności życia. Było tego z dwieście złotych. Kupiliśmy coś do żarcia, picia... Mój pies, Floyd przywitał nas, skacząc nam do gardeł. Kiedy zdejmowaliśmy płaszcze, ze swojego pokoju wyszedł Mihailov, mój współlokator. Wyszedł tak jak go natura stworzyła, golusieńki. Fujara dyndała mu między nogami. Pozdrowił nas serdecznie. Po chwili, szczerząc się jak dziecko, zniknął w łazience. Nie miała nic przeciwko. Nastawiłem muzykę. Przylgnęliśmy do siebie. Drogi naszych języków skrzyżowały się, namiętnie. Instynktownie złapała mnie za krocze. Gładziła go dłonią przez materiał. Wyobraziłem sobie jej tętniące życiem łono, rozsiewające wokół bakterie zagłady. Poprosiła bym otworzył wino i zrobił coś do jedzenia. Posłusznie wyszedłem.
- Nowa kobieta? - zapytał Mihailov kiedy pojawiłem się w kuchni. Akurat robił sobie kanapki. Układał je w piramidę na talerzu. Był już w slipach.
- Sam nie wiem - wymamrotałem - to chyba coś poważnego. Ona jest z kosmosu.
Na jego twarzy pojawił się drwiący uśmieszek.
- Jasne - powiedział - Każda jest ważna do czasu pojawienia się następnej najważniejszej.
Uśmialiśmy się: on z całego serca. Chwyciłem jego kubek. Słodycz herbaty wypełniła mój skręcony z głodu organizm.
- Zobaczysz - mówił tłumiąc śmiech - za miesiąc zapomnisz o niej.
Zaprzeczyłem.
- Słuchaj, przyjdź jak już skończysz. Chcę, żebyś ją poznał. Tylko wiesz... bez numerów. Jej ojciec jest pisarzem - dodałem.
Mihailov uniósł głowę, źrenice mu się rozszerzyły, zawył jak wilk.
-Więc o to chodzi. Powiadasz pisarzem. Ha, ha. Wszystko rozumiem.
Wbił we mnie swój oskarżycielski, wielki paluch.
- Nic dziwnego, że jesteś śmiertelnie zakochany. Pewnie chcesz się jakoś wkręcić, co? Dostałeś szansę od losu. Tak to sobie kombinujesz... Powiedz, że tak jest. Wiem o tym, Josef. Już mi niczego nie musisz tłumaczyć. Wszystko jest dla mnie jasne. Nie znamy się od dziś, mój przyjacielu.
Mógłby tak mówić i mówić, a ja patrzeć na niego z uśmiechem albo gwizdać sobie pod nosem.
- Dobra, dawaj te kanapki... - uciąłem.
Chwyciłem za talerz i wyniosłem się w jasną cholerę. Chciał mnie dopaść, ale byłem szybki.
- I zrób herbatę - rzuciłem z bezpiecznej odległości.
Wróciłem do niej. Bawiła się z psem. Nie byliśmy długo sami. Ktoś zapukał do drzwi. Otworzył Mihailov. Z wizytą przyszedł Jeremiasz. Rześki jak skowronek targał na barkach zgrzewkę piwa. Po chwili obaj weszli do mojego pokoju.
- Już wstałeś - powitał mnie wesoło Jeremiasz. - Proszę, proszę, cóż za niespodzianka. Jaki dzisiaj dzień? Trzeba to odnotować...
Postawił zgrzewkę na podłodze. Wyszczerzył przy tym swoją sztuczną protezę. Udał, że dopiero teraz ją zobaczył. Podali sobie ręce. Wyraził ubolewanie, że jest sama. Złapał się nawet za serce.
- Chętnie poznam twoje koleżanki - przyznał. - Ten gnojek - wskazał na mnie - dba tylko o własne interesy, chociaż jesteśmy jak bracia.
Sam usiadł pod ścianą. Otworzył kilka butelek, ot tak, mechanicznie, żeby się nimi otoczyć, po czym, wyginając się, wyciągnął z tylnej kieszeni spodni postrzępioną kartkę papieru i zaczął recytować, patetycznie. Było tam zaledwie kilka linijek wiersza. Sam przyznał, że musi go jeszcze dopracować. Wszyscy wypuszczaliśmy kłęby dymu, bijąc brawo, pełni uznania. Floyd wcinał kanapki. Mihailov rzucał gromy w jego stronę. Wspomniał coś o zawiłościach rynku zbytu ziemniaków, podczas gdy Jeremiasz rozprawiał o jodze i pojmowaniu w przestrzeni pozakomórkowej. Słuchałem ich słów, ściskając butelkę, w mętnym szczęściu, jakby zza ściany. W końcu chyba zasnąłem.
Obudził mnie Mihailov. Leżała obok. Ktoś rozłożył łóżko. Wstała pełna niepokoju jak ktoś, kto spieszy się na pociąg. W ciągu kilkunastu minut byliśmy już na przystanku.Nie bardzo rozumiem jak się tu znalazłem, pijany miłością, ani to, o czym do mnie mówi, jeśli w ogóle mówi. Chciałbym jej opowiedzieć o kurzu lepiącym się do ciała podczas długiej wędrówki albo o śniegu, lawinie błota i kamieni, w których znika ktoś na kim ci bardzo zależy i dziwnej ciszy, która po tym nastaje; albo o wiecznym deszczu, potoku zbierającym wszystko, co wielbisz, po drodze niczym dokładny żniwiarz; powiedzieć o czymkolwiek, co wytłumaczy , że jeszcze tu jesteś i oddychasz i nie możesz wypowiedzieć jednego słowa obojętnie albo uczynić gestu, bo gdzieś w głębi wiesz, że ten do kogo mówisz musiał stracić o wiele, wiele więcej, stracić samego siebie; w tym samym deszczu, śniegu i kurzu i że ten sam kurz, ten sam pył wżarł się w pory jego ciała, że przyległ już do jego serca i płynie w jego żyłach i jedyne do czego jest zdolny to zimne, milczące współczucie, jak zimny, milczący sztylet wymierzony w serce.
