Strefa Q - cała opowieść

Apelujemy o umiar, jeśli chodzi o długość publikowanych tekstów.

Moderatorzy: Gorgiasz, Lucile

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
Waldemar Kubas
Posty: 53
Rejestracja: 12 lis 2014, 16:19
Lokalizacja: Wrocław

Strefa Q - cała opowieść

#1 Post autor: Waldemar Kubas » 15 sty 2017, 16:35

STREFA Q



Niecałe dwa miesiące po tym, jak ostatecznie zamknęły się dla mnie bramy Republiki Szczurów, trafiłem na nowe targopole. Powszechnie wiadomo, że reklama dźwignią handlu. Mało tego. Żeby w ogóle móc istnieć w dzisiejszym świecie, trzeba się reklamować. To wymóg nowych stosunków społeczno-wytwórczych. Nie są wolne od niego również targopola. Nikogo też nie dziwi, że każdy taki przybytek, by przyciągnąć jak największą liczbę kupców, ogłasza się na billboardach jako szczególnie przyjazny dla odwiedzających. Któraś reklama w końcu nas uwodzi, choć mamy świadomość, że jest to tylko reklama. Ale stało się, wybraliśmy jedno z targopól. Odwiedziliśmy to miejsce, żeby obejrzeć bogaty asortyment rozłożony na straganach i być może kupić coś interesującego. Jednak przede wszystkim przybyliśmy z myślą, by jak najlepiej sprzedać własny towar.
I tak znalazłem się w prowincji o nazwie Strefa Q. Przyjechałem swoją niezawodną furmanką. Rzeczona prowincja jest częścią kraju, przez który przed niespełna dziesięcioma laty przetoczyła się krwawa Rewolucja. Po Rewolucji Strefa Q wyodrębniła się z reszty kraju jako w dużym stopniu samodzielny organizm. Strefą Q zarządza para Gubernatorów: młoda kobieta i mężczyzna w nieokreślonym wieku. Nie wiemy, w jakich relacjach osobistych pozostają względem siebie, a w szczególności, czy to jest mąż i żona. Wszystko wskazuje na to, że kobieta w tym układzie dominuje i Gubernator, zanim podejmie jakąś poważniejszą decyzję, musi się skonsultować ze swoją przełożoną, Panią Gubernator. Posiadając władzę absolutną, Pani Gubernator stanowi wszystkie prawa obowiązujące w Strefie Q tak teraz, jak i w przyszłości. Gubernator czuwa nad ich przestrzeganiem. Jednocześnie ma względną swobodę działania. Wszelkie gubernatorskie rozporządzenia, zanim zostaną wdrożone, jak również każda jego inicjatywa ustawodawcza musi najpierw znaleźć uznanie w oczach Pani Gubernator.
Przybywszy do Strefy Q, lekko przyciągnąłem do siebie lejce konia i swoją furmankę zatrzymałem na tutejszym pięknym i rozległym targopolu będącym chlubą małego państewka. Moja misja była pokojowa i miała charakter handlowy. Chciałem poznać nowych ludzi, rozejrzeć się w tutejszych produktach, a przy okazji sprzedać jakiś swój towar.
Obyczaj nakazuje, by osoba przybywająca do tej czy innej krainy, przywitała się z tubylcami. Przeznaczone jest do tego odpowiednie miejsce na targopolu. Jest nim duży plac z dobrze zaopatrzonym bufetem od strony północnej. Kiedy już zgromadzą się rzesze, odezwie się werbel i fanfary odtrąbią przybycie nowego gościa, tenże, zwracając się bezpośrednio do tłumu, swoje powitanie kieruje do wszystkich mieszkańców ludnej prowincji. Rzecz jasna, nie wszyscy ziomkowie zbierają się na placu, byłoby to fizycznie niemożliwe, każdy według własnych chęci, czy widzimisię, przychodzi na miejsce powitania, bądź też nie.
Jeszcze mniej osób podchodzi do stolika koło bufetu, przy którym zasiada nowo przybyły. No ale to swego rodzaju norma. Podchodzą, by go powitać osobiście, wznieść toast i chwilę porozmawiać. Uświęconym zwyczajem to miejscowi fundują trunki, do gościa należy, by zechciał z nimi wypić.
Powitania są zwykle miłe i serdeczne. Tak było i tym razem. Przywitany zostałem kuflami piwa, którego nie szczędzono, a pewna młoda krajanka przyjęła mnie doskonałą, aromatyczną kawą. Wszystko, jak się patrzy, darmowe, za nic nie musiałem płacić. W męskim gronie atmosfera była swobodna, nieomal swawolna, a że raz po raz przechylaliśmy kolejne kufle piwa, powoli stawała się wręcz pijacka. W pewnej chwili tak to właśnie skwitował jeden z uczestników biesiady, mówiąc, że najwyższe władze Guberni nie przybyły jeszcze z oficjalnym powitaniem gościa, gdy tymczasem my już urządziliśmy niezłą popijawę. Mówiąc o najwyższych władzach, miał przede wszystkim na myśli parę Gubernatorów zarządzających prowincją. Upiłem się zwłaszcza ja, ponieważ musiałem wypić z każdym witającym mnie tubylcem, nie wypadało odmówić komukolwiek. Niemniej wszystko odbywało się kulturalnie, z zachowaniem etykiety, nie było żadnego powodu, by miało być inaczej. Piliśmy nawzajem nasze zdrowie i wznosiliśmy toasty za Gubernatorostwo, Strefę Q oraz „najlepsze targopole, jakie mogłem sobie wymarzyć”.
Rzecz jasna, zupełnie inna atmosfera panowała przy stoliku, gdzie siedziałem z tamtą młodą krajanką, która, jak wspomniałem, przyjęła mnie bardzo dobrą kawą. Inna – nie oznacza, że gorsza. Owszem, na swój sposób tak samo miła, choć jednocześnie pełna powagi, jak właśnie przystało, by się zachowywać w towarzystwie osoby bardzo młodej i dobrze wychowanej. Zważywszy ponadto, że nie przepadam za piwem i męskim towarzystwem, te krótkie chwile spędzone w bliskości młodej dziewczyny były szczególnie miłe i ekscytujące. Dzieliła nas duża różnica wieku, więc ja zwracałem się do niej przez ty, a ona do mnie przez pan.
Zanim cały porządek wywrócił się do góry nogami, nie wszystko jednak przebiegało według najlepszego scenariusza. Po pierwsze, owa garstka tych, którzy przyszli się ze mną przywitać, stanowiła zaledwie małą część całego towarzystwa związanego z targopolem Strefy Q. Po drugie zaś, wśród witających nie było paru osób, które znałem z poprzedniego targopola, należącego do Republiki Szczurów. Republika Szczurów to ich macierzysta kraina. Tam się pierwotnie zadomowili, ponieważ tamtejsze targopole było tym wcześniejszym. Państewko pod nazwą Strefa Q, wraz ze swoim targopolem, powstało znacznie później. Część więc gryzoni, wywodząca się z Republiki Szczurów, w Strefie Q żyje w diasporze. Gryzonie te mają podwójne obywatelstwo i przemieszkują na przemian w obu państewkach. Nawiasem mówiąc, są też szczury będące obywatelami trzech, a nawet kilku państw jednocześnie. Są również bezpaństwowcy, nie meldują się w żadnym kraju i swobodnie przemieszczają od prowincji do prowincji. W czasie swej wędrówki gryzą każdego napotkanego po drodze prawdziwego poetę. Nie oznacza to, że Gubernia nie posiada swoich własnych szczurów. Owszem, posiada. Są to, by tak rzec, szczury wyhodowane na jej łonie. Wykarmione piersią Pani Gubernator i bananami Gubernatora. No ale uczciwie trzeba powiedzieć, że nie zawsze rodzice ponoszą winę za to, na jakich drani wyrosły ich dzieci. Szczury macierzyste i szczury z diaspory niekiedy między sobą rywalizują o względy Gubernatorostwa. Rywalizacja najczęściej przyjmuje formę lizusostwa (przepraszam poetów nie cierpiących rymów za przypadkowy rym). Ale wracając do rozpoczętego wątku. Otóż żaden szczur z diaspory w Strefie Q nie przyszedł się ze mną przywitać, gdy się tam pojawiłem. A znali mnie i nie mam wątpliwości, że zapamiętali z Republiki Szczurów. Owszem, z niektórymi z nich wszedłem w konflikt, gdy przelotnie gościłem w ich macierzystym państewku. Na tych nie sposób było liczyć, że przyjdą. Chociaż prawdę powiedziawszy, swoje oficjalne przywitanie, nie tylko przez wzgląd na procedurę, ale, podkreślam, szczerze skierowałem do wszystkich bez wyjątku targopolan ze Strefy Q i byłem skłonny darować winy tym, którzy w innym miejscu zaszli mi za skórę. Mniejsza o to. Nie pokazali się i nie chcieli skorzystać z dyspensy – ich wybór. Niech robią co chcą, byle nie szkodzili już więcej – pomyślałem sobie. Natomiast pozostała reszta tych, z którymi nie toczyłem wojny, a nawet pozytywnie wyrażałem się o ich produktach czy też wyrobach, jakie mogła mieć do mnie pretensje, jakie zastrzeżenia? I dlaczego ta właśnie część mnie zignorowała i tym sposobem obraziła? Odpowiedź nasuwa się jedna. Dała znać o sobie szczurza solidarność. Tylko w gromadzie czują się mocni, ufają i wierzą, że siła stada przechodzi na każdego z nich i tym samym każdy wiele znaczy również poza stadem. Dlatego tak się wspierają, tak przyklaskują sobie, jednocześnie podgryzając innych, obcych, nie z ich miotu. Za nic mają dobre obyczaje, przyzwoitość i sprawiedliwość.
Kiedy, patrząc z perspektywy, wiem już, jak potoczyły się dalsze wypadki, myślę sobie, że słowa, które przy powitaniu wypowiedział pierwszy targopolanin, z jakim miałem okazję rozmawiać, były wręcz prorocze. I niebawem miały się spełnić. Rozmówca ten przechylił kufel piwa, wierzchem dłoni otarł piankę z górnej wargi i rzekł: „Nie wiem, co cię tu sprowadza i czego szukasz, ale spokoju nie znajdziesz. Uwikłasz się w kolejną wojnę”. Poruszyły mnie jego słowa, jednak nie okazałem większego zainteresowania i nie odniosłem się do nich. Spojrzałem na niego, sądząc, że coś jeszcze powie w tej materii, on jednak poprzestał na swojej nieco tajemniczej uwadze. Stuknęliśmy się kuflami, dopili resztę piwa i zaraz potem odszedł.
Jak już wspomniałem, po nim przyszła tamta młoda dziewczyna, a po niej kolejno dwóch mężczyzn, którzy pełnią wysokie funkcje w Strefie Q. Ich niespodziewane pojawienie się było dla mnie niewątpliwym zaszczytem. Biesiada w męskim towarzystwie znowu przybrała charakter pijatyki i trwała w najlepsze do godziny czternastej. Szczególnie dużą radość sprawił mi ten z funkcjonariuszy, który się pochwalił, że „już przeczytał moje opowiadanie, które wystawiłem na targopolu”. I dodał, że „poleca je innym”.
Moja radość była jeszcze większa, gdy mniej więcej po godzinie, od tego momentu, tenże funkcjonariusz zostawił bardzo pozytywną opinię pod tym kawałkiem prozy. Opowiadanie nosiło tytuł Nowy porządek. Był to mój najnowszy tekst, który napisałem przed miesiącem, dotkliwie zraniony i zbulwersowany tym, co mnie spotkało w Republice Szczurów. Swoim doświadczeniom nadałem uniwersalny wymiar, co zostało dostrzeżone i docenione przez tego właśnie, miejscowego targpolanina. A ponieważ w Strefie Q należy on do wysokiej rangi funkcjonariuszy, to fakt ten przydaje jego opinii dodatkowego znaczenia. Czy nie za dużo szczęścia naraz?! Podskórnie czułem i miałem pełną świadomość, że teraz muszę czekać na atak, który niebawem przypuści któryś z zadomowionych szczurów.
No i doczekałem się. Jeszcze tego samego dnia, 13 listopada (pechowa trzynastka!), zaatakował wprawdzie nie szczur, zaatakowała miejscowa szczurzyca, co oczywiście na jedno wychodzi. Wyszedł z kanału nie byle jaki gryzoń, owszem gruba ryba, wysoka funkcjonariuszka w całej Guberni. Nazwiemy ją Funkcjonariuszką A, żeby w dalszym toku łatwo odróżnić od wysokiej rangi Funkcjonariuszki B, która tę pierwszą natychmiast wsparła w ataku. Funkcjonariuszka A szturm przypuściła przed godziną dziewiątą wieczór i, zanim zdołałem zewrzeć szyki, krótko po godzinie dwudziestej drugiej przyszła z odsieczą Funkcjonariuszka B, by wesprzeć koleżaneczkę.
Funkcjonariuszka A zaczęła swoją krytykancką wypowiedź od stwierdzenia, że „rozumie, co Autor chciał rzec, bo przekaz klarowny”. I przedzierzgając się w znawczynię przedmiotu, dodała, że „ten typ literatury był, jest i – miejmy nadzieję – nadal będzie się pojawiać”. Po czym dała upust swojemu wielkiemu rozczarowaniu i znużeniu, mówiąc: „Tylko czemu ta proza jest tak nudna? Ona nie zachęca do refleksji. Ona zniechęca.”.
Otóż wszystko w jej wypowiedzi było kłamstwem, żadne zdanie nie jest do końca prawdziwe. Owszem, „przekaz klarowny”, ale Funkcjonariuszka A nic z niego nie zrozumiała. Nic albo prawie nic. Gdyż ani jednym słowem nie odniosła się do istoty rzeczy. Zbagatelizowała żywotny problem prawdziwych twórców opluwanych przez tak zwanych kolegów po piórze, wzgardzonych i skazanych na wieczną tułaczkę po targopolach. Nie wysłała ani jednego marnego sygnału świadczącego o tym, że ma świadomość, jakim śmierdzącym bagnem jest całe to środowisko poetów, czy szerzej, literatów. Że również boleje nad podłością i zgnilizną moralną tego światka.
Jeśli nawet coś z „przekazu” do niej dotarło, to udała, że właściwie problem nie istnieje i raczej jest wytworem chorej wyobraźni autora.
Ogólnikowo i jednocześnie lekceważąco orzekła, że „ten typ literatury…”, itd. Ciekaw jestem, gdzie to naczytała się tak „tego typu literatury”, że już się jej przejadło. Wedle mojej sprawdzonej wiedzy „ten typ literatury” jest terenem niezagospodarowanym, by nie powiedzieć, literackim ugorem. Nieskromnie śmiem twierdzić, że jestem pionierem w „tego typu literaturze”. Natomiast ona wrzucając wszystko do jednego worka dała jedynie dowód swojej umysłowej tępoty, ślepoty i niezdolności rozróżniania.
A to jej bezbrzeżne znudzenie moim kawałkiem prozy! Mogę tylko współczuć, bo nie ma na to lekarstwa. Już widzę, jakby ziewała i śmiertelnie się nudziła, gdyby jej do czytania podsunąć na przykład Prousta. Zresztą po co zaraz Prousta?! Wystarczyłby nasz Herling-Grudziński ze swoimi długimi i statycznymi opowiadaniami. Ale zostawmy podobne przykłady, bo żeby odwrócić uwagę od istoty rzeczy, jeszcze mi zarzuci, że się porównuję z pisarzami tej miary.
Dowód swojej nie tylko piramidalnej głupoty, ale i grubiaństwa, dała również wtedy, gdy mi przedłożyła „poprawiony” przez nią pierwszy akapit mojego opowiadania. Zresztą, kto ma jakie takie wyczucie językowe, niech porówna oryginał z fragmentem „poprawionym” i sam zobaczy. Powiem tylko tyle. Można by spłatać niezłego figla Funkcjonariuszce A, wykorzystując jej ignorancję i zapał do poprawiania cudzych tekstów. Otóż wystarczyłoby poprosić ją o „poprawienie” dłuższego akapitu, mówiąc, że to fragment prozy początkującego autora. A gdyby już „poprawiła”, to jej powiedzieć, że był to kawałek z prozy Franza Kafki. Kafka jest tu jedynie przykładem, na jego miejscu mógłby się oczywiście znaleźć inny wielki pisarz, czy chociażby tylko uznany.
Na koniec Funkcjonariuszka A powiedziała: „Nie musisz się przejmować tym moim gryzmoleniem [czytaj: tymi moimi zarzutami], bo ja się nie znam”. Postąpiła tu jak rasowy polityk, który wie, że warto obrzucić swojego oponenta błotem, bo zawsze coś się przyklei, przyschnie.
Reasumując, kompletny brak odpowiedzialności za słowo. Praktykowany tym chętniej, że robi się to bezkarnie, co więcej, w majestacie prawa. Słowa takim podłym kreaturom służą nie do poszukiwania prawdy i ukazywania jej, lecz do zamazywania. Jednocześnie do produkowania i wytwarzania fałszu.
Przejdźmy do drugiej funkcjonariuszki. Stanęła ręka w rękę z tą pierwszą, z którą jest nie tylko zaprzyjaźniona, ale jawi się jej jako niedościgły wzorzec. Funkcjonariuszka B dała temu wyraz i na wstępie zaznaczyła, że „nie zna się nawet bardziej niż jej koleżanka”. Jednak brak wiedzy, do którego sama się przyznała, nie przeszkadzał jej, by „bez legitymizacji formalnej – jak to ujęła – zarzucić tekstowi uchybienia interpunkcyjne i stylistyczne w kolejnych akapitach”. Tym samym spreparowała zarzut kłamliwy i wyjątkowo perfidny. No bo jak się przed nim bronić? Pracowicie przepisywać kolejne zdania z długiego tekstu i pokazywać, że są nienaganne zarówno pod względem interpunkcyjnym, jak i stylistycznym? Przecież to fizyczna niemożliwość i czysty obłęd! Pozostaje jedynie wierzyć i mieć nadzieję, że wśród czytelników znajdą się osoby dostatecznie dobrze znające się na technicznej stronie zaprezentowanego materiału i zarazem uczciwe, które powiedzą, że Funkcjonariuszka B nie ma racji. Ale z różnych względów to chyba jednak płonna nadzieja.
Po tej swojej podłej uwadze funkcjonariuszka powiedziała coś, co zabrzmiało jak szyderstwo: „Ale zupełnie się tym nie przejmuj, wolność pisania – rzecz święta”. A zmieniając temat i odnosząc się do formalnego usytuowania tego mojego tekstu na tle gatunków literackich, sformułowała wierutną bzdurę. Szczury i szczurzyce z opowiadania Nowy porządek skojarzyły się jej ze smokami i smoczycami, występującymi w modnej zwłaszcza wśród młodzieży literaturze fantasy, więc w swojej naiwności i głupocie policzyła mój tekst w poczet tej właśnie popularnej literatury.
Na koniec radziła bohaterowi z opowiadania, by „powołał do życia własną literacką platformę. Wtedy przekona się, czym pachnie owa praca, czy jest celem do poczucia smaku władzy, czy może zupełnie czymś innym”. No cóż. To trochę tak, jakby radzić Małemu Księciu, by zszedł na Ziemię i przestał czepiać się ludzi, bo wcale nie są tacy źli.
Podsumowując, żadna z nich, ani Funkcjonariuszka A, ani Funkcjonariuszka B, kiedy w swoim krytykanckim zapale wynajdywały rzeczy nieprawdziwe i urojone, nie zająknęły się słowem o tym, co naprawdę stanowi wartość tego tekstu. Nie wspomniały o języku, nie dotknęły przesłania, nie dostrzegły sytuacyjnego komizmu, specyficznego humoru będącego integralną częścią scen z gruntu poważnych. Szukały wyłącznie dziury w całym, uprawiały ekwilibrystykę zakłamania i fałszu, co dobitnie świadczy o ich podłości i małostkowości. Oczywiście same, gdyby je zapytać, dlaczego pominęły i przemilczały wszystkie dobre strony omawianego tekstu, odpowiedziałyby bez wahania, że dlatego, bo ich tam nie było. A więc podłość i zakłamanie prima sort!
Za dużo było tej głupoty, krętactw i złośliwej propagandy, jak na jednego człowieka. Krótko mówiąc, szczurzyce wyprowadziły mnie z równowagi. Jestem z natury porywczy, wybuchowy i nie będę się tłumaczył, że cała awantura przez to, że za dużo wypiłem w ciągu owego powitalnego dnia. W każdym razie obie Funkcjonariuszki wyzwałem od kretynek i nawet gorzej. Finał był taki, że jeszcze tego samego wieczoru, decyzją najwyższych władz Strefy Q, przy jednoczesnym zastosowaniu środków przymusu, wysłany zostałem do miejscowego, jak to określono w języku gubernialnej nowomowy, Sanatorium, celem podleczenia nerwów i ogólnej resocjalizacji.
Ale po kolei. Zacznijmy od początku. Na targopole podjechał samochód marki polonez, a za nim policyjna suka. Z poloneza wysiedli oboje Gubernatorzy: Pan i Pani, oraz młoda dziewczyna. Ku memu zaskoczeniu i zdumieniu ta sama, którą poznałem wcześniej, przy stoliku powitalnym. Natomiast z radiowozu wyszło dwóch uzbrojonych i zamaskowanych policjantów. Głośnym szczeknięciem postawili mnie przed Gubernatorostwem w postawie na baczność. Kiedy tak stałem wyprostowany jak struna, Gubernator wyjął z czarnej teczki swój Akt Decyzyjny i odczytał gromkim i donośnym głosem:

„Świeżo przybyły do Naszej Guberni Tułaczu,
Trzeba Ci wiedzieć, że odzywki, jakimi się popisałeś, kierując je w stronę wysokich Funkcjonariuszek Strefy Q, w myśl naszego prawa eliminują z grona Targopolan. My jednak postanowiliśmy dać Ci szansę, choć bez wiary w zbawczą moc resocjalizacji. Zamiast karać Cię banicją, udzielamy Ci zaszczytu zostania pierwszym Pensjonariuszem naszego nowo otwartego Sanatorium. Na miesiąc przydzielamy Ci piżamę w kolorze, jaki zapewne lubisz, skoro próbujesz babrać w nim naszych Funkcjonariuszy. Od tej chwili przechodzisz pod władzę Siostry Oddziałowej.”
(Mówiąc to, ruchem ręki wskazał na młodą dziewczynę, stojącą po lewicy, która w tym samym momencie wdzięcznie dygnęła; po jego prawej stronie stała Pani Gubernator).

Kiedy Gubernator odczytał ostatnią sekwencję Aktu Decyzyjnego, wystąpiła Pani Gubernator i zwracając się do mnie poinformowała o utracie większości praw, jakie mi przysługiwały przed skierowaniem do Sanatorium. Wyliczając po kolei wszystkie ograniczenia, Pani Gubernator nie czytała z „kartki”, mówiła z „głowy”. W szczególności powiedziała, że przez okres trzydziestu dni, kiedy będę przebywał na kuracji, nie będzie mi przysługiwało prawo do wystawiania na targopolu swoich wyrobów. Obejmie mnie również zakaz korespondencji. Nie będę też mógł uczestniczyć w różnych okolicznościowych imprezach organizowanych w gubernialnym przybytku kultury. Jeśli chodzi o moje nowe miejsce pobytu, to zobowiązany jestem do chodzenia po tymże ośrodku sanatoryjnym wyłącznie w piżamie wiadomego koloru, jaką mi przydzielono na ten okres. Moje prywatne ubranie wraz z płaszczem zostanie złożone w depozycie i odbiorę je dopiero w dzień wypisania z Sanatorium.
Miałem wrażenie, że młoda dziewczyna, która miała odtąd sprawować nade mną bardziej władzę niż opiekę, jest jakby lekko speszona całą sytuacją. Jeszcze przed południem występowała w całkiem innej roli. Była jedną z tych paru osób, które witały przybysza. Jakże inaczej wyglądało wtedy wszystko. Czyby mi wcześniej przyszło do głowy, że to ja właśnie będę tym pierwszym Pensjonariuszem w nowo powstałym Sanatorium, gdzie jej powierzono funkcję Siostry Oddziałowej?
I kiedy teraz patrzyłem na nią i zastanawiałem się nad zmiennością i nieprzewidywalnością losu, przemknęło mi przez myśl, że może nie będzie tak źle. Ale po chwili moja radość prysła. Jednak nie z powodu tej młodej osóbki. Ogólna sytuacja z minuty na minutę stawała się coraz bardziej zatrważająca. Zanim mnie wsadzono do policyjnej suki, skuto kajdankami. Zaniepokojony o los biednego stworzenia, które mi wiernie służyło przez lata, zwróciłem się do Gubernatora z dramatycznym pytaniem: „A co z moim koniem?!”. „Pomyśleliśmy o tym” – odrzekł. I zawołał na starszego człowieka, który stał nieopodal. Gdy ten się zbliżył, Gubernator wskazując na niego ręką, rzekł: „Ten pan jest stróżem nocnym na targopolu i przez czas twojej nieobecności zaopiekuje się szkapą. Na terenie targopola mamy szopę, w której koń spocznie i znajdzie schronienie. Możesz być spokojny, nie zabraknie dla niego obroku. Szopa jest wystarczająco obszerna i pomieści również furmankę. Nie będzie więc mokła na deszczu”. W jednej chwili kamień spadł mi z serca. Targały mną sprzeczne emocje. W zamęcie uczuć nie spojrzałem na Gubernatora, ale na znak wdzięczności i podziękowania, skinąłem głową w stronę stróża nocnego, który miał być odtąd opiekunem mojego konia. W sekundę później dwaj zamaskowani i uzbrojeni policjanci, jeden z prawej, drugi z lewej, chwyciwszy mnie za ramiona, poprowadzili do radiowozu. A gdy samochód ruszył, przewiązano mi oczy czarną opaską. Pomyślałem, że to już koniec, że wiozą mnie na rozstrzelanie.
Po piętnastu, dwudziestu minutach samochód się zatrzymał. Jeden z policjantów przerwał dotychczasową ciszę i rzekł: „Jesteśmy na miejscu”. Powiedział to bardziej do siebie niż do swojego kolegi. Ja, więzień, w tym układzie nie byłem podmiotem i nie wchodziłem w rachubę. Kiedy skutego i wciąż z zawiązanymi oczami wyprowadzono mnie z suki, spodziewałem się najgorszego i żegnałem z życiem. Jednak najgorsze nie nadchodziło, pisane mi było żyć dalej. Usłyszałem zgrzyt zamka, otwieranie i zamykanie solidnej bramy, a po chwili zorientowałem się, że prowadzą mnie po schodach w górę. Zacząłem liczyć stopnie i doliczyłem do trzydziestu sześciu. Potem było kilkanaście kroków już po płaskim podłożu. Gdy wprowadzono mnie do pokoju, w którym zapalono światło, gwałtownym ruchem, czy wręcz szarpnięciem ściągnięto mi opaskę z oczu. A kiedy zdejmowano kajdanki, usłyszałem głos Siostry Oddziałowej. Stała tuż za mną. Z uczuciem ogromnej ulgi uświadomiłem sobie tę jej obecność. Siostra Oddziałowa powiedziała: „To jest pana pokój”. Byłem oszołomiony i powoli docierało do mnie, że w pomieszczeniu jest łóżko, stolik i dwa krzesła. Siostra Oddziałowa była najbliżej mnie. Dwaj policjanci w tym momencie stali nieco z tyłu. Gdy się odwróciłem, spojrzeli na nią i powiedzieli: „No to my już idziemy”. Zasalutowali i w tej samej chwili słychać było głośne stuknięcie zwieranych obcasów. Po czym raźno wyszli z pokoju, przeszli do korytarza i zbiegli po schodach w kierunku drzwi wyjściowych. Jeszcze dziś mam w pamięci i słyszę ten ich głośny stukot podkutych butów na kamiennych stopniach. Siostra Oddziałowa podążała za nimi, by zamknąć na klucz bramę Sanatorium.
Gdy wróciła do pokoju, wskazała na łóżko, na którym leżała złożona w kostkę piżma, i oznajmiła: „To jest pana piżama nocna”. I dodała: „Zaraz panu przyniosę pantofle i piżamę dzienną”. Rozejrzałem się po pokoju i dopiero wówczas dostrzegłem, że prócz wymienionych wcześniej sprzętów, w pomieszczeniu tym, tuż obok łóżka, znajduje się szafeczka nocna. Zdjąłem kapelusz i położyłem go na niej. Potem ściągnąłem z ręki zegarek i włożyłem do szuflady szafki. Na koniec z kieszeni spodni wyjąłem pieniądze i też schowałem do szuflady. Pozostałem nadal w swoim długim, fioletowym płaszczu do połowy łydki. Gdy Siostra Oddziałowa wróciła z piżamą i kapciami, powiedziała: „Płaszcz proszę też zdjąć”. Zdjąłem i przewiesiłem go przez poręcz krzesła. Zmierzyła mnie spojrzeniem od stóp do głów i powiedziała: „Ten rozmiar będzie na pana dobry. Proszę pójść za mną pokażę panu łazienkę, z której będzie pan korzystał. To łazienka dla pensjonariuszy. Tam się pan przebierze.”. Kiedy szedłem za nią, uświadomiłem sobie, że sama też już się przebrała. To znaczy zdjęła sweter. I została w swoich niebieskich dżinsach i jasnej bluzce. Na to założyła biały fartuch.
Łazienka znajdowała się tuż przy schodach. Wszedłem i przebrałem się w piżamę. Gdy wracałem do pokoju, zauważyłem z daleka, że stoi w drzwiach. Kiedy się zbliżyłem, powiedziała: „A teraz niech pan weźmie swoje rzeczy i pójdzie za mną. W myśl przepisów cała garderoba pensjonariusza idzie na przechowanie do depozytu.”. Wziąłem na rękę płaszcz, spodnie, marynarkę i koszulę. I kiedy sięgałem po kapelusz, powiedziała: „Kapelusz może pan zatrzymać. Regulamin zezwala na korzystanie z osobistego nakrycia głowy. Przyda się panu, gdy któregoś dnia wyprowadzę pana na spacer do ogrodu, a pogoda nie będzie sprzyjająca i na przykład będzie padał deszcz.”. Odwróciła się i swoje kroki skierowała do wyjścia, więc ruszyłem za nią. Depozyt znajdował się na parterze tuż przy schodach. Był to rodzaj szatni i tam właśnie, na plastikowych wieszakach, zawisły na trzydzieści dni moje rzeczy osobiste. Tym samym za sprawą gubernialnych postanowień zawisła moja dotąd niepodległa egzystencja.
Wróciliśmy do przydzielonego mi pokoju na górze. Siostra Oddziałowa powiedziała:
- Zrobiło się późno – było już dobrze po pierwszej w nocy. – Na dziś koniec, trzeba pójść spać. Ale przed snem zażyje pan jeszcze tabletki.
- Jakie tabletki? – zapytałem.
- Na uspokojenie.
- Przecież jestem spokojny.
- To tylko pozór.
- A kto mi przepisał te tabletki.
- Gubernator.
- To Gubernator jest lekarzem?
- Nie jest.
- No to jak?...
- Tak, że może przepisywać. Widział, że z panem dzieje się coś złego. Że jest pan niezrównoważony.
- Co to za tabletki?
- Psychotropowe.
- Przecież nie jestem wariatem.
- Nie wiadomo. Profilaktycznie nie zaszkodzą. Proszę się przebrać w nocną piżamę, zażyje pan tabletki i pójdzie spać.
- No dobrze. A czy mogę jeszcze o coś zapytać?
- Niech pan pyta.
- Dlaczego w czasie jazdy miałem zawiązane oczy?
- Żeby pan nie mógł rozpoznać drogi, która z targopola wiedzie wprost do Sanatorium – odpowiedziała.
- A dlaczego nie miałbym jej rozpoznać? – zapytałem ponownie.
- Bo znając drogę miałby pan możliwość późniejszego zlokalizowania obiektu sanatoryjnego, położonego w Strefie Q. – I nie czekając dorzuciła:
- A nuż, gdy już pan zostanie podleczony i zwolniony do domu, przyjdzie panu do głowy wysadzić Sanatorium w powietrze.
- Jak miałbym wysadzić?
- Podkładając bombę własnej produkcji. Ale dość już tego. Zaraz przyniosę panu tabletki, zażyje pan, i do łóżka! Jutro rano przyjdzie kucharka i przygotuje jakiś posiłek dla pana. Gubernator już ją powiadomił, że mamy pierwszego Pensjonariusza. A teraz proszę zmienić piżamę.
Powiedziawszy to wyszła z pokoju. Zrobiłem, co kazała. Nocna piżama była jeszcze obszerniejsza od dziennej i wisiała na mnie jak na kiju. Poza tym spodnie od tej piżamy, podobnie zresztą jak w przypadku piżamy dziennej, były za krótkie. Sporo im brakowało, by sięgnąć do kostek. Ale co tam – nie miało to większego znaczenia. Po chwili Siostra Oddziałowa wróciła. Trzymała w palcach fiolkę z tabletkami. Obrzuciła mnie spojrzeniem i powiedziała:
- Trochę za szeroka, ale ujdzie. – Patrząc na jej uniesioną rękę, zapytałem:
- Co to są za psychotropy?
- Nie mogę powiedzieć, bo byłaby to reklama firmy farmaceutycznej. A zabroniona jest nawet kryptoreklama. Takie czasy.
- Mam to wszystko połknąć?
- Tak.
- Na sucho nie mogę.
- Na parterze koło schodów jest kuchnia. Proszę zejść i przynieść sobie kubek wody.
- Jest otwarta?
- Tak. A przed kim mielibyśmy zamykać. Gubernator ufa pensjonariuszom podległej mu placówki. Chyba że go zawiodą…
Zszedłem na dół i wróciłem z kubkiem wody. Siostra Oddziałowa przesypała tabletki z fiolki na moją dłoń. Podniosłem rękę do ust i połykałem po dwie, popijając wodą. Gdy połknąłem ostatnią, Siostra Oddziałowa powiedziała:
- Na dzisiaj to naprawdę już koniec. Dobranoc. – I zamknęła drzwi za sobą. Po całym burzliwym dniu byłem zmęczony i senny. Wskoczyłem do łóżka. Czułem, że momentalnie zasypiam.
Obudziłem się przed samym południem. Tabletki zrobiły swoje i czułem się jak z krzyża zdjęty. Idąc do łazienki, usłyszałem na dole jakieś odgłosy przypominające przestawianie przedmiotów. Dochodziły z kuchni, gdzie krzątała się pani kucharka. Gdy wróciłem z łazienki, przebrałem się w dzienną piżamę i chwilę pokręciłem po długim i obszernym korytarzu. Miałem nadzieję, że z któregoś z pokojów wyjdzie zaraz Siostra Oddziałowa. Ale łudziłem się tylko. Było cicho, jedynie z parteru dochodziły dźwięki, które słyszałem już wcześniej. Zszedłem na dół. Drzwi do kuchni były szeroko otwarte. Powiedziałem „Dzień dobry” i stanąłem w drzwiach. Odwróciła się w moją stronę kobieta o krępej figurze. Maiła na sobie szarą spódnicę i biały kuchenny fartuch związany z tyłu. Była szatynką w średnim wieku. Odpowiedziała na moje pozdrowienie, po czym wesoło dodała:
- No i mamy pierwszego pensjonariusza! A ja jestem kucharka i będę gotować obiady. – Nic na to nie odpowiedziałem i zmusiłem się jedynie do nikłego uśmiechu. Po wydarzeniach z wczorajszego dnia czułem się fatalnie. Głowę miałem ciężką jak z ołowiu. Po chwili pani kucharka odezwała się znowu:
- Siostra Oddziałowa kazała panu powiedzieć, że przyjdzie dopiero wieczorem. Chciała to panu rzec osobiście, gdy wychodziła rano, ale nie można było się pana dobudzić. –Stałem cały czas w drzwiach. Pani kucharka uśmiechnęła się szeroko i zaprosiła:
- Ależ niech pan wejdzie do środka, usiądzie i coś przegryzie. Idąc do Sanatorium, zrobiłam po drodze zakupy. Zaopatrzyłam więc lodówkę jak się patrzy. Jest wędlina, jest ser biały i żółty. Jest ryba. Dostałam też świeży chleb. Obiad będzie za jakieś pół godziny. –Smażyła kotlety mielone i dzieliła się ze mną wiadomościami.
- Nie, dziękuję, nie będę przegryzał, zjem w takim razie obiad – odpowiedziałem. I poszedłem na górę. Zawołała za mną:
- Jak obiad będzie gotowy, zadzwonię na pana.
Trochę mnie zdziwiło to jej „zadzwonię”, ale nie zapytałem. Już kiedyś spotkałem się z czymś podobnym. Było to wiele lat temu, gdy wraz z rodziną przebywałem w ośrodku wczasowym. I nad bramą tamtejszego pensjonatu wisiał duży mosiężny dzwonek. Jak była pora posiłku, kelnerka z domu wczasowego pociągała za sznurek dzwonka i głośno dzwoniła.
Kiedy wróciłem do swojego pokoju, stanąłem w oknie i spoglądałem na rozległy ogród. Był cały w jesiennych barwach, liście grubą warstwą pokrywały podłoże. Ale drzewa nie były jeszcze całkiem pozbawione listowia. Ogród jawił się pusty, milczący, ani jednej w nim duszy. Widok tym bardziej nostalgiczny, smutny, mocno depresyjny. Myślałem o moim koniu, który został na targopolu. Martwiłem się o niego. Nie wiedziałem, czy jest dobrze traktowany i karmiony. Wierzyłem, że tak. Ten prosty człowiek z targopola, nocny stróż, wyglądał bardzo poczciwie. Na pewno był dobrym człowiekiem i nie mógłby skrzywdzić nikogo. Również bezbronne stworzenie. Nagle usłyszałem dźwięk dzwonka dochodzący z parteru. Swoim brzmieniem przypominał ręczny dzwonek z moich lat szkolnych, którym woźny oznajmiał początek, a po pięciu, dziesięciu czy ewentualnie piętnastu minutach, w zależności od pory dnia, koniec przerwy. Ale tym razem to dzwoniła pani kucharka i wzywała mnie na obiad.
Kiedy stanąłem w drzwiach kuchni, powiedziała:
- Proszę wejść do jadalni naprzeciwko, tam na stole stoi już zupa. Jak pan zje pierwsze danie, przyniosę drugie. Nie chcę, żeby stygło.
Usiadłem przy stoliku na cztery osoby i zacząłem jeść smaczną, kalafiorową zupę. Jadalnia była dość dużą salą, mieszczącą dwanaście stolików ustawionych w dwóch rzędach. Po sześć w każdym rzędzie. Policzyłem w trakcie spożywania zupy. Nie zdążyłem zjeść zawartości całego talerza, a pani kucharka już przyniosła drugie danie. Postawiła obok, stanęła z tyłu za mną, w pewnej odległości, i poczekała chwilkę aż dokończę zupę. Drugie danie składało się z ziemniaków, kotleta mielonego oraz marchewki z groszkiem. Wszystko podane na jednym talerzu. Jak już dojadłem zupę, pani kucharka zabrała talerz i poszła z nim do kuchni. Słychać było szum wody w zlewie. Najwidoczniej zmywała talerz po zupie.
Spożywając drugie danie myślałem o Siostrze Oddziałowej. O tym, jak łatwo wpasowała się w swoją nową rolę. Mam na myśli jej stosunek do mnie wczoraj wieczór, już tu na miejscu w Sanatorium. Nie była już tak miła i wylewna, jaka mi się jawiła podczas tamtych krótkich chwil, gdy przyjmowała mnie kawą przy stoliku powitalnym w kawiarence na targopolu. Tutaj, w Sanatorium, z minuty na minutę stała się prawdziwą Siostrą Oddziałową. I trochę onieśmielała mnie swoim chłodem i nieomal szorstkością.
Myślałem o tym wszystkim jedząc drugie danie. Szczególnie smakowała mi przysmażana marchewka z groszkiem, którą bardzo lubię. Po spożyciu odniosłem talerz do kuchni i podziękowałem, mówiąc, że wszystko było smakowite. Kucharka uśmiechnęła się i powiedziała: „Miło mi”. I zaraz potem dodała: „Ach, zapomniałam o kompocie”. Otworzyła kredens, wyjęła szklankę i ze słoika stojącego na kuchennym blacie nalała czereśniowy kompot. Akurat nie przepadam za czereśniowym, ale oczywiście tego nie powiedziałem i z przyjemnością, po dobrym obiedzie, wypiłem szklankę kompotu. Podziękowałem i, gdy swoje kroki skierowałem w stronę wyjścia, żeby pójść na górę, do przydzielonego mi pokoju, który odtąd nazywam swoim, pani kucharka oznajmiła, że zaraz wychodzi do domu. I dodała, że zostanę sam w Sanatorium do czasu, gdy przyjdzie Siostra Oddziałowa. Ale żebym się nie martwił, ona, wychodząc, zamknie główną bramę Sanatorium na klucz i nikt mnie tu nie będzie niepokoił.
Wróciłem do swojego pokoju na górze i zostawiłem uchylone drzwi. Instynktownie broniłem się przed całkowitą izolacją. Podszedłem do jednego z dwóch okien i patrzyłem na ogród. Po chwili usłyszałem głośne trzaśnięcie bramy, a potem krótkie chrobotanie klucza w zamku. To pani kucharka szła do domu i na cztery spusty zamykała Sanatorium.
Odchodząc od okna kątem oka zauważyłem, że na poręczy w nogach łóżka wisi tabliczka. Zorientowałem się, że to karta informacyjna (chorobowa), jaka zwykle przytwierdzona jest do łóżka szpitalnego każdego pacjenta. Wcześniej jej nie widziałem, ale nie oznacza to, że pojawiła się dopiero dziś, kiedy pogrążony byłem jeszcze we śnie. Prawdopodobnie wisiała już wczoraj, gdy pod eskortą policji wprowadzono mnie do pokoju, który odtąd miał być moim. Tylko że nie dostrzegłem tego. Zbliżyłem się do poręczy łóżka i zobaczyłem, że na karcie chorobowej w rubryce Rozpoznanie widnieje wpis flamastrem: „Zespół paranoidalno-maniakalny”. A w nawiasie dopisek: „Mania prześladowcza w ostrej postaci”. No tak, pokiwałem ze zrozumieniem głową, stojąc przez chwilę przy łóżku i wpatrując się w kartę.
Wyszedłem z pokoju, zapaliłem światło i przez dłuższy czas spacerowałem wzdłuż długiego korytarza. Drzwi do sal po jego obu stronach były zamknięte. Nie sprawdzałem, czy na klucz. Potem zszedłem na dół i zajrzałem do kuchni i do jadalni. Cisza jak makiem zasiał. Nigdzie żywego ducha. I znowu przez jakiś czas przechadzałem się wzdłuż podobnego korytarza na parterze. Ponieważ do jednego z pomieszczeń na końcu korytarza zostawiono uchylone drzwi, zdecydowałem się zajrzeć. Pomieszczenie to znajdowało się po tej samej stronie co kuchnia, a więc po przeciwnej niż jadalnia. Jego okna wychodziły zatem na sanatoryjny ogród. Pomieszczenie owo funkcjonowało, czy też będzie funkcjonować jako sala telewizyjna i jednocześnie biblioteka, której zasoby były na razie bardzo skromne. Na tej samej ścianie, co telewizor, w rogu, lecz po przeciwnej stronie, stała nieduża półka z książkami. Lubię czytać, ale akurat nie byłem w nastroju. Jednocześnie pomyślałem sobie, że przede mną cały miesiąc kuracji, więc jeszcze zdążę rzucić okiem na książki i może zaliczę jakąś lekturę. Z drugiej strony patrząc, cóż za literaturę można znaleźć w sanatoryjnej biblioteczce. Pewnie jakieś ckliwe romanse, może kryminały i powieści sensacyjne. Stałem w drzwiach i nawet nie zbliżyłem się do regału i nie zerknąłem na tytuły.
Po chwili wycofałem się z tamtego miejsca i wróciłem na górę do siebie. Położyłem się na łóżku i medytowałem. Wszędzie zakratowane okna. W moim pokoju, w łazience, w kuchni, w jadalni, w sali telewizyjnej. Najprawdopodobniej we wszystkich pozostałych pokojach i pomieszczeniach, usytuowanych po jednej i drugiej stronie korytarza zarówno na dole, jak i na górze. I ta przerażająca cisza wokół! Ogród na wpół dziki i pusty. Ale również aleja, która biegnie po drugiej, północnej stronie sanatoryjnego budynku, jest jakaś dziwnie opustoszała. Ani jednego człowieka, samochodu czy jakiegoś innego pojazdu. Widziałem to i doświadczyłem spożywając obiad w jadalni. Siedziałem przy stoliku tuż przy ścianie okien wychodzących właśnie na aleję. Jest jakaś martwa i wyludniona. I podobnie jak ogród, cała w barwach późnej jesieni.
Ale ta bezbrzeżna cisza wokół miała też dla mnie zbawienne znaczenie. Czułem, że jest mi potrzebna, uspokaja i koi moje nerwy.
Nawet nie wiem, kiedy zasnąłem. Obudziłem się, gdy Siostra Oddziałowa stanęła w drzwiach mojego pokoju i powiedziała:
- Śpi pan?
- Nie, nie śpię – odpowiedziałem. Podniosłem się z łóżka i usiadłem na brzegu. Zapytałem:
- Która to godzina?
- Dochodzi dwudziesta.
- Już?
- A co pan myślał.
- To chyba jednak zasnąłem.
- Nie jadł pan kolacji?
- Nie.
- To musi pan coś zjeść. Niech pan zejdzie do kuchni i coś sobie przyrządzi.
- Nie czuję się głodny.
Wciąż stała w drzwiach, a ja siedziałem na krawędzi łóżka. Ubrana tak jak wczoraj, już tu na miejscu, po tym jak wyszli policjanci. Niebieskie dżinsy, jasna bluzka i biały fartuch Siostry Oddziałowej. Kiedy na krótki moment zaległa cisza, przerwałem milczenie i powiedziałem:
- Widziałem swoją kartę chorobową. Jakie konsylium lekarskie orzekło, że cierpię na schizofrenię? A dokładnie: Zespół paranoidalno-maniakalny?
-To nie konsylium tylko Gubernator – odrzekła.
- A przecież sama Siostra mówiła, że Gubernator nie jest lekarzem.
- Ale mówiłam też, że może przepisywać tabletki. Skoro przepisuje tabletki, to znaczy, że wcześniej zdiagnozował, rozpoznał chorobę. Stąd w pańskiej karcie jest wpisane rozpoznanie, o jakim pan mówi. – I dodała:
- Gubernator, jako najwyższa władza w Guberni, po Pani Gubernator, może decydować o statusie prawnym, zdrowotnym i każdym innym podległych mu obywateli. Tym bardziej, że robi to dla ich dobra. Jeśli nawet wczorajszym słowom nie nadałam tak szerokiego kontekstu znaczeniowego, to przecież oznaczały one również to, co teraz mówię.
- Nie jestem obywatelem Guberni – powiedziałem.
- Ale z chwilą, czy też od momentu wjechania na terytorium Strefy Q podlega pan prawom tu obowiązującym. Nie może pan też lekceważyć samorządnych decyzji i postanowień Suwerena. Owszem, nie cieszy się pan wszystkimi przywilejami przysługującymi prawowitym obywatelom, zwłaszcza że przez swoje wczorajsze wybryki sam się pan pozbawił wielu z nich.
- Myślę, że miejsce, w którym zostałem umieszczony siłą, w rezultacie ubezwłasnowolniony, a które nazywane jest Sanatorium, to właściwie Zakład Karno-Psychiatryczny pomyślany na wzór sowieckich Psychuszek. Te zakratowane okna, przymusowe leczenie i jednocześnie resocjalizacja…
- To pan powiedział. Wolno panu tak myśleć, bo to wolny kraj. – I nie czekając na odpowiedź, zmieniła temat:
- A jak panu smakował obiad?
- Był bardzo dobry.
- A więc panią kucharkę już pan poznał. To jeszcze kiedyś zobaczy pan panią praczkę i panią sprzątaczkę. Bo mnie, Siostrę Oddziałową, już pan też widział. – I roześmiała się głośno. Mnie nie było do śmiechu.
- Cztery osoby to cały personel Sanatorium? – zapytałem.
- Na razie wystarczy, pensjonariusz jest jeden.
Nie rozpoznawałem jej. Jakże inną osobą była niż ta, z którą wczoraj piłem kawę przy stoliku powitalnym. Patrząc na mnie, jakby odgadła moje myśli, bo zapytała:
- Ma pan ochotę na kawę?
- Chętnie się napiję – odpowiedziałem.
- To proszę zejść do kuchni i postawić czajnik na gaz.
Gdy byłem w kuchni i czajnik zaczął gwizdać, weszła z torebką kawy. Położyła ją na kuchennym stole i powiedziała:
- W kredensie są kubki, jest też cukier. Proszę zrobić dwie kawy. Dla mnie proszę wsypać trzy łyżeczki. Jak będą gotowe, proszę zanieść do sali telewizyjnej i zadzwonić na mnie. Wie pan, gdzie jest sala?
- Tak, wiem. A gdzie dzwonek? A!, już widzę. – Był zawieszony na bocznej ściance kredensu. Ręczny dzwonek z mosiądzu podobny do tego, którego dźwięk towarzyszył moim szkolnym latom i którym dziś pani kucharka wezwała mnie na obiad.
Po chwili kawa była już gotowa. Najpierw zaniosłem dwa kubki, a potem wróciłem po cukier, łyżeczki i talerzyk. Choć na dworze było już ciemno, wybrałem stolik przy oknach. Zawsze to milej spojrzeć na zewnątrz. Jeszcze raz wróciłem się do kuchni i zdzwoniłem na Siostrę Oddziałową. Po chwili przyszła i usiadła. Od razu powiedziała:
- Wybrał pan ten stolik, to znaczy, że nie chce pan oglądać telewizji?
- Nie, nie chcę.
- W porządku, nie ma obowiązku – i uśmiechnęła się lekko.
- Cieszę się, że nie ma. Ale nie zdziwiłoby mnie to, gdyby był. Gubernator mógłby dojść do wniosku, że przymusowe oglądanie państwowej telewizji, narzucone pensjonariuszowi, ułatwi jego resocjalizację.
- Chyba pan nie za bardzo lubi Gubernatora? – przytrzymała spojrzenie, pełna ciekawości, co na to powiem. Ale nic nie odpowiedziałem. Po chwili zapytała:
- Pan słodzi? – spojrzała na mnie i chciała przesunąć cukierniczkę w moją stronę.
- Nie, dziękuję. – Wsypała sobie dwie łyżeczki cukru i zapytała:
- A jak się panu tu podoba?
- Nie jest źle. Ale złota klatka nie zastąpi wolności – odpowiedziałem.
- A co takiego nadzwyczajnego by pan robił na wolności?
- Pewnie nic, ale ważne jest samo poczucie, potencjalne możliwości. Decydowanie samemu o każdej swojej choćby najbardziej błahej rzeczy i sprawie. A nie że ktoś mi ma mówić, jak mam postępować, co robić i tak dalej. Nie wspominając już o tym, że trzymany jestem pod kluczem. Czy naprawdę Siostra tego nie rozumie?
Nie odpowiedziała. Zresztą pytanie było retoryczne.
Po krótkiej chwili milczenia zapytałem:
- Dlaczego to właśnie panią władze Guberni wyznaczyły na Siostrę Oddziałową w ośrodku sanatoryjnym?
- Studiuję medycynę – odpowiedziała – a taka praktyka będzie z korzyścią dla mnie jako przyszłej lekarki.
- Na którym roku jest Siostra?
- Na trzecim.
- To już prawie półmetek.
- Tak.
- A jaką Siostra zamierza robić specjalizację? – zapytałem znowu.
- Transplantologię – odrzekła.
- Czemu transplantologię?
- Bo się gwałtownie rozwija i ma dużą przyszłość.
- A psychiatria?
- Od lat stoi w miejscu.
- To może by się Siostra nią zajęła i popchnęła do przodu?
- Psychiczni mnie nie interesują – zaśmiała się krótko. Dopiła kawę, podniosła się z krzesła i tym samym zakończyła rozmowę. Wstałem wraz z nią. Już stojąc dodała: „Miło było, ale muszę jeszcze coś napisać. Jak pan będzie się kładł, proszę mi powiedzieć, przed snem dam panu tabletki.” – I wyszła z sali. Jakikolwiek protest byłby nie na miejscu. Jeśli nawet nie miałem zaufania do kompetencji Gubernatora, w szczególności w kwestii jego rozeznania się w medycynie, to przecież już dużo większym zaufaniem darzyłem Siostrę Oddziałową, która na dodatek , jeśli tak można powiedzieć, jedną nogą była lekarką, jako że jej studia medyczne niemal osiągnęły półmetek. A poza tym zaaplikowane wczoraj lekarstwa pozwoliły mi przespać dobrze noc, jeśli nawet wstałem rozbity i z głową ciężką jak z ołowiu. Zabrałem ze stolika kubki po kawie i zaniosłem do kuchni, żeby je umyć i wstawić z powrotem do kredensu. Potem poszedłem po cukierniczkę i talerzyk. Jak już posprzątałem, poszedłem na górę.
Siostra Oddziałowa siedziała przy biurku w swoim gabinecie na końcu korytarza i coś pisała. Biurko stało przy jednym z dwóch okien, a ona usadowiła się tak, że światło dzienne padało z lewej strony. Oczywiście w tej chwili był wieczór i w pokoju paliło się światło lampy. Zostawiła dość szeroko uchylone drzwi, więc przy biurku widziałem ją z profilu, gdy z braku lepszego zajęcia spacerowałem w tę i z powrotem po długim korytarzu. Pokój naprzeciwko gabinetu, z oknami wychodzącymi na ogród, był prawdopodobnie tym, w którym spała.
Myślałem sobie: Trudno powiedzieć, jaka jest. Ładna, brzydka, czy po prostu przeciętna. Była średniego wzrostu, a może trochę mniej; miała proste, krótko ścięte włosy w odcieniu brązu. Na pewno ładne ma oczy – myślałem. Duże, ciemnobrązowe. Jest nie tyle gruba, co raczej pełna w kształtach. Na modłę dzisiejszych dziewczyn, piątek świątek w dżinsach. Można się założyć o każdą sumę, że nie uświadczy się inaczej. Więc nie zobaczę, jakie ma nogi. Czy mi się podoba? Nie do mnie to pytanie, ponieważ jestem w takim wieku, że podoba mi się prawie każda młoda dziewczyna. Inna rzecz, że z żadną z nich nie potrafiłbym żyć, choćby nawet któraś mnie zechciała.
Nie zamierzałem iść spać przed Siostrą Oddziałową i cały czas spacerowałem długim korytarzem. Raz w jedną, raz w drugą stronę. W pewnej chwili przemknęła mi myśl, że podobnie spacerowało się w czasie przerwy w moim dawnym liceum. Dwupiętrowy poniemiecki budynek też miał długie, szerokie korytarze. Dużo szersze niż Sanatorium, w którym przebywam. No bo cały budynek był dużo większy. Nie widziałem z zewnątrz budynku sanatoryjnego, ale sądząc po tutejszych korytarzach, jest to dużej wielkości pensjonat. W naszym liceum spacerowało się korytarzem podczas pauzy, naturalnie wtedy, gdy była brzydka pogoda lub po prostu zimno na dworze. Bo w każdy inny dzień uczniowie na przerwę międzylekcyjną wybiegali na szkolne podwórze. Wielu z nas spacerowało z otwartym zeszytem albo podręcznikiem w dłoniach, powtarzając sobie zadany materiał i w ten sposób przygotowując się do następnej lekcji. Wyjście podczas przerwy na podwórze, ewentualnie spacer korytarzem w słotne czy zimowe dni to była forma obowiązkowa relaksu. Podczas pauzy sale lekcyjne wietrzono i żaden uczeń nie miał prawa przebywać w tym czasie w klasie.
A kiedy teraz, po latach, spacerowałem tam i z powrotem długim korytarzem gubernialnego Sanatorium, nie odstępowała mnie myśl, że właśnie takim samym ręcznym dzwonkiem, jaki ma tutejsza pani kucharka, garbaty woźny w naszym liceum oznajmiał początek, a potem koniec przerwy.
W pewnej chwili, gdy po raz któryś już z kolei w czasie swojego spaceru, z jednego końca korytarza na drugi, znalazłem się akurat przy otwartych drzwiach gabinetu Siostry Oddziałowej, ta wstała od biurka i powiedziała: „Trzeba iść spać”. Zabrzmiało to trochę jak rozkaz. I dodała: „Wczoraj naderwaliśmy nocy”. Po czym raz jeszcze się odezwała mówiąc: „Proszę przyjść ze szklanką wody, dostanie pan tabletki”. Poszedłem do kuchni i kiedy wracałem z pełnym kubkiem, przez otwarte drzwi spostrzegłem, że Siostra Oddziałowa jest w pokoju lekarskim. Zauważyła, że zbliżam się korytarzem i poprosiła, żebym wszedł. Otworzyła apteczkę wiszącą na ścianie, wyjęła jedną z buteleczek, odkręciła i kazała mi nadstawić dłoń. Po czym przechyliła lekko buteleczkę i dwie drażetki przyjąłem na swoją otwartą dłoń niemal jak komunię świętą. Włożyłem je do ust, połknąłem i popiłem wodą. Komunia święta, podobnie jak wczoraj, była bardzo obfita. Nie skończyło się na jednym opłatku. Siostra Oddziałowa odkręciła drugą buteleczkę i na moją dłoń wypadły następne dwie tabletki. Pierwsze dwie były białe, natomiast kolejne dwie – różowe. A po nich przyszła kolej na niebieskie, z innej, trzeciej buteleczki. Znakiem tego kolorowe sny dzisiejszej nocy miałem zapewnione.
Zanim Siostrze Oddziałowej powiedziałem „Dobranoc”, zapytałem ją, czy mogłaby mi na bieżąco przekazywać opinie targopolan, odnośnie mojego opowiadania, jakie, miałem nadzieję, nastąpią po tych dwóch pierwszych tak mi bardzo nieprzyjaznych. Siostra Oddziałowa odpowiedziała, że najpierw będzie się musiała rozejrzeć w przepisach. Jeśli Regulamin na to zezwala, to nie widzi przeszkód. Podziękowałem jej za dobre chęci, mówiąc, że jestem wdzięczny, że sama ze swej strony nie zamierza piętrzyć trudności. Życząc jej dobrej nocy, odmaszerowałem do swojego pokoju.
Ale gdy znalazłem się już na miejscu, pomyślałem sobie, że przydałby mi się brulion i jakieś przybory do pisania. Sięgnąłem więc do szafki nocnej, wyjąłem pieniądze i z powrotem udałem się do gabinetu Siostry Oddziałowej, by ją poprosić o zakup artykułów, gdy jutro wyjdzie do miasta. Była nadal w pokoju lekarskim, tuż obok swojego gabinetu. Drzwi miała uchylone. Zapukałem i od razu wszedłem. Akurat do wiszącej na ścianie apteczki wkładała trzy małe buteleczki z tabletkami, z których wcześniej odsypała sześć, bym je zażył przed snem, jak już była o tym mowa. Zwróciłem się do niej słowami:
- Bardzo przepraszam, o czymś zapomniałem. Otóż czy mógłbym prosić Siostrę o kupienie mi brulionu oraz jakiś jeden czy dwa długopisy, gdy Siostra jutro będzie w mieście?
- Co pan zamierza pisać? Skargę na mnie? – zaśmiała się.
- Nie, nie skargę. Takie tam… Zresztą skargę napisałbym raczej na papierze listowym.
- Wiem, żartowałam. Dobrze, kupię panu.
- Świetnie, dziękuję bardzo, zostawiam w takim razie pieniądze – położyłem na biurku pięćdziesiąt złotych. – I bardzo proszę kupić od razu paczkę kawy. Tej, którą piliśmy wczoraj. – Spojrzała na pieniądze i powiedziała:
- Po co tak dużo? A jak resztę sumy zdefrauduję?
- Nie boję się. – I dodałem:
- Teraz to już naprawdę dobranoc.
- Dobranoc.
Wróciłem do pokoju, przebrałem się w nocną piżamę i poszedłem do łazienki, żeby przed snem wziąć prysznic. Kiedy na powrót znalazłem się w pokoju, stanąłem w oknie i przez chwilę patrzyłem w niebo, na którym dostrzegłem parę mrugających gwiazd. Ogród o tej porze był zupełnie ciemny. Odszedłem od okna, swoje kroki skierowałem w stronę łóżka, wśliznąłem się pod kołdrę i po chwili zasnąłem.


Po nocy bez snów obudziłem się późno. Spojrzałem na zegarek leżący na szafeczce obok czarnego kapelusza. Dochodziła dziesiąta. Odwiedziłem łazienkę. Zadbano o to, by w niej były nie tylko dwa ręczniki i mydło, ale też pasta do zębów i szczoteczka. Znajdowały się również przybory do golenia. Skorzystałem z tej możliwości i ogoliłem się i umyłem zęby. Gdy wróciłem do pokoju przebrałem się w dzienną piżamę. Na dole w kuchni słychać było krzątanie się pani kucharki. Wyszedłem z pokoju i przespacerowałem się długim korytarzem. Nigdzie nie widać było Siostry Oddziałowej. Drzwi od wszystkich pokojów były pozamykane. Nie sprawdzałem, czy również na klucz. Zszedłem na dół. Z daleka powiedziałem „Dzień dobry” i stanąłem w drzwiach kuchni. Pani kucharka odwróciła się w moją stronę i powiedziała: „Proszę wejść, zrobię panu śniadanie”. Wszedłem i usiadłem na taborecie przy stole. Kuchnia była dużym pomieszczeniem i na pewno w przyszłości, gdy Sanatorium zacznie działać pełna parą, rozrośnie się również personel kuchenny.
- Na co ma pan ochotę? Jest wędlina, są sery, biały i żółty, jest też makrela.
- Poproszę kanapkę z żółtym serem.
- A do picia? Może być kawa z mlekiem?
- Tak, bardzo chętnie…
Kiedy pani kucharka przygotowywała śniadanie, spoglądałem w pusty ogród. Zastanawiałem się, kiedy Siostrze Oddziałowej przyjdzie fantazja, by mnie wyprowadzić – jak to ujęła – na spacer. A może to nie jej kaprys zdecyduje o tym, lecz szczegółowe przepisy regulujące czasokres pensjonariusza przebywającego w Sanatorium. Najprawdopodobniej to drugie właśnie. Z pewnością Gubernator ustalił maksymalną liczbę dni, w ciągu których pensjonariusz może pozostawać bez spaceru. I ta liczba nie może być przekroczona. Gubernia jest państwem prawa i pensjonariusz musi mieć zapewniony ruch i świeże powietrze. W pewnej chwili pani kucharka zapytała:
- Pan jest tutejszy?
- Jak mam to rozumieć?
- No, czy z naszej Guberni?
- Nie, nie, wędruję trochę po świecie.
- A jak się panu podoba u nas?
- Jest całkiem nieźle. Jestem dobrze traktowany, goszczony, pani jest bardzo miła. – I dodałem:
- Zresztą Siostra Oddziałowa też.
- Miło słyszeć – odrzekła pani kucharka i uśmiechnęła się. Po czym zapytała:
- Tu pan zje, czy w jadalni?
- Może być tutaj, jest przyjemnie.
Po chwili przede mną na stole płożyła talerzyk z dwiema kanapkami. Podała też ketchup i położyła kubek, do którego nalała gorącej kawy. Uśmiechnęła się, powiedziała „Smacznego” i wyszła z kuchni. Nie wiem, gdzie poszła. Nie słyszałem nigdzie otwieranych drzwi z klucza.
Kiedy zjadłem śniadanie, wyszedłem z kuchni i głośno zawołałem „Dziękuję bardzo”, tak żeby mnie usłyszała pani kucharka, gdziekolwiek jest. Ale nie było odzewu. Poszedłem na górę do siebie. Stanąłem w zakratowanym oknie, patrzyłem na ogród i rozmyślałem. Pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy to ta, że Służby Specjalne działające w Guberni są tak samo rozbudowane, jak w Republice Szczurów. Nie przypadkiem to tak zwane Sanatorium powołano do życia na krótko przed moim przybyciem do Guberni. Ja na swojej furmance przekroczyłem granice i wjechałem w obręb Strefy Q 13 listopada, gdy tymczasem Sanatorium oddano do użytku 2 listopada. A więc niecałe dwa tygodnie przed moim przybyciem. Spieszono się. Jeszcze pomieszczenia pachniały farbą po niedawnym malowaniu. Nie wierzę w takie zbiegi okoliczności. Służby Specjalne Guberni wiedziały wcześniej, że mam poważne kłopoty w Republice Szczurów, co też wkrótce zaowocowało banicją. Nietrudno było się domyślić, że w następstwie wygnania z Republiki Szczurów, będę niebawem poszukiwał jakiegoś innego targopola. I prędzej czy później trafię do Strefy Q vel Guberni. Ale przewąchawszy moją aspołeczność i chorobliwe nieprzystosowanie, nadwrażliwość i nadpobudliwość, a więc cechy, które ostatecznie godzą w ustrój państwa, owe Służby czym prędzej wystąpiły do Gubernatora z wnioskiem o pilne utworzenie miejsca odosobnienia, zwanego Sanatorium. Ze swej strony plan działania opracowały w najdrobniejszych szczegółach: Jak tylko zawitam do Guberni i na straganie na targopolu wystawię jakiś swój produkt, natychmiast wyśle się zastęp prowokatorów, którzy już zadbają o to, by mnie wyprowadzić z równowagi. Metodą starą i sprawdzoną. Bezczelnie kłamać, zohydzać i opluwać. A dalej sprawa będzie prosta. Jako niezrównoważonego osobnika, skieruje się mnie do tegoż obiektu, zwanego Sanatorium, w którym dla mojego dobra poddany zostanę leczeniu i jednocześnie resocjalizacji. Tym samym unieszkodliwi się zakałę, notorycznego buntownika i burzyciela ładu i porządku społecznego. Złamie mu się kręgosłup moralny i zniszczy sumienie.
Pamiętamy, jak Gubernator w chwili odczytywania Aktu Decyzyjnego kpił i ironizował, mówiąc do mnie: „(…) udzielamy Ci zaszczytu zostania Pierwszym Pensjonariuszem naszego nowo otwartego Sanatorium”. Szydził w tym momencie ze mnie, dając do zrozumienia, że choć tak bardzo marzy mi się laur, to jednak żadne targopole nie chce mi przyznać palmy pierwszeństwa i ogłosić Pierwszym Poetą. Zatem na otarcie łez „my, najwyższe władze Guberni, udzielamy Ci zaszczytu zostania Pierwszym Pensjonariuszem (…)” i tak dalej.
Stojąc w oknie myślałem też o Siostrze Oddziałowej. Właściwie znałem ją już wcześniej, z innego targopola, i nie przyszłoby mi wówczas do głowy, że tak potoczy się jej kariera zawodowa. Że w przyszłości awansuje na Siostrę Oddziałową w nowo powstałym Sanatorium na terenie zupełnie innego państewka niż to poprzednie, w którym funkcjonowała jako zwykła targpolanka. Targopole, na którym spotkałem ją po raz pierwszy, miało nazwę Verdia. Zarządzał nim niejaki Aramis. W tamtym czasie przyszła Siostra Oddziałowa chodziła jeszcze do liceum. Ale już dała się poznać jako osoba mająca sporo do powiedzenia w całym tym przemyśle pisarskim. Utkwiło mi w pamięci jedno z jej opowiadań z tamtego okresu. O ile mnie pamięć nie myli, nosiło tytuł Wieczorynki. Było w moim guście i wypowiedziałem się o nim bardzo dobrze.
Ona też pochwaliła jedno z moich krótkich opowiadań. Nazywało się Niektóre z naszych ważniejszych zabaw i traktowało o prostych grach i zabawach nastoletnich dzieci we wczesnym okresie powojennym. Wydawało mi się, że to opowiadanie naprawdę się jej spodobało i nie chwaliła je tylko dlatego, że wcześniej ja pochwaliłem jej tekst. Dziś jednak myślę, że za dużo sobie wówczas wyobrażałem. Wystarczy powiedzieć, że mnie nie zapamiętała. Albo też udaje, że nie pamięta. W każdym razie konsekwentnie milczy i zachowuje się tak, jakby mnie nigdy przedtem nie widziała. Tak jedno, jak i drugie bynajmniej nie świadczy, że uznała mnie wtedy za interesującego autora, którego warto czytać. Przeciwnie. Dla niej, młodej dziewczyny i początkującej autorki, jestem jednym z tysiąca niespełnionych prozaików i poetów, tułających się po targopolach, skoro nie sięgają po moje teksty prawdziwi wydawcy. Przed nią tymczasem wspaniała przyszłość. Jako uznanej i wziętej pisarki, której książki rozchodzić się będą w wielotysięcznych nakładach. Któż z nas, ludzi starszych, nie był kiedyś młody i pewny swojej wspaniałej kariery w takim czy innym zawodzie. To z tej niewzruszonej pewności bierze się pycha i zarozumiałość ludzi młodych i ich pogarda dla starych, którym się nie powiodło. Młodzi są przekonani, że zwojują świat. Przegrał ten i tamten, i jeszcze ktoś inny, można by tak wyliczać bez końca; dziś to są już sami przegrani. Ale mnie się uda! Musi się udać!
Taki jest los starych i myślenie młodych.
Co do targopola o nazwie Verdia, już dawno nie istnieje. Ja odszedłem stamtąd przez takiego jednego prostaka, który mnie obraził i od którego później nie doczekałem się przeprosin. Po niedługim czasie od tego przykrego dla mnie incydentu targopole przestało istnieć. Było później parę razy reanimowane, ale bez powodzenia.
Kiedy usłyszałem dochodzące z kuchni odgłosy krzątaniny pani kucharki, postanowiłem zejść na dół. Ale nie do kuchni, swoje kroki skierowałem na salę telewizyjną. Przechodząc koło kuchni, w której jak zwykle drzwi były otwarte na oścież, raz jeszcze podziękowałem za śniadanie i poszedłem dalej. Drzwi do świetlicy również były szeroko otwarte. Zbliżyłem się do regału, gdzie dość niedbale poukładano książki. Było ich niewiele. Półki większą częścią stały wolne. Ten prawie pusty regał częściowo wypełniały gry planszowe. Dostrzegłem między innymi chińczyka. Było też pudełko szachów. Zdjąłem je z póki, postawiłem na stoliku obok i otworzyłem. Przed moimi oczami ukazały się klasyczne figury szachowe, które używa się na turniejach, tak zwane stauntonki. Nazwane tak na cześć czołowego angielskiego szachisty z XIX wieku, Howarda Stauntona. Pomyślałem sobie, że jeśli Siostra Oddziałowa gra w szachy, to może kiedyś zechce zasiąść do partyjki ze mną. I odłożyłem komplet na półkę. Po czym zacząłem przeglądać książki. Nie było wśród nich, jak to pierwotnie sądziłem i jak by wypadało dla tego rodzaju placówki, a więc Sanatorium, poczytnych kryminałów, romansów i powieści sensacyjnych. Literaturę zgromadzoną na półkach stanowiły tomiki poezji. Zwyciężył lokalny patriotyzm i pyszniła się produkcja wyłącznie rodzimych twórców. Poeci o lokalnym zasięgu, uznani w Strefie Q, byli autorami owych tomików. Między nimi uwagę przyciągał, również z powodu swojej pięknej szaty graficznej, tomik samej Pani Gubernator. Ale w tym zalewie poezji, pomieszczonej w tomikach o stosunkowo małych rozmiarach, znajdowała się też książka wyraźnie grubsza od pozostałych. Była to antologia opowiadań. I ona stanowiła rodzimą produkcję, podobnie jak wszystkie zgromadzone tu książki. Przed moimi oczami ukazało się zbiorowe dzieło uznanych prozaików w Strefie Q. Większość nazwisk była mi obca, ale z niektórymi z nich przelotnie zetknąłem się na targopolu w Guberni.
Mimo że nie miałem nic do roboty, nie byłem jednak w odpowiedniej psychicznej dyspozycji, by którejś z książek poświęcić trochę więcej uwagi. Zresztą odrzuciło mnie pierwsze z brzegu opowiadane zamieszczone w antologii, tekst autorstwa Gubernatora. Ckliwa i przesłodzona historia miłosna, od której aż mdli. Taki przynajmniej był początek. Nie zdołałem doczytać do końca. Chociaż opowiadanie nie było, czy też nie jest długie, ma same wady. Brak mu też spójności. Trzeba nie mieć wstydu, żeby coś takiego zamieszczać w książce. No ale Gubernatorowi wszystko ujdzie na sucho. Wokół sami pochlebcy, sługusy i lizusy, więc kto się odważy powiedzieć, że Cesarz jest nagi? Zgraja dworzan prześciga się w komplementowaniu swojego pana i chlebodawcy. I wyżywa w opluwaniu twórców nie związanych z dworem.
Z Gubernatorem jako autorem spotkałem się tu po raz pierwszy. Natomiast niektórych spośród owych dworskich czy nadwornych poetów i pisarczyków poznałem już wcześniej, na innych targpolach. I nie było widoków na to, żebym ich czytał tutaj. Jedynie poezja Pani Gubernator, z którą zetknąłem się raz jedyny na którymś z niszowych targopól, miała szansę, by się jej baczniej przyjrzeć. Już w czasie tamtego przelotnego spotkania spostrzegłem, że jej wiersze nie są zwykłym chłamem i wyróżniają się na tle innych. Jednak nie obnosiłem się z tą opinią i zachowałem ją dla siebie. W ten sposób utrzymana została pełna symetria. Ani ona nie komentowała moich tekstów, które prezentowałem na owym targopolu, ani ja nie komentowałem jej.
Czas spędzony w sali telewizyjnej, która łączyła w sobie bibliotekę i świetlicę, minął nie wiedzieć kiedy, bo nagle usłyszałem znajomy dźwięk dzwonka. To pani kucharka dzwoniła na mnie, żebym przyszedł na obiad.
Kiedy stanąłem w drzwiach kuchni, powiedziała, że zupę już podała, żebym przeszedł do jadalni. Była to zupa pomidorowa z makaronem. Makaron – nitki, albo jak niektórzy nazywają – spaghetti. Zajmowałem stolik przy oknie i spożywając posiłek raz po raz podnosiłem głowę znad talerza i patrzyłem na aleję. Była opustoszała. Nikt nie przechodził, ani też nie przejeżdżał żaden pojazd. Zanim dojadłem zupę, pani kucharka przyniosła drugie danie. Spojrzałem na nią i poprosiłem, żeby nakładała trochę mniejsze porcje. Uśmiechnęła się i powiedziała: „Dobrze, od poniedziałku będą mniejsze, według pańskiego życzenia”. „Dlaczego od poniedziałku, a nie od jutra?” – przemknęła mi myśl, gdy wracała do kuchni. Ale nie zapytałem, dlaczego. Na talerzu była wątróbka drobiowa z cebulką, ziemniaki i kiszona kapusta. Pani kucharka przyszła raz jeszcze i przyniosła kompot czereśniowy. A wracając do kuchni zabrała talerz po zupie.
Krzątała się w kuchni, gdy odnosiłem talerz, sztućce i kubek. Kazała położyć na blacie obok zlewu. Podziękowałem, mówiąc, że obiad był bardzo smaczny i swoje kroki skierowałem do wyjścia. Już w drzwiach zatrzymałem się, odwróciłem i powiedziałem:
- Przepraszam panią, w jakiej części miasta znajduje się Sanatorium? – I zanim sformułowała odpowiedź, dodałem:
- Jakie ulice są tu w pobliżu?... – Odrzekła po chwili namysłu:
- Bardzo pana przepraszam, ale Gubernator zobowiązał mnie do nieudzielania odpowiedzi na jakiekolwiek z pańskich pytań.
- Rozumiem, i dziękuję – powiedziałem. Już miałem iść na górę, gdy odezwała się jeszcze raz:
- Jutro niedziela i mnie nie będzie w Sanatorium. Mam wolne. Dziś ugotowałam więcej na obiad, więc proszę sobie jutro odgrzać i zjeść o porze. Poza tym jest chleb i masło i inne artykuły w lodówce. Więc proszę śmiało brać i korzystać.
- Dziękuję bardzo – odpowiedziałem i poszedłem do siebie na górę.
Pokręciłem się chwilę po pokoju, a potem stanąłem w oknie i przez dłuższy czas patrzyłem na opustoszały ogród. Następnie zszedłem na dół i swoje kroki skierowałem do świetlicy. Przechodząc koło kuchni spojrzałem do środka, ale pani kucharki już nie było. Najwidoczniej poszła do domu. Wszędzie panowała niezmącona cisza. W świetlicy podszedłem do regału i ściągnąłem z półki pudełko z szachami. Usiadłem przy stoliku, wysypałem bierki, rozłożone na płask pudełko odwróciłem szachownicą do góry i zacząłem układać zadania szachowe. Na zabawie tej spędziłem czas do momentu, gdy w drzwiach świetlicy stanęła Siostra Oddziałowa i powiedziała „Dobry wieczór”. Do Sanatorium wróciła chwilę wcześniej (nie wiedziałem o której dokładnie godzinie), bo miała już na sobie służbowy, biały fartuch. Od razu powiedziała, że kupiła to, o co ją prosiłem wczoraj, i żebym sobie odebrał. Wstałem od stolika i poszedłem za nią. W gabinecie na jej biurku leżał brulion, dwa długopisy oraz paczka kawy marki Gold. No i reszta pieniędzy. Brulion i długopisy wziąłem do ręki, natomiast paczkę kawy i resztę pieniędzy schowałem do obu kieszeni bluzki od piżamy. Podziękowałem za uprzejmość i zanim wyszedłem z gabinetu, zapytałem, czy nie miałaby ochoty na kawę. Odpowiedziała, że chętnie za jakieś pół godziny. Podziękowałem raz jeszcze i poszedłem do swojego pokoju.
Po niecałej godzinie od tego momentu siedzieliśmy w świetlicy przy stoliku z kawą. Nawiązała do widzianego wcześniej obrazka, gdy mnie zastała w świetlicy przy stoliku z szachami, i zapytała:
- Grał pan w szachy sam ze sobą?
- Nie, nie grałem. Bawiłem się w układanie zadań szachowych.
- I ułożył pan jakieś?
- Tak, nawet kilka, ale nie było na czym zanotować, więc ulotniły się niczym bańka mydlana. Choć niektóre mam jeszcze w pamięci.
- Teraz będzie pan miał zeszyt, to ewentualnie zapisze.
- No właśnie. A pani gra w szachy?
- Nie umiem.
- Mogę nauczyć.
- Zobaczymy. Może kiedyś. – I zmieniła temat. Powiedziała:
- Zaglądnęłam do Regulaminu, a ponadto konsultowałam się z Gubernatorem. Otóż będę mogła panu przynosić wydruki opinii, które miejmy nadzieję, będą się sukcesywnie pojawiać pod pańskim opowiadaniem. Na razie jednak nie przybyły nowe…
- Cieszę się, i dziękuję… – odpowiedziałem. Po chwili znowu zmieniła temat. Powiedziała:
- W myśl przepisów ma pan prawo do uczestniczenia we mszy świętej raz w miesiącu. Proszę mi powiedzieć, w którą niedzielę by pan chciał. Będzie miał pan możliwość wyspowiadania się i przyjęcia komunii świętej. – Nagle zrodziła się we mnie nadzieja, że wreszcie wychylę nosa poza Sanatorium. Ale w sekundę później nadzieja prysła. Siostra Oddziałowa kontynuowała:
- Proszę zatem mi powiedzieć, jeśli naturalnie chciałby pan skorzystać z tej okazji, na którą niedzielę mam zamówić księdza. Oczywiście jutrzejsza niedziela odpada, bo już za późno, żeby załatwić duszpasterza i zorganizować mszę świętą. Tu na miejscu mamy kaplicę, a duszpasterz dla posługi przybędzie z miasta.
- Trudno mi tak na gorąco podjąć decyzję – powiedziałem. – I dodałem:
- Przede mną jeszcze trzy niedziele, nie licząc jutrzejszej, więc zastanowię się.
- Dobrze. Nie ma sprawy – odparła. – I dorzuciła:
- Poinformowałam pana, chcąc być w zgodzie z prawem i przepisami.
- Naturalnie, dziękuję bardzo – odrzekłem.
- Tak w ogólności wyglądają sprawy, jeśli chodzi o duchową, czy też religijną sferę życia pensjonariusza naszego Sanatorium – podsumowała. Zamyśliłem się nieco, a Siostra Oddziałowa przeszła do omówienia sfery zdrowotnej pensjonariusza. Miałem wrażenie, że recytuje, jak wyuczoną formułkę:
- Odpowiednie przepisy regulują prawo pensjonariusza do spaceru na świeżym powietrzu. Jest to przywilej dany mu odgórnie, ale i obowiązek. Wszak dla zdrowia potrzebny jest ruch, a przełożeni na czele z Gubernatorem troszczą się o dobrą kondycję psychofizyczną pensjonariusza. Zresztą po to się tutaj znalazł, by polepszyć jego ogólny stan zdrowotny. Spacer winien trwać nie mniej niż dwadzieścia minut i nie więcej niż godzinę. – I, raz po raz podnosząc kubek kawy do ust, kontynuowała:
- Spacer taki ma miejsce w sanatoryjnym ogrodzie i pensjonariusz korzysta z niego nie rzadziej niż raz na cztery, pięć dni. Jednocześnie nie częściej niż raz na dwa dni. Ta tolerancja jednego dnia bierze się stąd, że gdy w rachubę wchodzi niedziela lub przychodzą święta, wówczas osoba wyprowadzająca na spacer pensjonariusza, którą jest Siostra Oddziałowa, ma z kolei prawo do dnia wolnego, inaczej mówiąc do wypoczynku. Ponieważ jutro jest niedziela i przysługuje mi dzień wolny od pracy w Sanatorium, więc wyprowadzę pana na spacer w poniedziałek, no, najdalej we wtorek. Zobaczę, jak mi się ułożą inne sprawy i obowiązki. – Ponieważ na tym zakończyła swoją kwestię, więc odpowiedziałem:
- Z przyjemnością pójdę na spacer do ogrodu, wyprowadzony przez Siostrę Oddziałową. Zwłaszcza że już odczuwam brak ruchu i świeżego powietrza. – I dodałem:
- Te moje spacery po korytarzu są co najwyżej namiastką prawdziwej przechadzki. Nie wyprowadzają na zewnątrz i nie poszerzają horyzontów…
Nie miałbym nic przeciwko, byśmy kontynuowali dialog, jednak ten temat Siostra Oddziałowa uznała za zakończony i spytała:
- Jadł pan kolację?
- Jeszcze nie.
- To proszę pójść do kuchni i sobie zrobić. Ja muszę jeszcze coś napisać.
Kiedy odchodziła zająłem się uprzątnięciem stolika. W jedną rękę wziąłem cukierniczkę i talerzyk, a w drugą kubki po kawie, i zaniosłem do kuchni. Umyłem kubki i jeden z nich wraz cukierniczką wstawiłem do kredensu. Drugi kubek zostawiłem na herbatę do kolacji. Herbaty nie słodzę. No i zabrałem się do przygotowania posiłku. Zresztą po chwili był już gotowy. W kubku stygła gorąca herbata, na talerzyku leżały dwie kanapki z rybą. Jedząc kolację zastanawiałem się, co takiego pisze Siostra Oddziałowa w swoim gabinecie.
Po kolacji poszedłem na górę do siebie, wziąłem brulion i długopis, usiadłem przy stoliku i zacząłem notować jakieś swoje refleksje z pobytu w Sanatorium. Ale pisanina nie szła mi gładko, myślom i obrazom brakowało ostrości, w rezultacie więcej skreślałem niż pisałem. Po jakichś dwóch kwadransach, zniechęcony tą mało efektowną dłubaniną, odłożyłem zeszyt i stanąłem w oknie. W ten listopadowy wieczór ogród był pogrążony w ciemnościach. Moja myśl wybiegała daleko stąd, na gubernialne targopole, gdzie w jednej z szop znalazł schronienie mój koń. Martwiłem się o niego. Choć nocny stróż z targopola sprawiał wrażenie człowieka uczciwego, to przecież nie mogłem mieć pewności, czy należycie zaopiekował się szkapą. Ileż to razy pierwsze wrażenia, domysły okazują się mylne. A osławiona intuicja też potrafi zwodzić. Jednak odrzuciłem precz te ponure myśli i chciałem wierzyć, że wszystko w tym przypadku układa się dobrze. Niezależnie od tego pomyślałem sobie, że spróbuję poprosić Siostrę Oddziałową, by w przyszłym tygodniu, w swoim wolnym czasie, zechciała pójść na targopole i na miejscu zorientowała się w sytuacji.
I kiedy ostatnia myśl zmieniała się w postanowienie, które miało uruchomić dalsze działania, w drzwiach mojego pokoju stanęła Siostra Oddziałowa. Powiedziała:
- Proszę przyjść za chwilę do pokoju lekarskiego, podam panu tabletki.
Zszedłem do kuchni po kubek z wodą i po chwili znalazłem się w pokoju lekarskim. Połknąłem kolejno sześć kolorowych tabletek i popiłem wodą. Siostra Oddziałowa raz jeszcze sięgnęła do apteczki i wyjęła z niej pustą ampułkę po jakimś lekarstwie. Podobny zestaw tabletek, jaki mi zaserwowała przed momentem, wsypała do opróżnionej ampułki. Zakręciła ją ponownie, podała mi do ręki i powiedziała:
- To zażyje pan w niedzielę przed pójściem spać.
Zanim wyszedłem z pokoju lekarskiego, zapytałem Siostrę Oddziałową, czy możliwe byłoby z jej strony zaglądnięcie któregoś dnia w przyszłym tygodniu do mojego konia pozostawionego na targopolu. Dodałem, że naprawdę bardzo martwię się o niego, czy ma dobrą opiekę. Siostra Oddziałowa spojrzała na mnie badawczym wzrokiem i powiedziała: „Dobrze, zaglądnę”. Podziękowałem z tym większą wdzięcznością, że nie wspomniała nic o paragrafach, które ewentualnie będzie musiała przejrzeć, by się zorientować, czy możliwe jest uzyskanie przeze mnie tej wiedzy. A w szczególności, że nic nie wspomniała o Gubernatorze, z którym będzie się musiał skonsultować w tej dość nietypowej sprawie. Nieoczekiwanie pokazała na zakończenie wieczoru swoją ludzką twarz, której mi wcześniej brakowało.
Życzyłem jej dobrej nocy, a jutro miłej niedzieli, i pełen dobrych myśli odmaszerowałem do swojego pokoju. Pokręciłem się chwilę bez celu, po czym usiadłem przy stole, otworzyłem brulion i zanotowałem w nim na brudno jedną krótką scenę z pobytu w Sanatorium.
Odłożyłem długopis i zamknąłem zeszyt. Przebrałem się w nocną piżamę, uchyliłem okno, by przed snem przewietrzyć pokój, i poszedłem do łazienki. Tam zrobiłem małą przepierkę bielizny osobistej. Nie miałem na zmianę majtek, więc mokre z powrotem założyłem na siebie. Podkoszulkę zostawiłem w łazience, żeby wyschła. Gdy wróciłem z łazienki, zamknąłem okno i położyłem się spać.