Więc rozmawiamy sobie, tam, na przystanku, a ona mnie dotyka, zagląda w oczy i zapamiętuje coś, co pewnie można nazwać czymś przyjemnym i romantycznym, coś, o czym wiedzą jedynie Smoki, kiedy trafią na siebie, ale jeszcze niczego nie podejrzewają, może jedynie domyślają się, niepewnie.
Dotyka mnie, jakby sprawdzała z jakiego materiału jestem; czy to, co przeżyliśmy w ciągu tych kilkunastu godzin, odkąd się poznaliśmy, jest prawdziwe; czy prawdziwe jest to, co we mnie widzi, jakaś część mnie, która należy tylko do niej, część, którą sama sobie stworzyła i musi ją zapamiętać, zabrać ze sobą; coś, co tylko na początku wydaje się ciekawe, warte zwrócenia uwagi, a co z czasem umiera jak wszystko na tym świecie.
Noc. Ciepła, słodka, wilgotna noc za nami. A po niej dzień i wieczór jak odpływ morza; jej smutna twarz, niebieskie oczy jeszcze raz wypływają zza chmur.
Nagle odrywa się. Jej dłoń badająca przed chwilą moje ucho, jej twarz i płaszcz odwracają się ode mnie i oddalają. Zwinnie pokonuje trzy stopnie i jest już w autobusie, który akurat zajechał .Drzwi zamykają się za nią z przeciągłym sykiem. Rzuca zza nich szybkie spojrzenie przez ramię i już tylko brudna tylna szyba, za którą kiwają się czarne głowy jakichś postaci zmierzających w obcą rzeczywistość.
I tyle ją widziałem...
W dwie, trzy godziny później płynę w dymie jak we śnie. Jest ciepły i wilgotny wieczór. Z drugiej strony sceny stworzenia nadciąga chłodna noc. Powoli docieram do ratusza. Z mgły wyłaniają się przedziwne zjawy, suną niczym nieskrępowane pod neonami. Czasem ktoś przystanie, wsłucha w melodię ulicznego grajka albo pochyli się, zawiąże buta, rzuci mięsem, po czym rusza dalej. Zza rogu wybiegają jakieś dzieci, doskakują do grupki turystów z Chin, wciskając kartki pocztowe. Wszystkiemu, z okna na parterze, przygląda się kot. Dwóch dziarskich tubylców w bramie odprowadza mnie wzrokiem.
Smętna pieśń spływa z jedynego drzewa życia wśród straganów na rynku. Teraz czuję zapach kwiatów. Jasno i wyraźnie.
Ulicami snuje się lepka mgiełka. W głowie mam tę scenkę sprzed kilku godzin, kiedyśmy gawędzili sobie beztrosko na przystanku. W chwili, gdy straciłem ją z oczu, z dymu wyłonił się demon, zrozumiałem, że zabrała mi coś cennego. Czuję rozpacz. Idę na szafot. Przepadłem. Kurwa! Gdyby tu teraz była... mógłbym ją poćwiartować, rozczłonkować; nos, usta, oczy, wszystko. Cały świat wyglądałby inaczej, radośniej, gdybym wiedział, miał pewność, że przestała oddychać. Tymczasem nad miastem rozłożyły swoje skrzydła powracające dzikie gęsi. Co to za muzyka? Słyszę jej głos w mgławicy nad deptakiem. Strzępy retrospekcji roztrzaskują się o skaliste wybrzeże. Krople domniemań, podejrzeń, oskarżeń. Ziemia ma odpływ, kurczy się i marszczy. Zdychaj. Zamilcz. Wybuchnij.
Muzyka?
Ktoś przypala knot na ołtarzu Stwórcy, w kościele ze strzelistą wieżą, nad którą przycupnął właśnie księżyc; niewzruszony, obojętny, zimny jak stal, płomień. Zdmuchnij albo połykaj to szaleństwo. Z chmur spływa samotność, gęsi jazgot i mgła. Chyba się uśmiecha.
Wcześniej...
Leżymy zwinięci w kokonie. Po suficie i ścianach pełzają pomruki z ulicy. Wpadają poprzez szczeliny w żaluzjach. Drobinki w strugach światła zmierzają na południe, wraz z chmurami. Moje myśli są daleko stąd, sięgają szczytów Kangchenjunga. Czuję się dobrze, tak jak dobrze czuje się Ocean Indyjski. Nadchodzi wiosna... Ma zamknięte oczy, rozedrgane powieki. Nasze ciała są splecione, opowiadają swoją historię. Niczego tu nie brakuje. Ona śpi. Jest cicho i ciemno. Mamy kolorowe serca i receptory. Oddycha. Wznosi się i opada. Jakie to dziwne. Mogłaby przemierzać wszechświat, śpiąc jak kamień w moich ramionach.