Obudziłem się, jak zwykle, koło godziny dziesiątej rano. Była niedziela. Naturalną koleją rzeczy poszedłem najpierw do łazienki, by załatwić swoje potrzeby fizjologiczne, umyć się i ogolić. Idąc do łazienki uchyliłem okno w pokoju. Gdy wróciłem, zamknąłem okno, przebrałem się w dzienną piżamę i tym samym zaczynał się dla mnie nowy dzień. Pierwsza niedziela w czasie mojego pobytu w Sanatorium. Jednak z powodów omówionych wcześniej, miała być niedzielą bez mszy świętej.
Najpierw postałem chwilę przy oknie i patrzyłem na ogród i szare niebo nad nim, a potem wyszedłem na korytarz i przespacerowałem się dwa razy tam i z powrotem. Po czym zszedłem na dół. Zajrzałem do kuchni i jadalni naprzeciwko, po czym skierowałem się do świetlicy. Tutaj też ni żywego ducha. Zresztą kto miałby być? Wszędzie panowała niezmącona cisza, której nawet nie zakłócały moje kroki stawiane w miękkich papciach. Zawróciłem z powrotem i poszedłem do kuchni, żeby przygotować coś na śniadanie.
Zrobiłem kanapkę z wędliną i ketchupem, i herbatę do popicia. Talerzyk z kanapką i pełny kubek zaniosłem do jadalni i postawiłem na stoliku przy oknach. W trakcie spożywania śniadania popatrywałem na aleję. Ale żadnego ruchu nie udało mi się zaobserwować. Wciąż ta sama pustka i niezmącona cisza, co zawsze.
Po śniadaniu obmyślałem koncepcję opowiadania, które zamierzałem napisać po wyjściu z Sanatorium i które miało być poświęcone mojemu pobytowi w tej placówce. Pomysł był świeży i cała koncepcja miała się dopiero krystalizować i stopniowo zyskiwać na przejrzystości. Mimo że prawie całą niedzielę poświęciłem na opracowywanie koncepcji, to to, co zdołałem osiągnąć pod koniec dnia, było zaledwie zarysem śmiałego pomysłu. Nad rozwinięciem samej idei i przekuciem jej w bardziej namacalną strukturę miałem się biedzić jeszcze przez połowę następnego dnia. Nie mówiąc o tym, że cała praca, polegająca na zapełnieniu iluś tam białych kart papieru niebieskim atramentem, była daleko przede mną.
Rzecz jasna niedziela nie upłynęła mi wyłącznie na tej próżniaczej rozrywce. Kiedy przyszła pora, musiałem zająć się obiadem, a następnie kolacją. Oczywiście przygotowanie posiłków nie zajęło mi zbyt wiele czasu, zwłaszcza że obiad wystarczyło odgrzać.
Spać poszedłem krótko przed dwunastą w nocy. Przed snem zażyłem tabletki, które mi na ten dzień zaserwowała Siostra Oddziałowa. Po pierwszych dwóch dniach, zanim organizm się przyzwyczaił, nie czułem się najlepiej, wstawałem rozbity i z ciężką głową. Teraz już nie odczuwałem tej dolegliwości. A ponadto po zażyciu tabletek spało mi się dobrze. Zasypiałem bez problemu i budziłem się wypoczęty.


Obudziłem się o swojej zwykłej porze. Dochodziła dziesiąta. Pierwsze chwile po obudzeniu też były standardowe. Najpierw łazienka, poranna toaleta i tak dalej. Kiedy zszedłem na dół, pani kucharka swoim zwyczajem też już się krzątała w kuchni. Kiedy ją pozdrowiłem, zapytała, jak minęła niedziela. Odpowiedziałem trochę zagadkowo i jednocześnie ogólnie, że miałem coś do zrobienia, więc dzień świąteczny minął, ani się obejrzałem. Ale nie dociekała, czym to byłem tak zaabsorbowany. Zresztą na ten wypadek miałem gotową odpowiedź, równie tajemniczą, jak ta pierwsza, że czas bliski, a żniwiarzy jak na lekarstwo.
Pani Kucharka spytała:
- Co pan zje na śniadanie? Kupiłam świeży chleb i jajka.
- Bardzo dziękuję, poczekam na obiad. A co będzie?
- Zupa jarzynowa i na drugie łazanki.
- Świetnie, chętnie zjem. – I dodałem:
- Pójdę teraz do świetlicy.
- Dobrze, zadzwonię na pana, jak obiad będzie gotowy.
- Dziękuję. – I wyszedłem z kuchni.
W świetlicy podszedłem do regału i ściągnąłem szachy. Usiadłem przy najbliższym stoliku, ustawiłem je na szachownicy i zacząłem grać sam ze sobą.
Po chwili zniechęciła mnie ta mało ekscytująca zabawa. Przerwałem grę i powróciłem do tamtych wczorajszych zmagań, w których przed oczyma wyobraźni z wolna wyłaniała się konstrukcja mojego nowego opowiadania, będącego na razie w sferze planów.
Ani się obejrzałem, jak upłynęło sporo czasu. Z umysłowej zagwozdki, tyczącej mojego projektu, wyrwał mnie nagle dzwonek pani kucharki, która wzywała na obiad.
Kiedy wszedłem do jadalni na stole stał już talerz zupy. Usiadłem. Ale nie do razu zacząłem jeść. Musiałem chwilę odczekać, bo zupa była gorąca. Nad talerzem unosił się lekki obłoczek pary. Siedząc przy obiedzie, jak zwykle popatrywałem na aleję za oknami. Nic się nie zmieniło, była nadal pusta i głucha. Jedynie na podłożu przybyło żółtych liści, które spadły z drzew w ciągu ostatniej nocy, wietrznej i deszczowej. Kasztanowa aleja, z pozoru taka sama, przypominała jednak o upływie czasu i przemijaniu.
Jednak nie tylko na zewnątrz. W samym Sanatorium też czas nie stał w miejscu. Mój obiad w pewnej chwili osiągnął półmetek. Pani kucharka przyniosła łazanki i zabrała talerz po zupie. Za moment wróciła z kompotem. Podziękowałem i zabrałem się za drugie danie. Jadłem wolno pogrążony w jakiejś dziwnej melancholii. Nie zdążyłem zjeść, gdy w drzwiach jadalni stanęła Siostra Oddziałowa. Z daleka zawołała, że przyszła dziś wcześniej, bo chce mnie wyprowadzić na spacer. Najwyższy czas, żebym zażył świeżego powietrza, zakomunikowała od drzwi.
- Ale niech pan je spokojnie – dodała i poszła na górę.
Bez pośpiechu dokończyłem obiad, a potem talerz i kubek zaniosłem do kuchni. Podziękowałem mówiąc, że obiad bardzo mi smakował, co zresztą nie było pustym komplementem.
Poszedłem do siebie na górę. Zbliżyłem się do okna i patrzyłem na ogród. W pewnej chwili stanęła w drzwiach Siostra Oddziałowa. Powiedziała:
- Pójdę teraz zjeść obiad. A panu smakował?
- Tak, był bardzo smaczny. Lubię zupę jarzynową i łazanki.
- Przyniosłam panu to, co pan chciał. Dwie nowe opinie pod pańskim opowiadaniem. Jedna z nich to recenzja samego Gubernatora. A druga zwykłego targopolanina. Na razie pojawiły się tylko te dwie.
Gdy Siostra Oddziałowa wspomniała o Gubernatorze, miałem złe przeczucie i coś mi mówiło, że nie będzie dobrze, co zresztą sama potwierdziła w sekundę później:
- Muszę pana zmartwić, ale opinia Gubernatora nie jest pozytywna… – zawiesiła głos i patrzyła na mnie, jak to przyjmę.
- Wiedziałem, że tak będzie. Nie spodziewałem się i nie spodziewam niczego dobrego po Gubernatorze – odrzekłem. Nie odniosła się do tej mojej uwagi. Powiedziała tylko:
- Zostawiam panu te dwie opinie, niech pan sobie spokojnie przeczyta, a ja schodzę na dół na obiad. Po obiedzie, tak jak mówiłam, wyprowadzę pana na spacer do ogrodu.
Po jakiejś godzinie, kiedy już miałem za sobą parokrotną lekturę dostarczonych mi opinii na wiadomy temat, ukazała się znowu w moim pokoju. Była już po obiedzie. Przyniosła nową piżamę i wręczając mi ją powiedziała:
- Założy pan tę na swoją dzienną, żeby pan nie zmarzł na spacerze. A tu są skarpetki – mówiąc to wyjęła parę czerwonych skarpetek z kieszeni fartucha – też je pan włoży, bo w samych pantoflach mogłoby być zimno.
Gdy stałem przed nią jak zwykły niedorajda, trochę tym wszystkim zaaferowany i nie wiedząc, czy najpierw ubrać drugą piżamę, czy może czerwone skarpetki, przynagliła mnie mówiąc:
- No, to niech pan zakłada wpierw skarpetki, a potem drugą piżamę, i wyruszamy. Szkoda dnia, w listopadzie robi się szybko ciemno.
Kiedy byłem już gotów, sięgnąłem jeszcze po swój czarny kapelusz, leżący na nocnej szafce. No i skierowaliśmy się do wyjścia. Schodząc za nią po schodach, zapytałem:
- Ta druga piżama i skarpetki to Siostry pomysł, czy Regulamin tak przewiduje?
- A co, nie podoba się panu, że pan nie zmarznie?
- Nie, no, podoba. Byłem tylko ciekaw…
- Nie robię niczego, co byłoby wbrew przepisom. Przepisy zaś, jak pan chyba już się zorientował, są skonstruowane tak, że służą dobru pensjonariusza.
- Nie wątpię…
Brama główna, wychodząca na aleję, była po lewej stronie holu, a my poszliśmy na prawo, gdzie ukazały się drzwi prowadzące na ogród. Siostra Oddziałowa otworzyła je najpierw z klucza, a potem naciskając metalową klamkę. Gdy stanęliśmy na progu, moja przewodniczka odezwała się:
- Jak pan zapewne się domyśla, tutaj też obowiązuje Regulamin. Po pierwsze, w czasie spaceru obowiązuje bezwzględna cisza. Ani ja nie mówię do pensjonariusza, ani on do mnie. Krótko mówiąc, żadnych rozmów, monologów, itp. I po drugie, na spacerze prowadząca Siostra podąża pierwsza, a pięć kroków za nią pensjonariusz. I ten dystans pensjonariusz utrzymuje podczas całego spaceru. Zaraz ruszę pierwsza i głośno zacznę liczyć. Jak doliczę do pięciu, pan ruszy za mną. „Pięć” to będzie zarazem ostatnie słowo, jakie pan tutaj, w ogrodzie, usłyszy. – I zapytała:
- Zrozumiano?
- Tak, zrozumiano.
- Aha, jeszcze jedno. Podążając za mną, wszystkie zakręty w trakcie spaceru, podobnie jak ja, będzie pan pokonywał pod kątem prostym. Tak jak w wojsku. Był pan w wojsku?
- Nie, nie byłem.
- Ale zapewne pan widział, jak maszerują żołnierze.
Ruszyła z miejsca i zaczęła liczyć:
- Raz, dwa, trzy, cztery, pięć.
Gdy usłyszałem „pięć”, ruszyłem za nią. I tak jak kazała, trzymałem dystans pięciu kroków. Pod naszymi stopami szeleściły liście. Szła przede mną młoda dziewczyna, do pewnego stopnia atrakcyjna, ale nie myślałem o niej. Ubrana była jak zwykle, w niebieskie dżinsy i biały fartuch. Pod fartuch założyła cieplejszy sweter. Krok w krok za nią podążałem ja, pensjonariusz, w niebieskich pantoflach, czerwonych skarpetkach, czarnym kapeluszu i w dwóch piżamach w żółtym kolorze, wskazującym na tak zwane „żółte papiery” owego „osobnika”. Jednak w tym momencie ta młoda dziewczyna była dla mnie przezroczysta i prawie jej nie widziałem. Moją uwagę całkowicie zaabsorbowały dwie nowe opinie, które mi dziś przyniosła i które dotyczyły opowiadania mojego autorstwa, które wystawiłem wcześniej na straganie gubernialnego targopola. Pierwsza z tych opinii należała do zwykłego targopolanina, którego nie znałem i z którym nie zetknąłem się wcześniej na żadnym targopolu. Była to wypowiedź, która odnosiła się do zaledwie małej cząstki całego opowiadania, jednak miała charakter zdecydowanie pozytywny, więc sprawiła mi dużą radość. Jej autor podkreślał, że opowiadanie jest dość długie i dotąd przeczytał mały jego fragment, który mu się podoba, więc zamierza czytać dalej, ale po kawałku. Spodziewa się też, że sukcesywnie, w miarę czytania kolejnych fragmentów, będzie uzupełniał swoją opinię. Cieszyłem się z tego, co już napisał w komentarzu, zwłaszcza że wszystko świadczyło o zrozumieniu tekstu i jego wymowy. Swoim podejściem do sprawy czytelnik ten wzbudził, rzecz jasna, moją nadzieję i po cichu myślałem, że jego dalsze fragmentaryczne wypowiedzi złożą się na całościową opinię, która będzie z gruntu pozytywna i może w jakimś stopniu zrównoważy te dwie pierwsze recenzje, tak bardzo mi nieprzychylne.
Mój entuzjazm trwał jednak bardzo krótko. Owe dwie opinie dostałem jednocześnie i tak też je przeczytałem jedna po drugiej, chociaż czasowo dzieliła je niespełna doba. W innych okolicznościach cieszyłbym się z wypowiedzi życzliwego mi targopolanina znacznie dłużej. Niestety moja radość szybko została stłumiona przez krańcowo różną wypowiedź Gubernatora. To nie lada ziółko i zasługuje na bardziej szczegółową charakterystykę. Mogłem mu się przyjrzeć, gdy odczytywał Akt Decyzyjny skierowujący mnie do Sanatorium. Pobieżnie nakreślę jego sylwetkę. Jest w nieokreślonym wieku i przywodzi na myśl pawiana. W jego przypadku, bardziej niż kogokolwiek innego, pasuje powiedzieć, że uosabia brakujące ogniwo w łańcuchu ewolucyjnym organizmów żywych. Znakomicie wypełnia lukę pomiędzy małpą a człowiekiem. Nie wiem, w jakich relacjach osobistych pozostaje z Panią Gubernator. Nie można wykluczyć, że są małżeństwem lub kochankami. To nic, że ona jest piękną młodą kobietą, o czym miałem możność się przekonać owego pamiętnego dnia na targopolu w Guberni, gdy stała koło małpoluda, a ten decydował o moim życiu. Patrzyłem na nią z bliska, gdy informowała mnie o ograniczonych prawach, jakie czekają mnie w Sanatorium. Z całą pewnością jest piękną kobietą i aż dziw, że zadaje się z taką kreaturą. No ale widziało się już w życiu niejedno, nie jeden mezalians i nie jeden dziwny związek. Co tu dużo mówić. Codziennie można zobaczyć na ulicy, jak ładna dziewczyna prowadzi się z jakimś mięśniakiem, który, na dodatek, całe ciało, od stóp do głów, ma pokryte tatuażami, niczym dzikus. Bardzo prawdopodobne, że małpiszon też jest tak samo wytatuowany.
Jeśli chodzi o recenzję mojego opowiadania Nowy porządek, którą wysmażył małpolud, można by powiedzieć wszystko to, co już zostało powiedziane w związku z opiniami Funkcjonariuszki A oraz Funkcjonariuszki B. Totalne niezrozumienie tekstu i jego wymowy, a przy tym niefrasobliwość w ferowaniu wyroków, perfidia i nikczemność. I jak zawsze w podobnych przypadkach, nie sposób ustalić, czy więcej w tym wszystkim głupoty i tępej ignorancji, czy skalkulowanej podłości. Jakkolwiek jest, nie przynosi to owym szczekaczom, którzy są autorami podobnych wypowiedzi, chluby.
A co można więcej powiedzieć o pożal się Boże recenzji Gubernatora? Porzekadło mówi: Uderz w stół – a nożyce się otworzą. Mniej znana wersja głosi: Upomnij się o swoje prawa – a szczur wyjdzie z kanału. No i wyszedł w osobie Gubernatora. Nie spodobały się kanalii roszczenia, sformułowane ustami bohatera utworu literackiego, więc dalejże do ataku. Gryźć i opluwać niepokornego autora, wypaczać sens jego wypowiedzi, kłamać i fałszować, byle tylko zatuszować niewygodną prawdę. A robić to w solidarności z całą zgrają szczurów zagnieżdżonych po guberniach, działać w imię nowego hasła: Wróg nasz śmiertelny podniósł głowę, Szczury wszystkich targopoli łączcie się!
Swoją wypowiedź szczur przeistoczony w Gubernatora rozpoczął od wyznania, że „przeczytał całość, choć wymagało to niezłego hartu ducha”. Od razu dał do zrozumienia, że tekst jest zbyt długi, źle napisany, po prostu niestrawny. Co do jego długości, to autor opowiadania najwyraźniej nie wziął sobie do serca uwagi widniejącej na szyldzie Działu Opowiadań, gdzie stoi jak wół: „Apelujemy o umiar, jeśli chodzi o długość publikowanych tekstów”. Że też trafiłem na targopole z takim kuriozalnym zapisem czy apelem!
Następnie Gubernator, podobnie jak to zrobiła przed nim Funkcjonariuszka B, przeszedł do rad pod adresem głównego bohatera całego opowiadania. Nie przyszło mu do głowy i nie uznał za stosowne zastanowić się nad bezprawiem panoszącym się na targopolach, przyznać autorowi rację i może coś zmienić na własnym podwórku. Ale gdzie tam! Uciekł od rzeczywistych problemów i pospieszył z dobrymi radami dla bohatera. No bo jeśli coś jest źle, to wyłącznie z winy owego nieudacznika z ustami pełnymi gorzkich żalów. Ta część jego recenzji jest najobszerniejsza. Zanim krótko odniósł się do „literackich walorów tekstu”, oczywiście w całej rozciągłości podważając owe „walory”, stwierdził bez ogródek, że jego autor „posłużył się sztuczką dość niskiego lotu, czyli przesadą”.
W czasach swojej młodości, kiedy studiował polonistykę w Gabonie, nie powiedziano mu, czy też nie dowiedział się, że to, co dziś pejoratywnie nazwał przesadą, jest jak najbardziej uprawnioną kategorią i, jako taka, jest środkiem wyrazu artystycznego, po jaki sięga wielu twórców. I nie jest żadną „sztuczką niskiego lotu”, lecz literackim zabiegiem, świadomym i celowym przerysowaniem, by lepiej unaocznić czy też wykpić pewne skostniałe i niesprawiedliwe struktury. Użyłem sformułowania, że „nie powiedziano mu”. Otóż nie dokładnie tak to wyglądało. Wyrażając się tak nie zamierzałem obrażać wykładowców skądinąd godnego szacunku uniwersytetu w Libreville w Gabonie, gdzie jako młodzieniec pobierał nauki przyszły Gubernator. To wyłącznie jego wina, że kiedy była pora na naukę, za bardzo uganiał się za pawiankami. Dziś widzimy, że odbyło się to kosztem jego edukacji, która pozostawia wiele do życzenia.
Nauczył się wprawdzie czytać, ale każdy trochę dłuższy tekst napawa go wstrętem. Stąd ten apel do autorów, żeby nie pisali pełnokrwistych opowiadań. To ponad jego siły, on tego nie zdoła przeczytać, ludzie miejcie litość! Nic dziwnego zatem, że moje opowiadanie odebrał jako nudne, jeszcze nudniejsze niż proza na przykład Tomasza Manna. Ma Gubernator szczęście, że to nie czasy właśnie Manna, któremu się zamyśliło prezentować swoją prozę na jego (Gubernatora) targopolu. Bo by dopiero cierpiał męki i umierał z nudów. I nie pomógłby mu nawet hart ducha do przebrnięcia przez piekielnie nudną prozę niemieckiego pisarza. Zresztą, po co zaraz Mann. Jego (Manna) imiennik, Thomas Bernhard, też byłby przeszkodą nie do pokonania, nie do przeskoczenia dla niedouczonego Gubernatora. Przy takim swoim podejściu i niechęci do czytania, skąd ma się znać na literaturze, umieć prawidłowo odróżnić dobry tekst od złego, wiedzieć kiedy narracja poprowadzona jest interesująco i nienagannie pod względem artystycznym, itd., itp. Jako ignorant i jednocześnie nikczemnik stwierdził autorytatywnie, że moje opowiadanie jest nudne, fałszywie dopatrzył się niedostatków w narracji, orzekł, że bohater jest mizerotą i nie ma w nim pasji, że wiele fraz się powtarza, tylko w nieco zmienionej formie. Wszystkie zarzuty padły bez jakiegokolwiek uzasadnienia i nie mają nic wspólnego z rzetelnością. Jak chodzi o ten ostatni zarzut, powiem tak. Uganiając się w Gabonie za pawiankami, przyszły Gubernator i mierny literat nie dowiedział się, że pewna powtarzalność może być jednym z wyznaczników stylu tego czy innego autora. I tak właśnie jest w tym przypadku.
Gubernator, wysmażywszy taką opinię na temat Nowego porządku, jak to właśnie zrobił, dał przede wszystkim świadectwo swojej bezbrzeżnej głupoty. Jednocześnie dowiódł, że targopole w Strefie Q jest takim samym bagnem, jak każde inne. No ale jak może być czymś lepszym, skoro rządzi nim typ z tego samego szczurzego rozdania. Dlatego tak solidarnie wystąpił w obronie wszystkich szczurowisk w kraju po Rewolucji. A że najlepszą obroną jest atak, no to z wściekłością zaatakował opowiadanie Nowy porządek, które odsłania mechanizmy działające w obrębie owych szczurowisk i ukazuje ich marność. A przecież mógł przyjąć zupełnie inną taktykę. Jeśli nawet ma coś na sumieniu, to udawać, że ostrze krytyki w Nowym porządku nie jest skierowane przeciwko niemu i jego targopolu. Tym bardziej, że ja, jako autor opowiadania, udając się do Strefy Q, z góry nie zakładałem, że jadę do szczurowni. Przeciwnie. Miałem ogromną nadzieję, że wreszcie to miejsce nie okaże się bagnem i spotkam się tu ze zrozumieniem. Nie wysłałem donosu, jak to nikczemnie skwitował Małpolud i jednocześnie mi zarzucił, że jako autor nie umiałem obdarzyć swojego bohatera pasją, której, jemu, czytelnikowi, zabrakło. Nie wysłałem donosu, ani żadnego anonimu, przybyłem osobiście. I pod własnym imieniem i nazwiskiem publicznie krytykowałem nieprawości, jakich byłem świadkiem i jakich sam doświadczyłem na własnej skórze w innych targopolach. Nie mam się czego wstydzić i od samego początku, jak po Rewolucji powstały targopola, występuję pod własnym imieniem i nazwiskiem. Przytłaczająca większość szczurów przykleja sobie jakieś inne twarze i dorabia wymyślne imię, tak zwany nick. Najwidoczniej mają coś do ukrycia. Nie inaczej postąpił Gubernator, niewydarzony literat, skaranie boskie. Widocznie wstydzi się swojego nazwiska.
Żeby dać świadectwo przyszłym pokoleniom, z jakim podlecem i intelektualnym karłem przyszło mi walczyć, przytoczę na koniec jedno zdanie z jego recenzji. Oto ono:
„Wracając do literackich walorów tekstu, muszę z przykrością stwierdzić, że tylko wspomniany hart ducha i administracyjna powinność pozwoliły mi dobrnąć do ostatniego zdania tekstu”.
I takie indywiduum o ciasnych horyzontach, które nie lubi czytać, na dodatek jest piekielnie złośliwe i zawistne, otwiera targopole, na którym ma rzekomo rozkwitać literatura. Jeszcze jeden paradoks w kraju po Rewolucji.
Ale trafiłem na targopole! Chyba mnie Bóg pokarał! Trzeba stąd czym prędzej wiać, bo na domiar złego małpolud gotów przywlec z Gabonu do Guberni AIDS-a, ebolę albo inną cholerę. A na pewno co jakiś czas odwiedza ojczyznę, kraj swoich przodków, i takie niebezpieczeństwo jest jak najbardziej realne.
Tyle, co do moich refleksji i rozmyślań w czasie pierwszego mojego spaceru do sanatoryjnego ogrodu pod przewodem Siostry Oddziałowej.
Kiedy wracaliśmy, na schodach spytała:
- Nie zmarzł pan?
- Nie.
- Jak zrobi się zimniej, to dam panu jeszcze jedną piżamę. I drugą parę skarpetek.
- W trzech piżamach to mi nawet mróz nie dokuczy. – Roześmiała się.
Gdy znaleźliśmy się na górze, przy drzwiach mojego pokoju, powróciłem do nurtującego mnie zakazu i zapytałem:
- Co jest dobrego dla mnie, jako pensjonariusza, w tym, że nie mogę rozmawiać w czasie spaceru z Siostrą Oddziałową i muszę iść pięć kroków z tyłu?
- W ten sposób ćwiczy pan dyscyplinę wewnętrzną, subordynację i pokorę, z którymi to przymiotami ducha i charakteru nie jest u pana najlepiej. Jest pan porywczy, w gorącej wodzie kąpany, wręcz niezrównoważony. To bardzo źle wpływa na atmosferę na targopolu, gdzie użytkownicy są kulturalni i dobrze wychowani. Nie tak jak pan. Gubernator nad tym bardzo boleje. Niech pan sobie weźmie to do serca. – I dorzuciła:
- Chyba przydałby się panu odpoczynek po spacerze. Proszę położyć się chwilę, bo widzę, że jest pan jakiś podminowany. Wzburzenie i zła energia emanowała z pana w czasie całego spaceru. Czułam to wyraźnie na swoich plecach. – Spojrzała na zegarek i oznajmiła:
- Ja teraz pójdę do gabinetu i przygotuję sprawozdanie, o które prosił mnie Gubernator. A pan niech się relaksuje.
- Sprawozdanie z postępów mojej resocjalizacji? – zapytałem.
- Opinia dotycząca przebiegu leczenia – odrzekła. I dodała:
- Niech pan teraz zmyka. Po kolacji napijemy się kawy.
- Z przyjemnością.
- No to na razie żegnam. – Zrobiła parę kroków, odwróciła się i powiedziała:
- Aha, tę wierzchnią piżamę i skarpetki proszę schować do szafki nocnej. Przydadzą się na kolejny spacer.
- Dobrze – odpowiedziałem i poszedłem do swojego pokoju.
Zdjąłem wierzchnią piżamę, którą można by nazwać spacerową, złożyłem w kostkę i schowałem do szafki nocnej, tak jak mi poleciła Siostra Oddziałowa. Podobnie zrobiłem ze skarpetami. Położyłem się na łóżku nie przykrywając kołdrą i wspominałem spacer, który miał miejsce kilka chwil temu i na który wy-prowadziła mnie Siostra Oddziałowa. Nagle doszło do mojej świadomości, że właściwie nic nie pamiętam z tego spaceru. Szedłem za przewodniczką jak lunatyk i nie zarejestrowałem w umyśle żadnych szczegółów. Nie pamiętam nawet zakrętów, które, naśladując Siostrę, musiałem wykonywać pod kątem prostym. Zrobiliśmy wszak parę okrążeń wewnątrz ogrodu. Ale ile – tego naprawdę nie wiem. Powód takiego stanu rzeczy? Pewnie niemałe wzburzenie, gdy myślałem o recenzji, jaką mojemu opowiadaniu wystawił Gubernator. Siostra Oddziałowa miała dobrego nosa twierdząc, że jestem jakiś niespokojny.
Leżąc wciąż na łóżku i patrząc w ciemne niebo za oknem, myślałem też o istocie swojego pisarstwa. To trochę dziwne, myślałem sobie, ale pozbawiony jestem zupełnie fantazji. Potrafię napisać, opisać jedynie to, co doświadczę na własnej skórze, co zobaczę, przeżyję, przecierpię. I nic innego. Dlatego moja proza i moje wiersze są prawdziwe.
Z rozmyślań tych wyrwał mnie głos Siostry Oddziałowej, która stanęła w drzwiach pokoju i powiedziała:
- Jadł już pan kolację?
- Nie.
- To proszę zjeść, a potem napijemy się kawy.
Zszedłem do kuchni i zapaliłem gaz pod czajnikiem. Otworzyłem chlebak, wyjąłem razowiec i ukroiłem jedną kromkę. Przedzieliłem ją na pół i przyrządziłem sobie dwie kanapki. Jedną z wędliną, drugą z białym serem. Do kubka włożyłem torebkę herbaty Earl Grey. Gdy zagotowała się woda, zalałem herbatę. No i kolacja była gotowa. Jadłem wolno i patrzyłem w okno, za którym roztaczał się mrok.
Jak już zrobiłem porządek po spożytym posiłku, poszedłem na górę i skierowałem kroki ku gabinetowi Siostry Oddziałowej. Drzwi jak zwykle były dość szeroko uchylone. Jak zawsze, gdy urzędowała, że tak powiem. Stając przed drzwiami, powiedziałem:
- Ja już jestem po kolacji.
- Za piętnaście minut będę gotowa. W kredensie w kuchni jest kawa. Proszę tym razem nasypać z mojej torebki i zrobić dwie.
- Nie, wezmę z mojej, może innym razem, jak się skończy…
- Siądziemy oczywiście w świetlicy…
- Tak.
Idąc do kuchni, po drodze wstąpiłem do swojego pokoju. Spojrzałem na zegarek, a potem podszedłem do okna i chwilę postałem. Przez ten krótki czas, od momentu, kiedy jadłem kolację, do obecnej chwili, zmrok się spotęgował. Minuty umykały, wiec zszedłem do kuchni i zrobiłem dwie kawy. Pełne kubki przeniosłem do świetlicy. Po czym doniosłem cukierniczkę i talerzyk z łyżeczkami. Jak już wszystko było gotowe, pomyślałem sobie, że pójdę zameldować Siostrze Oddziałowej osobiście. Ale żeby rytuał był zachowany, po drodze wstąpiłem do kuchni, sięgnąłem po dzwonek, wiszący na bocznej ściance kredensu, i głośno zadzwoniłem.
Ujrzawszy mnie przed gabinetem Siostra Oddziałowa wstała od biurka, opuściła gabinet i poszła za mną. Tym razem ja prowadziłem. Oczywiście nie na spacer tylko do świetlicy.
Kiedy usiedliśmy przy stoliku, Siostra Oddziałowa od razu przeszła do rzeczy i oznajmiła:
- Widziałam się z Gubernatorem. Nie wiedząc, że wcześniej czytałam na-pisaną przez niego recenzję pańskiego opowiadania, którą zresztą panu potem przyniosłam, poinformował mnie, że zapoznał się z tym pana tekstem. W opowiadaniu, jak to ujął, nie tylko daje pan upust swojej wielkiej nienawiści do poetów, ale wygłasza też istne herezje na temat poezji w ogóle. Był całą rzeczą ogromnie zbulwersowany. Jednocześnie skłoniło go to do przeciwdziałania pańskim poczynaniom. Zaplanował więc zorganizować dla pana cykl wykładów poświęconych sztuce poetyckiej. Zresztą już przeprowadził rozmowy w tej sprawie i przedsięwziął środki zaradcze. I tak, gdy pana pobyt w naszej placówce będzie dobiegał końca, przybędą do Sanatorium najwybitniejsi nasi poeci. Ale również z zaprzyjaźnionych targopoli, w tym z dystryktu, który pan pogardliwie nazywa Republiką Szczurów. Otóż owi najznamienitsi poeci i poetki, którzy objeżdżają kraj ze swoimi wykładami i trafiają do najlepszych uczelni i uniwersytetów, zgodzili się wygłosić dla pana słowo darmowe. Normalnie ludzie muszą za nie płacić. I to niemałe pieniądze. Mam nadzieję, że przyjmie pan ze zrozumieniem przedsięwzięcie Gubernatora, jak również uszanuje i doceni trud i wspaniałomyślność prelegentów.
Ponieważ nic się na to nie odezwałem, zmieniła temat i powiedziała:
- A w ogóle jak się pan czuje?
- Nie najgorzej. Poleżałem chwilę, jak radziła Siostra, i dobrze mi to zrobiło.
- A ja ciągle w biegu i tylko może mi się marzyć odpoczynek. Studia medyczne są bardzo absorbujące. Praktycznie nie mam na nic czasu.
- No ale ma Siostra całe życie przed sobą, a więc jeszcze mnóstwo czasu. A co nowego w medycynie?
- To nie słyszał pan?
- Czego?
- No o tym dwulatku.
- Nie słyszałem.
- Trąbili przecież w telewizji. Na każdym kanale.
- Nie oglądam.
- Ach, prawda. Więc powiem panu. Zdarzyło się to gdzieś na wsi. Chłopiec spał u babci i w nocy zachciało mu się pójść do swoich rodziców, którzy mieszkali za strumieniem. No i wybrał się na dziesięciostopniowy mróz. Nie doszedł do celu. Znaleziono go po siedmiu godzinach pół martwego. W szpitalu lekarze stwierdzili, że jego organizm wychłodził się do temperatury dwunastu stopni, co było nowym rekordem, ponieważ do tej pory odratowano człowieka z temperaturą czternastu stopni. Nie bez powodu mówi się o cudzie, bo dziecko wyszło z tego przypadku praktycznie bez szwanku.
- A więc cuda się zdarzają. To niewyobrażalne szczęście dla wszystkich, że tak to się skończyło…
- Poruszyła mnie ta historia i postanowiłam zmienić swoje plany, jak chodzi o wybór specjalizacji. Wcześniej wspominałam panu o transplantologii, a teraz myślę, że w przyszłości zajmę się medycyną niskich temperatur. Gałąź ta znajdzie szerokie zastosowanie w medycynie związanej z podbojem kosmosu.
- Jak to Siostra widzi?
- Trzeba będzie ludzi hibernować, zanim wyśle się ich na planety odległe o setki i tysiące lat świetlnych. Inaczej nie starczyłoby im życia, żeby tam dolecieć.
- A po co ich tam wysyłać?
- Na świecie robi się coraz ciaśniej. Już się zrobiło. Nie sądzi pan?
- Z tym akurat się zgadzam. Ludzie gryzą się jak szczury zamknięte w klatce, albo jeszcze lepiej, w ciasnym kanale. Pożerają się nawzajem.
- Tak bym może tego nie ujęła, ale pańska diagnoza jest prawidłowa. Są tylko dwa rozwiązania: wojna albo wysłanie całych pokoleń i populacji w kosmos, na inne planety, ziemie obiecane. A wiec zakrojona na szeroką skalę akcja przesiedleńcza.
- Podzielam tę opinię. Wydaje mi się, że pierwsze rozwiązanie jest o wiele prostsze, na wyciągnięcie ręki i po nie właśnie sięgnie ludzkość. Myślę, że hibernacja i cały ten exodus kosmiczny to pieśń przyszłości. Siostra może dożyje…
- A co z księdzem? Mam go zamówić? – nagle zmieniła temat.
- Tak, właśnie miałem Siostrze powiedzieć. Ale na najbliższą niedzielę jeszcze nie jestem gotów. Proszę zamówić duszpasterza na 30 listopada.
- Okej, to tę sprawę mamy dograną. Zapiszę sobie termin w kalendarzyku. –Wyjęła z górnej kieszonki fartucha długopis i kalendarzyk i zanotowała.
Na tym moje i Siostry Oddziałowej spotkanie przy kawie zakończyło się. Jak zwykle, tak i tego wieczoru Siostra Oddziałowa miała jeszcze do wykonania różne swoje obowiązki. Część czasu przed pójściem spać zamierzała poświęcić na naukę. Medycyna nie jest dziedziną ani łatwą, ani prostą. Do mnie natomiast należała rzecz dziecinnie prosta: Uprzątnąć ze stolika kubki po kawie, zanieść je do kuchni i umyć.
Po wykonaniu swojego zadania poszedłem do pokoju i postanowiłem zapisać w brulionie niektóre pojedyncze scenki zapamiętane z mojego dotychczasowego pobytu w Sanatorium. Tym razem pisanie szło mi gładko. Słowa same powstawały z niczego, do mnie należało jedynie, by je przelać na papier. W takich momentach świat zewnętrzny przestaje istnieć. Głosy, które słyszymy w sobie są bardziej realne niż te usłyszane kiedyś na jawie. Wewnętrzne światło oświetla rzeczy w czasie tworzenia. Kiedy jednak trans mija, zwykle gaśnie również światło i wszystko dokoła matowieje.
Do rzeczywistości przywrócił mnie głos dochodzący od drzwi. Był to głos Siostry Oddziałowej. Odwróciłem się w jej stronę i przestałem pisać. Powiedziała:
- Dopadła pana wena. Stałam dłuższą chwilę i patrzyłam. Cały czas pan pisał.
- Nie, to jakieś tylko luźne notatki, więc trudno mieszać do tego wenę – zbagatelizowałem całą sytuację, żeby uniknąć ewentualnego dalszego sondażu ze strony Siostry Oddziałowej.
- Czasem z takich zapisków powstaje coś wartościowego…
- Nie wiem, zobaczymy.
Zorientowała się, że nie zamierzam się wywnętrzać, więc zmieniła temat i przeszła do konkretu. Powiedziała:
- To co, dam panu tabletki przed snem. – I dorzuciła:
- Proszę przyjść do pokoju lekarskiego, jak pan skończy pisać. Zanim zdążyłem odpowiedzieć, że już skończyłem, zniknęła w korytarzu.
Po chwili ze szklanką wody wszedłem do pokoju lekarskiego i zbliżyłem się do biurka. Siostra Oddziałowa miała już przygotowane medykamenty. Zanim zaczęła sypać mi na dłoń tabletki, spytała:
- Pamiętał pan wczoraj o zażyciu proszków?
- Tak, pamiętałem.
- Na pewno? Nie wyrzucił pan?...
- Nie. Uspokajają mnie, dobrze też po nich śpię.
- No to świetnie. Będę panu musiała zastosować silniejsze, bo zła energia w pańskiej psychice wciąż buzuje. Ale to od jutra. Dziś podaję panu tę samą dawkę, co do tej pory. Proszę nadstawić dłoń.
- A skąd Siostra wie, co się dzieje w mojej psychice?
- Część z tej energii przechodzi na mnie. To swego rodzaju indukcja…
- I co? Boi się Siostra, że kiedy ulegnie indukcji, może skończyć się to tym, że sprzeniewierzy się Gubernatorowi?
- Nie, takiej obawy nie ma. Ja jestem jedynie detektorem. Rejestruję u pana emanację złej energii. I odpowiednio do tego podwyższam dawkę.
- Ale może nie ma potrzeby podawania silniejszych leków, skoro resocjalizacja postępuje, przebiega dobrze? – mówiąc to, połykałem tabletki i popijałem wodą.
- Jednak nie tak wyraźnie i zdecydowanie, jak byśmy oczekiwali.
- My?
- Gubernator i ja. Na dziś to wszystko. Niech się pan położy i śpi dobrze.
- Dobranoc – odpowiedziałem i poszedłem do siebie.
Nie położyłem się natychmiast do łóżka, bo czułem, że od razu nie zasnę. Po raz pierwszy, odkąd znalazłem się w Sanatorium, miałem takie poczucie. Wcześniej zawsze, po zażyciu wieczór lekarstw, kładłem się do łóżka i prawie natychmiast zasypiałem. Tej nocy miało być inaczej. Przyczyną mógł być świszczący wiatr za oknami. Nigdy dotąd nie wiało tak przejmująco i z taką siłą. Północny wiatr wyginał gałęzie drzew, strącał z nich ostatnie liście i z jękiem uderzał w szyby. Sięgnąłem po brulion w szufladzie nocnej szafki, usiadłem przy stole i zacząłem przelewać na papier jeden z epizodów dotyczących mojego pobytu w Sanatorium. Jednak wewnętrzny niepokój sprawiał, że nie mogłem się skupić na pisaniu. Nawet nie potrafię powiedzieć, co mnie rozpraszało. Nie był to sam wiatr. To raczej dojmujący niepokój, nieokreślony lęk, którego pod-skórne źródło biło nieprzerwanie, hibernował delikatną strukturę świadomości i nie pozwalał zebrać myśli. Po jakiejś godzinie wewnętrznych zmagań odłożyłem długopis, zamknąłem brulion i stanąłem w oknie. Wiatr prawie ucichł. Niebo jawiło się nie całkiem czarne, gdyż na skraju ogrodu rozświetlał je blask ledwo widocznego stąd księżyca. Mimo to wewnętrzny niepokój nie pozwalał mi ustać spokojnie przed oknem. Nie widząc celu zacząłem się kręcić po pokoju. Ale to też nie trwało długo. Sięgnąłem po swój czarny kapelusz leżący na nocnej szafce i nałożyłem go na głowę. Potem wyjąłem z szafki czerwone skarpetki, wciągnąłem na zimnie stopy i wyszedłem na korytarz. Zapaliłem światło i zacząłem spacerować wzdłuż długiego korytarza. Wszystkie drzwi były pozamykane, co oznaczało, że Siostra Oddziałowa już poszła spać do swojego pokoju naprzeciw gabinetu. Na korytarzu panowała niczym niezmącona cisza nocna. Moje kroki w miękkich pantoflach jej nie zakłócały. Niepokój nie ustawał i musiałem nadal spacerować.
Zszedłem na dół. Nie przekraczając progu zajrzałem do kuchni, a potem wszedłem do jadalni. Żadnego ruchu, ta sama bezwzględna cisza. Można powiedzieć cisza zera absolutnego w analogicznej skali do tej, która odnosi się do temperatury. Zbliżyłem się do okien i patrzyłem na pogrążoną w mroku i opustoszałą aleję. Od strony północnej księżyc nie był widoczny, więc aleja była zupełnie ciemna. Przystanąłem patrząc w zagęszczoną czerń, lecz po chwili wewnętrzny niepokój kazał mi ruszyć w dalszą drogę. Nie wiedząc jeszcze, że tam spędzę resztę nocy, udałem się do świetlicy. Poświata widocznego stąd księżyca lekko rozświetlała nocny mrok w ogrodzie sanatoryjnym. Stanąłem w oknie i patrzyłem na księżyc w pełni, który wędrując po niebie zaczynał powoli zaglądać do świetlicy. W miarę jak przemieszczał się na tę część nieba, jego zimne promienie coraz wyraźniej kładły się na przedmiotach i stolikach w pomieszczeniu świetlicowym. Podszedłem do regału i zdjąłem z póki pudełko szachów. Szóstym zmysłem wyczuwałem w pobliżu przeciwnika. Kim był? Bez wglądu na wszystko postanowiłem podjąć wyzwanie. Ustawiłem figury na szachownicy i przystąpiłem do rozegrania morderczej partii z siłą nieczystą.
Wylosowałem białe, więc do mnie należał pierwszy ruch. Wybrałem debiut półotwarty i po kilku ruchach partia przyjęła charakter obrony francuskiej z wariantem Nimzowitscha. Od początku grało mi się wyjątkowo ciężko. Ale nie dlatego, że mój przeciwnik grał nadzwyczajnie. Szachy wymagają szczególnego skupienia uwagi. Mnie zaś do skupienia się potrzebna jest absolutna cisza. Tym razem jej nie było. Do mojej głowy wdzierał się jazgot kłębiących się wokół szczurów. Były wszędzie. Na półkach z książkami, na telewizorze, rozzuchwalone spacerowały po sąsiednich stolikach. Drwiły, szydziły ze mnie i kibicowały Szatanowi, mojemu zaprzysięgłemu wrogowi. Niektóre z nich, które były najbliżej i miały najlepszą widoczność na stolik z szachami, a więc te z regału, usiłowały podpowiedzieć Szatanowi, ich zdaniem, najlepszy ruch, gdy ten się dłużej namyślał nad kolejnym posunięciem. Jednocześnie mnie próbowały wywieść w pole, sugerując jakiś zły ruch.
Żeby nie słyszeć nienawistnego jazgotu, naciągnąłem kapelusz na głowę tak, by zakrywał uszy. Jazgot był jednak przeraźliwy i na niewiele się to zdało. Powiedziałem do Szatana:
- Jak się nie uspokoją i nie wyniosą stąd, przerywam grę.
- Nie mam z nimi nic wspólnego, to nie moi ludzie – odrzekł, drapiąc się pod ogonem.
- To dlaczego tak ci kibicują?!
- Widocznie mnie lubią. Wolno im.
- W takim razie kończę grę – i wstałem od stolika.
- No toś przegrał.
Nie! Na to nie mogłem sobie pozwolić. Usiadłem znowu do partii i powiedziałem:
- Niedoczekanie twoje, diabelski pomiocie!
- Po co te nerwy? Nawet Sanatorium nie pomaga? – I gdy cały roztrzęsiony nie mogłem znaleźć natychmiastowej riposty, dodał:
- Może trzeba będzie zastosować radykalniejsze leczenie. Sięgnąć po elektrowstrząsy. Muszę to podpowiedzieć Gubernatorowi.
Tą bronią mnie zupełnie dobił. Powiedziałem tylko:
- Rób co chcesz, bestio z piekła rodem, ja gram w szachy – i wykonałem kolejny ruch. Zanim Szatan wykonał swoje posunięcie, rzekł nie bez ironii:
- A w ogóle to miło tu. Spokój, cisza…
- Zależy kiedy. Tej nocy nie ma spokoju.
- Dlaczego?
- Diabelski pomiot prowokuje, a szczury mu wtórują.
- Dobra. Już się nie odzywam, żebyś potem nie powiedział, że przegrałeś z powodu mojego gadania.
- Cieszę się, że tak stawiasz sprawę. Żeby jeszcze szczury przestały prowokować…
- Przykro mi, ale im nie mogę rozkazywać. Tworzą Wolną Republikę Szczurów, która przekracza granice państw i jest bytem ponadnarodowym. Owszem, sympatyzuję z nimi. W skali globalnej są jedną z wielu partii i mają swojego ziemskiego Króla. Mnie zaś upatrzyli sobie na Króla Niebieskiego. Choć ja staram się być ponadpartyjny, dbać o interes każdej poszczególnej grupy i reprezentować Zwierzyniec na salonach jako jeden organizm.
- Dobra. Niech ci będzie. Ale teraz gramy… – posłuchał i do końca partii już się nie odezwał. Słychać było jedynie jazgot szczurów i ich głośne okrzyki: „Szatan, Szatan, Szatan!!!”, które rozlegały się z każdego miejsca i kąta w świetlicy.
Księżyc w pełni oświetlał świetlicę na tyle silnie, że nie trzeba było palić światła. Po prawie pięciogodzinnej morderczej walce Szatan partię przegrał. Nie pomógł jazgot i doping szczurów, choć się dwoiły i troiły. W końcówce został z samym królem, ja natomiast z królem i pionem, ale w takiej pozycji, że niezagrożony zdążał do przemiany. W tej beznadziejnej sytuacji, nie mogąc się do-czekać rewanżu, Szatan poddał partię. Zgodziłem się na rewanż pod pewnymi warunkami. Po pierwsze, jeśli przegra i drugą partię, będzie to oznaczało, że w całym meczu został pokonany i już nie będzie trzeciej partii. Jeśli natomiast wy-gra drugą, wynik meczu rozstrzygnie trzecia partia. Jeżeli jednak trzecia partia (a może też czwarta itd.) będzie remisowa, wygrywa ten, kto przy remisowym wyniku pierwszy wygra kolejną partię. I już ostatnia sytuacja (ewentualność). Gdyby przypadkiem tak się zdarzyło, że druga partia będzie remisowa, to przy mojej pierwszej wygranej będzie oznaczać, że Szatan został pokonany i przegrał cały mecz.
Po tych uzgodnieniach niezwłocznie przystąpiliśmy do rozegrania drugiej partii. Tym razem Szatan grał białymi. W obronie sycylijskiej zastosowałem wariant Najdorfa. W środkowej części tej partii osiągnąłem nieznaczną przewagę sytuacyjną, która przy dalszej uważnej grze powinna przynieść zwycięstwo. Niestety zarówno nieustanny harmider szczurów, które kibicowały Szatanowi, jak i owa chwilowa przewaga sytuacyjna osłabiły moją czujność. Popełniłem elementarny błąd i, obliczając kilka ruchów do przodu, zapomniałem zasłonić pionem królową przed atakiem gońca. Zamiast tego ruchu wykonałem inny, który powinienem był zrobić dopiero w następnej kolejności. W ten sposób straciłem za darmo królową. Od tego momentu przewaga Szatana stała się zbyt duża, by myśleć choćby o remisie. Poddałem więc partię bez dalszej gry. Szaleństwo wiwatujących szczurów na cześć Szatana rozsadzało mi czaszkę i spychało na dno rozpaczy. Ale podniosłem się z upadku. Przed nami była jeszcze jedna partia. To dopiero ona miała przesądzić o ostatecznym zwycięstwie.
Trzecia partita była partią rosyjską. Nauczony przykrym doświadczeniem wytężyłem uwagę z całej swej mocy i już nie zamierzałem popełnić elementarnego błędu; mimo że jazgot szczurów rozsadzał mi czaszkę. W środkowej części partii udało mi się wciągnąć jedną z wież Szatana w pułapkę. W konsekwencji musiał oddać ją za pionka. Jestem zbyt wytrawnym graczem, by przy takiej przewadze materiałowej pozwolić sobie wydrzeć zwycięstwo. Szatan grał ambitnie i do końca. Ale nie pomogło zagrzewanie go do walki przez hordy szczurów. Przegrał z kretesem. Nie stać go było na zwyczajowy gest podania dłoni swojemu przeciwnikowi i nagle rozpłynął się w powietrzu. Wraz z nim zniknęła gromada szczurów. W świetlicy pozostały jedynie bagienne opary i intensywny zapach siarki. Opary już na drugi dzień miały się ulotnić. Jednak zapach siarki utrzymywał się w pomieszczeniu jeszcze długo, choć nikt prócz mnie go nie czuł.
Kiedy zmęczony i wyczerpany do granic możliwości wracałem rankiem do swojego pokoju, spotkała mnie na schodach Siostra Oddziałowa. Wychodziła z Sanatorium i udawała się na zajęcia na swoją uczelnię. Widząc mnie zatrzymała się w pół drogi. Nie spodziewała się mnie spotkać w tym miejscu o tak wczesnej porze. Coś jej nie pasowało w moim wyglądzie, bo obrzuciła mnie badawczym spojrzeniem, po czym wolno wypowiedziała, jedno po drugim, dwa zdania:
- Skąd pan wraca? Dobrze się pan czuje?
- Tak. Wracam ze świetlicy. Stoczyłem właśnie bitwę z Szatanem. Wspierały go hordy szczurów, ale i tak przegrał.
Byłem do szczętu wyczerpany i gdy to mówiłem nie widać było po mnie radości, choć ją odczuwałem. Siostra Oddziałowa spojrzała na zegarek i powiedziała:
- Przepraszam, spieszę się na zajęcia, porozmawiamy wieczorem, gdy wrócę z zajęć. Niech się pan położy i spokojnie prześpi.
I pobiegła w dół schodów. Już na górze słyszałem otwieranie i zamykanie spiżowej bramy Sanatorium.
Wszedłem do pokoju, zdjąłem kapelusz i skarpetki i wszedłem pod kołdrę. Ostatnią moją myślą było: „Jak to dobrze, że mam na sobie nocną piżamę i nie musiałem się przebierać. Bo bym chyba nie miał siły.” I z tą myślą zasnąłem.
Obudził mnie dźwięk dzwonka. Pani kucharka wzywała na obiad. Ale nie czułem głodu i nie wstałem z łóżka. Po chwili zadzwoniła raz drugi, a gdy nie schodziłem, jeszcze raz. W końcu zapukała do drzwi i weszła.
- Nie zszedł pan na śniadanie, a teraz na obiad. Czy coś się stało? – zapytała.
- Nie. Ale nie czuję się dobrze i jeszcze trochę poleżę. Zjem obiad później.
- Chciałam panu powiedzieć, że już idę do domu, więc proszę sobie odgrzać posiłek, jak pan wstanie.
- Tak, oczywiście, dziękuję pani bardzo.
Kiedy pani kucharka wyszła, zdrzemnąłem się jeszcze. W półśnie trwałem przez jakąś godzinę. Potem wstałem, poszedłem do łazienki, a gdy wróciłem, przebrałem się w dzienną piżamę. Spojrzałem na zegarek na nocnej szafce. Było po piętnastej i za oknem zaczynało robić się szaro. Zszedłem na dół i zanim na dłużej zatrzymałem się w kuchni, zajrzałem do świetlicy. Ni żywego ducha. Stolik z szachami wyglądał tak samo, jak w momencie zakończenia trzeciej partii. W pomieszczeniu czuć było nadal swąd siarki i bagienne opary po nocnym gościu i jego szczurzej gwardii.
Swoje kroki skierowałem do kuchni. Na obiad pani kucharka ugotowała kapuśniak, a na drugie danie fasolkę po bretońsku, którą zjadłem z chlebem i popiłem herbatą.
Po obiedzie umyłem talerze, sztućce i kubek i zostawiłem w zlewozmywaku, by wyschły. Po czym wróciłem do siebie na górę.
Z szuflady nocnej szafki wyjąłem brulion i długopis, usiadłem przy stoliku i zacząłem spisywać przebieg wypadków z dzisiejszej burzliwej nocy. Niczego nie pominąłem. Odtworzyłem też z pamięci wszystkie trzy rozegrane partie i zanotowałem je w zeszycie.
W pewnej chwili usłyszałem na dole trzaśnięcie bramy i zgrzyt zamka. Wracała Siostra Oddziałowa. Za moment była już na górze. Zatrzymała się przy otwartych drzwiach mojego pokoju i powiedziała:
- Przyszłam dziś trochę wcześniej, bo chcę pana wyprowadzić na spacer. – I dodała:
- Co to mi pan powiedział dziś rano na schodach?
- Toczyłem bój z Szatanem.
Po jej spojrzeniu, gdy to powtórzyłem teraz, kilka godzin po zdarzeniu, zorientowałem się, że nie bierze sprawy na poważnie. Potraktowała ją jako zwykłe urojenie. Tym bardziej, że na poręczy mojego łóżka od początku, jak znalazłem się w Sanatorium, wisiała karta chorobowa, na której w rubryce Rozpoznanie wpisano: Zespół paranoidalno-maniakalny. Krótko mówiąc, zbagatelizowała rzeczywisty wymiar wydarzenia i w swoim szablonowym myśleniu i postępowaniu przyjęła procedurę medyczną. Powiedziała mianowicie:
- Dziś wieczór zaserwuję panu dawkę silniejszą niż wczoraj sądziłam.
- Czy to z powodu tej walki z Szatanem? – zapytałem.
- Niekoniecznie. Konsultowałam się z Gubernatorem i on zalecił podwyższenie dawki. Pański stan sprzed tej wojny z Szatanem był już wystarczającym powodem do podjęcia radykalniejszego leczenia. Inaczej mówiąc, gdyby nie było tej pana walki z wysłannikiem piekła, też bym panu zastosowała silniejsze środki. – Po czym zapytała:
- A jak wyglądała ta wojna?
- Graliśmy w szachy.
- I co?
- Dwie partie wygrałem, jedną przegrałem.
- Nieźle. – I zmieniając temat powiedziała:
- Mam dla pana dwie wiadomości. Jedną dobrą, drugą nieco gorszą. Od której mam zacząć?
- Od tej złej.
- Pojawił się kolejny komentarz pod pańskim opowiadaniem. Niestety niezbyt pomyślny. Zresztą niech pan sam zobaczy. – I podała mi wydruk z opinią. Powiedziałem:
- Dziękuję. Przeczytam za chwilę. A jaka jest ta dobra?
- Byłam na targopolu i widziałam się z tym człowiekiem, stróżem nocnym, który opiekuje się pana koniem. Zaprowadził mnie do niego. Koń jest w bardzo dobrej kondycji, miałam wrażenie, że wręcz przytył. Zresztą potwierdził to sam opiekun pańskiego konia.
- Nawet Siostra nie wie, jak bardzo się cieszę. Gdy wyjdę na wolność, postaram się w jakiś sposób odwdzięczyć temu panu. Siostrze też jestem wdzięczny, że pamiętała o mojej prośbie i zainteresowała się tą sprawą.
- Drobiazg. Proszę się ubrać. Założyć drugą piżamę, no i skarpetki. Jest dość ciepło, dwie piżamy wystarczą. Ja tylko zjem obiad i wyruszamy do ogrodu.
Kiedy zniknęła w korytarzu, rozłożyłem kartkę i przeczytałem nową opinię, która pojawiła się pod moim opowiadaniem Nowy porządek. A potem wolno zacząłem się ubierać z myślą o czekającym mnie spacerze. Gdy już byłem gotowy, przyszła Siostra Oddziałowa i stanęła w drzwiach. Tym razem miała już na sobie przepisowy biały fartuch. I jak zwykle dżinsy. Spojrzałem w okno i powiedziałem:
- Zaczęło padać.
- To nic, nie jest pan z cukru, nie roztopi się. Ja mam parasolkę – mówiąc to, uśmiechnęła się lekko.
Sięgnąłem po kapelusz leżący na szafce nocnej i ruszyłem za Siostrą Oddziałową. Zbiegliśmy po schodach i za małą chwilę byliśmy w bramie prowadzącej na sanatoryjny ogród. Przystanęła w progu, by przypomnieć mi o obowiązujących zasadach, że na spacerze się nie rozmawia, jak również pouczyć w kwestii nowej sytuacji, która właśnie zaistniała za sprawą dzisiejszego deszczu. Gdy już przypomnienie zakazu rozmawiania w czasie spaceru miała za sobą, przeszła do sprawy deszczu i powiedziała:
- Nasz Regulamin przewidział i tę ewentualność. I mówi, co następuje: „Na spacerze w czasie deszczu Pensjonariusz, podążając jeden krok za Siostrą Oddziałową, niesie parasol i trzyma go nad głową przewodniczki w ten sposób, by maksymalnie uchronić ją przed deszczem”. – I dodała:
- Powtarzam: W sytuacji deszczu pójdzie pan za mną w odległości jednego kroku, a nie pięciu, jak to ma miejsce w przypadku braku deszczu. Zrozumiano?
- Tak, zrozumiano. – Na te słowa wręczyła mi parasol i powiedziała:
- No to ruszamy.
I poszliśmy. Ona pierwsza, a ja za nią w przepisowej odległości. Początek był mocno stresujący. Zresztą nigdy początki nie są łatwe. Zanim wpadłem na to, że muszę odpowiednio zestroić swój krok z jej krokiem, przeszliśmy spory kawałek drogi. Dopóki nie było dobrego zgrania, wciąż deptałem jej po piętach, raz nadeptywałem lewą, a raz znowu prawą. Ze złości zaciskała zęby i nic nie mówiła, bo w myśl Regulaminu na spacerze nie wolno rozmawiać. Widziałem tę jej irytację, gdy odwracała głowę w moją stronę. Jej mina mówiła wówczas wszystko. Tymczasem tajemnica prawidłowego marszu polegała na tym, by stawiać kroki w ten sposób, że kiedy ona wysuwa do przodu prawą nogę, to ja również robię to samo ze swoją prawą. A gdy ona wysuwa lewą, ja ani chybi wysuwam lewą. I tak na przemian. Czyli coś podobnego jak na dwuosobowym kajaku, tylko że tam pracują ręce, a nie nogi. Ale na tym nie koniec. Była jeszcze jedna trudność, o której należy powiedzieć. Ja jestem o dobrą głowę wyższy od niej. Ona sięga mi zaledwie do ramienia. Naturalną koleją rzeczy mój krok w czasie marszu był dłuższy. Musiałem więc dostosować długość swojego kroku do jej odpowiednio krótszego. W rezultacie, gdy ona podążała swoim normalnym krokiem, ja w tym samym czasie musiałem drobić. Nie sprzyjało to, rzecz jasna, komfortowi, czy też wygodzie mojego spaceru. Ponadto, trzymając parasol nad głową Siostry Oddziałowej i jednocześnie pilnując, by jedna kropla deszczu nie spadła na jej głowę, musiałem się wydatnie przechylić do przodu i w tej niewygodnej pozycji zażywać spaceru.
W każdym razie, jak już się nauczyłem, na co należy zwracać uwagę, podążałem za przewodniczką niczym sprawny automat. Ale myśli moje cały czas krążyły wokół nowej opinii, która pojawiła się pod moim tekstem na targopolu, z którą zapoznałem się kilka chwil wcześniej i która wciąż nie dawała mi spokoju. Rzeczywiście, tak jak już wspomniała Siostra Oddziałowa, nie była to opinia, z której mógłbym się cieszyć. Jej autorem był gryzoń, którego znałem z Republiki Szczurów. Chociaż prawdę powiedziawszy, tam nie zaszedł mi za skórę. Przeciwnie. Nasze wzajemne relacje były może nawet więcej niż poprawne. On pozytywnie wyrażał się o moich wierszach, a ja o jego. To dopiero tutaj, w Guberni, zmienił nagle front. Pokazał swoje prawdziwe oblicze, że jest przede wszystkim szczurem. Jak już wspomniano, wraz z innymi kolesiami z Republiki Szczurów tworzy w Guberni diasporę. Zresztą w swojej drugiej ojczyźnie, co najmniej tak samo jak w macierzy, nieźle obrósł w piórka. Mieszka tu przecież już od lat i uchodzi za czołowego poetę w Strefie Q. Nie dziwota, że w głowie mu się przewróciło.
Podobnie jak inni luminarze z Republiki Szczurów, nie przyszedł się przywitać ze mną, gdy zagościłem w Guberni. Od razu wiedziałem, czym to pachnie, że ziółko zmienia w stosunku do mnie swoją orientację. Nie przypuszczałem jednak, że mi wkrótce wypowie otwartą wojnę. Póki co szczur zaczaił się w kanale i czekał na stosowną chwilę do ataku. No i niebawem nadeszła. Przełomowym momentem było wystąpienie samego guru ze Strefy Q, którym jest, jak wiadomo, miłościwie nam panujący Gubernator, skaranie boskie. I tenże samyj gławnyj, jak też to już wiemy, w swojej wiekopomnej recenzji nie pozostawił suchej nitki na moim obrazoburczym opowiadaniu. Dla miernego poety i grafomana od „żółtego piórka” był to dostatecznie wyraźny i czytelny sygnał, że opowiadanie "Nowy porządek" nie tylko można, ale wręcz powinno się krytykować. Nie ma co do tego dwóch zdań. Skrytykować skolko ugodno i nie przebierać w środkach. Każdy chwyt jest dozwolony. Toteż nasz aparatczyk czym prędzej pospieszył, by jako czołowy aktywista wesprzeć swojego chlebodawcę w nagonce na sprawiającego kłopoty, znienawidzonego autora.
Szczur z diaspory zaczął się więc wymądrzać. Nie bawił się w jakieś drobiazgowe analizy utworu i zaatakował same jego podstawy. I tak szczurzy geniusz krytykanta odkrył fundamentalny błąd tkwiący w samym jądrze, czy też pomyśle opowiadania. Pisze on mianowicie tak: „Nieporozumienie kryje się chyba w samym założeniu tekstu, który per analogiam próbuje ujednolicić różne rzeczywistości, w sposób charakterystyczny, ale jednak grubo nieuprawniony”. Czy aby to była prawda?! Najpierw szczur (imputuje) przypisuje mi coś, czego nie robiłem, a następnie podważa zasadność tego czegoś. To właśnie w takim podejściu do rzeczy tkwi błąd logiczny. I takie działanie jest ze wszech miar nieuprawnione.
A to jego nadęte: „per analogiam”. Jakby nie można było powiedzieć tego po polsku.
Krytykant zapomniał też o tym, a może po prostu nie wie, że analogia jest kategorią pewnych podobieństw i nie jest tożsamością. Opisuje podobieństwa, a nie ustala tożsamości pomiędzy bytami, czy też nie „próbuje ujednolicić różnych rzeczywistości”, jak tego chce szczur.
Zresztą kategoria analogii, o której mówi krytykant, odnosząc ją do mojego opowiadania, jest dużo dalej idąca niż on to sugeruje.
Błędne wnioski, które wyprowadza w swojej krytykanckiej wypowiedzi, siląc się na odkrywczość, są rezultatem nie tylko błędnych przesłanek, ale i bełkotu, charakteryzującego jego myślenie, co się też manifestuje w całej twórczości aspiranta. Natomiast w końcowej części tej jego wypowiedzi widoczna jest również niechęć, jaką żywi do autora Nowego porządku. Najchętniej by go widział nie tylko poza granicami Guberni, ale całego wręcz kraju, by tenże nielubiany autor, najlepiej jako banita, poszukiwał „swojej ziemi obiecanej”.
Główny cel krytykanta jest oczywiście łatwy do przejrzenia. Podważyć wartość opowiadania poprzez zasianie wątpliwości. Inaczej mówiąc, zdeprecjonować i opluć, a zawsze coś tam przyschnie. Stara i sprawdzona metoda wszystkich szczurów.
Takie to myśli snuły mi się w głowie, gdy na spacerze podążałem za Siostrą Oddziałową. Teoretycznie miałem możliwość odpowiedzieć szczurowi na jego parszywy komentarz. Podobnie zresztą jak na wcześniejszy, jeszcze bardziej zjadliwy komentarz Gubernatora. Jednak odpowiedzi moje, w myśl przepisów, musiałyby zostać zaakceptowane przez Siostrę Oddziałową. A to była bariera nie do przekroczenia, bowiem, choćbym nie wiem jak się starał, nie byłem w stanie odpowiedzieć w taki sposób, by obu kanalii nie nazwać po imieniu. Spacer, o którym mowa, nie był zresztą długi. Z każdą minutą deszcz się zmagał, więc zrobiliśmy zaledwie dwa i pół okrążenia wokół ogrodu. Po czym przeszliśmy przez środek, przecinając ogród niejako na połowę, i skierowaliśmy się wprost do bramy. Byłem zadowolony, że już wracamy, ponieważ z powodu wszystkich tych niewygód czułem się tak, jakbym przeszedł jakieś dziesięć kilometrów, podczas gdy przebyliśmy co najwyżej kilometr.
Już na schodach w budynku Siostra Oddziałowa przerwała milczenie i powiedziała:
- Dobrze, że Regulamin nie zezwala pensjonariuszowi na chodzenie w butach, bo wracałabym ze spaceru z poranionymi nogami.
- Naprawdę nie chciałem tego. Przepraszam, jest mi przykro – odrzekłem. I po sekundzie dodałem:
- Na pocieszenie powiem Siostrze, że mnie też szło się niewygodnie. Gdyby Siostra była nieco wyższa, nie musiałbym tak drobić. – Nic się na to nie odezwała, ale po jej minie widziałem, że nie spodobała jej się ta moja uwaga i że pewnie wolałaby być trochę wyższa.
Kiedy znaleźliśmy się przy drzwiach do mojego pokoju, powiedziała:
- Zaraz przyniosę panu jeszcze jedną piżamę. Przyda się na spacer, gdy przyjdą chłodniejsze dni. W trzech piżamach pan nie zmarznie. Jak przyniosę, przebierze się pan w nią, a te dwie mokre powiesi w łazience, niech wyschną.
Poszła najpierw do swojego gabinetu po klucz, a następnie zeszła na parter, gdzie koło depozytu znajdował się magazyn. Za kilka chwil była już z powrotem na górze i wręczyła mi nową piżamę. Poszedłem do łazienki i przebrałem się w nią, a dwie mokre rozwiesiłem w łazience.
Gdy wróciłem do pokoju, Siostry Oddziałowej już w nim nie było. Poszła do siebie.
Położyłem się na łóżku i do kolacji przeleżałem. Byłem zmęczony nie tylko samym spacerem, ale wciąż odczuwałem wyczerpanie po nieprzespanej nocy i zmaganiu się z siłą nieczystą. W pewnej chwili przemknęła mi myśl, że znowu dziś w trakcie spaceru nie zarejestrowałem w pamięci żadnych szczegółów, tak byłem zbulwersowany ostatnią opinią dotyczącą mojego opowiadania. Ale o tym nie chciałem już więcej myśleć. Dobre, pomyślne wieści o mojej szkapie, z którymi przyszła dziś Siostra Oddziałowa, były tym jasnym punktem, który przyćmiewał całą resztę spraw.
- Jadł już pan kolację? – usłyszałem nagle głos Siostry Oddziałowej. Odwróciłem głowę w stronę drzwi i odpowiedziałem:
- Nie.
- A to już chyba pora. Dochodzi dwudziesta. – Musiałem się chyba zdrzemnąć, pomyślałem, skoro już ósma wieczór. A do Siostry Oddziałowej powiedziałem:
- Idę w takim razie do kuchni. – I podniosłem się z łóżka.
- Po kolacji zapraszam na kawę – odrzekła i poszła do gabinetu.
Ja tymczasem zszedłem do kuchni. Otworzyłem lodówkę i zobaczyłem, że są parówki. Wziąłem dwie, wrzuciłem do garnka z wodą i postawiłem na gazie. Zapaliłem gaz również pod czajnikiem. Wyjąłem z kredensu kubek i włożyłem do niego torebkę herbaty ekspresowej. Otworzyłem pojemnik z pieczywem i ukroiłem kromkę chleba. Przekroiłem ją i położyłem na talerzyku. Wyjąłem z lodówki musztardę i trzy łyżeczki nałożyłem na drugi talerzyk. Po chwili zagotowała się woda w czajniku oraz w garnku z parówkami. Zalałem herbatę w kubku, wyjąłem parówki z garnka i położyłem na talerzyku z musztardą. Wyjąłem z szuflady kredensu nóż i widelec. Po czym przystąpiłem do spożycia posiłku.
Jadłem chyba dłużej niż przygotowywałem. Zmycie naczyń po kolacji też zajęło trochę czasu.
Kiedy się już z tym wszystkim uporałem, poszedłem na górę zapytać Siostrę Oddziałową, czy mam teraz zrobić kawę. Siedziała przy biurku w swoim gabinecie i coś pisała. Drzwi jak zwykle zostawiła uchylone.
- Tak, proszę, zaraz schodzę – powiedziała w moją stronę.
Woda w czajniku była jeszcze gorąca, więc gdy zapaliłem gaz, momentalnie zaczęła buchać para. Jednocześnie czajnik zaczął gwizdać. Zalałem kawę w dwóch kubkach i przeniosłem do świetlicy. Wróciłem się do kuchni i doniosłem cukier i talerzyk z łyżeczkami. Po czym poszedłem na górę oznajmić Siostrze Oddziałowej, że kawa gotowa. Przechodząc koło kuchni wszedłem do środka i, by zwyczajowi stało się zadość, zadzwoniłem trzy razy.
Niezwłocznie wstała od biurka. Zmierzała do świetlicy kilka kroków za mną. Na odmianę to ja teraz prowadziłem. Usiedliśmy przy stoliku obok tego, na którym stały figury szachowe w pozycji takiej, jak właśnie zakończyła się moja trzecia, zwycięska partia z Szatanem. Zwróciłem się do niej w słowach:
- Czuje Siostra bagienne opary i zapach siarki po moim nocnym gościu? – Rozejrzała się wokoło i odrzekła:
- Nie…
Gestem uniesionej ręki wskazałem na stolik z szachami i powiedziałem:
- Taki był finał trzeciej partii z siłą nieczystą. Ja grałem białymi. I jak Siostra widzi, wygrałem. – Siostra Oddziałowa spojrzała w tamtą stronę, jednak bez szczególnego zainteresowania, i zapytała:
- A jak dziś się pan czuje?
- Już doszedłem do siebie – odpowiedziałem.
- Od dawna pan pisze? – rzuciła nieoczekiwane pytanie.
- Od dobrych dziesięciu lat.
- To stanowczo za mało – powiedziała – by ktoś pana zauważył w tym zalewie grafomanii, jaki ogarnął kraj po Rewolucji. Ktoś, oczywiście, kto zna się na rzeczy i ma coś do powiedzenia w przemyśle wydawniczym. A wcześniej, czym się pan zajmował? – zapytała.
- Jestem matematykiem. Pracowałem w NASA.
- W Agencji kosmicznej rządu Stanów Zjednoczonych?
- Tak.
- I co pan tam robił?
- Pracowałem w zespole specjalistów, których zadaniem było obliczanie trajektorii lotów statków kosmicznych.
- A co skłoniło pana do tego, by zacząć pisać?
- Niespełniona miłość z czasów studenckich. To znaczy ja byłem studentem. Ona chodziła do liceum.
- I opisał pan to w jakimś opowiadaniu?
- Tak, ale wciąż nie jestem z niego zadowolony. I trzymam ten tekst w szufladzie.
- A może wcale nie jest zły i dać mu szanse, by ujrzał światło dzienne?
- Czyli wydać szczurom na pożarcie? Musiałbym się potem zabić…
- To był pierwszy tekst, jaki pan w ogóle napisał?
- Jeden z pierwszych, ale od dziesięciu lat wciąż go poprawiam…
- Miło mi było pogawędzić – przerwała nagle rozmowę – ale uciekam do swoich obowiązków. Mam coś jeszcze do zrobienia. – Nawiązując do jej słów sprzed sekundy, powiedziałem:
- Nazwała to Siostra pogawędką? Czułem się trochę jak na przesłuchaniu.
- Ależ skąd. Proszę tak tego nie traktować. Dziękuję. Naprawdę miło było. – Chciała wziąć swój kubek po kawie, żeby umyć, ale poprosiłem, żeby zostawiła. Że zaraz odniosę do kuchni i umyję oba.
- Nie ma żadnego problemu – powiedziałem. Na to odezwała się ona:
- Aha, niech pan nie zapomni o tabletkach. Dochodzi dziesiąta. Proszę przyjść za pół godziny.
Wziąłem kubki i cukier i zaniosłem do kuchni. Umyłem kubki i razem z cukierniczką włożyłem do kredensu. Poszedłem na górę i przez chwilę kręciłem się po pokoju. Nie miałem pomysłu, co robić dalej, więc wyszedłem na korytarz i zacząłem spacerować. Kiedy zbliżyłem się do pokoju lekarskiego, Siostra Oddziałowa zawołała, żebym wszedł. Gdy wszedłem, poprosiła, żebym usiadł. Usiadłem na wskazanym krześle po drugiej stronie biurka, a wtedy zaczęła swój monolog. Powiedziała:
- Znowu czułam dziś na plecach fluidy negatywnej energii, jak poszliśmy na spacer. Gotuje się w panu, jak w czynnym wulkanie. Myślałam, że wypali mi pan dziurę w plechach, tak silne promieniowanie wysyłała pana głowa – uśmiechnęła się lekko. I kontynuowała dalej:
- Odczuwałam fale tej energii dużo bardziej niż w czasie pierwszego spaceru. Bo dziś pan był bliżej, a moc promieniowania maleje wraz z kwadratem odległości, podobnie jak to ma miejsce w przypadku grawitacji. Nie wiem, czy pan pamięta jeszcze ze szkoły… Podczas pierwszego spaceru, zgodnie z Regulaminem, szedł pan za mną w odległości pięciu kroków. Dzisiaj natomiast, ze względu na deszcz, w odległości jednego kroku. Wynika z tego, że skoro odległość zmalała pięciokrotnie, to moc negatywnej energii wzrosła pięć do kwadratu, a zatem dwudziestopięciokrotnie. Wyobraża sobie pan?! – I po chwilowym zawieszeniu głosu mówiła dalej:
- Będę musiała jeszcze ustalić, od czego zależy, czy też co jest powodem, że raz emanuje z pana ta negatywna energia, innym razem nie. W tej chwili na przykład nie odczuwam jej. Jeśli w budżecie Strefy Q znajdą się środki i Gubernator zechce je przeznaczyć na badania, postaram się rozstrzygnąć, czy moc źródła promieniowania, którym jest pańska głowa, jest zawsze ta sama, czy może nie. Mówię tu o tych interwałach czasowych, podczas których owo źródło emanuje fluidy negatywnej energii. Chciałabym też wiedzieć, od czego zależy ta moc, którą definiuję jako ilość energii fluidalnej, która w ciągu jednej sekundy przypada na decymetr kwadratowy powierzchni w odległości jednego metra od źródła promieniowania. W każdym razie od dziś, jak to już mówiłam, zmieniam panu leki i zwiększam dawkę. Ale proszę się nie obawiać, nie dwudziestopięciokrotnie, tylko pięciokrotnie. Zamiast dotychczasowych sześciu, dostanie pan trzydzieści tabletek. Albo nie, to byłoby trochę niewygodne. Przepiszę panu, to znaczy zaordynuję mniejszą ilość tabletek, ale o odpowiednio większej sile. – Sięgnęła po plik recept na biurku, oderwała z niego jedną kartkę i zaczęła na niej obliczać. Wykonywała pisemne mnożenie, do wyniku dodawała jakieś wartości, potem coś odejmowała, skreślała i zaczynała liczyć od nowa. Po dłuższej chwili oznajmiła nie bez widocznego zadowolenia:
- Tak, taka dawka będzie odpowiednia. Dziesięć tabletek. Ma pan wodę do popicia?
- Nie.
- To proszę przynieść.
Zszedłem do kuchni i za chwilę byłem już z powrotem. Siostra Oddziałowa wstała od biurka, otworzyła apteczkę, pogrzebała w niej i wyjęła plastikowe opakowanie z silniejszymi tabletkami. Rozdarła plastik i wsypała mi na dłoń dziesięć tabletek. Były w kolorze zielonym. Szklankę z wodą trzymałem w drugiej ręce.
Wkładałem do ust po dwie, połykałem i popijałem czystą wodą. Gdy połknąłem wszystkie, powiedziała:
- Teraz będzie pan spokojniejszy. Niech pan śpi dobrze. Dobranoc.
- Dobranoc – powiedziałem i poszedłem do swojego pokoju.
Przebrałem się w nocą piżamę i przed snem odwiedziłem łazienkę. Czułem się zmęczony i senny i po powrocie z łazienki od razu wszedłem do łóżka. Momentalnie zasnąłem.