Jak wariat schodzę po schodach, na których poznałem ją zeszłej nocy. Jest środek tygodnia. Mieszanina szeptów, muzyki, śmiechu i wódy. Wnętrze jak soczysty owoc. Mury średniowiecza. Wypalane cegły. Szare fugi. Lodowce topnieją w szkle, syczą, pobrzękują. Kelnerka błąka się leniwie wśród stolików. Zwija puste butelki. Dwie parki polerują parkiet w rytm muzyki. Przy barze wygina się jakiś biedak. Mam nerwicę kompulsywną i niespokojne serce. Muszę dotknąć stolika, przy którym siedzieliśmy. Może wyskrobała gdzieś numer telefonu. Czuję, że powinienem też zwiedzić damską toaletę, zajrzeć w kąty, sprawdzić kosze. Mój Bóg skapitulował we mnie i sprawił, to co sprawił. Jestem pełen wątpliwości, myślę, że zwariowałem, po czym słyszę znajomy głos:
- Jesteś w końcu.
Letta podpływa z boku, zarzuca mi ręce na szyje i wsadza język w usta. Jest słodka jak prezenterka pogody. Zupełnie zapomniałem, że jesteśmy umówieni.
- Dlaczego nie odbierasz telefonu?
I ciągnie lekko za sobą . Siadamy w odosobnieniu, w półmroku, za filarami. Widok mam na fortepian. Zarzuca mnie opowieściami, pyta o to, o tamto. Siedzimy jakiś czas, z każdą chwilą bardziej oszołomieni, patrzymy sobie w oczy, sprawiając wrażenie małżeństwa, milczymy albo rozmawiamy, dotykamy się, silimy na czułość a krew pulsuje w naszych żyłach; czas mija jak we śnie, z głośników płynie muzyka, ktoś dmucha w trąbkę, sentymentalnie. Ludzie wchodzą, wychodzą, pary mieszają się albo żegnają. Nagle zaczynam mówić o kobiecie swojego życia, tej której obcość jest mi bardzo bliska. Słowa wypływają ze mnie bezwolnie jakby dotknięte czarodziejską różdżką, przypominając słowotok schizofrenika.
- Więc ma męża.
Letta stara się to wszystko zrozumieć. Sprawia wrażenie nieco rozdrażnionej.
- I dziecko - dodaję.
- I dziecko...
Przysysa się do słomki. Patrzy na mnie spod byka.
- I jest doskonała - mówi. - Twój ideał. I spotyka się z takimi typkami spod ciemnej gwiazdy... jak ty.
- Dokładnie.
Obserwuję ją. Jej ruchy stają się nerwowe. Rozgląda się. Biega wzrokiem po ścianach rozświetlonej piwnicy. Fortepian milczy.
- Spędza z tobą noc, dwie i wraca do męża i dziecka. Twój ideał.
- Dokładnie.
Rzuca mi pogardliwe spojrzenie. W zamian posyłam jej oko.
- Właściwie męża już nie ma, powiesił się - wyjaśniam spokojnie.
- Ach, powiesił...
Dziwi się i wybucha śmiechem. Kilka osób w pobliżu odwraca się. W nocy pozwoli mi pobawić się sobą. Zrobi coś do jedzenia. Będzie zabawnie. Ale teraz marszczy brwi, rozkłada ręce, jest oburzona. Oczekuje wyjaśnienia, więc mówię:
- Któregoś dnia wróciła do domu a on już tam dyndał, wiesz, w kuchni. Dziecko bawiło się spokojnie na podłodze swoimi zabawkami...
Wskazuję na stolik przy którym siedzieliśmy zeszłej nocy.
- Tam opowiedziała mi o tym.
- Ty gnoju, to wszystko wierutne bzdury - rzuca we mnie słomką, którą obgryzała. - Wyssałeś to wszystko z palca. Nie wierzę w ani jedno słowo. Zamilcz.
Patrzy i uśmiecha się. Na jej twarz powraca spokój. Jest dobra. Dobra i chora. Cierpimy na podobne choroby. Spojrzałem na fortepian. Klawisze są czarne i białe. Pół na pół. Też się uśmiecham.
Ostatnio zmieniony 24 sie 2017, 21:31 przez Josef Hosek, łącznie zmieniany 1 raz.
Już dawno był dzień, lecz wciąż jak gdyby było przed świtem.
Dostojewski
Dostojewski
- eka
- Moderator
- Posty: 10470
- Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59
Re: Ulica coraz bliżej
Witaj, bardzo mi się takie pisanie podoba. Konwencja na pół realistyczna, na pół surrealistyczna.
Piszesz chyba wiersze, prawda?
Fragmenty nasiąknięte liryzmem powalają. Historie mocno przeżyte, zostawiają głęboki, metafizyczny ślad, i ta, tutaj kreowana, jest z podobnego nadania.
Fabuła wciąga, przestrzeń cudnie oddana (to Toruń, prawda?), postaci nietuzinkowe, scharakteryzowane szczegółami, mocno się odróżniają, zapamiętują.
Zapis w wielu miejscach do poprawy, ale mankamenty nie przysłaniają atrakcyjnej treści.
Jest naprawdę dobrze, warto było przeczytać.
Pozdrawiam.