Obudziłem się na trzeci dzień w szpitalu gubernialnym. Natomiast czwartego dnia przyszła do lecznicy Siostra Oddziałowa. Miała na sobie niebieskie dżinsy i zamszową kurtkę w brązowym odcieniu. (W dalszej części tej mojej relacji określenia Siostra Oddziałowa używał będę wyłącznie w odniesieniu do mojej opiekunki z gubernialnego Sanatorium). Jej wizyta miała przede wszystkim na celu zorientowanie się, czy kiedy już opuszczę szpital, podejmę jakieś kroki prawne. Tymczasem byłem osłabiony i leżałem w łóżku. Był to dopiero mój pierwszy dzień po odzyskaniu świadomości i wstawałem tylko po to, żeby zrobić parę kroków do toalety. Siostra Oddziałowa, gdy weszła do sali i usiadła na taborecie koło mojego łóżka, od razu zapytała:
- Dlaczego pan to zrobił?
- Nie rozumiem…
- Połknął tabletki.
- Jakie tabletki?
- Psychotropowe.
- Kiedy?
- We wtorek.
- A jaki dziś dzień?
- Sobota. 22 listopada.
- Czyli jeszcze w Sanatorium?
- Tak.
- Pani mi podała.
- Owszem, podałam we wtorek wieczór, zanim poszedł pan spać. Jednak potem w nocy wszedł pan do pokoju lekarskiego i zupełnie opróżnił resztę opakowania. A więc pozostałe dwadzieścia tabletek. Sprawdzałam w apteczce, opakowanie jest całe puste. Chciał pan popełnić samobójstwo? Będę teraz musiała zamykać wszystkie pokoje…
- Nie wchodziłem i nie wchodzę do pokoju lekarskiego pod pani nieobecność, ani do żadnego innego. Wyłączając kuchnię, jadalnię i świetlicę.
- To dlaczego opakowanie jest puste, a pan znalazł się w szpitalu z powodu przedawkowania lekarstw?
- Nie wiem. Widocznie tabletki, które mi pani podała, były za silne…
- Podważa pan moje kompetencje?
- Nie podważam, ale…
- A już myślałam, że będzie pan składał pozew do sądu z powodu błędu w sztuce lekarskiej.
- Nie, nie będę dochodził sprawiedliwości. Siostra jest w tej machinie zwykłym pionkiem. Jeśli już, należałoby podać do sądu Gubernatora. Ale to daremne, bo władza sądownicza jest całkowicie w jego rękach. Byłby więc sędzią we własnej sprawie.
- Już dobrze, niech się pan nie denerwuje, odpoczywa i dużo śpi, by organizm mógł się zregenerować.
- A jak się tu znalazłem?
- W szpitalu?
- Tak.
- W środę, pani kucharka, gdy nie zszedł pan na śniadanie, a potem, mimo parokrotnego dzwonienia, na obiad, zaniepokojona zapukała do drzwi pańskiego pokoju. Kiedy się pan nie odezwał, weszła do środka. A tam na podłodze obok łóżka leży pan nieprzytomny, jakby bez życia. Co miała robić? Zadzwoniła na pogotowie, po dziesięciu minutach przyjechała karetka i na sygnale odwiozła pana do szpitala. Tu na miejscu płukanie żołądka po przedawkowaniu leków, przywracanie pacjentowi świadomości, antidotum i kroplówka. Co było dalej – już pan wie.
- Mniej więcej wiem.
- No właśnie. Najważniejsze, że pan doszedł do siebie. Rozmawiałam z lekarzem. We wtorek albo w środę prawdopodobnie wyjdzie pan ze szpitala. I wróci do Sanatorium. Opieka sanatoryjna, jak powiedział lekarz, jest wskazana. Będę z nim w kontakcie, więc proszę się niczym nie martwić. Na bieżąco będę monitorować stan pańskiego zdrowia i samopoczucie. – A to w bardziej przystępnym języku oznaczało, że będzie się interesować moim zdrowiem i komunikować z tutejszym lekarzem.
W pewnej chwili moja wizytantka, Siostra Oddziałowa z gubernialnego Sanatorium, oznajmiła:
- W międzyczasie pod pańskim opowiadaniem pojawiła się kolejna opinia. Zostawił ją targopolanin, który cały tekst czyta na raty. Jego wypowiedź i tym razem jest pozytywna, dlatego zdecydowałam się przynieść ją panu. W przeciwnym razie bym tego nie zrobiła, nie chcąc pana narażać na stres. Dość miał pan złych przeżyć w ostatnich dniach. – I podała mi złożoną na czworo kartkę z wydrukiem opinii.
- Aha, przyniosłam też skarpetki. Lubił pan mieć coś na nogach, zwłaszcza że spodnie od piżamy są przykrótkie. – Wyjęła z torebki i podała mi nową parę czerwonych skarpetek.
- Dziękuję – powiedziałem.
- A poza tym, co nowego na targopolu? – rzuciłem pytanie.
Trochę się spieszyła, dlatego w telegraficznym skrócie przekazała mi nowe wieści. Zrelacjonowała je po swojemu, w duchu solidarności i kunktatorstwa z czeredą zaprzyjaźnionych targopolan, więc do sedna prawdy musiałem dopiero sam dochodzić. Najpierw opowiedziała o tym, jak jedna z targopolanek nie należąca do dworu i spoza kręgu władzy, komentując wiersz znanej nam Funkcjonariuszki B, ośmieliła się zauważyć, że w krótkim tekście, jedna po drugiej piętrzą się aż cztery metafory dopełniaczowe. Skądinąd znamy niechęć szczurów do każdej bez wyjątku metafory dopełniaczowej jako przeżytku, reliktu przeszłości. Tymczasem, jak potoczyły się sprawy w tym przypadku? Otóż w obronie Funkcjonariuszki B natychmiast wystąpił nie kto inny, tylko sam Jaśnie Oświecony Gubernator i punkt po punkcie dowodził bezzasadność zarzutu nic nie znaczącej w tym układzie targopolanki. I tenże Gubernator ponad wszelką wątpliwość wykazał, że akurat w tym przypadku ani samo użycie, ani nawet nadmiar metafor dopełniaczowych nie szkodzą wierszowi Funkcjonariuszki B. Owszem, gdyby je zastosował ktoś niedoświadczony i pozbawiony tego talentu, jakim natura obdarzyła Funkcjonariuszkę B, z pewnością byłoby to nietrafione, wręcz naganne.
Dlaczego Gubernator, jak lew bronił Funkcjonariuszki B? Jest ona na targopolu w Strefie Q kimś w rodzaju nadwornego krytyka. Oznacza to, że dobrze wie, kogo trzeba pochwalić, a kogo można, czy wręcz należy skrytykować. Wyspecjalizowała się w wynajdywaniu w tekstach poetyckich takich treści i przesłań, o jakich się nie śniło autorom owych wierszy. I żeby się przypodobać określonym poetom, hojnie korzysta z tej swojej umiejętności. Można powiedzieć, że nadinterpretacja to jej znak rozpoznawczy. Dowartościowuje nią wiersze i jednocześnie złaknionych sukcesu twórców, którzy gremialnie zabiegają o jej względy. A potem robią wszystko, by ich nie utracić. Nie tak dawno mieliśmy tego przykład. Niezauważenie przeszedł jeden z wierszy nic nie znaczącego poety na gubernialnym targopolu. I poszedłby zupełnie w zapomnienie, gdyby nie kaprys Funkcjonariuszki B. Nagle się nim zainteresowała, wysmażyła komentarz, w którym po swojemu dopatrzyła się w utworze rzeczy, o których nie pomyślał sam autor, i nadała całej sprawie niezbędny impuls. Nie trzeba było długo czekać i masowo zbiegli się dworzanie, żeby poprzeć Funkcjonariuszkę B i wychwalać wiersz, który wcześniej zbagatelizowali. Tak była teraz potrzeba chwili i koniunktura. Niektórzy z nich zaczęli się tłumaczyć czy wręcz kajać, że przepuścili tak wybitne dzieło. Inna rzecz, że gdy wkrótce potem nadszedł czas nominowania utworów do konkursu na Wiersz Miesiąca, wszyscy zapomnieli o nietuzinkowym utworze i sam autor musiał się dopraszać, by ktoś z niedawnych piewców jego chwały zechciał nominować wiersz, który tak im się podobał.
Istna komedia.
Kiedy zostałem sam, natychmiast otworzyłem kartkę i prześliznąłem się po literach opinii targopolanina odnośnie mojego opowiadania. Po czym już wolno, ważąc każde słowo, przeczytałem jeszcze raz. Mówiąc „zostałem sam”, mam na myśli, że nie było już przy mnie Siostry Oddziałowej. Byli natomiast w pokoju współtowarzysze szpitalnej niedoli. Leżałem na sali trzyosobowej i akurat obaj odpoczywali na łóżkach. Musieli też słyszeć naszą rozmowę sprzed paru minut. To znaczy moją i mojego gościa.
Robiła się szarówka, choć dopiero nadchodziły wczesne godziny popołudniowe.
Krótka opinia targopolanina rozpoczynała się słowami: „Przeczytałem kolejny malutki fragmencik i też mi się podoba”. Już to pierwsze zdanie, będące kwintesencją wypowiedzi, sprawiło mi radość. W paru następnych zdaniach czytelnik ów trafnie ujął jeden z aspektów mojego opowiadania, czym dobitnie potwierdził, że rozumie to, co czyta. W tej sytuacji pojawiła się iskierka nadziei, że rozgarnięty targopolanin przeczyta do końca dość długi tekst i w stosownym czasie wyda całościową, z gruntu pozytywną opinię. Co więcej, nieśmiało zacząłem dopuszczać ewentualność, że oprócz tego czytelnika znajdą się inni, którzy podobnie jak on, ocenią opowiadanie na plus. Starałem się jednak myśleć trzeźwo i, znając środowisko, nie oczekiwałem jakiegoś nadzwyczajnego entuzjazmu, no, co najwyżej, bardzo umiarkowane, acz pozytywne reakcje, które może zrównoważą te wyraźnie negatywne.
Następnie, po tym jak Siostra Oddziałowa zakończyła odwiedziny i powiedziała „Do widzenia” , ja zaś miałem już za sobą kilkakrotne przestudiowanie kartki z opinią i refleksje z tym związane, przez jakiś czas nurtowało mnie pytanie i zastanawiałem się, gdzie poszła. Moją pierwszą myślą było, że pewnie do domu. Ale tak naprawdę to nie wiem dokąd. Z oczywistych powodów nigdy mnie nie informowała, gdzie w danej chwili się udaje, czy też skąd wraca. Wyjąwszy tamtą pierwszą niedzielę, kiedy to nie spała w Sanatorium, w każdy inny dzień, jak dotąd, na noc zostawała w placówce, w której była kierowniczką. Choć właściwie nie bardzo było wiadomo, czemu mają służyć te jej nocne dyżury. Przez noc nic się w Sanatorium nie działo. Ja spałem w swoim pokoju, a ona w swoim naprzeciwko gabinetu lekarskiego. A podczas tamtej nocy, kiedy ja w świetlicy zmagałem się z Szatanem, jazgot szczurów jej nie obudził, w najlepsze spała i nie wiedziała o niczym. Nie przeszkadzał jej nawet księżyc w pełni, który często sprawia brak snu. Że pokój naprzeciwko gabinetu, jest jej pokojem do spania, dowiedziałem się przypadkowo. Właściwie to tylko upewniłem, ponieważ od początku przypuszczałem, że tak właśnie jest. Rzecz wyjaśniła się sama. Kiedyś w nocy wracałem z toalety. I tak się zdarzyło, że Siostra Oddziałowa akurat w tym samym czasie wyszła z łazienki na końcu korytarza, z której ona tylko korzysta, i zmierzała do tamtego pokoju. Na korytarzu o tej porze paliło się światło. Zresztą przeważnie jest zapalone, ponieważ korytarz jest ślepy, jako że rozciąga się wzdłuż wewnętrznej osi pensjonatu. W tamtej chwili Siostra Oddziałowa miała na sobie piżamę w niebieskim kolorze i widziałem, do którego pomieszczenia za moment wejdzie.
No ale Sanatorium nie jest przecież jej domem. Będąc studentką medycyny, prawdopodobnie nadal mieszka ze swoimi rodzicami. A pokój w Sanatorium traktuje jako coś w rodzaju kawalerki, gdzie czuje się swobodnie. Niemniej jednak nie widać, by z tej wolności jakoś specjalnie korzystała jako młoda dziewczyna. Nigdy też nie zauważyłem, by przyszła do Sanatorium z jakimś chłopakiem, czy w ogóle z jakąkolwiek inną osobą.


Ale wracając do bieżących spraw, które mnie przede wszystkim dotyczą. Nie od razu znalazłem się na tym oddziale i w tej sali. Z Oddziału Intensywniej Terapii, który mieścił się na pierwszym piętrze budynku szpitalnego, przeniesiono mnie na Oddział Rehabilitacji Ogólnoustrojowej. Gmach szpitalny stanowiła prostopadłościenna bryła z dużym wewnętrznym dziedzińcem w kształcie prostokąta. Na oddział rehabilitacyjny przeniesiono mnie wkrótce po przywróceniu świadomości. Tu trzy razy dziennie podawano mi pigułki i prócz tego zastrzyki wzmacniające. Mój nowy oddział znajdował się na drugim piętrze gubernialnego szpitala. Wszystkie sale dla pacjentów były trzyosobowe, pokoje męskie rozlokowane na przemian z kobiecymi. Okna pokoi wychodziły na sąsiedni budynek szpitalny. Długi korytarz z jednej strony miał rząd okien wychodzących na wewnętrzny dziedziniec, a z drugiej znajdowały się specjalistyczne gabinety, pokoje lekarskie i właśnie sale dla pacjentów. Zewnętrzne parapety pokryte były blachą i gęsto naszpikowane cienkimi pionowymi drucikami, które uniemożliwiały gołębiom zatrzymanie się na gzymsie. Był to dość przykry widok i skutecznie odstraszał ptaki.
Starszy z moich współlokatorów był po operacji wrzodu na żołądku, młodszy natomiast dochodził do siebie po ostrym zapaleniu płuc.
Myśląc o tym wszystkim, najwyraźniej musiałem się zdrzemnąć. Czas tutaj upływał inaczej niż w sanatorium. Tam był linearny i jednocześnie płynął jednostajnie. Tutaj jego linearność ustąpiła na rzecz nieregularnej sinusoidy. Raz się rozciągał ponad miarę, innym razem kurczył. Miał też silniejszą tendencję nawrotów do przeszłości. Na którymś etapie przemian obudził mnie głos pani z personelu kuchennego, która przyjechała z kolacją i właśnie zatrzymała się koło naszej sali. Jej dwupoziomowy wózek był w połowie wypełniony talerzykami, na których znajdowały się dania kolacyjne. Stały również kubki z herbatą. Pokój znajdował się w środkowej części korytarza, więc miej więcej połowa pacjentów z oddziału już dostała kolację. Przez to wózek nie był zapełniony całkowicie. W pokoju przy ścianie stał stolik i trzy krzesła. Na nich zasiadaliśmy do każdego posiłku: śniadania, obiadu i kolacji.
Tego dnia na kolację była pasta rybna i dwie kromki chleba. Po kolei zbliżaliśmy się do wózka i brali od pani obsługującej talerzyk z należną porcją. Do tego kubek herbaty.
Już po spożyciu posiłku należało odnieść naczynia na stojący w środku korytarza wózek, po który, gdy już był wypełniony pustymi naczyniami, przychodziła ta sama pani. Zabierała wózek do windy i jechała z nim na parter, gdzie znajdowała się kuchnia.
Podobny rytuał miał się powtarzać codziennie przy każdym posiłku, zmieniała się tylko pani z personelu w zależności od tego, której akurat przypadł w udziale dyżur. Rzecz jasna zmieniały się również posiłki, no i co jakiś czas mieli się zmieniać pacjenci. Naturalną koleją rzeczy jednych wypisywano i wychodzili do domu, a na ich miejsce przybywali nowi.
Czułem się osłabiony i dość szybko po kolacji odwiedziłem pokój pielęgniarski, gdzie przed snem dostałem dwie pigułki. Zastrzyk wzmacniający miałem otrzymać nazajutrz rano. Po zażyciu pigułek (woda do popicia była na miejscu w gabinecie) wróciłem do sali i poszedłem spać.


Następnego dnia, wcześnie rano, energicznym krokiem weszła do sali pielęgniarka i głośno oznajmiła: „Panowie, siódma godzina, mierzymy temperaturę!”. Za godzinę miała skończyć swój nocny dyżur, a tymczasem, zgodnie z obowiązującymi procedurami, szła od sali do sali i budziła pacjentów z oddziału. Rozumie się przez to, że również pacjentki.
Poranne mierzenie temperatury to swoisty rytuał. W dzień powszedni mierzyło się ją o szóstej rano, w niedzielę o godzinę później. Każdy z rekonwalescentów wyposażony był w termometr, który przechowywał w szufladce nocnej szafki. Po mniej więcej dziesięciu minutach pielęgniarka wracała, by w grubym zeszycie odnotować temperaturę pacjenta z danego dnia i godziny. U mnie nadal utrzymywał się lekki stan podgorączkowy. I może stąd to osłabienie, które wciąż odczuwałem.
W rezultacie moja aktywność ruchowa była niewielka, by nie powiedzieć znikoma. Właściwie całą niedzielę przeleżałem. Podnosiłem się jedynie do posiłków oraz gdy należało zażyć tabletki. Zastrzyk wzmacniający dostałem spoczywając na łóżku. Oczywiście wstawałem z łóżka i wychodziłem do toalety za potrzebą.
Młodszy z pacjentów na mojej sali to był przedsiębiorca, natomiast starszy – budowlaniec. Tak zwany pracownik fizyczny. Miał jednak kłopoty ze znalezieniem pracy na miejscu i w ostatnich latach pracował głównie za granicą.
Przedsiębiorca większość swojego czasu spędzał nad laptopem, który mu przyniosła do szpitala żona, gdy już znalazł się na oddziale rehabilitacyjnym. Miało to miejsce jeszcze przed moim przybyciem tutaj. Z żoną miał częsty kontakt telefoniczny. Do takiej rozmowy włączała się zawsze ich kilkuletnia córka. Z przyjemnością słuchało się, gdy we trójkę wymieniali między sobą czułości. Sądząc według tych przesłanek, razem tworzyli bardzo udany związek i szczęśliwą rodzinę. Może tylko ów wizerunek idealnego małżonka psuła nieco jego nadspodziewanie duża aktywność w stosunku do pielęgniarek i młodszych pacjentek, gdy odkładał słuchawkę i sam na powrót stawał się przede wszystkim młodym pacjentem. Jawił się na oddziale jako bawidamek i dyżurny podrywacz. I być może z tych jego talentów nie do końca zdawała sobie sprawę żona. Gdyby widziała go w „akcji”, pewnie by się jej to nie spodobało.
Zdążyłem się zorientować, że przedsiębiorstwo, którym kierował, to firma sprowadzająca z Dalekiego Wschodu odzież i obuwie. Podobnych firm po Rewolucji namnożyło się sporo. Swoim towarem zasypują magazyny i sklepy wielkopowierzchniowe. Sam powiedział, że chodliwy towar nabywają od żółtków – tak się wyraził – za psie pieniądze. Nic więc dziwnego, że w hipermarketach artykuły tej proweniencji można kupić za półdarmo. Jakość tego towaru pozostawia jednak wiele do życzenia. Często są to buty dosłownie jednorazowego użytku. Odzież natomiast pruje się i strzępi na potęgę.
Budowlaniec miał żonę i dorosłe dzieci i był wyśmienitym gawędziarzem. Usta mu się nie zamykały od świtu do nocy. Mówił nie tylko dużo, ale trzeba przyznać, że niezwykle interesująco. Opowiadanych przez niego historii słuchało się z zapartym tchem. Przeważnie dotyczyły miejsc i zdarzeń, które zaistniały podczas jego licznych wyjazdów zarobkowych za granicę. Dziś praktycznie nie ma już takich ludzi, którzy potrafią snuć swoje opowieści przez długie godziny. I na dodatek słucha się ich z ogromnym zainteresowaniem. To prawdziwe naturszczyki, rzadkie okazy, które w epoce telewizji, internetu i wszystkich tych nowoczesnych gadżetów są zjawiskami jedynymi w swoim rodzaju i, niestety, chyba jednak na wymarciu.
Po incydencie z przedawkowaniem lekarstw, mimo kuracji wzmacniającej, mój organizm nadal był wyczerpany i leżąc na łóżku i słuchając barwnych opowieści człowieka, bywałego w świecie, raz po raz zasypiałem. A kiedy na powrót budziłem się z głębokiej drzemki, z niejakim zdziwieniem uzmysławiałem sobie, że gawędziarz nieprzerwanie opowiada dalej. Nie przeszkadzało mu nawet to, że ja międzyczasie zasnąłem, a przedsiębiorca wpatrywał się w laptopa, uruchamiał aplikacje i to go przede wszystkim absorbowało.
Późny niedzielny wieczór w szpitalu dobiegał końca. Z tymi myślami zasnąłem.


W poniedziałek poczułem się silniejszy i dużą część dnia spędziłem już na nogach. Powoli mijał stan depresyjny, który mi towarzyszył od chwili odzyskania świadomości. Nie po raz pierwszy dopadła mnie depresja i nie obnosiłem się z nią i nie afiszowałem. W warunkach szpitalnych długi korytarz doskonale nadawał się na spacery tam i z powrotem. Skorzystałem z tej możliwości. Jednocześnie, zanim zacząłem na dobre swój spacer, poczyniłem pewne zmiany w architekturze korytarza. Gmach szpitalny należał do tak zwanego nowego budownictwa. Korytarze nie były więc wystarczająco o szerokie, nie miały też wysokich sufitów, podobnie zresztą jak wszystkie inne pomieszczenia. Jak na mój gust plafon był stanowczo za niski, co ogólnie sprawiało wrażenie niedoboru przestrzeni i pewną duchotę. Podkreślmy, że duchotę czy też dusznotę natury psychicznej, ponieważ wszystkie pomieszczenia miały klimatyzację. Aby wygospodarować nieco więcej przestrzeni, przystanąłem na środku korytarza, uniosłem do góry ręce, podobnie jak czyni to kapłan podczas Przemienienia, skoncentrowałem się maksymalnie i siłą woli podniosłem sufit o dobre trzydzieści centymetrów wyżej. Od tego momentu spacerowało się w warunkach znacznie bardziej komfortowych. Zresztą nie tylko ja tak uważałem, przyznawali to również sami pacjenci z oddziału, gdy już po całej operacji zasięgnąłem ich opinii.
Przechadzkę korytarzem odbywałem w swojej żółtej piżamie, w którą mnie zaopatrzono jeszcze w Sanatorium. Tutaj na miejscu nie dostałem standardowej zielonej, który to kolor obowiązywał w tej właśnie placówce. Nie przebrano mnie w zieloną piżamę na wyraźne polecenie Gubernatora. Skąd mi o tym wiadomo? Telepatycznie przechwyciłem jedną z jego telefonicznych rozmów z dyrektorem gubernialnego szpitala. Z podsłuchanej rozmowy wywnioskowałem, że chodzi o to, bym i poza Sanatorium jawił się jako osoba napiętnowana i już samym wyglądem odróżniająca się od reszty pacjentów.
Żółty kolor piżamy jednoznacznie klasyfikował mnie do określonej kategorii ludzi. Kiedy więc znużony ciągłym przebywaniem na sali, po paru długich dniach raz po raz wychodziłem na korytarz, by wreszcie odetchnąć pełną piersią i pospacerować do woli, ci z pacjentów i pacjentek, którzy akurat zażywali przechadzki i mieli w pamięci mój wyczyn z podniesieniem sufitu, który się objawił tak nieoczekiwanie, ujrzawszy mnie, natychmiast przerywali swój spacer i, robiąc mi miejsce i przyjmując postawę pełną szacunku, przystawali, jedni pod oknami korytarza, drudzy zaś pod przeciwległą ścianą, i z widocznym zaciekawieniem śledzili tę moją zwycięską marszrutę. Mimowolnie tworzyli w ten sposób długi szpaler gapiów i jednocześnie tych, którzy oddawali mi honory. Skutek był więc odwrotny do zamierzonego. Gubernator, ubierając mnie w żółtą piżamę, w swoim zamyśle wystawiał mnie na pośmiewisko. Tymczasem tłumy witały mnie i przyjmowały jak bohatera. Nie było wprawdzie głośnych wiwatów, w warunkach szpitalnych obowiązywała powaga i stosowna cisza, niemniej jednak wszystkimi zmysłami czuło się i chłonęło ową swoistą symfonię zwycięstwa i radości. Od tego momentu powracałem do zdrowia na dobre. Wieczorem wyjąłem z szufladki szafki nocnej termometr i z ciekawości zmierzyłem sobie temperaturę. Była w normie.
Tak było w poniedziałek, kiedy wstałem z łóżka i nabierając sił, w poczuciu triumfu, tam i z powrotem, wielokrotnie przemierzałem posadzkę korytarza w gubernialnym szpitalu. We wtorek następnego dnia przyszła mi do głowy myśl, że sama żółta piżama nie odróżnia mnie wystarczająco od reszty pacjentów i pacjentek. Zwłaszcza że rozniosła się pogłoska, iż próbowałem się targnąć na swoje życie. Od pewnego momentu inne niż zwykle spojrzenia pacjentów, jakieś bardziej intrygujące i przeszywające, jak również przekazywane sobie z ust do ust wiele mówiące szepty, które milkły, gdy w trakcie spaceru zbliżałem się do owych rozmówców, i nasilały ponownie, gdy się od nich oddalałem, pozwoliły mi upewnić się niezbicie, że wszyscy znają wersję o mojej rzekomej próbie samobójczej. Ani chybi, plotka musiała wyjść z ust któregoś z pacjentów z mojej sali. Prawdopodobnie gawędziarz ją rozpuścił. Oznacza to zarazem, że uwierzył w wersję lansowaną przez moją Siostrę Oddziałową z gubernialnego Sanatorium. Z drugiej strony patrząc, nie można mu się dziwić. Właściwie każdy na jego miejscu, przysłuchując się mojej rozmowie z Siostrą Oddziałową, która mnie odwiedziła w szpitalu, mając w tym swój określony, acz dobrze skrywany cel, doszedłby do podobnego wniosku, że próbowałem popełnić samobójstwo. Moja żółta piżama jeszcze dodatkowo utwierdzała zainteresowanego w takim mniemaniu.
Ale jak już wspomniałem, naszła mnie myśl, że sama żółta piżama nie może być wystarczającym atrybutem mojej inności i że pacjenci z oddziału oczekują jeszcze jakiegoś znaku. Wychodząc naprzeciw tym oczekiwaniom, ze starej gazety sporządziłem czapkę w szpic, podobną do tych, jakie noszą Chińczycy. Uznałem, że takie nakrycie głowy będzie najodpowiedniejsze do mojego stroju i obecnego statusu. Mając na sobie żółtą piżamę z wyraźnie przykrótkimi spodniami, czerwone skarpetki, niebieskie pantofle i, zamiast kapelusza, który został w Sanatorium, własnoręcznie wykonaną chińską czapeczkę – paradowałem po oddziale przez cały boży dzień. Gazetę, z której sporządziłem oryginalne nakrycie głowy, dostałem od jednego z pacjentów z sąsiedniej sali. Odstąpił mi ją za jedną z dwóch kromek chleba posmarowanych masłem i podanych na śniadanie.
Tak wystrojony wzbudzałem powszechne zaciekawienie nie tylko pacjentów. Dyskretnie przyglądały mi się również panie z personelu kuchennego, panie pielęgniarki oraz prowadzący mnie lekarz. Ale nie zareagował i nie wyrzekł jednego słowa. Oznaczało to, że wszystko jest w normie. Wieczorem raz jeszcze przyszedł na kontrolę. Robiąc obchód szedł od sali do sali i oglądał pacjentów. Kiedy znalazł się w naszej sali, spojrzał najpierw na mnie, a potem przez chwilę przeglądał tzw. historię choroby. Po czym znów spojrzał na mnie i powiedział, że już jestem zdrowy i że jutro po śniadaniu zostanę wypisany ze szpitala. Organizm jest jednak nadal trochę osłabiony i przyda mi się opieka sanatoryjna. I dodał: „Dziś jeszcze wdrożone zostaną odpowiednie procedury, a jutro zgłosi się po pana Siostra Oddziałowa z Sanatorium”.


Nazajutrz, jakieś dwie godziny po śniadaniu, które składało się z zupy mlecznej, kromki chleba, porcji jajecznicy i kubka herbaty, zgodnie z zapowiedzią lekarza prowadzącego, przybyła po mnie Siostra Oddziałowa z gubernialnego Sanatorium. Żwawym krokiem weszła do sali, powiedziała „Dzień dobry” i kazała mi iść za sobą. Przy końcu korytarza weszliśmy do pokoju lekarskiego, w którym miała się sfinalizować procedura mojego wypisania ze szpitala. Wszystko wskazywało na to, że przydzielono mi status osoby ubezwłasnowolnionej, ponieważ wszystkie dokumenty podpisywała za mnie Siostra Oddziałowa. Była wszak moją opiekunką.
Po wyjściu z pokoju lekarskiego przeszliśmy do holu, w którym znajdowała się winda. Szedłem cały czas za Siostrą Oddziałową, która z oczywistych powodów była przewodniczką. Windą zjechaliśmy na parter, po czym weszliśmy do holu, w którym były drzwi wyjściowe otwierające się za pomocą fotokomórki. Na zewnątrz czekała na mnie ta sama suka policyjna, która niecałe dwa tygodnie wcześniej z targopola Strefy Q przewiozła mnie do tamtejszego Sanatorium. I dziś kierunek miał być ten sam. Prawdopodobnie eskortowali mnie ci sami dwaj policjanci Gubernatora, uzbrojeni po zęby i w kominiarkach, z którymi miałem już przyjemność podróżować. Kazali mi wejść do budy i tam w środku skuli ręce kajdankami. Na oczy założyli mi czarną przepaskę. Po czym radiowóz ruszył. Tym razem nie było Gubernatora i jego samochodu, więc Siostra Oddziałowa jechała razem z nami, to znaczy w szoferce obok kierowcy.
W trakcie jazdy zastanawiałem się, czy do Sanatorium podczas mojej nieobecności przybyli jacyś nowi pensjonariusze. Bądź co bądź upłynęło parę dni. Po mniej więcej pół godzinie dojechaliśmy na miejsce. W holu Sanatorium zdjęto mi opaskę z oczu i rozkuto kajdanki. Niepewnie rozejrzałem się wokół, nie wiedząc, co robić dalej. Policjanci pożegnawszy Siostrę Oddziałową salutem, któremu towarzyszyło głośne stuknięcie obcasów, skierowali się do wyjścia, a mnie moja opiekunka kazała pójść na górę i odpocząć po niewygodach podróży. Poczułem ulgę, gdy wszedłem do swojego pokoju. Trzyosobowa sala w szpitalu gubernialnym nie dawała tego bezpieczeństwa i nie zapewniała tej intymności, co ten mój jednoosobowy pokój w Sanatorium. Nic się w nim nie zmieniło, wszystko było na swoim miejscu, na nocnej szafce obok zegarka spoczywał mój czarny kapelusz. Wysunąłem szufladkę i zobaczyłem, że prócz pozostawionych pieniędzy jest w niej również mój częściowo zapisany brulion. Ucieszyłem się na ten widok.
Podszedłem do okna i dłuższą chwilę wyglądałem na zewnątrz. Pomijając to, że wszystkie drzewa były teraz zupełnie nagie, w ogólnym obrazie nic się w zasadzie nie zmieniło. Panowała ta sama niezmącona cisza, która była mi znajoma i bliska. Zarówno ten widok, jak i ciszę powitałem z radością. Za ogrodem w oddali rysowała się gęsta ściana lasu. Ani jednego wieżowca w tej części widnokręgu, który roztaczał się za oknem, nie wspominając już o jakimś czteropiętrowym lub znacznie niższym budynku. Zastanawiałem się, w jakim kierunku znajdował się szpital gubernialny, z którego przybyłem przed paroma minutami. Ale nie sposób było, by to rozstrzygnąć. Równie dobrze kierunek ten mógł być poza widokiem, który dawało okno.
Naraz usłyszałem zbliżające się korytarzem kroki, po czym głos Siostry Oddziałowej. Odwróciłem się. Stanęła w drzwiach i powiedziała:
- I jak tam? Wszystko w porządku?
- Tak…
- To się cieszę. Muszę teraz wyjść. Wrócę dopiero wieczorem. Zatem do zobaczenia.
- Do zobaczenia, Siostro.
Odszedłem od okna i położyłem się na łóżku. Momentalne zasnąłem. Obudził mnie znajomy dźwięk dzwonka pani kucharki, która wzywała mnie na obiad. Zanim zszedłem na dół, po drodze wstąpiłem do łazienki. Odświeżyłem twarz i ręce i po chwili stanąłem w drzwiach kuchni.
- Dzień dobry pani – powiedziałem wesoło. Pani kucharka odwróciła się w moją stronę i odpowiedziała z uśmiechem:
- Witam pana. – I dodała:
- Jak się pan czuje?
- Dobrze…
- Jest pan zupełnie zdrów?
- Chyba tak. Przynajmniej takie było zdanie lekarza.
- Miło słyszeć. Proszę wejść do jadalni, zaraz przywiozę obiad.
Zdziwiło mnie to: „przywiozę”. Ale nie zapytałem. Wszedłem do jadalni i usiadłem na swoim miejscu przy oknie. Wpatrywałem się tym razem w dobrze znajomy widok alei. I ona nic się nie zmieniła podczas mojej nieobecności w Sanatorium, nie licząc tego, że kasztanowce, podobnie jak drzewa z ogrodu, też były całkiem nagie. Pożółkłe liście nieposprzątane leżały na ziemi i sprawiały miły dla moich oczu widok.
Ani się obejrzałem, gdy pani kucharka podjechała z wózkiem i zatrzymała się przy moim stoliku. Zdejmując z wózka kolejno, najpierw zupę, następnie talerz z drugim daniem i na końcu szklankę kompotu, mówiła jednocześnie:
- Widzi pan, mam teraz wózek. To Pan Gubernator tak się troszczy o mnie i dla mojej wygody kazał go sprowadzić do Sanatorium. Będzie przydatny zwłaszcza wtedy, gdy przybędą nowi pensjonariusze.
- To bardzo chwalebne ze strony Gubernatora. Niewątpliwie ułatwi to pani pracę. A czy już wiadomo, kiedy przybędą nowi?
- Ja tego nie wiem, ale Pan Gubernator na pewno wie coś więcej.
- Z całą pewnością.
- Jak pan zje, proszę tylko odłożyć talerze na wózek, a ja już zabiorę wszystko.
- Oczywiście. Dziękuję bardzo.
Gdy pani kucharka poszła do kuchni, spożywałem obiad i przez chwilę przyglądałem się wózkowi. Był cały z metalu, dwupoziomowy, jota w jotę taki sam, jaki miały panie z personelu kuchennego w szpitalu gubernialnym. Widocznie spodobał się Gubernatorowi, kiedy gościł w gubernialnym szpitalu, i kazał swoim ludziom, by w odpowiedniej firmie nabyli ten sam model.
Jeśli chodzi o obiad, na pierwsze danie był barszcz czerwony, a na drugie stek z cebulką i ziemniakami, i do tego marchewka z groszkiem. Do popicia kompot czereśniowy.
Po obiedzie swoje kroki skierowałem do świetlicy. Przechodząc koło kuchni, zajrzałem przez otwarte drzwi do środka i podziękowałem pani kucharce za smaczny obiad. Powiedziała, że zaraz wychodzi, ale jak będę głodny to mam sobie zrobić coś do jedzenia według własnego uznania. Kupiła dziś świeży chleb i zaopatrzyła lodówkę. Tylko brać i jeść. Raz jeszcze podziękowałem za troskliwość i gościnność, powiedziałem „Do widzenia pani” i poszedłem do świetlicy. I tutaj nic się nie zmieniło. Na stoliku przy regale z książkami nadal stały na szachownicy figury w takim układzie, jak zakończyła się moja trzecia, zwycięska partia z siłą nieczystą. Ale nie czuć już było w pomieszczeniu bagiennych oparów i zapachu siarki.
Podszedłem do regału i przez chwilę przyglądałem się ustawionym na półkach książkom. Nie wziąłem jednak żadnej do ręki. Od pewnego już czasu, jak trafiłem do Sanatorium, odczuwałem głód czytania. Jednocześnie nie mogłem się przełamać, by sięgnąć po jakąś i przeczytać od deski do deski.
I tym razem skończyło się na niczym. Opuściłem świetlicę i poszedłem do swojego pokoju. Wyjąłem z szuflady brulion i długopis, usiadłem przy stoliku i zacząłem spisywać niektóre epizody z mojego dziś zakończonego pobytu w szpitalu gubernialnym. Ale pisanie nie szło mi łatwo. Raz po raz wstawałem od stolika i albo spacerowałem po korytarzu, albo schodziłem na dół i zaglądałem do świetlicy. Z dłuższymi lub krótszymi przerwami zajmowałem się pisaniem do samego wieczora, do momentu gdy przyszła Siostra Oddziałowa. Nagle stanęła w drzwiach i powiedziała „Dobry wieczór”.
- O!, widzę, że pan pisze.
- Tak, coś tam próbuję zanotować, zanim się ulotni, wyjdzie z pamięci.
- Jest pan po kolacji?
- Jeszcze nie.
- A to już chyba pora. Minęła dwudziesta.
- Nie przypuszczałem, że już ta godzina.
- Nie nudził się więc pan. To dobrze.
- W takim razie schodzę na dół i robię kolację.
- A po kolacji wypijemy kawę?
- Z przyjemnością.
- No to świetnie.
Po tych słowach Siostra Oddziałowa poszła do siebie, a ja odłożyłem długopis, zamknąłem brulion i skierowałem się do kuchni. Po drodze odwiedziłem łazienkę.
W kuchni wstawiłem czajnik na gaz, wyjąłem z kredensu kubek i talerzyk i zająłem się przygotowaniem kanapek. Zrobiłem jedną z serem pleśniowym, a drugą z podsuszaną kiełbasą. Wziąłem do tego dwa ogórki konserwowe. Za chwilę woda wrzała, zalałem herbatę i kolacja gotowa. Spożywając posiłek spoglądałem w ciemny ogród za oknem i myślałem o szpitalu. Przypominał mi go również stojący w kącie kuchni wózek, w który wyposażył panią kucharkę Gubernator i na którym przywiozła mi dziś do jadalni obiad.
Po spożyciu posiłku uprzątnąłem niezbędne rekwizyty i zabrałem się do przygotowania dwóch kaw. Woda była gorąca, więc po małej chwili kawy były już gotowe. Przeniosłem je do świetlicy i, idąc na górę, by zawiadomić Siostrę Oddziałową, po drodze wstąpiłem do kuchni i skorzystałem z dzwonka. Głośno i donośnie zadzwoniłem na swoją opiekunkę. Niezależnie od tego poszedłem poprosić ją osobiście. Jak zwykle drzwi do jej gabinetu były uchylone. Swoim zwyczajem siedziała przy biurku i coś pisała. Gdy stanąłem w drzwiach i zapytałem, czy może zejść, uśmiechnęła się miło i powiedziała, że właśnie słyszała dzwonek i zaraz schodzi. Wróciłem do świetlicy i usiadłem przy stoliku z kawą. Po krótkiej chwili Siostra Oddziałowa dosiadła się do mnie. Spojrzała mi w oczy, raz jeszcze uśmiechnęła się i wesoło zapytała:
- Jak się panu podobało w szpitalu?
- Było nieźle. Ale tutaj jest lepiej.
- Dlaczego?
- Cisza, spokój jak makiem zasiał…
- A tam nie było?
- Nie do końca. Zresztą nie tylko o spokój chodzi. Tam mieszkałem w trzyosobowym pokoju, a tutaj żyję jak król, mam warunki komfortowe. Chyba że Gubernator wpadnie na pomysł i dokwateruje mi jakiegoś lokatora, którym będzie nowy pensjonariusz. Dokwateruje, mimo że inne pokoje będą stały puste.
- Niech się pan nie martwi, tak nie będzie.
- Myśli Siostra?...
- Gwarantuję to panu.
- Dziękuję. Dobrze wiedzieć, że Siostra orientuje się w poczynaniach Gubernatora.
- Nie aż tak. To za dużo powiedziane. Ale co nieco wiem.
- Bez wątpienia.
- A jak pan poznał tę młodą dziewczynę, licealistkę, w której się pan zakochał jako student? – niespodzianie zapytała.
- Pamięta Siostra jeszcze o tym?
- Nie da się zapomnieć.
- To długa historia…
- Nie opowie pan chociaż kawałka?
- Naprawdę Siostra tego chce?
- Tak.
- Ale nawet kawałek wymaga od słuchacza pewnej cierpliwości. Boję się, że Siostrę znudzę nawet małym fragmentem. Siostra jest dziewczyną nowoczesną, a to jest opowieść romantyczna…
- To nic. Niech będzie.
Miałem poważne obawy, ale miło przez nią zachęcony, przełamałem się i powiedziałem:
- No dobra. Poczuję się trochę jak Szeherezada i może ocalę życie o jeszcze jeden dzień… – uśmiechnąłem się.
- Niech pan próbuje… – też się uśmiechnęła.
I zacząłem opowiadać: Niejednokrotnie słyszy się, że ktoś kogoś pyta, czy wierzy w miłość od pierwszego wejrzenia. Odpowiedzi bywają różne. Ale bodaj częściej zapytywany mówi, że nie wierzy. Jeśli chodzi o mnie, nigdy nie miałem z tym problemu. Nie szukałem miłości, sama przychodziła. Od pierwszego wejrzenia zakochałem się chyba tysiąc i jeden raz. Ale oczywiście nie wszystkie miłości mają tę samą wagę. Ta, o której początkach powiem teraz parę słów, była bardzo szczególna. Miała stać się bowiem miłością mojego życia.
W owym czasie, na wiele lat przed Rewolucją, kraj był stabilny, miał jakąś wizję i panował w nim ład. W tym zupełnie nieźle funkcjonującym organizmie wszystko było bardziej przejrzyste, prostsze i jednoznaczne. Wróg i przyjaciel byli łatwo rozpoznawalni. Swoją małą stabilizacją cieszyli się obywatele, którzy mieli zapewnioną pracę i dach nad głową. Nikt nie musiał za chlebem emigrować z kraju i tułać się w obcych stronach. Być tam za pachołka i posługacza. W szczególności młodzież miała przed sobą przyszłość. Studia nie były płatne, po ich skończeniu gwarantowały absolwentowi pracę odpowiednią do jego kwalifikacji. Dziś to się radykalnie zmieniło. Nie dość że studia należy opłacić, to na dodatek nie zapewniają one pracy. Nie tylko w swoim wyuczonym zawodzie, ale generalnie państwo młodemu człowiekowi nie stwarza warunków, by mógł podjąć jakąkolwiek pracę. Podstawowe zajęcie, jakie absolwentowi oferują firmy, to stać na ulicy i rozdawać ulotki reklamowe. Na tym przeważnie ich oferta się kończy. Dlatego zaraz po skończeniu studiów młody człowiek musi emigrować z kraju albo iść na zasiłek dla bezrobotnych. Oczywiście za granicą czeka go co najwyżej praca na zmywaku lub w domu starców. Komu dziś żyje się dobrze? Tym co u żłobu, paru oligarchom i wąskiej grupie złodziei i wyzyskiwaczy wszelkiej maści. Walka o byt i wyścig szczurów sprawiają, że dziś bardziej niż kiedykolwiek sprawdza się porzekadło, że człowiek człowiekowi wilkiem.
W takim to wspaniałym ustroju przyszło nam żyć po Rewolucji.
To tak tytułem wprowadzenia. I bardzo pobieżnego porównania tamtych czasów z obecnymi. Są to dwie różne rzeczywistości zupełnie do siebie nie przystające. Pochodziłem z ubogiej rodziny mieszkającej na wsi i nie byłoby mnie stać na podjęcie studiów. Byłbym niewdzięcznikiem, gdybym tego nie docenił. Los mi sprzyjał i kiedy poznałem tamtą dziewczynę od dwóch lat dane mi było studiować w wielkim mieście. Poznałem – nie jest tu zresztą najlepszym słowem. W odniesieniu do pamiętnej chwili należałoby raczej powiedzieć: Gdy ją ujrzałem po raz pierwszy… A potem przez dłuższy czas nic się więcej nie wydarzyło. Niemniej od tamtego momentu zaczęła się ta dziwna historia, która wciąż nie ma końca.
W tamtych latach, każdego roku na początku maja, metropolia obchodziła swoje święto. To było ważne wydarzenie w życiu mieszkańców i uroczystości nie ograniczały się do jednego dnia. Trwały przez okrągły tydzień. Dzień zwieńczający doroczne majowe święta był owego roku szczególnie uroczysty. Przypadł bowiem na sobotę. Sobota z natury rzeczy przydała świętu swoistego blasku i splendoru. W licznych parkach i na wielu placach świętującego miasta odbywały się festyny, podczas których prym wiodły popularne zespoły młodzieżowe, prezentujące głośne przeboje muzyki rockowej. Gromady fanów przemierzały miasto wzdłuż i wszerz i przemieszczały się z jednej imprezy na drugą. W zbliżającej się sesji letniej zamierzałem przystąpić do wcześniejszego egzaminu z analizy matematycznej. Fakt ten miał swoje proste konsekwencje. Dla mnie majowe święta przebiegały dość spokojnie i pracowicie. Mało wychodziłem z domu, by nie powiedzieć, że prawie w ogóle, i w większości imprez nie uczestniczyłem. Bliski egzamin zwyczajnie nie pozwalał na to. Od świtu do nocy wkuwałem materiał i uparcie ślęczałem nad skryptami. Również godziny przed-południowe i lwią część popołudnia owego ostatniego dnia świąt spędziłem w swoim pokoju na poddaszu. O ile mnie pamięć nie myli, uczyłem się rozwijania funkcji w szereg Fouriera. Jest to dział analizy harmonicznej, która operuje na szeregach trygonometrycznych. Ale musiałem gruntownie zapoznać się również z teorią miary i całką Lebesgue`a. Całka Lebesgue`a jest jednym z najważniejszych uogólnień matematycznego pojęcia całki jako takiej. Wspominam o tym dla porządku, choć Siostrze może niewiele to mówi. Jednak ważniejsze dla mnie, że Siostra słucha z uwagą… Ale wracając do rozpoczętego wątku odnotujmy, że owego dnia dopiero późnym popołudniem zdecydowałem się wyjść z domu. Zrozumiałe przecież, że należało rozprostować kości i trochę się przewietrzyć; zlustrować i zobaczyć, co dzieje się w mieście, jak też nabrać nowej energii i nowego ducha. I gdy zasadniczo bez szczególnego zamiaru czy planu podążałem ulicą Świdnicką w kierunku Rynku, usłyszałem dźwięki muzyki dochodzącej od strony Placu Nad Fosą. Dolatująca z dala muzyka z łatwością pochwyciła mnie w swoją pajęczą sieć i pociągnęła aż do źródła.
Pamiętnego dnia festyn na Placu Nad Fosą pulsował energią i zdążył już zgromadzić rzeszę młodzieży. Miałem dwadzieścia lat – byłem jednym z nich. Wtopiłem się w szeroki półokrąg oblegający estradę i szukając dogodniejszego miejsca stanąłem tuż koło niej, nie zdając sobie z tego sprawy. Fala młodzieży, choć wypełniała cały plac po brzegi, nie powodowała natłoku; co więcej, można było dość swobodnie poruszać się czy też tańczyć, bowiem odstęp pomiędzy młodymi ludźmi, średnio biorąc, kształtował się na wyciągnięcie ręki.
Na przystrojonej odświętnie estradzie występował jeden z powszechnie lubianych zespołów muzycznych. Nawiasem mówiąc nie odszedł w zapomnienie i przetrwał po dziś dzień. Dźwięki muzyki rozchodziły się daleko poza obręb placu, nieustannie przywołując nowych fanów. Późne popołudnie przechodziło powoli w łagodny wiosenny wieczór i niebawem poczęły rozbłyskiwać kolorowe lampiony stojące rzędem wzdłuż fosy miejskiej, z prawej strony zamykającej czworokątny plac. Choć fanów nie brakowało, to wraz z wieczorem przybywali nowi. Wielu bowiem młodych ludzi, gnanych zwykłą ciekawością, jak i może w poszukiwaniu jeszcze silniejszych wrażeń, zapamiętale kursowało po mieście, przemieszczając się od jednego placu lub parku do drugiego, wszędzie tam, skąd zwietrzyć można było dźwięk elektrycznych gitar. Powietrze owego wieczoru tchnęło aromatem zieleniejącej się na skwerach trawy oraz świeżych młodych listków, w które się wraz z wiosną przystroiły wysmukłe białe brzozy. Ale też klony i platany okalające plac.
Mimo że od dłuższej chwili stała przed mną w odległości zaledwie dwu kroków, objawiła mi się nieoczekiwanie, jak gdyby w nagłym błysku olśnienia. Zalśniły jasne, proste włosy z tyłu ściągnięte czarną gumką i pod delikatnym muśnięciem wietrzyka jakby wyczarowane z muzyki; zamajaczył jasny żakiet, ciemniejsza spódniczka, i nagle ukazały się nogi w białych pończochach. Jej bladą, subtelną twarz bez cienia rumieńca i czyste, niebieskie oczy ujrzałem po chwili, gdy zwróciła głowę w stronę koleżanki, chcąc jej coś powiedzieć, a ja tymczasem przesunął się do przodu tak, by stanąć równo z nimi, niejako w jednym czy też tym samym szeregu.
I tak w największym skrócie wyglądały tamte pierwsze chwile, od których się wszystko zaczęło. Nigdy nie zapomnę lęku, jaki mi towarzyszył, gdy ukradkiem, by nie zostać przedwcześnie dostrzeżonym, wpatrywałem się w regularny profil jej twarzy i szczupłą, białą szyję. Ponieważ stałem po stronie jej koleżanki, w krótkich momentach, kiedy zwracała twarz ku niej i coś mówiła, mogłem ją widzieć en face. Zobaczyłem, że jasne włosy, rozdzielone pośrodku głowy, miękkimi pasmami oplatają policzki białej buzi z wyraźnie narysowanymi, bladoróżowymi ustami i kształtnym, prostym noskiem. A jej duże niebieskie oczy przywodzą na myśl błękit bezchmurnego nieba w słoneczne popołudnie lata. W tych natomiast chwilach, gdy, zasłuchana i zapatrzona w estradę i występujących na niej artystów, kierowała spojrzenie na wprost przed siebie, potajemnie spoglądałem na całą jej postać. Widziałem, że niebieska spódnica nie sięga kolan jej zgrabnych nóg, zaś pod lekkim obcisłym żakietem skrywają się drobne, dziewczęce piersi.
(Wziąłem łyk kawy, a ponieważ Siostra Oddziałowa słuchała z zainteresowaniem, opowiadałem dalej).
Nad placem, na wieczornym niebie zawisł tymczasem srebrny księżyc. Daleko nad miastem, w stronę rzeki, to rozbłyskiwały, to gasły kolorowe rakiety. Dziewczyna o płowych włosach spojrzała znacząco na swoją koleżankę (podobnego wzrostu, lecz nieco szczuplejszą, dziewczynę o ciemnobrunatnych, krótko ściętych włosach) i po chwili zaczęły opuszczać plac. Nietrudno się było domyślić, że wracają do domu. Bałem się na zapas, bo nie chciałem zepsuć wszystkiego. Stąd też najostrożniej, jak na to pozwalały okoliczności, a więc zachowując pewien bezpieczny dystans, poszedłem krok w krok za nimi. W miarę jak oddalały się od placu, dźwięki muzyki stawały się coraz cichsze, a ich kroki wyrazistsze. Szły krokiem zdecydowanym, wyraźnie się spiesząc, jak gdyby chciały nadrobić może odrobinę za duże, choć przecież nie z ich złej woli wynikłe prawdopodobnie spóźnienie. Z Placu Nad Fosą wnet dotarły do Placu Teatralnego, skręciły w ulicę Świdnicką i poszły w dół, w kierunku Rynku. Z Rynku weszły w ulicę Kuźniczą, gdzie zaraz pierwszą bramą przeszły na podwórze. Podążałem cały czas za nimi i tutaj, przed bramą, o charakterze krótkiego tunelu pod ciągiem budynków, zatrzymałem się. Zabrakło mi odwagi, by pójść ich śladem nieco dalej i spróbować zobaczyć, czy wejdą do tej samej klatki schodowej, czy może się rozdzielą, i gdzie mieszka ta jedna, która stać się miała dla mnie tą prawdziwą miłością, i której blasku nie zdołała przyćmić żadna inna.
Przez małą chwilę stałem przed bramą, nie potrafiąc natychmiast odejść. W mojej głowie kłębiły się sprzeczne myśli i nieśmiało wykluwał plan działania, który zamierzałem wdrożyć już nazajutrz. Kiedy zarysy planu były mniej więcej gotowe, tą samą drogą, którą szedłem za nią i jej koleżanką, zawróciłem w kierunku domu. Po wyjściu z Rynku wiodła mnie tam bezpośrednio ulica Świdnicka. Zdawać by się mogło, zaledwie przed momentem jeszcze ożywiona, teraz pustoszała. W oknach wielu mieszkań paliły się światła, inne były jednak już zaciemnione i sprawiały wrażenie nocnego uśpienia. Tymczasem na odcinku ulicy wyłączonym z ruchu kołowego i stanowiącym deptak dla spacerowiczów, na niskich drewnianych ławkach, spowitych w półmrok przyciemnionych latarń, tuliły się i całowały zakochane pary. Natomiast nieopodal Księgarni Pod Einsteinem stał jeszcze sprzedawca kolorowych baloników wypełnionych eterycznym gazem. Był to lekki hel. Przywiązane do ręki sprzedawcy cienkimi długimi nić-mi, rwały się do lotu w ten łagodny, wiosenny i szczęśliwy wieczór.
Nie jest dziś moim zamiarem upiększać rzeczywistość opowiadanej tu historii. Staram się relacjonować sprawdzalne niegdyś fakty. Podszedłem do sprzedawcy i kupiłem duży czerwony balonik. I chociaż od samego początku zdawałem sobie sprawę, że istnieje co najmniej tysiąc najrozmaitszych przyczyn przekreślających realną możność podarowania go jej, to jednak nie kupowałem balonika dla siebie, ale jak gdyby właśnie dla niej. Z balonikiem unoszącym się ponad moją głową i wędrującym wraz ze mną wnet doszedłem do miejsca, skąd odchodzi Aleja Akacjowa łącząca Plac Teatralny z Placem Nad Fosą. Spojrzałem w tamtą stronę z uczuciem jakiejś ogromnej wdzięczności, która przepełniała moje serce. Z Placu Nad Fosą nie dochodziły już dźwięki muzyki. W małych kilkuosobowych grupkach, bądź też dwójkami lub w pojedynkę, resztki młodzieży zdążały w kierunku Placu Teatralnego, by tu skierować się w różne strony.
Ciepła, wiosenna, świąteczna sobota miała się ku końcowi. Minąłem Plac Teatralny i, idąc cały czas w górę ulicy Świdnickiej, za niedługą chwilę znalazłem się na Placu Zgody. Jeszcze tylko bramą wejść w podwórze, a następnie do klatki nr 20, i stamtąd po schodach na piąte piętro do mieszkania nr 17.
W domu miły, wesoły nastrój nie opuszczał mnie. Jednocześnie przepełniało duszę przemożne uczucie, że cud, który mi się przydarzył tego wieczoru, pozostanie we mnie na zawsze. Dziękowałem wszystkim nieznanym bogom za dar i w jednej i tej samej chwili, to pragnąłem jak najgłośniej wykrzyczeć światu swoje szczęście, to znowu zazdrośnie ukryć go przed nim. Ostatecznie z tego rozkosznego zamętu i poniekąd arkadyjskiego labiryntu wyprowadziła mnie czynność tyleż błaha, co i pożyteczna. Wspiąłem się na stojącą pod okienną ścianą podręczną drewnianą drabinkę i, do rozpiętego pomiędzy dwie pionowe ścianki (ze skośnej bryły poddasza wycinające jakby prostopadłościenną wieżę prowadzącą ku wysokiemu oknu), otóż do rozpiętego tam właśnie sznurka (który mi służył do rozwieszania suszącej się bielizny) przywiązałem pośrodku duży czerwony balonik.
Nie byłem tego wieczoru głodny i nie przyrządzałem kolacji. W zimnej wodzie odświeżyłem jedynie ręce, twarz i nogi i w ubraniu położyłem się na swoim prostym, spartańskim łóżku. Wciąż płonęło we mnie jasne światło i nie zamierzałem jeszcze spać. Zacząłem rozpamiętywać wydarzenia dnia, który tymczasem dobiegał końca. Wydarzeń nie było zresztą wiele. Większość dnia spędziłem nad książkami. A dopiero późnym popołudniem wyszedłem z domu. I wówczas właśnie zaczęło się to wszystko, co przyprawiało mnie o zawrót głowy i przyćmiło całą resztę, nie oszczędzając niczego z bliższej i dalszej przeszłości. Tylko zdarzenie z Placu Nad Fosą było teraz ważne i wokół niego krążyły wszystkie moje myśli. Wspominałem szczegółowo moment pierwszego olśnienia, kiedy stałem za nią i nie widziałem jeszcze ani jej niebieskich oczu wraz z wyrazistą ich oprawą, ani owej obfitej fali płowych włosów, przelewającej się na policzki białej buzi, i widząc jej harmonijną sylwetkę jedynie z tyłu: piękne nogi w białych pończochach, zgrabną figurę oraz lśniący pęk jasnych włosów ściągniętych zwykłą, czarną gumką – w owej z niczym nieporównywalnej chwili olśnienia uzyskałem niewzruszalną pewność, że cała tak jak stoi musi być, czy też jest piękna!
Tak więc za sprawą niebiańskich bogów stałem się jej wielkim admiratorem, zanim ujrzałem jej młodziutką, jasną twarz i zarys dziewczęcych piersi pod dobrze skrojonym żakiecikiem. A kiedy już zobaczyłem i ukradkiem wpatrywałem się w tę słodką białą buzię z bladoróżowymi ustami, jak i w jej czyste lazurowe oczy, to mój wcześniejszy zachwyt potęgował się jeszcze bardziej, potwierdzając tym samym dość oczywistą prawidłowość, że w doskonałym dziele – jeśli wolno użyć takiego porównania – każdy pojedynczy element jest doskonały, a całość wcieloną doskonałością.
Świeża, słodka buzia i czyste oczy odzwierciedlające duszę, w której nie zrodziło się jeszcze pożądanie, nasuwały przypuszczenie a wręcz pewność, że ta młoda infantka może mieć najwyżej piętnaście, szesnaście lat i w konsekwencji musi chodzić do którejś z niższych klas liceum; że właśnie do liceum, a nie jakiejś innej szkoły, tego też byłem nieomal pewien.
Z góry radowałem się na samą myśl, że mieszka tak blisko Uniwersytetu, a zatem mojej uczelni, bowiem w naturalny sposób rodziła się nadzieja, że ją będę mógł w tej okolicy spotkać.
Takie i tym podobne myśli krążyły mi po głowie, gdy spoczywałem na swoim łóżku, będącym rodzajem prostej pryczy. W końcu poczułem się senny, spojrzał na zegarek, a było już dobrze po pierwszej w nocy. Podniosłem się z pryczy, wszedłem na drabinkę, zwolniłem z uwięzi czerwony balonik, wychyliłem się przez okno i puściłem go na otwartą przestrzeń. Niebo było ciemnoszare, ołowiane i gdzieniegdzie tylko srebrzyły się ledwo dostrzegalne, szklane paciorki gwiazd. Goniłem spojrzeniem za balonikiem wypełnionym eterycznym gazem i cieszyło mnie, jak unosi się wysoko ponad rdzawobrunatnymi dachami domów. Lekki wiosenny podmuch wiatru nadawał mu kierunek południowo-wschodni. Kiedy czerwony balonik zniknął mi z oczu zupełnie, pragnąłem wierzyć, że nadal unosi się w kierunku miejsca zamieszkania, śpiącej zapewne o tej porze, młodziutkiej jasnowłosej dziewczyny, niosąc jej polotne, kolorowe sny.
Następnie zszedłem z drabinki, rozebrałem się i wśliznąłem do łóżka pod lekką, puchową kołdrę. Czułem, że momentalnie zasypiam…
- Myślę, że na tym zakończę tę dość długą historię. Nie znudziłem Siostry za bardzo?
- Nie, jestem kobietą, lubię takie historie. Więc ciekawa jestem dalszego ciągu.
- Jeśli ktoś kiedyś wyda opowiadanie, to być może dowie się Siostra, jak potoczyły się dalsze wypadki. – I zmieniając temat, zapytałem:
- A jak Siostrze minął dzień?
- Pracowicie. Studia to przede wszystkim praca. Zresztą panu nie muszę tego tłumaczyć – uśmiechnęła się. – I dodała:
- Non stop wykłady i ćwiczenia, zaliczy się jedno kolokwium, a już trzeba się przygotowywać do następnego. I tak w kółko.
- To prawda…
- No i jeszcze jedno. Wspomniał pan, że dziś studia są płatne. Nie jestem bogata z domu. Rodzice mają na utrzymaniu jeszcze młodsze rodzeństwo. Ja staram się być samodzielna. Chcąc zarobić parę groszy podejmuję różne prace.
- Jakie na przykład?
- To co dziś najłatwiej dostać. Roznoszę ulotki reklamowe, wynajmuję się jako opiekunka do dzieci albo masażystka.
- No tak. Oferuje Siostra masaż erotyczny?
- E, tam, zaraz erotyczny. Normalny. – Wstała od stolika i powiedziała:
- Miło było, ale mam jeszcze coś do zrobienia. Przed snem, jak zwykle, zaordynuję panu tabletki. Za jakieś pół godziny proszę przyjść do pokoju lekarskiego.
- Po tej ostatniej przygodzie trochę się boję… – te słowa wypowiedziałem już stojąc.
- Proszę się nie bać, konsultowałam się z lekarzem, od dziś zmieniam panu leki.
- Z jakim lekarzem?
- Ze szpitala.
- Przecież mówił, że jestem zdrowy.
- Miał na myśli to, iż po wstrząsie, jakiego doznał organizm w wyniku przedawkowania leków, już pan doszedł do sił. Jednak pańska psychika cały czas musi być wspomagana tabletami.
Po tym wyjaśnieniu Siostra Oddziałowa wyszła ze świetlicy, a ja zająłem się uprzątnięciem stolika. Kiedy już kubki po kawie znalazły się w kuchnie i zostały umyte, poszedłem do swojego pokoju. Pomyślałem sobie, że może dziś jeszcze, bezpośrednio przed snem, zrobię przepierkę bielizny. Tymczasem podszedłem do okna i wpatrywałem się w zalegające na zewnątrz ciemności. Myślałem o mojej szkapie pozostawionej na targopolu. Brakowało mi jej przez te wszystkie dni. Być może biedne stworzenie myśli sobie, że je zdradził pan i władca, za jakiego mnie pewnie uważa. Ale gdy temu podobne myśli snuły mi się po głowie, pewną pociechą było to, że koń mój dobrze jest traktowany przez stróża nocnego z targopola, o czym mnie zapewniała Siostra Oddziałowa i w co bezwzględnie wierzyłem.
Spojrzałem na zegarek, było już dwadzieścia po dziesiątej. Odszedłem więc od okna i poszedłem do kuchni po szklankę z wodą. Następnie swoje kroki skierowałem do pokoju lekarskiego. Drzwi były otwarte, więc gdy mnie zobaczyła Siostra Oddziałowa, kazała wejść. Miała już przygotowane trzy rodzaje nowych tabletek. Sypała mi na dłoń po dwie z każdego rodzaju, a ja połykałem i popijałem wodą. Różniły się kolorem, kształtem i wielkością od poprzednio mi aplikowanych.
Kiedy już połknąłem wszystkie, zapytałem Siostrę Oddziałową, dlaczego do zażywania leków od samego początku kazała mi brać wodę z kuchni, gdy tymczasem w pokoju lekarskim jest umywalka, musi więc być i woda. Odrzekła na to:
- Słuszne rozumowanie, jednak nie mógł pan wiedzieć, że Gubernator zadbał o to, by woda do kuchni czerpana była ze specjalnego ujęcia. Mówiąc wprost – ze źródła. Jest więc w najlepszym gatunku. Natomiast w pozostałych kranach płynie woda z sieci miejskiej, znacznie gorszej jakości.
- Na to bym nie wpadł. Dziękuję za wyjaśnienie.
- Drobiazg, już teraz pan będzie wiedział. – I zmieniła temat:
- Jutro przyjdę wcześniej, chcę pana wyprowadzić na spacer. To już najwyższa pora, żeby pan zaczerpnął świeżego powietrza.
- Cieszę się i dziękuję.
- Aha, jeszcze jedno. Mam tutaj dla pana szorty, by mógł pan zmienić bieliznę – mówiąc to, podała mi ładnie złożone spodenki. Były w kolorze szaroniebieskim.
- Dobry pomysł, Siostro. Właśnie zamierzałem zrobić przepierkę bielizny. Spodenki będą jak znalazł. Dziękuję – powiedziałem i wziąłem od niej szorty.
- Zatem żegnam pana, i dobranoc.
- Dobranoc, Siostro Oddziałowa.
Wróciłem do pokoju, przebrałem się w nocną piżamę, otworzyłem okno, by się przewietrzył pokój, i poszedłem do łazienki. Umyłem zęby i wziąłem gorący prysznic. Przepierkę odłożyłem na jutro rano. Po powrocie z łazienki zamknąłem okno i poszedłem spać.


Obudziłem się przed dziesiątą rano. Przebrałem się w dzienną piżamę, wziąłem z nocnej szafki szorty i skarpetki, które już wcześniej miałem na nogach, i poszedłem do łazienki. Tam zdjąłem podkoszulek i majtki i pod piżamę założyłem szorty. Nalałem do miski gorącej wody, wsypałem trochę proszku do prania, rozmieszałem, wrzuciłem do wody bieliznę i skarpetki i poszedłem do kuchni, żeby coś przegryźć przed obiadem. Pani kucharki nie było jeszcze. Zrobiłem sobie kanapkę z białym serem i popiłem gorącą herbatą.
Po śniadaniu wróciłem do łazienki i ręcznie wyprałem bieliznę oraz skarpetki pozostawione w misce. Potem wszystko przepłukałem w czystej wodzie i wziąłem do pokoju, by pranie wyschło na kaloryferze pod oknem.
Gdy rozwieszałem pranie na kaloryferze, usłyszałem, że krząta się przy obiedzie pani kucharka.
Wyciągnąłem brulion z szuflady i do czasu, zanim doszedł do mnie z kuchni znajomy dźwięk dzwonka, którym pani kucharka wzywała na obiad, sporządzałem notatki. Robione sukcesywnie, zgodnie z zamysłem miały stanowić materiał do historii, którą zamierzałem opowiedzieć, gdy zostanę wypisany z Sanatorium.
Na razie odłożyłem przybory piśmiennicze i zszedłem na dół. Ukłoniłem się pani kucharce, która odpowiadając na pozdrowienie, jednocześnie dodała, żebym jak zwykle usiadł w jadalni, a ona zaraz przybędzie z obiadem.
Tym razem przywiozła zupę grochową, a na drugie danie klopsiki w sosie, ziemniaki i buraczki. Do tego kompot ze śliwek. Przepyszny.
Spożywając obiad, popatrywałem na opustoszałą aleję i po raz kolejny zadawałem sobie pytanie, czy kiedykolwiek zobaczę na niej jakiegoś przechodnia lub jakiś pojazd.
Po zjedzeniu obiadu, zgodnie z wcześniejszym życzeniem pani kucharki, by tylko położyć talerze na wózku, a dalej ona będzie wiedziała, co z tym zrobić, uczyniłem, co do mnie należało i opuściłem jadalnię. W drzwiach kuchni podziękowałem za dobry posiłek i udałem się do swojego pokoju na górze.
Niedługo potem, gdy siedziałem przy stole i bardziej medytowałem niż pisałem, stanęła w drzwiach Siostra Oddziałowa. Dopiero przyszła do Sanatorium, więc była ubrana po cywilnemu. Miała na sobie cieplejszą kurtkę i oczywiście dżinsy. Na nogach ładne botki. Od razu zapytała:
- Organizm przyswaja nowe leki? Dobrze się pan po nich czuje?
- Tak…
- To świetnie. Proszę się przygotować do spaceru, ja tylko zjem obiad i zaraz idziemy. Szkoda dnia.
Powiedziawszy to poszła do swojego gabinetu i po chwili wracała ubrana już w biały fartuch. W służbowym stroju zmierzała do jadalni na obiad.
Po obiedzie wróciła jeszcze raz do swojego gabinetu i pod przepisowy fartuch założyła gruby sweter.
Teraz już mogła wyprowadzić mnie na spacer. Stanęła w drzwiach pokoju i zapytała:
- Jest pan gotowy?
- Tak.
- A ubrał się pan ciepło?
- Tak. Mam na sobie dwie piżamy i dwie pary skarpetek. No i, jak widać, kapelusz.
- W takim razie idziemy.
Poszła przodem, a ja dwa kroki za nią. Wewnątrz budynku nie obowiązywał ścisły Regulamin dotyczący spaceru.
Na zewnątrz, gdy doliczyła do pięciu, dopiero ruszyłem za nią. Jak wiadomo, tego wymagał Regulamin. Te pięć kroków, które przemierzyła na wprost, akurat wystarczyły, by dojść do ścieżki spacerowej wokół ogrodu. Przestrzeń między ścieżką a ścianą budynku sanatoryjnego wypełniała murawa. Kiedy doszła do ścieżki, pod kątem prostym skierowała się w prawo. Tak więc gdy ona ścieżką na prawo przeszła dalszych pięć kroków, ja w tym czasie osiągnąłem ścieżkę i podążając za nią też skierowałem się w prawo. Oczywiście zakręt wziąłem pod kątem prostym. Generalnie kąty proste dominowały. W szczególności sanatoryjny ogród miał kształt prostokąta. Przez jakieś dwadzieścia pięć do trzydziestu metrów szliśmy równolegle do prawego skrzydła budynku sanatoryjnego. Mój pokój znajdował się w lewym skrzydle i tę część Sanatorium znałem trochę lepiej. W tej części bowiem mieściły się pozostałe pomieszczenia, jak kuchnia i jadalnia, świetlica, pokój Siostry Oddziałowej, jej gabinet, pokój lekarski, i tak dalej. Podążając za przewodniczką zastanawiałem się, jak urządzone jest prawe skrzydło Sanatorium, które na razie było niezamieszkane i zamknięte na cztery spusty.
Podczas marszruty wiał przenikliwy wiatr. Stąpaliśmy po nawiewanych na ścieżkę suchych liściach. Kiedy w tym kierunku, w którym szliśmy, ścieżka osiągnęła kres, pod kątem prostym skręciła w lewo. To samo więc uczyniła najpierw Siostra Oddziałowa, a następnie ja. Ten bok prostokąta był co najmniej dwa razy dłuższy. Odpowiednio do tego podążaliśmy ścieżką znacznie dłużej, zanim ponownie skręciliśmy w lewo. Trzymałem dystans pięciu kroków za Siostrą Oddziałową i naśladowałem każdy jej ruch. Gdy ścieżka prowadząca w głąb ogrodu pod kątem prostym skręciła w lewo, my, w kolejności, najpierw przewodniczka, a potem ja, uczyniliśmy to samo. Szliśmy teraz równolegle do ściany budynku sanatoryjnego, który mieliśmy po lewej ręce. Ten bok prostokąta był krótszy. Niebawem ponownie skręciliśmy w lewo i dłuższym bokiem prostokątnej ścieżki przybliżaliśmy się teraz do okazałej bryły Sanatorium. Kiedy ścieżka raz jeszcze skręciła w lewo, zrobiliśmy to samo, tylko że każde z nas z małym przesunięciem w fazie. Szliśmy wzdłuż ściany budynku, przedzielała nas murawa, i przybliżaliśmy się do jego bramy prowadzącej na ogród. Gdy znaleźliśmy się przy bramie, Siostra Oddziałowa pod kątem prostym skręciła w prawo, co oznaczało, że mój spacer pod jej przewodem dziś już się zakończył. Jeszcze tylko parę kroków na wprost i oboje byliśmy wewnątrz budynku.
Na schodach Siostra Oddziałowa zapytała:
- Nie zmarł pan, bo dziś jest dość zimno?
- Rzeczywiście, trochę zmarzłem.
- Może należało ubrać trzy piżamy?
- Chyba tak. Ale cieszę się, że się trochę przeszedłem.
- To niech pan teraz odpocznie.
- Nie jestem zmęczony.
- To proszę wejść pod kołdrę i się zagrzać. W przeciwnym razie zaziębienie gotowe.
Kiedy znaleźliśmy się przy drzwiach mojego pokoju, ja wszedłem do środka, a Siostra Oddziałowa poszła korytarzem w stronę swojego gabinetu.
W pokoju zdjąłem z siebie dwie piżamy i dwie pary skarpetek, przebrałem się w nocną i wszedłem do łóżka. Oczywiście zdjąłem też kapelusz i położyłem na swoim miejscu na nocnej szafce. Czułem, że mnie przewiało i że bolą mnie plecy. W łóżku przeleżałem do wieczora, do samej kolacji. Dochodziła ósma, gdy Siostra Oddziałowa stanęła w drzwiach pokoju i zapytała, czy dobrze się czuję. Odpowiedziałem, że tak, tylko trochę bolą mnie plecy.
- A kolację pan jadł?
- Nie. To proszę zejść i sobie coś zrobić.
Gdy Siostra Oddziałowa poszła do siebie, wyszedłem z łóżka, przebrałem się w dzienną piżamę i zszedłem do kuchni. Zrobiłem sobie kanapkę z pasztetem i ogórkiem i popiłem herbatą. Po kolacji wróciłem do pokoju, przebrałem się w nocną piżamę i wśliznąłem do łóżka. Czułem lekkie dreszcze.
Za jakąś godzinę Siostra Oddziałowa powtórnie stanęła w drzwiach pokoju i powiedziała:
- A więc leży pan. Nie czuje się pan dobrze?
- Mam dreszcze i bolą mnie trochę plecy.
- To dziś nie będzie kawy po kolacji?
- Chyba nie.
- Dam panu aspirynę. Do rana pan wydobrzeje.
Wyszła z pokoju i za kilka chwil wróciła. W jednej ręce trzymała szklankę ze źródlaną wodą, a w drugiej ampułkę z aspiryną. Powiedziała:
- Widać, że jest pan jakiś nieswój.
Usiadłem w łóżku i wtedy z ampułki przesypała mi na dłoń dwie tabletki. Połknąłem i popiłem wodą. Po czym położyłem się znowu. Wyjęła z kieszeni fartucha termometr i powiedziała:
- Zmierzymy temperaturę.
Wziąłem od niej termometr i włożyłem pod pachę. Gdy mierzyłem temperaturę, wyszła z pokoju. Wróciła po jakichś pięciu minutach. Powiedziała:
- Niech pan da termometr.
- Wyjąłem spod pachy i podałem jej. Spojrzała na termometr i powiedziała:
- Nic wielkiego, stan podgorączkowy.
- Tak myślałem, sądząc po dreszczach, jakie odczuwam.
- Po aspirynie ustąpią. Zostawię panu termometr – położyła na szafce nocnej obok zegarka. I dodała:
- Tak się składa, że przez trzy kolejne dni, a więc jutro, w sobotę i niedzielę, nie będzie mnie w Sanatorium. Wyjeżdżam w sprawach służbowych, co zresztą było zaplanowane już wcześniej. Będzie się pan musiał sam kurować. Na wszelki wypadek zostawiam panu aspirynę. W ampułce jest sześć tabletek. Zażyje pan w kolejnych dniach, gdy będzie taka potrzeba. Nie zostawiam jednak leków antypsychotycznych, bo po ostatnim przedawkowaniu trochę się boję, że znowu…
Nic się na to nie odezwałem.
Zmieniając temat powiedziała:
- A co z niedzielą? Mam potwierdzić księdzu, że będzie pan oczekiwał na mszę świętą?
- Tak, proszę powiedzieć, że będę czekał.
- Przybędzie w takim razie parę minut przed jedenastą, żeby punkt jedenasta mogła rozpocząć się msza. Kaplica jest na parterze, naprzeciw świetlicy.
- Dobrze. Czy mogę o coś zapytać?
- Niech pan pyta.
- Dlaczego aleja, przy której stoi Sanatorium, jest zawsze opustoszała? Nigdy żadnego człowieka, ani pojazdu?
- Sanatorium jest obiektem prywatnym, należącym do Gubernatora. Również teren, na którym się znajduje, to jego prywatna posiadłość. Aleja jest tylko drogą dojazdową na całym tym terenie. Ale proszę więcej nie pytać. I tak powiedziałam panu za dużo.
- Dziękuję za łaskawość…
- Aha, pani kucharka będzie jak zwykle gotować panu obiady. W sobotę ugotuje od razu więcej, by mógł pan odgrzać sobie w niedzielę.
- Dziękuję.
- To w takim razie wszystko. Już pan będzie wiedział co i jak.
- Oczywiście.
- Niech pan nie poddaje się chorobie i wydobrzeje szybko.
- Dziękuję, mam taką nadzieję.
- A więc dobranoc i do widzenia w poniedziałek.
- Do widzenia, Siostro.


Noc przespałem dobrze. Kiedy jednak przebudziłem się, by pójść do toalety, czułem, że jestem spocony. Gdy wróciłem i wszedłem do łóżka, momentalnie zasnąłem. Obudziłem się po dziewiątej rano. Czułem się trochę lepiej, ale nadal bolały mnie plecy. Sięgnąłem po termometr i zmierzyłem temperaturę. Nie miałem gorączki. Jednak do obiadu przeleżałem w łóżku. Trwałem w półśnie. Jakieś nieskoordynowane myśli i obrazy przechodziły mi przez głowę. Wstałem wolno i ogarnąłem się dopiero, gdy z dołu usłyszałem dźwięk dzwonka pani kucharki. Najpierw poszedłem do łazienki. Przemyłem twarz i ręce i zmieniłem piżamę na dzienną. Nie miałem jednak chęci, by się ogolić. Zresztą goliłem się wczoraj, więc nie było to konieczne. Z kilkudniowym zarostem paradowałem niedawno w gubernialnym szpitalu i też się nic nie stało.
Kiedy zszedłem na dół, od drzwi kuchni przywitałem panią kucharkę i od razu skierowałem się do jadalni. Zawołała za mną, że zaraz poda obiad.
Usiadłem przy swoim stoliku przy oknach i po chwili już była ze swoim wózkiem.
Tego dnia obiad składał się z zupy pomidorowej z makaronem, a na drugie danie była ryba z ziemniakami i kiszoną kapustą. Do tego kompot ze śliwek.
Musiałem tego dnia wyglądać dość marnie, bo pani kucharka, gdy spojrzała na mnie, powiedziała:
- Mam wrażenie, że nie czuje się pan zbyt dobrze?
- Trochę się chyba przeziębiłem na wczorajszym spacerze. Ale biorę aspirynę, którą mi zaordynowała Siostra Oddziałowa, więc szybko dojdę do siebie.
- Oczywiście, proszę się wygrzać i poleżeć w łóżku. Akurat kupiłam cytryny, więc proszę pić gorącą herbatę z sokiem cytrynowym.
- Bardzo pani dziękuję. Chętnie się napiję po południu i na wieczór takiej gorącej herbaty.
Wkrótce potem podziękowałem za obiad i poszedłem na górę. Postałem chwilę w oknie, ale nic sensownego nie przychodziło mi do głowy, więc położyłem się znowu.
Pół spałem, pół drzemałem, a koło szesnastej zszedłem do kuchni i zrobiłem sobie gorącej herbaty z cytryną. Posłodziłem ją. Była wyśmienita. Gdy piję samą herbatę, nigdy nie słodzę. Herbata dobrze mi zrobiła, na jakiś czas przestałem nawet odczuwać ból w krzyżu. Przez chwilę pokręciłem się na dole, zajrzałem do świetlicy i znowu rzuciłem okiem na półkę z książkami. Jednak żadnej nie wziąłem do ręki. Nie mając chęci na czytanie, opuściłem świetlicę i skierowałem się na górę do swojego pokoju. Naprzeciwko świetlicy, po drugiej stronie korytarza, zgodnie z tym, co wczoraj powiedziała Siostra Oddziałowa, była kaplica, w której za dwa dni miała się odbyć msza święta specjalnie dla mnie. Chcąc już dziś zajrzeć do środka, nacisnąłem klamkę. Jednak drzwi nie ustąpiły. Kaplica zamknięta była na klucz.
Wróciłem na górę i znowu się położyłem. Niedługo potem zasnąłem. Obudziłem się po dziewiętnastej. Zszedłem na dół i chwilę pospacerowałem na korytarzu, a potem wszedłem do kuchni i na kolację zrobiłem sobie dwie kanapki. Jedną z wędliną, a drugą z żółtym serem. Wziąłem do tego ogórek konserwowy.
Po kolacji znowu spacerowałem prawie przez godzinę. Chwilami podchodziłem do okien, w świetlicy albo jadalni, i spoglądałem w zalegające na zewnątrz ciemności. Na koniec wszedłem do kuchni i zrobiłem sobie gorącej herbaty z cytryną. Kubek przeniosłem na górę i tam wypiłem herbatę. Jednocześnie zażyłem dwie aspiryny. Położyłem się do łóżka i po jakiejś godzinie postanowiłem zmierzyć temperaturę. Sięgnąłem po termometr na szafce nocnej i włożyłem pod pachę. Kiedy po pięciu minutach wyjąłem termometr, okazało się, że znowu mam trzydzieści siedem i dwie kreski, a więc stan podgorączkowy. I znowu bolały mnie plecy.
Odwiedziłem toaletę, po czym na powrót położyłem się do łóżka. Nawet nie wiem, kiedy zasnąłem. Dwa razy w ciągu nocy przebudziłem się i za każdym razem szedłem do toalety. Gdy wracałem i kładłem się do łóżka, momentalnie dopadał mnie sen.