Piszesz chyba wiersze, prawda?

Fragmenty nasiąknięte liryzmem powalają. Historie mocno przeżyte, zostawiają głęboki, metafizyczny ślad, i ta, tutaj kreowana, jest z podobnego nadania.
Fabuła wciąga, przestrzeń cudnie oddana (to Toruń, prawda?), postaci nietuzinkowe, scharakteryzowane szczegółami, mocno się odróżniają, zapamiętują.
Zapis w wielu miejscach do poprawy, ale mankamenty nie przysłaniają atrakcyjnej treści.
Jest naprawdę dobrze, warto było przeczytać.
Pozdrawiam.

- Josef Hosek
- Posty: 108
- Rejestracja: 07 maja 2016, 15:14
Re: Ulica coraz bliżej
Witaj!
Wielkie dzięki za przeczytanie i komentarz - jest mi bardzo miło. Rzeczywiście surrealizm jest blisko mojego życia. Kilku pisarzy tej epoki uwielbiam i chyba można powiedzieć, że jeżeli jest coś na czym się wzoruję, to będzie to właśnie surrealizm.
Nie piszę wierszy, rzadko kiedy czytam wiersze; nie dojrzałem do poezji.
Tak, to jest Toruń, z tym miastem związanych jest wiele moich opowieści.
Niestety "wiele miejsc do poprawy" stanowi dla mnie tajemnicę; nie mogę, nie potrafię czytać siebie, czuję głęboką, chorobliwą wręcz awersje... Ale to już mój problem i tę przeszkodę muszę jakoś pokonać.
Jeszcze raz super dzięki. Pozdrawiam!
Wielkie dzięki za przeczytanie i komentarz - jest mi bardzo miło. Rzeczywiście surrealizm jest blisko mojego życia. Kilku pisarzy tej epoki uwielbiam i chyba można powiedzieć, że jeżeli jest coś na czym się wzoruję, to będzie to właśnie surrealizm.