Obudziłem się koło dziewiątej rano już w znacznie lepszym samopoczuciu. Rozpoczynał się dla mnie nowy dzień. Była to sobota. A nazajutrz, 30 listopada, miał przybyć do Sanatorium ksiądz i odprawić dla mnie mszę świętą.
Tymczasem poszedłem do łazienki, by zająć się toaletą. Gdy wróciłem, przebrałem się w dzienną piżamę i zszedłem do kuchni, żeby zrobić coś na śniadanie. Otworzyłem lodówkę i przez moment zastanawiałem się, na co miałbym smak. Ostatecznie przyrządziłem kanapkę z salcesonem i musztardą. Zjadłem ją do herbaty.
Po śniadaniu swoje kroki skierowałem do świetlicy. Wszystko od pewnego czasu było tu bez zmian i na swoim miejscu. Nie miałem zwyczaju włączać telewizora, więc panowała ta sama niezmienna cisza. Podszedłem do regału z książkami, ale wciąż nie wiedziałem, czy mam chęć coś przeczytać. Ostatecznie sięgnąłem po tomik poetycki Pani Gubernator. Usiadłem przy stoliku obok regału i zacząłem przeglądać wiersze. Prawdopodobnie ułożone były według określonego porządku, być może nawet pewnego klucza, który znała tylko poetka. Ponieważ jednak od czasu, gdy nie z własnej woli znalazłem się w Sanatorium, mój stan psychiczny wciąż nie był na tyle dobry, by z prawdziwą przyjemnością i może korzyścią oddawać się lekturze, więc nie miałem też chęci, by czytać wiersze po kolei, strona po stronie, a następnie, po przeczytaniu całego tomiku poszukiwać ewentualnie owego klucza, znanego tylko autorce. Czytałem wiersze jak popadło, raz ze środka, raz z końca, raz znowu z początku tomiku. Ponadto, wychodząc z prostego założenie, że poezja jest, czy też powinna być przede wszystkim do czytania, nawet nie próbowałem doszukiwać się ukrytych sensów i interpretować bardziej zawiłych wierszy.
Generalnie mogę jednak powiedzieć, że sporo utworów z tomiku Pani Gubernator mi się podobało. Ta choćby nawet pobieżna lektura upewniła mnie, że jest dobrą poetką. Najlepsze z jej wierszy, choć tak różne od moich, swoim poziomem, trafnym zespoleniem formy i treści, przekazem i siłą wyrazu dorównywały moim utworom. Niekoniecznie tym najwartościowszym.
W pewnej chwili usłyszałem dzwonek. A więc pani kucharka wzywała mnie na obiad. Jak zwykle wpierw stanąłem w drzwiach kuchni i powiedziałem „Dzień dobry”, po czym przeszedłem do jadalni. Po chwili gdy usiadłem przy stoliku, przyjechała z wózkiem. Na pierwsze danie był krupnik, a na drugie kotlet mielony z ziemniakami i marchewką z groszkiem. Do popicia kompot ze śliwek.
Spożywając obiad, swoim zwyczajem, raz po raz spoglądałem na aleję za oknami jadalni. Jednak odkąd Siostra Oddziałowa wtajemniczyła mnie, że aleja jest drogą dojazdową na prywatnym terenie Gubernatora, w zasadzie nie spodziewałem się, że kogoś na niej zobaczę. Miło było jednak patrzeć na choćby opustoszałą drogę i wyobrażać sobie, że za dwa tygodnie zostanę zwolniony z Sanatorium i z zawiązanymi oczami, pod eskortą uzbrojonych po zęby policjantów Gubernatora, dla niepoznaki ubranych w kominiarki, odstawiony zostanę radiowozem na gubernialne targopole, skąd już swoją furmanką odjadę do domu. Przynajmniej na to liczyłem, że za dobre dwa tygodnie odzyskam wolność, ponieważ według wcześniejszych ustaleń Gubernatorostwa na przymusowe leczenie zamknięto mnie na okres jednego miesiąca. Ale oczywiście nie miałem pewności, że nic się w tej materii nie zmieni i że po miesiącu faktycznie zostanę zwolniony. Z oczywistych powodów nie miałem wglądu w raporty, jakie na temat moich postępów leczenia oraz resocjalizacji przesyłała Gubernatorowi Siostra Oddziałowa. Mogłem zasadnie podejrzewać, że nie są one dla mnie korzystne. W rezultacie pod wielkim znakiem zapytania stał mój dalszy los i odzyskanie upragnionej wolności. Siostra Oddziałowa była zaufaną i w pełni oddaną Gubernatorowi funkcjonariuszką, więc będzie robić wszystko, by się przypodobać swojemu protektorowi i chlebodawcy. Jednocześnie Gubernator nie ma żadnego interesu, by mnie wypuszczać na wolność zbyt wcześnie. Mogą być z tego jedynie same kłopoty. W jego oczach jestem niepoprawnym warchołem i wichrzycielem, który chce zburzyć konstytucyjny ład i porządek Guberni. Wypuszczając mnie na wolność okazałby tym samym swoją słabość. Tak z pewnością rozumował.
Takie to myśli chodziły mi po głowie, gdy jadłem sobotni obiad. Po spożyciu odłożyłem talerze i kubek na wózek, i stanąwszy w drzwiach kuchni podziękowałem pani kucharce za smaczny obiad. Uśmiechnęła się i powiedziała:
- Cieszę się, że smakował. Zaraz zabiorę wózek z jadalni. – I dodała:
- Pamięta pan, że jutro jest niedziela. Na pańskie życzenie przybędzie ksiądz do Sanatorium. Ma wszystkie potrzebne klucze, więc bez kłopotu dostanie się do środka. O godzinie jedenastej w naszej kaplicy, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, odprawi dla pana mszę świętą. Kaplica jest naprzeciw świetlicy.
- Tak, pamiętam o niedzieli i wcześniejszych ustaleniach. Ale dziękuję pani za przypomnienie.
- Ja w niedzielę mam wolne, więc dziś ugotowałam na obiad więcej. Jutro pan sobie tylko odgrzeje. Poza tym lodówka, jak zwykle zaopatrzona. Jest pan zaradny, więc nie zginie.
- Oczywiście. Bardzo pani dziękuję za wszystko. – I dodałem:
- Zatem miłej niedzieli i do zobaczenia w poniedziałek.
- Dziękuję. Do zobaczenia.
Po obiedzie wróciłem do pokoju i położyłem się na łóżku. Byłem jakiś nieswój. W dalszym ciągu odczuwałem ból w plecach, który pojawił się po tamtym spacerze we czwartek, kiedy mnie musiało przewiać. W półśnie przeleżałem jakieś dwie godziny, po czym podniosłem się z łóżka, wyjąłem z szuflady brulion i długopis i, nie dbając o chronologię, zacząłem notować jakieś poszczególne scenki z mojego pobytu w Sanatorium. Miałem nadzieję, że kiedy już opuszczę placówkę, notatki te posłużą mi do napisania bardziej kompletnej historii, która od pewnego czasu kołatała mi się w głowie.
Końcowy fragment zapisków brzmiał: „…po wykonaniu wszystkich niezbędnych prac związanych z jej stanowiskiem, pani kucharka wyszła z Sanatorium i poszła do domu. Jest osobą w średnim wieku, na pewno ma męża i rodzinę. W domu prawdopodobnie czekały ją obowiązki, nie tylko podobne do tych w Sanatorium, ale ponadto jeszcze inne. Zresztą co miałaby robić w pustej placówce, gdzie przebywa na leczeniu jeden pensjonariusz.”. Chcąc rozprostować kości przerwałem pisanie i wstałem od stolika, żeby pospacerować. Do spaceru najbardziej nadawały się korytarze. Mimo że wciąż odczuwałem ból w plecach, długo spacerowałem tam i z powrotem zarówno korytarzem tym na piętrze, jak i na dole.
W końcu odczułem zmęczenie i znużenie. Poczułem też głód. Wróciłem do pokoju i spojrzałem na zegarek na nocnej szafce. Dochodziła dziesiąta wieczór. Zrobiło się więc późno. Zszedłem na dół, żeby w kuchni przygotować sobie coś na kolację. Gdy zajrzałem do lodówki, przyszedł mi smak na parówki na gorąco. Wziąłem dwie i włożyłem do garnka z wodą, żeby zagrzać. Ukroiłem kromkę chleba i zrobiłem herbatę. Kolacja na gorąco okazała się świetnym pomysłem. Parówki z musztardą były wyśmienite.
Po kolacji zrobiłem jeszcze jeden kubek gorącej herbaty. Tym razem z cytryną. Wziąłem go na górę i wolno wypiłem delektując się każdym łykiem. Przed wypiciem zażyłem dwie aspiryny. Wieczorem odczuwałem osłabienie i wracał stan podgorączkowy.
Po wypiciu herbaty zaniosłem kubek do kuchni. Gdy wróciłem, przebrałem się w nocną piżamę i odwiedziłem łazienkę. Już w pokoju przebrałem się w nocą piżamę i poszedłem spać. Była już najwyższa pora, zwłaszcza że bałem się trochę, by jutro nie zaspać. Czekała mnie przecież pierwsza, po dłuższej przerwie, niedzielna msza święta. Jak bym się czuł wobec księdza, a następnie Siostry Oddziałowej, gdybym dał taką plamę? Moja opiekunka tak czy inaczej by się dowiedziała. Jeśli nie ode mnie, to od samego duszpasterza. Zresztą niezależnie do tego czułbym się podle.


Obudziłem się przed dziewiątą rano. Czekająca mnie w tym dniu msza święta sprawiła, że spałem nerwowo. A ponadto dwie herbaty wypite przed snem, na dodatek o dość późnej porze, zrobiły swoje. Musiałem parę razy wstawać i chodzić do łazienki. W rezultacie nie czułem się wyspany. Rano, po przebudzeniu, nie podniosłem się od razu z łóżka. Drzemiąc przeleżałem do dziesiątej. A potem wstałem. Poszedłem do łazienki i zająłem się toaletą. W szczególności zadbałem o to, by się dobrze ogolić.
Nie czułem głodu i nie zamierzałem jeść śniadania. Dlatego po powrocie z łazienki przebrałem się w dzienną piżamę i czekałem już tylko na księdza.
Za piętnaście jedenasta usłyszałem na dole zgrzyt otwieranej, a następnie zamykanej bramy. Nie miałem wątpliwości, że przyszedł duszpasterz. Dotrwałem do punkt jedenasta, po czym zszedłem na dół i skierowałem się w głąb korytarza, gdzie naprzeciwko świetlicy znajdowała się kaplica. Tym razem drzwi do świątyńki były szeroko otwarte.
Ujrzałem ją po raz pierwszy. Zdawała się być tak duża, jak świetlica naprzeciwko. Jednak inaczej usytuowana była oś główna kaplicy. O ile w świetlicy oś ta przebiegała od drzwi wejściowych do ściany okiennej naprzeciwko, to tutaj kierunek osi był równoległy do ściany okiennej, która zgodnie z wymogami miejsca przyjęła inny charakter. W tym właśnie miejscu świątyńka posiadała witraże . Ale nie tylko one tworzyły atmosferę kościółka. Na ścianie po prawej stronie wisiał dość duży drewniany krzyż, którego dłuższa pionowa belka miała rozmiary mniej więcej jednego metra. To była ściana centralna kaplicy. Pod nią znajdowały się cztery stoliki ustawione jeden przy drugim tak, że razem stanowiły Stół Pański. Z racji swego przeznaczenia nakryty był białym obrusem. W centralnej części Stołu Pańskiego stał metalowy krucyfiks, wyobrażający ukrzyżowanego Jezusa Chrystusa, a po Jego prawej i lewej stronie stały dwa kielichy mszalne. Jeden na chleb (opłatek) symbolizujący Ciało Zbawiciela, drugi natomiast na wino, a więc Jego Przenajświętszą Krew. Przed Stołem Pańskim w kilku rzędach ustawione były proste krzesła, po cztery w każdym rzędzie. Tuż przy wejściu, po prawej, na ścianie bocznej znajdowała się kropielnica z wodą święconą. Wchodząc do kaplicy, koniuszki palców prawej dłoni zanurzyłem w kropielnicy i przeżegnałem się krzyżem świętym. Gdy spojrzałem w lewo, przy końcu sali świątynnej ujrzałem duszpasterza siedzącego przy prostym meblu, który miał wyobrażać konfesjonał. Ten do pewnego stopnia prowizoryczny sprzęt tworzył zespół paru elementów. Były nimi: pionowa drewniana ścinka w formie kratownicy, klęcznik dla penitenta tuż przed nią, a za nią proste krzesło, na którym siedział duszpasterz i czekał na moją spowiedź. Przez gęstą kratownicę właściwie nie można było dostrzec jego twarzy. Ani nawet zarysu sylwetki. Wystawały natomiast nogi zgięte w kolanach pod czarną sutanną. Sukienka duchownego była nieco przykrótka, więc rzucało się w oczy, że ma na sobie niebieskie dżinsy. A na stopach czerwone trzewiki. Pomyślałem sobie, że może po papieżu Franciszku, który zrezygnował z czerwonego obuwia i założył czarne buciory.
Usiadłem na jednym z krzeseł w ostatnim rzędzie. Tym najbliżej witraży. Jednak zanim usiadłem, uklęknąłem na jedno kolano i zmówiłem modlitwę. Po czym wstałem i zająłem miejsce. Po prawej na skos miałem duszpasterza, który już wcześniej usadowił się w konfesjonale. Swoje spojrzenie skierowałem na wprost, ku Stołowi Pańskiemu i dużemu krzyżowi na ścianie, ale kątem oka obserwowałem duchownego. Z mojego miejsca widziałem go bardzo dobrze. Nie odgradzała go teraz i nie przesłaniała kratownica. Gdybym miał go opisać jednym zdaniem, powiedziałbym, że był to jegomość pulchny i zażywny, o czerwonych policzkach i dość mocno przerzedzonych włosach w rudym kolorze. Patrzył na mnie z nieukrywanym zainteresowaniem. Mało powiedzieć patrzył. Wpatrywał się usilnie. Jednocześnie siedział w swoim konfesjonale całkiem spokojnie. Ale tylko do pewnej chwili. Nagle ni stąd ni zowąd zaczął dawać mi znaki. Nadal trwał w milczeniu, tylko że jego ręce poszły w ruch i sprawiały wrażenie, że przemawia do mnie w języku migowym. Stosownie do tego pomyślałem sobie, że jest niemową. Jednocześnie język jego gestów był dla mnie zrozumiały i wiedziałem, co mi chce przekazać. Robił to wystarczająco sugestywnie i jednocześnie z pełnym zaangażowaniem. Można by użyć metafory, że stawał na głowie, by mnie zmobilizować, bym podszedł do konfesjonału i wyspowiadał się ze swoich grzechów. Ale jego, z każdą chwilą coraz bardziej energiczne i natarczywe gesty, wzywające mnie do sakramentu pokuty, odnosiły przeciwny skutek. Zawziąłem się w swoim zaprzaństwie i udawałem, że nic nie rozumiem z jego mowy. Gdy stawała się nie do wytrzymania, skierowałem głowę w stronę witraży i udawałem, że podziwiam ich niezwykle piękną kolorystykę, próbującą nam grzesznikom uprzytomnić sobie nieporównywalne z niczym, doskonałe piękno rajskich ogrodów. Kiedy po tym, jak na dobre zapatrzyłem się w witraże i nie zamierzałem już odwrócić głowy w jego stronę, duszpasterz, wyraźnie poirytowany, pospiesznie opuścił konfesjonał. Podszedł do Stołu Pańskiego i zaczął odprawiać mszę świętą. Najwidoczniej nie chciał na mnie patrzeć, bo tak mu obrzydłem, że mszę odprawiał według rytu przedsoborowego. A więc tak, jak to było w zwyczaju, przed Soborem Watykańskim II: Przodem do ołtarza i jednocześnie tyłem do wiernych. Ołtarzem w tym przypadku była centralna ściana z wiszącym drewnianym krzyżem. Ale nie na tym kończył się charakter przedsoborowy mszy świętej, którą zamyślił odprawić dla mnie gubernialny duszpasterz. Modlił się i śpiewał po łacinie. Niewiele z tego zrozumiałem. Ku mojemu zaskoczeniu uzmysłowiłem sobie jednak, że nie jest niemową, czy też osobą niemą, jak to wcześniej sądziłem. I próbowałem zrozumieć, dlaczego mnie nie zawołał w normalny sposób, używając do tego swojego głosu, tylko wyczyniał te nieme gesty przywodzące na myśl język migowy. Doszedłem do wniosku, że musiał tak czynić z jednej strony pamiętając o należnej powadze miejsca, a więc świątyni Pańskiej, gdzie się znajdowaliśmy, z drugiej zaś, to Regulamin stworzony na potrzeby sanatoryjnej kaplicy nie zezwalał porozumiewać się w niej za pomocą mowy ludzkiej, choćby nawet wyrażała się w cichym szepcie.
Kiedy już duszpasterz wszedł na nieduży podest od strony witraży, by wygłosić kazanie, najpierw przeczytał Słowa Ewangelii według świętego Marka. Na podeście znajdowała się mównica, co razem stanowiło rodzaj ambony czy też kazalnicę. Kazalnica, sytuując się po stronie witraży, jednocześnie wysunięta była przed Stół Pański, a przez to duszpasterz stojący na niej był bliżej wiernych. Na pewno bliżej w sensie fizycznym. Póki co ja byłem jedynym wiernym w tym przybytku. Nie licząc oczywiście kapłana.
Wszedłszy na ambonę, duszpasterz mówił już wyłącznie w ojczystym języku, bym mógł w pełni zrozumieć Słowo Boże. Zaczął od przypomnienia, że 30 listopada Roku Pańskiego 2014 to, zgodnie z kalendarzem liturgicznym, Pierwsza Niedziela Adwentu. Po czym przeczytał Słowa Ewangelii według świętego Marka przypadające na ten dzień. Słowa te brzmiały, jak następuje:

Jezus powiedział do swoich uczniów:

„Uważajcie i czuwajcie, bo nie wiecie, kiedy czas ten nadejdzie. Bo rzecz ma się podobnie jak z człowiekiem, który udał się w podróż. Zostawił swój dom, powierzył swoim sługom staranie o wszystko, każdemu wyznaczył zajęcie, a odźwiernemu przykazał, żeby czuwał.
Czuwajcie więc, bo nie wiecie, kiedy pan domu przyjdzie: z wieczora czy o północy, czy o pianiu kogutów, czy rankiem. By niespodzianie przyszedłszy, nie zastał was śpiących. Lecz co wam mówię, mówię wszystkim: Czuwajcie.”.

Po tych słowach duszpasterz wygłosił kazanie. Kazanie początkowo nawiązywało do słów z Ewangelii świętego Marka i wygłaszający je kapłan szeroko rozwodził się o tym, jak my, wierni, powinniśmy w tym okresie Adwentu usposobić swoje serce i umysł do czuwania. Albowiem nie znamy dnia ani godziny. Czas Adwentu przynagla nas bardziej niż jakikolwiek inny okres do czuwania. W tym przypadku czuwanie jest radosnym oczekiwaniem. Od dwóch tysięcy lat znamy wprawdzie dzień, kiedy narodzi się Dzieciątko, ale biada nam, jeśli nie narodzi się w naszych sercach. Narodzi natomiast w hipermarketach i innych przybytkach dzisiejszego świata bez Boga, pełnego zgiełku i wszelakiej marności i przypominającego bardziej dom rozpusty, niż Arkę Przymierza.
Niebawem jednak kazanie oderwało się od słów zaczerpniętych z Ewangelii i ksiądz zdawał się improwizować na temat, który mu się nadarzył trochę niespodzianie. A tym tematem, jak też inspiracją do dalszych dywagacji kaznodziei był naganny fakt, iż nie przystąpiłem do sakramentu pokuty i nie uznałem za stosowne, by się przed mszą świętą wyspowiadać. I to stało się znakomitą pożywką dla oratorskich popisów duszpasterza. Na poczekaniu wymyślił przypowieść o dwóch garbatych. Byli oni braćmi. Starszy z nich był garbusem od urodzenia – snuł swą opowieść natchniony kaznodzieja – i ta jego fizyczna przypadłość nie pozwalała mu cieszyć się wszystkimi urokami, jakie przynosi życie, zwłaszcza gdy jesteśmy młodzi. Nie miał przyjaciół, ani nawet kolegów, i los poskąpił mu miłości. Krótko mówiąc, był osobą samotną. Ale tylko w rozumieniu świata. Albowiem tenże mąż sprawiedliwy zawierzył Najwyższemu Bogu, Matce Przenajświętszej i Zbawicielowi. Zawierzył również i zaufał wszystkim świętym Kościoła powszechnego i pokładał w nich nadzieję. Koniec końców miał przyjaciół bez liku, na których mógł liczyć i w rezultacie nie był samotny.
Młodszy natomiast brat – kontynuował swą przypowieść złotousty kaznodzieja – nosił na plecach ciężki garb swoich grzechów. Jak to często bywa, jego garb był niewidzialny dla świata. Ale czy przez to mniej rzeczywisty i z gruntu niedokuczliwy? I czy może powiemy, że ów drugi brat nie był garbusem? Bynajmniej. Był garbusem po stokroć bardziej niż pierworodny, od urodzenia obciążony fizycznym garbem. Nadto, garb młodszego z owych braci był po stokroć cięższy, ponieważ wór z ołowiem jest po stokroć cięższy niż bukłak z wodą. A ciało ludzkie w dziewięćdziesięciu paru procentach składa się właśnie z wody.
Gdyby zapytać świat – wołał z kazalnicy duszpasterz – którym garbusem lepiej być, świat z pewnością by odpowiedział, że tym drugim. A więc człowiekiem z ciężkim jak ołów worem grzechów. Ale nie taką odpowiedź winien dawać chrześcijanin. W Księdze napisano: „Prędzej garbaty przejdzie przez ucho igielne, niż bogacz dostanie się do Królestwa Niebieskiego”. A kimże jest ów drugi brat, z ciężkim worem grzechów, jak nie bogaczem w oczach świata. Ma przyjaciół i pieniądze i opływa w dostatkach. Kobiety nie szczędzą mu miłości. Pod tym względem ów pierwszy jawi się nędzarzem. I choć jest garbusem, przejdzie przez ucho igielne i dostanie się do Królestwa. Tymczasem bogacz nie przeciśnie się, mimo płaczu i zgrzytanie zębów. Często dla nas, ludzi zepsutych i małej wiary, niewidoczny, ciężki wór grzechów bogacza, z pewnością nie przeoczy Sędzia nad sędziami, nasz Zbawiciel Jezus Chrystus.
I tymi słowy zakończył swoje kazanie sługa boży.
Zszedł z ambony i odbyła się dalsza część mszy świętej już według porządku przedsoborowego. Kapłan modlił się i śpiewał po łacinie, stojąc przodem do ołtarza, więc jednocześnie plecami do wiernych. Kiedy klękał na czerwonym dywanie rozpostartym przed ołtarzem, ja na swoim miejscu podnosiłem się z krzesła i, naśladując duszpasterza, przyklękałem na kamiennej posadzce.
Po konsekracji chleba oraz wina przyszła pora na Komunię świętą. Ale ponieważ wcześniej nie raczyłem się wyspowiadać, więc z oczywistych powodów nie przystąpiłem do komunii. Kapłan przy ołtarzu sam spożył wpierw Ciało Zbawiciela pod postacią chleba, a następnie wypił Jego Krew pod postacią wina. Kiedy bezpośrednio przed komunią kapłan, przeplatając łacinę z mową polską, wypowiedział słowa: „A teraz przekażcie sobie znak pokoju”, nie bardzo wiedziałem, komu go przekazać. W geście przebaczenia win kiwnąłem głową w lewo i w prawo, choć po mojej prawicy oraz lewicy nie było żywej duszy i nikt nie stał.
Jak usłyszałem słowa kapłana: „Ite, missa est”, nie miałem wątpliwości, że msza święta dobiega końca. Już na samo zakończenie sługa boży udzielił wiernym ostatniego błogosławieństwa: „Benedicat vos omnipotens Deus, Pater et Filius et Spiritus Sanctus. Amen”.
Po tych słowach przyklęknąłem i przeżegnałem się, po czym skierowałem się do wyjścia. Przy ścianie między konfesjonałem a drzwiami stał taboret, który zwieńczała metalowa taca w srebrzystym kolorze. Wyjąłem z kieszeni złotą monetę i uniosłem dłoń nieco wyżej niż zwykle w podobnych okolicznościach. Chodziło mi o to, by kapłan, który właśnie odprawił mszę świętą, nie miał wątpliwości, że złożyłem stosowny datek na jego kościół. I to był ostatni akord mojego uczestnictwa we mszy świętej, który wraz ze słyszalnym nie tylko dla mnie brzękiem monety przyjął swój materialny kształt.
Po wyjściu z kaplicy udałem się do swojego pokoju na górze. Stanąłem w oknie i patrzyłem na opustoszały ogród pogrążony w ciszy i melancholijnym smutku. W pewnej chwili usłyszałem na dole zgrzyt zamka i głośne otwieranie i zamykanie drzwi od bramy wejściowej. To duszpasterz opuszczał Sanatorium. Jego posługa kapłańska na tę niedzielę dobiegła końca. Zbiegłem na dół i skierowałem się do jadalni. Podbiegłem do okien, sądząc, że może go jeszcze zobaczę. Ale nie. Aleja jak zawsze świeciła pustką.
Wyszedłem z jadalni i skierowałem się do kuchni. Nie jadłem śniadania, więc pomyślałem sobie, że zjem wcześniej obiad. Jak już była o tym mowa, pani kucharka, z myślą o niedzieli, w sobotę ugotowała więcej, więc wystarczyło tylko dania odgrzać. Za niedługą chwilę posiłek był zatem gotowy. Nie przenosiłem się z tym wszystkim do jadalni, zjadłem na miejscu w kuchni. Zestaw obiadowy był oczywiście ten sam co wczoraj. Na pierwsze danie krupnik, a na drugie kotlet mielony z ziemniakami i marchewką z groszkiem. Do popicia bardzo dobry kompot ze śliwek.
Po obiedzie umyłem naczynia i talerze i wróciłem do swojego pokoju. Położyłem się na łóżku, bo wciąż bolały mnie plecy.
Leżąc rozmyślałem o dopiero co odbytej mszy świętej, w której uczestniczyłem jako wierny. Właściwie to nie tyle o samej mszy, co o sprawującym ją słudze bożym. Od pierwszej chwili, jak go zobaczyłem, nie wzbudzał mojego zaufania. Ten łysiejący rudzielec o czerwonych policzkach i nosie jak kartofel, przebrany w czarną sutannę, niebieskie dżinsy i czerwone buty, nie mógł być prawdziwym księdzem. Co to za ksiądz, który przeinacza Pismo Święte, bo wielbłąd pomylił mu się z garbatym?! I na tym tle snuje swoją naprędce zmyśloną przypowieść o dwóch garbusach, przypowieść aluzyjną, bo wedle niego jednym z owych ułomnych braci byłem właśnie ja, obciążony ciężkim garbem grzechów, z których ani myślę się wyspowiadać. Bez wątpienia. To ksiądz fałszywy, na usługach u Gubernatora, po prostu Judasz. A jak on się zachowywał w konfesjonale?! Nie jak kapłan z prawdziwego zdarzenia, ale jak jakiś błazen, kuglarz, pajac. Te jego miny i gesty! Dlaczego mu tak zależało i odgrywał tę swoją komedię, by mnie tylko nakłonić do odbycia spowiedzi?! Ano dlatego, że przybył do Sanatorium z określoną misją, u której źródeł nie leżało wcale moje dobro. Przeciwnie. Była nią moja zguba. W trakcie spowiedzi, do której miał nadzieję, że mnie przywiedzie, chciał zajrzeć w moją duszę i przewąchać wszystkie plany, projekty i zamiary, jakie już powziąłem, i jeszcze powezmę odnośnie tego całego Sanatorium oraz generalnie porządków panujących w Guberni. Sam prawdopodobnie zdawał sobie sprawę, że całą tę Strefę Q należałoby obrócić w perzynę, by na jej gruzach stworzyć nową jakość, powołać do życia zdrowy organizm, zbudować państwo prawa. Albowiem w tej chwili Stefa Q była chorym organizmem, sprawiedliwego państwa nędzną namiastką, jakimś szyderstwem, karykaturą. I choć fałszywy ksiądz, podobnie jak wielu obywateli, był świadomy konieczności przebudowy państwa i jego gruntownych reform, sprzedał się Gubernatorowi za judaszowe srebrniki i poszedł na współpracę z ciemiężycielem.
Nie wiem kiedy zmorzył mnie sen, gdy myślałem o tym wszystkim. Gdy się obudziłem, była siedemnasta. Za oknami ciemny listopadowy wieczór, że oko wykol. Podniosłem się z łóżka i poszedłem do łazienki. Kiedy wróciłem, wszedłem pod kołdrę i przeleżałem do kolacji. Leżąc o niczym specjalnym nie myślałem. Trwałem w półśnie.
Było dobrze po godzinie dwudziestej, gdy zszedłem do kuchni, by sobie coś przyrządzić na kolację. Przez dłuższą chwilę otwierałem i zamykałem lodówkę, bo nie mogłem się zdecydować, co bym najchętniej zjadł. W końcu wyjąłem z pojemnika jajko, włożyłem do garnuszka z wodą i położyłem na gazie. Włączyłem też gaz pod czajnikiem. Gdy zagotowała się woda w garnuszku, zgasiłem gaz i wyjąłem jajko. Włożyłem go do specjalnej podstawki, którą wyjąłem z kredensu, bo miałem nadzieję, że to będzie jajko na miękko. No i udało się. Gdy częściowo obrałem jajko ze skorupki, okazało się, że jest takie, jak chciałem. Wcześniej zrobiłem herbatę, ukroiłem kromkę chleba, posmarowałem margaryną i wyjąłem z kredensu pieprz i sól. Kolacja smakowała mi wyśmienicie.
Jak już zrobiłem porządek w kuchni, poszedłem do świetlicy i przez dobrą godzinę przesiedziałem przy stoliku z szachami. Przyszła mi chęć ułożenia paru zadań szachowych. Ale nie zapisałem ich później w brulionie, gdy wróciłem do swojego pokoju na górze. Musiałem oszczędzać zeszyt na ważniejsze zapiski. Tym bardziej że w dużym stopniu był już zapisany. Postanowiłem, że od teraz swoje notatki będę zapisywał szyfrem. Szyfr zaoszczędzi mi miejsca. A ponadto nie będzie zrozumiały dla Siostry Oddziałowej. Od jakiegoś czasu podejrzewałem, że moja opiekunka w nocy zakrada się do pokoju i gdy śpię czyta moje zapiski. Bezkarnie mogła też je studiować, gdy na parę dni trafiłem do gubernialnego szpitala. Miała potem o czym pisać w swoich raportach regularnie składanych Gubernatorowi. Obawiam się, że po ich lekturze jej mocodawca utwierdzał się tylko w swojej już ugruntowanej opinii, że moje leczenie i resocjalizacja przebiegają nader opornie.
Zaszyfrowałem w brulionie kilka epizodów z bieżącego życia w Sanatorium, po czym schowałem zeszyt do szuflady nocnej szafki. Następnie zszedłem do kuchni i zrobiłem sobie herbatę z cytryną. Z pełnym kubkiem wróciłem do pokoju i tutaj wolno piłem. Międzyczasie sięgnąłem do szufladki po termometr i zmierzyłem temperaturę. Na wieczór znowu miałem stan podgorączkowy. Wyjąłem z szuflady dwie ostatnie aspiryny i zażyłem do herbaty. Następnie przebrałem się w nocną piżamę i poszedłem spać.


Wstałem przed dziesiątą. Był poniedziałek, pierwszy dzień grudnia. Najpierw sięgnąłem po termometr i zmierzyłem temperaturę. Była normalna. Rano zwykle nie miałem gorączki. Pokazywała się dopiero na wieczór. Po porannej toalecie, która miała oczywiście miejsce w łazience, wróciłem do pokoju, prze-brałem się w dzienną piżamę, wziąłem kubek po wczorajszej herbacie i zszedłem do kuchni zakrzątnąć się koło śniadania. Zrobiłem sobie jajecznicę z jednego jajka. Zjadłem z kromką chleba i popiłem gorącą herbatą.
Po śniadaniu przez godzinę przechadzałem się po Sanatorium. Spacerowałem korytarzem jednym, a potem drugim, zaglądnąłem do jadalni oraz do świetlicy. W świetlicy pobyłem dłużej. Przy stoliku z szachami medytowałem nad tym, czy jeszcze kiedyś odwiedzi mnie Szatan, żeby rozegrać kolejny mecz. Odpowiedź zdawała się prosta: Przyjdzie. Zapewne będzie się chciał zrewanżować po niedawnej przegranej. A więc niech przychodzi diabelski pomiot! Zobaczymy, czy uda mu się wygrać.
Wróciłem do pokoju na górze, wyjąłem z szuflady brulion i długopis i szyfrowałem myśli, które miały mi się przydać przy późniejszym, szczegółowym spisywaniu historii z mojego pobytu w Sanatorium. Byłem jak w transie, ponieważ nie słyszałem, kiedy przyszła do placówki pani kucharka. Nie słyszałem też jej krzątania się przy gotowaniu obiadu. Usłyszałem dopiero dzwonek wzywający mnie na obiad.
Przerwałem szyfrowanie, odłożyłem zeszyt i długopis i zszedłem do jadalni. Zanim wszedłem i zająłem stolik przy oknach, stanąłem w otwartych drzwiach do kuchni i przywitałem się z panią kucharką.
Po chwili przyjechała ze swoim wózkiem i stanęła koło mnie. Był na nim talerz z zupą pomidorową i drugi z łazankami. No i kubek kompotu. Przenosząc po kolei dania obiadowe na mój stolik, zapytała:
- Jak panu minęła niedziela?
- Całkiem interesująco – odpowiedziałem – byłem na mszy świętej w kaplicy. A potem, przez resztę niedzieli, rozmyślałem o tym.
- Ale nie skorzystał pan z możliwości spowiedzi…
- Nie, nie skorzystałem.
- A czemu? Nasz ksiądz jest taki sympatyczny, tolerancyjny i wyrozumiały…
- Mimo to nie skorzystałem.
- Nie ma obowiązku, to pańska rzecz, chociaż dla chrześcijanina to właściwie obowiązek. Wyspowiadać się przynajmniej raz w miesiącu.
- Ma pani rację. Nie jestem dobrym chrześcijaninem.
- Ależ nie osądzam pana. Tak tylko sobie rozmawiamy.
- Oczywiście. A pani jak spędziła niedzielę?
- Rano w kościele, potem w domu obiad dla całej rodziny, no a po południu obowiązki na targopolu.
- Co to za obowiązki?
- Pan wybaczy, nie zostałam upoważniona przez Gubernatora do udzielania odpowiedzi na podobne pytania.
- Rozumiem.
- Ale proszę jeść, bo panu wystygnie.
- Tak. Dziękuję – powiedziałem i zająłem się posiłkiem.
Po spożyciu odłożyłem talerze i kubek na wózek i wyszedłem z jadalni. W drzwiach kuchni podziękowałem za smaczny obiad i udałem się na górę.
Stanąłem w oknie i patrząc na opustoszały ogród myślałem o tym, jak jestem inwigilowany w całej tej machinie pod nazwą Gubernia vel Strefa Q. Nawet zwykła kucharka wiedziała już o tym, że nie poszedłem wczoraj do spowiedzi. Ale czy rzeczywiście taka zwykła? Wygadała się przecież, że ma jakieś swoje obowiązki na targopolu. Ni mniej, nie więcej, oznacza to tyle, że jest jedną z tamtejszych funkcjonariuszek. Nie wiadomo tylko jak wysokiej rangi i jaki jest zakres jej działalności. Muszę przy niej uważać na każde swoje słowo.
Podobnie zresztą było z fałszywym księdzem nasłanym przez Gubernatora. Był z pewnością wysokiej rangi funkcjonariuszem w Strefie Q i zaufanym swojego pana i protektora. A do Sanatorium przybył w przebraniu sługi bożego.
Kiedy tak analizowałem swoją opłakaną sytuację ubezwłasnowolnionego więźnia sumienia, stanęła w drzwiach pokoju Siostra Oddziałowa. Dopiero co przyszła do Sanatorium. Miała na sobie ciepłą kurtkę w kolorze beżowym i dżinsy. Przez ramię przewieszoną zamszową torebkę. Powiedziała:
- Przyszłam wcześniej, bo chcę wyprowadzić pana na spacer. Proszę się ciepło ubrać, ja zjem tylko obiad i pójdziemy.
- Bardzo chciałbym zażyć spaceru, Siostro, ale wciąż nie czuję się dobrze. Siedzi we mnie to zaziębienie i bolą mnie plecy.
- Naprawdę nie chce pan wyjść?…
- Naprawdę, proszę Siostry…
- Aspiryna panu nie pomogła?
- Pomogła, nie mam gorączki, ale czuję osłabienie. No i te plecy…
- Jutro kupię w aptece jakąś maść. Przy okazji zaopatrzę naszą sanatoryjną apteczkę w inne jeszcze lekarstwa. Mam nadzieję, że Gubernator przeznaczy odpowiednią gotówkę. Wytrzyma pan do jutra?
- Oczywiście.
- No, dobra. Zjem obiad, a potem zobaczymy. Teraz niech się pan położy.
I poszła do swojego gabinetu. Tam się przebrała, ponieważ po chwili wracała już w swoim przepisowym białym fartuchu. Tak ubrana szła na obiad.
Po obiedzie znowu stanęła w drzwiach mojego pokoju. Leżałem na łóżku i dumałem o niebieskich migdałach. Od drzwi zapytała:
- To co? Robimy jakąś kawę? Czy jest pan obłożnie chory?
- Nie, no, kawa dobrze mi zrobi…
- Tym bardziej że pan sam będzie musiał ją sobie zrobić. No i drugą dla Siostry Oddziałowej – mówiąc to uśmiechała się zaczepnie.
- W takim razie wstaję i robię dwie kawy.
- Jak pan zrobi, proszę mnie zawołać do świetlicy.
- Oczywiście. Nie tylko zawołam, ale i zadzwonię.
Poszła do siebie, a ja zszedłem do kuchni, by przygotować dwie kawy. Jak już były gotowe, przeniosłem do świetlicy, po czym wróciłem do kuchni, by zadzwonić na Siostrę Oddziałową. Jak już zadzwoniłem, poszedłem ją zawołać osobiście. Drzwi od gabinetu zostawiła otwarte i gdy się zbliżyłem, siedziała przy biurku i coś pisała. Powiedziałem od drzwi:
- Proszę Siostry, kawa gotowa.
- Dziękuję – odrzekła – słyszałam też dzwonek. Już idę.
Poszedłem przodem, a po chwili ruszyła za mną Siostra Oddziałowa. Gdy usiadła przy stoliku, od razu zapytała o wczorajszy dzień. Użyła podobnych słów, co wcześniej pani kucharka. Powiedziała mianowicie:
- Jak pan spędził niedzielę?
- Wielkiego wyboru nie miałem – odrzekłam na to.
- Ale mam nadzieję, że jakieś zajęcie pan sobie znalazł?
- Tak. Starałem się…
- Przede wszystkim był pan na mszy świętej.
- Tak. Byłem.
- A jak się panu podobał nasz ksiądz?
- Tak sobie…
- Specjalnie rozmowny dziś pan nie jest…
- Czy ja wiem? Może się pomału rozkręcę…
- U spowiedzi pan nie był. Miał pan jakiś powód?
- Zawsze znajdą się powody.
- To bardzo ogólnikowa odpowiedź.
- Taka miała być.
- Że pan nie lubi Gubernatora, jestem w stanie zrozumieć. Ale co pan ma do naszego księdza?
- To nie mój ksiądz.
- Mówię w tym sensie, że sanatoryjny…
- Jak na sanatoryjnego, to ujdzie.
- Co pan przez to rozumie?
- Że Sanatorium to bardzo specyficzna placówka. I odpowiednio do tego ksiądz został wydelegowany do niej przez samego Gubernatora, po uprzednim zasięgnięciu opinii służb specjalnych Strefy Q.
- Twierdzi pan, że sanatoryjny ksiądz współpracuje z służbami specjalnymi?
- Nie tylko z służbami, ale i z samym Gubernatorem.
- Mamy demokrację, może pan mówić, co się panu żywnie podoba…
- No więc mówię…
- Ale takie rzeczy opowiadać o naszym poczciwym księdzu?!
- Może i poczciwy, licho go tam wie. Wielbłąd poczciwinie pomylił się z garbatym, na lewo i prawo rozpowiada, że nie byłem u spowiedzi. Wie o tym nie tylko Siostra, wiedziała też pani kucharka. Resztę możemy sobie dośpiewać. Wiedzą służby specjalne, wie sam Gubernator. Dobrze zrobiłem, że nie poszedłem do spowiedzi, bo dziś by Siostra wiedziała, co mam na sumieniu.
- Księdza obowiązuje tajemnica spowiedzi.
- Tajemnicy można nie dochować.
- Jest pan uprzedzony do naszego księdza. A co z tym wielbłądem i garbatym, o których pan wspomniał?
- Czytała Siostra Pismo Święte?
- Aż tak to nie.
- A do kościoła Siostra chodzi?
- Jestem osobą niewierzącą.
- To szkoda mi czasu na wyjaśnianie.
- Nie lubi pan Gubernatora, teraz do tego doszedł ksiądz, boję się, że mnie pan też znielubi…
- A skąd Siostra wie, że ją lubię?
- Kobieca intuicja…
- To niech tak zostanie… A w ogóle to błąd, że Siostra nie wierzy.
- W co nie wierzę?
- W Boga.
- Dlaczego błąd?
- Bo nic Siostra na tym nie zyskuje, a jedynie traci. Nie wspominając już o rozmijaniu się z prawdą.
- Co tracę?
- Nadzieję.
- Jaką nadzieję?
- Że świat i życie mają sens.
- Może i tracę coś iluzorycznego, ale zyskuję prawdę o świecie. Nagą prawdę.
- Kto pani powiedział, że nihilizm to prawda? To błąd i zwykłe uroszczenie.
- A przekonanie o tym, że świat i życie mają sens, bo istnieje Bóg, to nie uroszczenie? Czym jest taka postawa, że posiadło się ostateczną prawdę?
- Przekonanie, o jakim mówi Siostra i które wedle niej posiada osoba wierząca, to raczej wiara, a nie pewność. Pewność, że posiadło się ostateczną prawdę, manifestuje się zwykle u osoby niewierzącej. Wiara jednocześnie łączy się z wątpieniem. To tylko ateista jest pewny, że nie ma Boga. I trwa niewzruszenie w tym swoim przekonaniu, tej swojej niezachwianej pewności. Tymczasem to jego przekonanie, ta pewność, to również wiara. Nie dowiódł przecież i nigdy nie dowiedzie, że nie ma Boga.
- A może wraz z rozwojem nauki uda się dowieść.
- Nie, nie uda. Nauka wszystkiego nie może. Fundamentalne pytania egzystencjalne są poza jej zasięgiem. Ścisły dowód to domena czystej matematyki. Taka na przykład fizyka, która też należy do nauk ścisłych, już o wiele częściej błądzi w swoich dociekaniach. W samym pojęciu cząstki elementarnej tkwi sprzeczność. Najpierw był to niepodzielny atom, potem okazało się, że zbudowany jest z protonów, neutronów i elektronów. No a jeszcze później, gdy tych tak zwanych cząstek elementarnych namnożyło się bez liku i jest ich w tej chwili grubo ponad trzysta, a końca nie widać, powiało grozą. Od jakiegoś czasu mówi się o jeszcze bardziej podstawowych cząstkach, z których rzekomo składa się materia. Są to tak zwane kwarki.
- Dlaczego w pojęciu cząstki elementarnej tkwi sprzeczność?
- Ponieważ gdyby nawet coś takiego istniało w przyrodzie, to przecież zawsze można powiedzieć, no dobrze, nieważne jak jest mała, cała ta cząstka elementarna, dzielimy ją na połowę. A tę, którą otrzymaliśmy z naszego podziału, znowu na połowę. I tak w nieskończoność.
- Chce pan powiedzieć, że tylko matematyka daje wiedzę w stu procentach pewną?
- Tak. Ale i matematyka ma swoje ograniczenia.
- To znaczy?
- Nie wszystko potrafi dowieść na swoim stosunkowo małym poletku, jeśli wziąć pod uwagę cały świat, czy też wszechświat. Można tu wyodrębnić trzy kategorie zagadnień związanych ze wspomnianą ograniczonością. Do pierwszej należą twierdzenia, które dotąd nie zostały udowodnione (ani obalone), lecz jest to tylko kwestią czasu. Chociaż niektóre z nich opierają się dowodom już dość długo. Na przykład jednym z najstarszych nierozwiązanych problemów z teorii liczb jest hipoteza Goldbacha. Słyszała Siostra coś o tym?
- Nie.
- Jej sformułowanie jest bardzo proste. Hipoteza stwierdza mianowicie, że każda liczba parzysta daje się przedstawić jako suma dwóch liczb pierwszych. Jednak największy nierozwiązany problem matematyczny już nie ma takiego prostego sformułowania i jest dość skomplikowany. To słynna hipoteza Riemanna. Dotyczy wyłącznie liczb pierwszych. Z oczywistych powodów nie będę jej tu dokładniej omawiał.
- Przejdzie pan zatem do drugiej kategorii zagadnień?
- No właśnie.
- I co my tam mamy? – uśmiechnęła się miło.
- Ano mamy twierdzenia, których nie sposób dowieść (czy też obalić) w ramach przyjętego zespołu aksjomatów. Wiemy to od czasów Gödla, kiedy udowodnił swoje fundamentalne twierdzenie o niezupełności. Wynika z niego zaskakujący fakt, że w obszarze każdego systemu matematycznego, opartego na aksjomatach, istnieją twierdzenia, których prawdziwości niepodobna dowieść, jak również wykazać, że są fałszywe.
- Ciekawe. A trzecia kategoria?
- Jest najciekawsza. Wiąże się z nazwiskiem twórcy teorii mnogości, Georgiem Cantorem. Teoria ta stała się niezwykle ważna i płodna dla całej matematyki. Jednak istniał w niej problem, z którym Cantor bezskutecznie zmagał się przez całe życie. To tak zwana hipoteza continuum, dotycząca zbiorów nieskończonych. Cantor raz był pewny, że dowiódł jej prawdziwości, a innym razem przedkładał dowód na to, że jest fałszywa. Nie mógł wiedzieć, że pracuje nad beznadziejnym zadaniem. Dziś wiadomo, że problem hipotezy continuum nie ma rozwiązania w ramach naszej matematyki. Nic dziwnego, że Cantor na zmianę uważał, że hipoteza continuum jest prawdziwa albo że prawdziwa jest jej negacja, bo nie da się tego rozstrzygnąć. Jedno i drugie jest prawdziwe oraz jedno i drugie jest fałszywe. Że tak jest, a więc że hipoteza continuum jest problemem nierozstrzygalnym w ramach matematyki, obowiązującej w naszym świecie, odkryto długo po śmierci Cantora.
- Interesujące.
- W analogii do hipotezy continuum można by powiedzieć, że Bóg jest taką nierozstrzygalną hipotezą w naszym świecie. A więc na gruncie naszej logiki oraz naszych pojęć. Hipotezą jednocześnie prawdziwą oraz fałszywą.
- A w zmartwychwstanie po śmierci pan wierzy?
- Pomińmy już okoliczność, że to dość osobliwa teoria, iż świat powstał sam z siebie. Bez żadnego planu i na skutek czystego przypadku. Co innego jest ważniejsze. Wolter powiedział, że gdyby Boga nie było, należałoby Go wymyślić.
- Jak Siostra to rozumie?
- Że Bóg jest potrzebny ludziom?
- Tak. I że świat bez Boga, co jednocześnie oznacza bez ludzi, którzy w Niego wierzą, byłby jeszcze gorszy. Gorszy pod każdym względem. Byłby dużo większym koszmarem.
- Nie odpowiedział mi pan na pytanie.
- Chrześcijaństwo, głosząc zmartwychwstanie, nie mija się z prawdą, ni-kogo nie oszukuje. Bowiem twierdzi coś, czego nie da się zweryfikować negatywnie. Co najwyżej pozytywnie. Albowiem jeśli istnieje Bóg, to zmartwychwstanie stanie się faktem. I każdy się o tym kiedyś przekona na własnej skórze. Jeśli natomiast nie ma Boga, no to nie będzie zmartwychwstania i nikt nie będzie miał możliwości zgłosić swoich pretensji do przedstawicieli Kościoła, że został oszukany. Ja osobiście wierzę nie tylko dla tych powodów.
- Miło się rozmawiało, ale na mnie pora – uśmiechnęła się i wstała od stolika. Podniosłem się razem z nią. Stojąc powiedziała:
- Muszę jeszcze pojechać do miasta. Zobaczymy się dopiero jutro. A jak pana plecy?
- Mniej więcej tak samo. Dobrze, że nie gorzej.
- Jutro przyjdę z maścią. A teraz żegnam.
- Do zobaczenia, Siostro Oddziałowa.
Poszła do wyjścia, a ja podszedłem do okien i przez dłuższą chwilę stałem i patrzyłem w ciemny i opustoszały ogród. Na niebie ani jednej gwiazdy. Wróciłem do stolika, wziąłem kubki i poszedłem do kuchni, żeby je umyć. Następnie poszedłem na górę do swojego pokoju. Z szuflady nocnej szafki wyjąłem brulion i długopis i usiadłem przy stole, by zaszyfrować przebieg rozmowy z Siostrą Oddziałową, która miała miejsce przed kilkoma chwilami w świetlicy przy kawie. Na stoliku dostrzegłem nagle kartkę, na której było coś napisane i leżały dwie tabletki. Odłożyłem je na bok, wziąłem do ręki kartkę i przeczytałem: „Proszę zażyć to przed snem”.
Sprawa była jasna. Zostawiła je Siostra Oddziałowa bezpośrednio przed swoim wyjściem z Sanatorium. Zanim przystąpiłem do zaszyfrowania przebiegu wspomnianej rozmowy, myślałem o samej Siostrze Oddziałowej. Wydawała się dziewczyną bystrą. I na pewno w jakimś stopniu zrozumiała to, o czym mówiłem na dzisiejszym spotkaniu przy kawie. Być może – dopuszczałem taką ewentualność – powściągnie swoją pychę, zrewiduje ateistyczny światopogląd i wprowadzi do niego jakieś korekty. Nie można też wykluczyć, że złagodzi swój radykalizm, nie będzie już taka pewna swego i zasadnicza i stanie się ateistką wątpiącą. Przynajmniej tyle. Jakiegoś spektakularnego nawrócenia się na chrześcijaństwo nie oczekiwałem.
Po zaszyfrowaniu dość długiej rozmowy sprzed godziny, odłożyłem brulion i długopis, wyszedłem z pokoju i zacząłem spacerować. Możliwości nie było zbyt wiele. Przechadzałem się to jednym korytarzem, to drugim. Chwilami przerywałem spacer i zaglądałem albo do jadalni, albo do świetlicy. Ale nie spodziewałem się tam kogoś zastać, czy też dostrzec jakąś zmianę. Liczyłem się tylko z ewentualnością, że siła nieczysta odezwie się nagle i zaproponuje mecz szachowy. Prędzej czy później Szatan będzie chciał się zrewanżować. Ale niedoczekanie jego.
Kiedy przyszła pora, poszedłem do kuchni i przygotowałem kolację. Rzuciłem na wodę dwie parówki i gdy się zagrzały zjadłem z chlebem i musztardą. Popijałem gorącą herbatą. Po kolacji zrobiłem sobie jeszcze jedną herbatę, tym razem z cytryną. Kubek wziąłem na górę i w pokoju wolno piłem delektując się każdym łykiem herbaty. Wcześniej zażyłem dwie tabletki pozostawione mi przez moją opiekunkę, Siostrę Oddziałową.
Po herbacie przebrałem się w nocną piżamę, odwiedziłem łazienkę i gdy wróciłem poszedłem spać.