Nie piszę wierszy, rzadko kiedy czytam wiersze; nie dojrzałem do poezji.
Tak, to jest Toruń, z tym miastem związanych jest wiele moich opowieści.
Niestety "wiele miejsc do poprawy" stanowi dla mnie tajemnicę; nie mogę, nie potrafię czytać siebie, czuję głęboką, chorobliwą wręcz awersje... Ale to już mój problem i tę przeszkodę muszę jakoś pokonać.
Jeszcze raz super dzięki. Pozdrawiam!

Już dawno był dzień, lecz wciąż jak gdyby było przed świtem.
Dostojewski
Dostojewski
- eka
- Moderator
- Posty: 10470
- Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59
Re: Ulica coraz bliżej
Jest w Tobie.Josef Hosek pisze:Nie piszę wierszy, rzadko kiedy czytam wiersze; nie dojrzałem do poezji.

Znam jego urok, więc kiedy z kolejną opowieścią przybędziesz?Josef Hosek pisze:Tak, to jest Toruń, z tym miastem związanych jest wiele moich opowieści.
Mogę, ale zastrzegam: nieprofesjonalnie, miejsca odsłonić, czy jednak tego chcesz?Josef Hosek pisze:Niestety "wiele miejsc do poprawy" stanowi dla mnie tajemnicę;

Pozdrawiam.

- Josef Hosek
- Posty: 108
- Rejestracja: 07 maja 2016, 15:14
Re: Ulica coraz bliżej
Do pisania podchodzę równie poważnie jak do oddychania.
Pewnie, pewnie, że chcę. Właściwie proszę o to. O wskazanie miejsc, które wypada poprawić. Będę wdzięczny.
niebawem na pewno wrzucę jakiś tekst

Pewnie, pewnie, że chcę. Właściwie proszę o to. O wskazanie miejsc, które wypada poprawić. Będę wdzięczny.

niebawem na pewno wrzucę jakiś tekst

Już dawno był dzień, lecz wciąż jak gdyby było przed świtem.
Dostojewski
Dostojewski
- eka
- Moderator
- Posty: 10470
- Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59
Re: Ulica coraz bliżej
Pisanie jak oddychanie. Piszę, więc jestem.
---------------------------------------------------------
Zawsze łatwiej zobaczyć mankamenty w cudzych tekstach, to ciekawe zjawisko. Zupełnie niezwiązane z narcyzmem, czy zwykłym brakiem dystansu.
Też tak mam.
Tak jak napisałam w pierwszym komentarzu, to bardzo dobre opowiadanie, mankamenty niewielkie, niektóre do szybkiego usunięcia np. zlikwidowanie zbędnej spacji, jak tu:
1.)
Myślałem się żegnać ;
zajechał .Drzwi
I ciągnie lekko za sobą .
Czy wręcz odwrotnie – dodaniu jej:
już na przystanku.Nie
-Więc o to chodzi. Powiadasz pisarzem. Ha, ha. Wszystko rozumiem.
2.)
A tutaj dopiero po chwili zrozumiałam charakter „cytatu”. Cudzysłowem bowiem sygnalizujesz treść myśli narratora pierwszoosobowego:
Dzień przywitał mnie jej widokiem; w głowie miałem mnóstwo sprzecznych myśli, szalonych pomysłów: "Rzuć to! - wołałem. - Ukrzyżuj swojego kutasa! Ta kobieta sprawi ci mękę, głód i ból jakich do tej pory nie zaznałeś."
Niepotrzebne te wahania czytelnikowi. Można przeredagować, aby czytało się płynnie. Może tak?
(…) w głowie miałem wiele szalonych pomysłów, sprzecznych myśli, ale wewnętrzny głos ostrzegał i ponaglał:
– Rzuć to! Ukrzyżuj (...).
3.)
Wyszliśmy na dwór; sine, burzowe chmury sunęły poprzez pomarszczone wiatrem kałuże. Zaprosiłem ją do siebie. Po drodze wstąpiliśmy do banku. Wypłaciłem oszczędności życia. Było tego z dwieście złotych. Kupiliśmy coś do żarcia, picia... Mój pies, Floyd przywitał nas, skacząc nam do gardeł. Kiedy zdejmowaliśmy płaszcze, ze swojego pokoju wyszedł Mihailov, mój współlokator.
Po kolei podkreślenia:
a)sunąć raczej można po czymś, a nie poprzez coś, no chyba że chcesz podkreślić przenikanie odbicia;
b) jaką funkcję pełni tutaj wielokropek? ( Kupiliśmy coś do żarcia i do picia.)
c) zbyt bliskie sąsiedztwo zaimka: mój, z drugiego doprecyzowania można spokojnie zrezygnować.
4.) Przecinki.
Poprosiła [przecinek] bym otworzył wino i zrobił coś do jedzenia.
- Nowa kobieta? - zapytał Mihailov [przecinek] kiedy pojawiłem się w kuchni.
- Zobaczysz - mówił [przecinek] tłumiąc śmiech - za miesiąc zapomnisz o niej.
(…) że ten do kogo mówisz [przecinek] musiał stracić o wiele...
silimy na czułość [przecinek] a krew pulsuje (chyba że spójnik "a" jest w roli "i")
tej [przecinek] której
Wskazuję na stolik [przecinek] przy którym siedzieliśmy zeszłej nocy.
5.)
Chwyciłem za talerz (…), chwyciłem (co?) talerz.
6.)
zawiąże buta ---> (co?) but
To chyba wszystko, na co chciałam zwrócić Twoją uwagę. Aha, zauważyłam nadmiar enterów, dialogi to nie akapity.
Lubisz średniki.
A ten fragment wyjątkowo piękny:
Pozdrawiam.
Do nowego czytania.


---------------------------------------------------------
Zawsze łatwiej zobaczyć mankamenty w cudzych tekstach, to ciekawe zjawisko. Zupełnie niezwiązane z narcyzmem, czy zwykłym brakiem dystansu.
Też tak mam.
Tak jak napisałam w pierwszym komentarzu, to bardzo dobre opowiadanie, mankamenty niewielkie, niektóre do szybkiego usunięcia np. zlikwidowanie zbędnej spacji, jak tu:
1.)
Myślałem się żegnać ;
zajechał .Drzwi
I ciągnie lekko za sobą .
Czy wręcz odwrotnie – dodaniu jej:
już na przystanku.Nie
-Więc o to chodzi. Powiadasz pisarzem. Ha, ha. Wszystko rozumiem.
2.)
A tutaj dopiero po chwili zrozumiałam charakter „cytatu”. Cudzysłowem bowiem sygnalizujesz treść myśli narratora pierwszoosobowego:
Dzień przywitał mnie jej widokiem; w głowie miałem mnóstwo sprzecznych myśli, szalonych pomysłów: "Rzuć to! - wołałem. - Ukrzyżuj swojego kutasa! Ta kobieta sprawi ci mękę, głód i ból jakich do tej pory nie zaznałeś."
Niepotrzebne te wahania czytelnikowi. Można przeredagować, aby czytało się płynnie. Może tak?
(…) w głowie miałem wiele szalonych pomysłów, sprzecznych myśli, ale wewnętrzny głos ostrzegał i ponaglał:
– Rzuć to! Ukrzyżuj (...).
3.)
Wyszliśmy na dwór; sine, burzowe chmury sunęły poprzez pomarszczone wiatrem kałuże. Zaprosiłem ją do siebie. Po drodze wstąpiliśmy do banku. Wypłaciłem oszczędności życia. Było tego z dwieście złotych. Kupiliśmy coś do żarcia, picia... Mój pies, Floyd przywitał nas, skacząc nam do gardeł. Kiedy zdejmowaliśmy płaszcze, ze swojego pokoju wyszedł Mihailov, mój współlokator.
Po kolei podkreślenia:
a)sunąć raczej można po czymś, a nie poprzez coś, no chyba że chcesz podkreślić przenikanie odbicia;
b) jaką funkcję pełni tutaj wielokropek? ( Kupiliśmy coś do żarcia i do picia.)
c) zbyt bliskie sąsiedztwo zaimka: mój, z drugiego doprecyzowania można spokojnie zrezygnować.
4.) Przecinki.
Poprosiła [przecinek] bym otworzył wino i zrobił coś do jedzenia.
- Nowa kobieta? - zapytał Mihailov [przecinek] kiedy pojawiłem się w kuchni.
- Zobaczysz - mówił [przecinek] tłumiąc śmiech - za miesiąc zapomnisz o niej.
(…) że ten do kogo mówisz [przecinek] musiał stracić o wiele...
silimy na czułość [przecinek] a krew pulsuje (chyba że spójnik "a" jest w roli "i")
tej [przecinek] której
Wskazuję na stolik [przecinek] przy którym siedzieliśmy zeszłej nocy.
5.)
Chwyciłem za talerz (…), chwyciłem (co?) talerz.
6.)
zawiąże buta ---> (co?) but
To chyba wszystko, na co chciałam zwrócić Twoją uwagę. Aha, zauważyłam nadmiar enterów, dialogi to nie akapity.
Lubisz średniki.

A ten fragment wyjątkowo piękny:
(Pozwoliłam sobie w cytowanym fragmencie dopisać przecinki.)Josef Hosek pisze:Chciałbym jej opowiedzieć o kurzu lepiącym się do ciała podczas długiej wędrówki albo o śniegu, lawinie błota i kamieni, w których znika ktoś, na kim ci bardzo zależy i dziwnej ciszy, która po tym nastaje; albo o wiecznym deszczu, potoku zbierającym wszystko, co wielbisz, po drodze niczym dokładny żniwiarz; powiedzieć o czymkolwiek, co wytłumaczy, że jeszcze tu jesteś i oddychasz, i nie możesz wypowiedzieć jednego słowa obojętnie albo uczynić gestu, bo gdzieś w głębi wiesz, że ten do kogo mówisz musiał stracić o wiele, wiele więcej, stracić samego siebie; w tym samym deszczu, śniegu i kurzu, i że ten sam kurz, ten sam pył wżarł się w pory jego ciała, że przyległ już do jego serca, i płynie w jego żyłach, i jedyne do czego jest zdolny to zimne, milczące współczucie, jak zimny, milczący sztylet wymierzony w serce.
Pozdrawiam.

Do nowego czytania.

- Josef Hosek
- Posty: 108
- Rejestracja: 07 maja 2016, 15:14
Re: Ulica coraz bliżej
Bardzo dziękuję za ogrom pracy, którą wykonałaś i poświęcony czas. Jestem wdzięczny, że mam do czynienia z tak pożyteczną osobą.
Pokłony.
Pokłony.

Już dawno był dzień, lecz wciąż jak gdyby było przed świtem.
Dostojewski
Dostojewski
- refluks
- Posty: 714
- Rejestracja: 28 lut 2016, 11:49
Re: Ulica coraz bliżej
Nocne życie, lokale, wóda, fujara, seks, gołe cycki.
Typowy scenariusz polskich filmów z kategorii kultowych, niestety.
W tle coś tajemniczego, niesamowitego, niedopowiedzianego mającego zderzyć się efektownie z wulgarnością życia i skierować w klimaty psychologizmów i refleksyjności i przez to niby wynieść denność na wyższą półkę.
Ty dodałeś do tego scenariusza tylko iks słów.
Tak to widzę.
Typowy scenariusz polskich filmów z kategorii kultowych, niestety.
W tle coś tajemniczego, niesamowitego, niedopowiedzianego mającego zderzyć się efektownie z wulgarnością życia i skierować w klimaty psychologizmów i refleksyjności i przez to niby wynieść denność na wyższą półkę.
Ty dodałeś do tego scenariusza tylko iks słów.
Tak to widzę.
- Josef Hosek
- Posty: 108
- Rejestracja: 07 maja 2016, 15:14
Re: Ulica coraz bliżej
Wielkie dzięki za komentarz i spekulacje. To forum literackie, stąd słowa. Zapraszam na kolejne moje opowieści. Pozdrawiam.
Już dawno był dzień, lecz wciąż jak gdyby było przed świtem.
Dostojewski
Dostojewski
- eka
- Moderator
- Posty: 10470
- Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59
Re: Ulica coraz bliżej
Fragment, który zacytowałam w poprzednim komentarzu doskonale zaprzecza owemu "niby" Refluksa.
A przynajmniej potwierdza słuszność kierunku psychologizowania.
Wiesz, mnie najbardziej zaciekawiło tłumaczenie bohatera co do jednoczesnej "przydatności" dwóch kobiet w jego życiu. Ta swoista "użyteczność" różnic.

A przynajmniej potwierdza słuszność kierunku psychologizowania.
Wiesz, mnie najbardziej zaciekawiło tłumaczenie bohatera co do jednoczesnej "przydatności" dwóch kobiet w jego życiu. Ta swoista "użyteczność" różnic.