Jak zwykle wstałem przed dziesiąta. Rozpoczynał się mój kolejny dzień w Sanatorium. Po porannej toalecie przebrałem się w dzienną piżamę, wziąłem ze stolika kubek po wczorajszej herbacie i zszedłem do kuchni, żeby przygotować sobie jakieś małe śniadanie. Nie czułem się głodny, więc bardziej dla zasady niż z konieczności, zrobiłem kanapkę z żółtym serem i ketchupem i zjadłem do herbaty.
Po śniadaniu poszedłem do świetlicy. Naszła mnie chęć, by coś przeczytać. Zbliżyłem się do regału z książkami i sięgnąłem po tomik z prozą. Prócz otwierającego cały zbiór opowiadania Gubernatora, które mnie kiedyś odrzuciło, były w nim pomieszczone teksty czołowych prozaików ze Strefy Q. Większość z nich miała jednocześnie ambicje poetyckie. Ale jako prozaicy prezentowali się jeszcze gorzej niż poeci. Inaczej mówiąc, prozaikami byli jeszcze marniejszymi niż poetami, a jako poeci nie przedstawiali sobą nic godnego uwagi. W rezultacie, mimo że od dłuższego czasu nie miałem w ręku słowa drukowanego, nie zdołałem przeczytać do końca żadnego z tych słabych tekstów.
Odetchnąłem z ulgą, gdy usłyszałem dzwonek pani kucharki, która wzywała mnie na obiad. Zmierzając na posiłek, od drzwi kuchennych przywitałem panią kucharkę słowami „Dzień dobry”, po czym wszedłem do jadalni i usiadłem przy swoim stoliku. Za chwilę podjechała z wózkiem pani kucharka. Na obiad była zupa jarzynowa i rumsztyk z ziemniakami i zasmażaną kapustą. Do tego kompot śliwkowy. Ogólnie bardzo dobry obiad, czego nie omieszkałem podkreślić, gdy po spożyciu dziękowałem pani kucharce. Widziałem, że sprawiło jej dużą przyjemność i moje podziękowanie i to że obiad mi tak smakował. Uśmiechnęła się i powiedziała:
- Ciekawa jestem, czy nowi pensjonariusze też będą tak zadowoleni z mojej kuchni.
- Jestem przekonany, że będą. A kiedy się ich pani spodziewa?
- To może stać się z dnia na dzień. Sam pan wie, czasy dziś bardzo nerwowe.
- To prawda…
I na tym nasza rozmowa się zakończyła. Stojąc w drzwiach kuchni raz jeszcze podziękowałem, a potem powiedziałem „Do widzenia pani” i poszedłem na górę. W pokoju położyłem się na łóżku i zastanawiałem się, kiedy przyjdzie Siostra Oddziałowa z zapowiedzianą maścią na moje plecy. Nagle usłyszałem na dole głośne otwieranie i zamykanie bramy sanatoryjnej. W pierwszej chwili pomyślałem, że wraca Siostra Oddziałowa. Ale nie. To za wczesna pora. Zresztą, gdyby to była ona, to zmierzając do swojego gabinetu, za moment przeszłaby koło mojego pokoju. A tak się nie stało. Była to więc pani kucharka, która na ten dzień skończyła swoją pracę w Sanatorium i szła do domu.
Nawet nie wiem kiedy zasnąłem. Obudził mnie głos Siostry Oddziałowej. Dopiero przyszła do Sanatorium, bo jeszcze miała na sobie kurtkę. Stając w drzwiach, powiedziała:
- Śpi pan?
- Nie, nie śpię.
- Dobrze się pan czuje?
- Tak...
- A jak plecy?
- Trochę dokuczają.
- Zrobię panu masaż.
- Masaż? Miała Siostra przynieść maść.
- Tak, ale konsultowałam się z Gubernatorem i zalecił masaż.
- Co Gubernator ma do tego? – nie odpowiedziała na moje pytanie. Cel swój jednak osiągnęła, bo po sekundzie dodałem:
- Wspomniała kiedyś Siostra, że serwuje masaż, by zarobić na czesne. Ile by taki zabieg kosztował?
- Nic.
- Jak to nic?
- Potraktowałabym to jako jeden z zabiegów sanatoryjnych, które przysługują pensjonariuszowi.
- Myśli Siostra?...
- Tak. Niech się pan przygotuje i za pół godziny przyjdzie do pokoju terapeutycznego. – I dorzuciła:
- To ten obok pokoju lekarskiego.
Powiedziawszy to poszła korytarzem w stronę swojego gabinetu, a ja wstałem z łóżka, wyjąłem z szafki nocnej szorty i poszedłem do łazienki. Tam się rozebrałem i wziąłem gorący prysznic. Założyłem szorty i piżamę i, nie odkładając na później, zrobiłem przepierkę bielizny, którą wcześniej miałem na sobie. Po czym wróciłem do pokoju. I tutaj na kaloryferze rozwiesiłem mokrą bieliznę. Stanąłem w oknie pokoju i patrzyłem przez chwilę na ciemny ogród. Jak już uznałem, że musiało minąć pół godziny, które mi wyznaczyła Siostra Oddziałowa na przygotowanie się do masażu, wyszedłem z pokoju i skierowałem się do gabinetu terapeutycznego. Drzwi były uchylone, więc zapytałem, czy mam wejść. Siostra Oddziałowa odrzekła: „tak, proszę”. Wszedłem do środka. Od razu powiedziała:
- Proszę się rozebrać. I położyć tutaj – wskazała na łóżko, które przypominało kozetkę. Zdjąłem bluzkę od piżamy, powiesiłem na wieszaku stojącym przy drzwiach i skierowałem się w stronę łóżka. Siostra Oddziałowa powiedziała:
- Spodnie od piżamy też – mówiąc to, podeszła do drzwi, żeby je zamknąć. Zdjąłem spodnie i zostałem w samych szortach. Siostra Oddziałowa powiedziała:
- Proszę się położyć na brzuchu.
Miała na sobie niebieskie dżinsy i biały fartuch. Pod fartuchem nie widać było bluzki. Z tym obrazem w głowie położyłem się na brzuchu. Zaraz potem poczułem, że zaczęła mi nacierać plecy olejkiem. Jednocześnie doznałem lekkiego bólu, który tym razem był przyjemny. Jej ręce pracowały sprawnie i, choć nigdy nikt nie robił mi masażu, to byłem święcie przekonany, że Siostra z Sanatorium robi to znakomicie i jest profesjonalistką. Masowała nie tylko plecy i szyję, ale również nogi i stopy. W pewnej chwili kazała mi się odwrócić. Leżałem teraz na plecach. A masażystka wprawnie nacierała mi tors. Kiedy z rękami schodziła coraz niżej w stronę brzucha, z każdym jej ruchem robiło mi się przyjemniej. Nie miałem pewności, czy to właściwe. Jednak nie przeciwstawiałem się, bo przyjemność płynąca z masażu była silniejsza i mąciła mi umysł. Siostra Oddziałowa osaczyła najbardziej wrażliwe miejsca mojego ciała i jedną ręką masowała teraz uda, a z drugą niebezpiecznie schodziła pod szorty, masując podbrzusze. Czułem narastające pożądanie. Pod szortami zrobiło mi się ciasno. Dostrzegła to masażystka. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu powiedziała:
- Pana żołnierzyk tak się pięknie wyprężył i stanął na baczność. Należy mu się za to nagroda.
- Nie rozumiem?...
- Za chwilę pan zrozumie.
Sięgnęła po czarną przepaskę, leżącą na taborecie obok, i przewiązała mi oczy.
- Co Siostra robi? – zapytałem.
- Niech pan się zamknie – odpowiedziała.
Nie protestowałem, gdy wzięła moje ręce, odchyliła je do tyłu, skuła kajdankami i przywiązała do poręczy łóżka. Moje przyzwolenie brało się stąd, że spodziewałem się nie lada rozkoszy. Zwłaszcza że zdjęła fartuch i okazało się, że nie ma pod nim bluzki, tylko czarny biustonosz. Cierpliwie czekałem na rozkosz, gdy pasami do łóżka przywiązała moje nogi tuż przy stopach. Że coś jest nie tak, zorientowałem się dopiero w momencie, gdy pasem, przytwierdzonym do łóżka, spięła mnie w okolicach brzucha. Ale już było za późno. Na nic się zdało moje szamotanie się i wyzwiska kierowane pod jej adresem. W jednej chwili skronie natarła mi maścią i przytknęła elektrody. Po czym włączyła prąd. Poczułem straszliwy ból i w tym samym momencie straciłem przytomność.


Obudziłem się w szpitalu gubernialnym na Oddziale Intensywnej Terapii. Dopiero na czwarty dzień po tym, jak Siostra Oddziałowa z Sanatorium zaaplikowała mi elektrowstrząsy, udało się lekarzom przywrócić mi świadomość. Wkrótce potem przeniesiono mnie na Oddział Rehabilitacji. W momencie odzyskania świadomości poczułem ból w ustach. To było moje pierwsze doznanie. Dopiero później powiedziano mi, że miałem zszywany język. Jego lewa strona była w połowie przegryziona. Kiedy próbowałem mówić, moje myśli nie układały się w sensowną wypowiedź, lecz bełkot, jakim posługują się dzisiejsi poeci. Odżywiano mnie kroplówką. Resztę, a więc to, jak do tego doszło, dośpiewałem sobie sam. Otóż Siostra Oddziałowa, jako niedouczona przyszła lekarka, prawdopodobnie nie wiedziała, że gdy się stosuje elektrowstrząsy, przed włączeniem prądu należy pacjentowi włożyć ustnik, by nie pogryzł sobie języka. A może w pośpiechu po prostu zapomniała o nim.
Jednak nie tylko na tym polegał błąd Siostry Oddziałowej z Sanatorium. Włączyła za duży prąd, co sprawiło, że o mały włos wysłałaby mnie na drugi świat. Gdy straciłem przytomność, długo nie można mnie było wybudzić ze śpiączki. Ale nie tylko to. Z powodu wysokiego napięcia między elektrodami przeskoczyła iskra i powstały płomień w dużej części spalił moje włosy. Doznałem oparzenia drugiego stopnia i w szpitalu założono mi bandaż. Z obandażowaną głową chodziłem jeszcze prawie przez miesiąc.


Ale ze swoim sprawozdaniem wybiegłem trochę do przodu. Nie wspomniałem jeszcze, że zanim Siostra Oddziałowa wezwała po mnie karetkę pogotowia, gdy na skutek jej ignorancji zostałem porażony prądem, nie chcąc, by cała sytuacja wzbudzała jakieś podejrzenia, już nieprzytomnego ubrała w piżamę. Przypominam, że w trakcie masażu byłem w samych szortach. Tymczasem w szpitalu gubernialnym znalazłem się w swojej żółtej piżamie, która odznaczała się od zielonych piżam, obowiązujących w tej placówce, jak już była o tym mowa w innym miejscu.
Kiedy odwiedziła mnie moja opiekunka (Siostra Oddziałowa z Sanatorium), leżałem już na Oddziale Rehabilitacyjnym. Byłem osłabiony i leżałem w łóżku. Była to sala trzyosobowa. Od razu zapytałem:
- Dlaczego mi to Siostra zrobiła?
- Co zrobiłam?
- Zastosowała elektrowstrząsy. W dodatku tak nieudolnie, że niewiele brakowało, a z przegryzionym językiem i bez włosów na głowie wylądowałbym na drugim świecie.
- Proszę się nie denerwować, potrzebny jest panu spokój. To nie moja wina. Zdarzył się akurat nieprzewidziany skok napięcia w sieci. Nasze elektrownie dostarczają prąd dobrej jakości, jednak tym razem akurat miało miejsce krótkotrwałe zakłócenie. Skok napięcia był tak duży, że pomiędzy elektrodami przeskoczyła iskra. I stąd to porażenie prądem ze wszystkimi konsekwencjami.
- Tere-fere. Jak tu się nie denerwować? Jest Siostra zwykłym partaczem. Każdy głupi mógłby się w ten sposób tłumaczyć ze swojego nieuctwa. A w ogóle co strzeliło Siostrze do głowy, by zastosować elektrowstrząsy? W dodatku uciekając się do podstępu. I odgrywając komedię z całym tym masażem, który miał być zwykłym, a okazał się erotyczny. No, prawie erotyczny. Po co to wszystko?
- Konsultowałam się z Gubernatorem. Nie był zadowolony z postępów leczenia oraz resocjalizacji. Polecił zastosować radykalniejsze środki.
- Rzygać się chce od tego powtarzania w kółko o niedostatecznych postępach itd. A skąd w ogóle Gubernator wie, jak przebiega leczenie i cała ta resocjalizacja? Siostra mu donosi w swoich sprawozdaniach, raportach? Bo inaczej by nie wiedział.
- Nie mam wyjścia. Taka praca.
- No tak. Kiedyś się mówiło: „Jestem niewinny, ja tylko wykonywałem rozkazy.”. A dziś się mówi: „Nie mam wyjścia. Taką mam pracę.”.
- A nie jest tak?
- Jest więc Siostra bezwolną marionetką w rękach Gubernatora? Nie ma Siostra swojego rozumu?
- Mam…
- No więc co? Kto dziś stosuje elektrowstrząsy? Chyba jest to tylko możliwe w tak zacofanym państewku, jakim jawi się Gubernia.
- Bardzo przepraszam, pozwolę sobie na odmienne zdanie w tej kwestii. Gubernator uważa, że nie wszystko, co nowe, jest dobre. Jednocześnie tradycyjne środki oraz konwencjonalne metody leczenia bywają lepsze i skuteczniejsze.
- To rzekomo odmienne zdanie wcale nie jest pani zdaniem, tylko opinią Gubernatora. Błędną i wypraną z empatii opinią zarozumialca, sprawującego rząd dusz. Czy Siostra nie widzi, że cały system jest chory? Chorzy są funkcjonariusze, którzy go sankcjonują i skwapliwie wdrażają w życie chore i niesprawiedliwe prawa. Chorzy są wszyscy poddani, którzy pokornie wypełniają wolę Jego Wysokości Gubernatora…
- Byłam wczoraj na targopolu i widziałam pańskiego konia – zmieniła nagle temat.
- I co?
- Stróż nocny dba o niego, jak o siebie samego. Tak jakoś powiedziane jest w Ewangelii.
- Cieszę się. Dobrze, że z mojego powodu nie cierpi chociaż biedne stworzenie. Chcecie mnie zgnębić, wpędzić do grobu, ale macie przynajmniej litość dla niewinnego konia. Natomiast przykazanie miłości ustanowione przez Jezusa Chrystusa, o którym pisze Ewangelia, brzmi: „Kochaj bliźniego swego, jak siebie samego”. I dotyczy to ludzi. Ale nie mam nic przeciwko, gdyby odnosiło się też do zwierząt. Zaś co do nocnego stróża, dobrze mu patrzyło z oczu i od początku miałem wrażenie, że to solidny i uczciwy człowiek, na którym można polegać. Niech mu Bóg da zdrowie… Jaki mamy dziś dzień?
- Niedzielę. 7 grudnia. Rozmawiałam z lekarzem, który pana prowadzi, powiedział, że terapia przebiega pomyślnie. Jeżeli nie zajdą jakieś nieprzewidziane okoliczności, w najbliższą środę zostanie pan wypisany ze szpitala.
- Cieszę się, że chociaż w tej placówce nie nastręczam kłopotów.
- Jest pan dzisiaj trochę rozdrażniony. W Sanatorium też pan nie sprawiał większych kłopotów. Jak pan wróci, będzie miał towarzystwo. Dziś przybyli nowi pensjonariusze. Młoda kobieta i mężczyzna. – Nie podjąłem tego wątku i zapytałem:
- Czy pod moim opowiadaniem pojawił się jakiś nowy komentarz?
- Nie, żaden… – spojrzała na zegarek.
- Która godzina?
- Dochodzi siedemnasta. Na mnie już czas.
- Oczywiście. Dziękuję za odwiedziny.
- Proszę być dobrej myśli. I do zobaczenia.
- Do zobaczenia, Siostro.
Energicznym krokiem skierowała się do drzwi, a ja zostałem sam ze swoimi myślami. Moje łóżko stało przy oknie. Jeden z pacjentów z sali przeglądał jakąś gazetę, a drugi gdzieś poszedł i nie było go w tym czasie, gdy odwiedziła mnie moja opiekunka z Sanatorium.
Najpierw, leżąc na szpitalnym łóżku, zastanawiałem się przez jakiś czas, czy Siostra Oddziałowa rzeczywiście była wczoraj na targopolu i widziała mojego konia. Wiadomości, z jakimi przyszła, były pomyślne i chciałem wierzyć, że jako te, które dotyczą sprawy leżącej mi na sercu, są zarazem prawdziwe. Z drugiej jednak strony nie mogłem nie brać pod uwagę, że miła dla mojego ucha wieść była tylko na poczekaniu spreparowanym kłamstewkiem. Siostra Oddziałowa, widząc moje wcześniejsze zdenerwowanie, chciała mnie tym kłamstewkiem udobruchać. No i rzeczywiście udało się jej ta sztuczka. Tak czy owak nie miałem też pewności, że to nie była prawda. Wierzyłem więc w to, co mi dawało nadzieję. Jednocześnie nie było powodu, bym zwątpił w uczciwość stróża nocnego z targopola.
Myślałem też o swoim opowiadaniu Nowy porządek i o tym, że nie pojawiły się pod nim nowe komentarze. I najprawdopodobniej już się nie pojawią. Od jego ukazania się na trgopolu Strefy Q upłynęło wystarczająco dużo czasu, by ktoś, kto miał chęć skomentowania, mógł to uczynić. W zasadzie przewidywałem, że tak to będzie wyglądać. Jednocześnie nie tęskniłem za opiniami. Nie od dziś znałem środowisko targopolan, znałem je z wielu różnych tego typu przybytków, i w związku z tym nie spodziewałem się po tych ludziach niczego dobrego. Może tylko miałem jakąś nadzieję, że ten targopolczyk, który czytał moje opowiadanie na raty, i zostawił już dwa krótkie komentarze, tym razem doczytał je do końca i wydał sumaryczną opinię, która nie podważała jego wcześniejszego dobrego zdania o tekście. Nic takiego jednak się nie stało. Miało miejsce głuche milczenie ze strony targopolczyka. Nietrudno zrozumieć, dlaczego tak ostatecznie potoczyły się wypadki. W Strefie Q ów targopolczyk nie cieszył się jakąś specjalną estymą. Oczywiście nie należał też do dworu, skupionego wokół Gubernatorostwa, ani nie pełnił żadnych, choćby najmniejszych, funkcji na targopolu. Jako jeden z „maluczkich” miał jednak swoje, nie do końca ukryte, aspiracje. Chciał z czasem dołączyć do wysokiej rangi funkcjonariuszy i stać się jednym z dworzan. Tymczasem zorientował się, że wydawanie dobrej opinii o tekście autora, który w Strefie Q dał się poznać jako burzyciel zastanego porządku, może mu tylko zaszkodzić w dalszej karierze. Doszedł do słusznego wniosku, że w swoim środowisku, za podobną nieostrożność, czy też niefrasobliwość, zostanie poddany ostracyzmowi. No i biegiem wycofał się ze swoich wcześniejszych, nie do końca przemyślanych gestów i działań.
Myślałem też o Siostrze Oddziałowej, z którą przed dobrą godziną rozmawiałem. W ogólności była osobą dość zagadkową. Weźmy pod uwagę pewien tylko aspekt tej zagadkowości. Z jednej strony dyspozycyjna wobec swojego suwerena i protektora, któremu zawierzyła bez reszty i jego zdanie było dla niej świętością, z drugiej zaś, zdająca się prowadzić na boku swoją własną politykę i eksperymentować na materiale, który się jej nadarzył. Materiałem tym byłem ja, była moja osoba. Kiedyś na początku mojego pobytu w Sanatorium wspomniała o tym, że będzie musiała przeprowadzić badania, bo zainteresowała ją pewna kwestia i chce ustalić, jakie czynniki sprawiają, że raz emanuje z mojej głowy silne promieniowanie, gotowe wypalić jej – jak się wyraziła – dziurę w plecach, innym zaś razem nie czuje w ogóle na sobie tej skumulowanej, psychicznej energii. Wstępnie przyjęła nawet matematyczną formułę, podobną do prawa grawitacji, według której miałaby się zmieniać siła tego promieniowania. Już sam ten fakt wskazywał na jej zacięcie badawcze. Jednocześnie zaznaczyła wtedy, że podejmie się badań na szeroką skalę, jak tylko Gubernator wygospodaruje w budżecie odpowiednie środki na zbożny cel. Na razie nie powróciła do swojego projektu. Pewnie budżet świecił pustkami. Ona natomiast była osobą praktyczną i nie zamierzała pracować za darmo. Tym bardziej że nie była z domu zamożna. Dlaczego gubernialny budżet świecił pustkami? Odpowiedź jest prosta. Należało utrzymać rzeszę funkcjonariuszy, urzędników, pochlebców i sługusów wszelkiej maści. Krótko mówiąc, potężną armię darmozjadów.
Czekając na lepsze czasy, Siostra Oddziałowa pokątnie prowadziła swoje badania, które dotyczyły nieco innego obszaru jej szerokich zainteresowań naukowych. O nich Gubernator mógł nawet nie wiedzieć. Żeby osłabić moją czujność, udawała tylko, że „nie interesują ją psychiczni”, jak się wyraziła przy innej okazji. W rzeczywistości ten podstęp, do którego się uciekła, proponując mi masaż, miał na celu odsłonięcie erotycznej, seksualnej strony mojej natury. To był dla niej obszar nieznany i chciała się tu czegoś dowiedzieć w związku ze mną jako osobą neurotyczną, powiedzmy „czubkiem”. Bo takim okazem dla niej byłem. Jednocześnie za przyzwoleniem Gubernatora, a może i z jego inicjatywy, eksperymentowała, inna rzecz, że zgoła po amatorsku, serwując mi elektrowstrząsy. Wiemy, czym się to skończyło.
W pewnej chwili do drzwi sali podjechała z wózkiem jedna z pań z obsługi kuchennej. Była właśnie pora kolacji. Że się zbliża, słychać było już wcześniej, gdy odbierali posiłek pacjenci z sąsiednich sal. Niosły się korytarzem towarzyszące temu głosy i brzęk naczyń.
Pierwszy odebrał swoją porcję pacjent, którego wcześniej nie było na sali. Zjawił się więc w porę. Po nim podszedł ten, co czytał gazetę, a na koniec ja. Kolacja składała się z dwóch kromek chleba, małej kostki masła i paru plasterków kiełbasy. Do tego herbata.
Pusty wózek pani z obsługi zostawiała w środkowej części korytarza i do niego odnosiło się naczynia po spożyciu każdego posiłku. Zresztą nic się w tej materii nie zmieniło, tak samo się rzeczy miały za poprzedniej mojej bytności w szpitalu gubernialnym. Nic się nie zmieniło się, bo i też nie było potrzeby jakichś zmian w tym względzie.
Czułem się osłabiony i zaraz po kolacji poszedłem spać.


Następnego dnia o godzinie szóstej rano obudził mnie głos dyżurnej pielęgniarki. Szła od sali do sali i głośno krzyczała: „Pobudka. Mierzymy temperaturę”. A więc w tej kwestii też nie zaszły żadne zmiany. Każdy z pacjentów przechowywał w szufladzie nocnej szafki szpitalny termometr, z którego korzystał. Tyko po co, u diabła, to wczesne mierzenie gorączki?! W każdym razie rytuał musiał być dopełniony i pani pielęgniarka po dziesięciu minutach znowu szła od sali do sali i w specjalnym zeszycie notowała temperaturę poszczególnych pacjentów. Sale męskie rozlokowane były na przemian z kobiecymi, więc dotyczyło to oczywiście tak samo pacjentek.
Jeden z pacjentów z mojej sali był po operacji usunięcia nerki. Drugi miał jakieś niedomagania ogólnoustrojowe. Obaj byli w średnim wieku. Prawie nie rozmawialiśmy ze sobą. Nie wiem, jakie mieli zawody i gdzie pracowali. Ten z dolegliwościami ogólnoustrojowymi miał tego dnia lekki stan podgorączkowy. Słyszałem, jak podawał pielęgniarce: 37,2.
Ja w poniedziałek miałem normalną temperaturę. Ale zwykle na wieczór pokazywał mi się stan podgorączkowy. Wieczorem natomiast nie obowiązywał rytuał powszechnego mierzenia temperatury.
Do śniadania przeleżałem w łóżku, ale potem, w ciągu dnia, zacząłem się już więcej ruszać. Wychodziłem z sali, na której leżałem, i odbywałem niekończące się spacery. Długi szpitalny korytarz doskonale się do tego nadawał. Brakowało mu jedynie odpowiednio wysokiego pułapu. Od razu zauważyłem, że podczas mojej nieobecności w szpitalu gubernialnym, sufit korytarza powrócił do swojej pierwotnej wysokości. Zadziałało podstawowe prawo przyrody, prawo rosnącej entropii. W rezultacie sufit znów był stanowczo za niski. Ale po niedawnym porażeniu prądem byłem zbyt słaby, żeby się z nim mocować i podnieść go trochę wyżej. Zresztą mój pobyt w szpitalu gubernialnym i tak już dobiegał końca. Według słów Siostry Oddziałowej (z Sanatorium) miałem zostać wypisany ze szpitala w najbliższą środę. Zostały mi więc niecałe dwa dni. Operacja podnoszenia sufitu, okupiona znaczną utratą energii, nie bardzo by mi się kalkulowała.
Na obiad była zupa ogórkowa i na drugie danie ziemniaki z jajkiem sadzonym. Na deser kisiel. Po obiedzie na przemian to spacerowałem, to znowu kładłem się na łóżku, żeby trochę odpocząć. W trakcie spacerów zauważyłem, że przez ten czas, gdy po przedawkowaniu leków, już podleczony, powróciłem do Sanatorium, do chwili, gdy ponownie znalazłem się w szpitalu, ale już z innej przyczyny, prawie całkowicie wymienili się pacjenci z oddziału i przyszli nowi. Wśród nich było paru z dawniejszego sortu, którzy nadal przechodzili rehabilitację. Dokładnie odwrotnie było z personelem medycznym, jak również z paniami z obsługi. Skład był prawie taki sam, pomijając jakieś małe wyjątki.
Podobnie jak wcześniej, moja żółta piżama odróżniała mnie od reszty pacjentów, którzy ubrani byli w piżamy w kolorze zielonym. Tym samym wzbudzałem pewne zainteresowanie swoją odmiennością. Podejrzewano, że jestem pacjentem szczególnym, na specjalnych prawach, i próbowano dociec, na czym polegała ta moja inność i odrębne prawa, które mi rzekomo przysługiwały. Ze swej strony nie ułatwiałem ziomkom tego zadania, wręcz przeciwnie, starałem się o to, by nie poznali rzeczywistych mechanizmów i prawdziwych przyczyn. Niech się więc głowią – myślałem sobie – dlaczego w momencie przyjęcia do szpitala nie przebrano mnie w przepisową zieloną piżamę. Ażeby dopełnić obraz pewnej tajemnicy, podobnie jak to miało miejsce podczas mojego poprzedniego pobytu w szpitalu gubernialnym, sporządziłem sobie z gazety chińską czapkę w szpic i w niej paradowałem po oddziale. Miało to również tę zaletę, że w dużym stopniu zakrywało moją obandażowaną głowę, co w ogólności poprawiało estetykę nadszarpniętego wyglądu. Podobnie jak to miało miejsce poprzednim razem, materiał potrzebny na zrobienie czapki, a więc starą gazetę, odkupiłem od jednego z pacjentów za dwie kromki chleba posmarowane masłem. Wydaje mi się, że to był ten sam pacjent, co za pierwszej mojej bytności w szpitalu. Jedną kromkę otrzymał ode mnie podczas śniadania, a drugą w czasie kolacji. Nie było większego problemu, bo zarówno do śniadania, jak i do kolacji podawano po dwie kromki na łebka. Chińska czapka z gazety na mojej głowie, podczas gdy twarz okoloną miałem prawie tygodniowym zarostem, prezentowała się znakomicie i wzbudzała powszechne zainteresowanie, co widoczne było po spojrzeniach tak pacjentów, jak i personelu szpitalnego.
W pewnej chwili, w trakcie swojego długiego spaceru po korytarzu na oddziale, poczułem, że znowu bolą mnie plecy. A więc ból się odezwał po paru dniach. Wróciłem na salę i do kolacji przeleżałem na łóżku, nie wchodząc pod kołdrę. Na kolację była pasta rybna, dwie kromki chleba i herbata. Wkrótce po kolacji poszedłem spać. To wczesne budzenie w szpitalu na okoliczność mierzenia temperatury sprawiało, że ciągle czułem się niewyspany. No a ponadto byłem wciąż słaby.


Wtorek rozpoczął się tak samo, jak dzień poprzedni, po czym przebiegł zwyczajnie i bez jakichś nowości. Można powiedzieć, że miała miejsce szpitalna sztampa, która już mnie zaczynała trochę nudzić. I nie mogłem się doczekać, kiedy powrócę do Sanatorium na dalszą kurację. W Sanatorium dużo prędzej umiałem sobie znaleźć jakieś zajęcie, a ponadto mieszkałem w pokoju jednoosobowym. Pod tym względem miałem więc warunki komfortowe. Gdy przed południem ordynator, któremu towarzyszyła świta lekarzy, robił obchód po oddziale, to kiedy przyszła moja kolej i zaczął studiować historię choroby, a potem z uwagą mi się przyglądać, obleciał mnie strach, czy nie zmieni swojego wcześniejszego zdania, wypowiedzianego do Siostry Oddziałowej (z Sanatorium), i nie powie, że będę musiał przez jakiś jeszcze czas zostać w szpitalu, bo wyniki nie są najlepsze. Na szczęście tak się nie stało. Wręcz przeciwnie, orzekł, że mój stan zdrowia jest już na tyle dobry, że nazajutrz opuszczę placówkę. I zostanę przewieziony do Sanatorium. Opieka sanatoryjna wpłynie korzystnie zwłaszcza na stan moich nerwów. Nie dałem po sobie poznać, jak bardzo ucieszyła mnie ta wiadomość.
Noc z wtorku na środę przepałem wyjątkowo źle. Męczyły mnie koszmary. To pewnie stąd, że nie mogłem się doczekać powrotu do Sanatorium i nerwy nie dawały mi spokoju. W rezultacie zapomniałem o wszystkich innych kłopotach i nie czułem już pleców. Budząc się w ciągu nocy kilka razy, jakoś dotrwałem do rana. A kiedy nad ranem mocniej zasnąłem, punkt szósta obudził mnie głos dyżurnej pielęgniarki, która o tej godzinie robiła właśnie pobudkę na od-dziale i przypominała pacjentom o zmierzeniu temperatury. Bałem się, że z powodu niewyspania temperatura skoczy mi do góry, przez co zostanę zatrzymany w szpitalu. Ale na szczęście miałem normalną.
Drzemiąc, przeleżałem do śniadania. Nie było potrzeby, żeby od razu wstawać. Na śniadanie zaserwowano biały ser, szczyptę masła i dwie kromki chleba. Do popicia herbatę.
Po śniadaniu pielęgniarka zrobiła mi opatrunek i założyła nowy bandaż. Jednocześnie ustąpiło napięcie, które mi towarzyszyło od wczorajszego wieczoru. Poczułem lekkość na duszy. Czas już się nie dłużył. Ani się obejrzałem, gdy stanęła przy mnie Siostra Oddziałowa. Było parę minut przed jedenastą. Akurat stałem na korytarzu przy ścianie okiennej, w pobliżu sali, na której leżałem, i patrzyłem na wewnętrzny dziedziniec, na którym zresztą w tym momencie nic się nie działo. Odwróciłem głowę, gdy moja przewodniczka powiedziała „Dzień dobry” . Po czym poleciła mi iść za sobą. Weszliśmy do gabinetu ordynatora, który był jednocześnie moim lekarzem prowadzącym. Czekał na nas. Był sympatycznym starszym panem. Na biurku miał przygotowane wszystkie dokumenty, które podpisywała za mnie Siostra Oddziałowa. Znaczyło to, że nic się nie zmieniło w tym względzie i nadal miałem status osoby ubezwłasnowolnionej. Kiedy opuszczaliśmy gabinet życzył mi dużo zdrowia i sił w przezwyciężaniu kłopotów, które niesie życie.
Na parter zjechaliśmy windą. Przed bramą szpitala czekał na mnie policyjny radiowóz. Reszta potoczyła się według znanych i sprawdzonych procedur. Podeszli do mnie dwaj uzbrojeni po zęby i zamaskowani funkcjonariusze w czarnych drelichach. Założyli mi na ręce kajdanki, na oczy czarną opaskę, i wprowadzili do radiowozu. W radiowozie zajęli miejsce, jeden po mojej prawicy, drugi po lewicy. No i samochód ruszył. Siostra Oddziałowa jechała w szoferce obok kierowcy.
Po jakichś czterdziestu pięciu minutach dojechaliśmy na miejsce. Wydawało mi się, że tym razem jechaliśmy dłużej, być może jakąś inną drogą, ale dlaczego? Nie wiem. Już na miejscu, to znaczy w budynku sanatoryjnym, a dokładnie na korytarzu przed wejściem do mojego pokoju zdjęto mi kajdanki i opaskę z oczu. Po czym dwaj funkcjonariusze, z głośnym trzaskiem zwieranych obcasów, zasalutowali Siostrze Oddziałowej, zbiegli po schodach do wyjścia i opuścili Sanatorium. W ślad za nimi poszła Siostra Oddziałowa, żeby zamknąć na klucz bramę. Po czym powróciła i stanęła w drzwiach mojego pokoju. Powiedziała:
- No i jest pan znowu w swoim królestwie. Proszę więc czuć się jak u siebie, zrelaksować się i odpocząć. Niedługo będzie obiad.
Słowami z pierwszej części swojej wypowiedzi, w których pobrzmiewała dobrze skalkulowana ironia, Siostra Oddziałowa odebrała mi całą radość z powrotu. Jej słowa dotknęły mnie do tego stopnia, że nie byłem w stanie znaleźć na poczekaniu krótkiej i ciętej riposty. W rezultacie moja przewodniczka tryumfowała.
Niedługo potem Siostra Oddziałowa znikła i nie było jej już tego dnia w Sanatorium. Ja zająłem się swoimi sprawami. Najpierw sprawdziłem, czy wszystko jest na swoim miejscu, tak jak było, zanim trafiłem do szpitala. Mój czarny kapelusz spoczywał na szafce. Otworzyłem więc szufladę nocnej szafki. Wyjąłem brulion i przekartkowałem go. Nie zauważyłem w nim jakiś zmian, ale też nie sposób było jednoznacznie stwierdzić, że nikt nie zaglądał do niego i nie usiłował zgłębić, jakie zawiera treści. Zwłaszcza że coś mi mówiło, że ktoś go jednak brał do rąk i kartka po kartce fotografował. A teraz najznakomitsi hakerzy Gubernatora głowią się, by złamać szyfr.
Pieniądze schowane w szufladzie też były. Reszta z tych zakupów, które mi kiedyś zrobiła Siostra Oddziałowa (brulion, dwa długopisy i paczka kawy), a ponadto całe pięćdziesiąt złotych. Wspomniana reszta opiewała na dwadzieścia parę złotych. Znajdował się też w szufladzie termometr. Niżej w szafce były złożone piżamy. Ucieszyłem się nie widząc żadnych braków w pozostawionych bez opieki rzeczach.
Uspokojony sięgnąłem po czystą bieliznę na kaloryferze i poszedłem do łazienki. Rozebrałem się i wziąłem gorący prysznic. Założyłem świeże majtki i podkoszulek, a szorty wyprałem. Następnie ogoliłem się po tygodniowej przerwie. Po wykonaniu wszystkich tych czynności ubrałem się w piżamę, wróciłem do pokoju i mokre szorty rozwiesiłem na kaloryferze.
Mając tamte prace już za sobą, stanąłem w oknie i patrzyłem na ogród. Tutaj też nic się nie zmieniło. Ta sama cisza i absolutny bezruch. Ale nie oczekiwałem zmian. Było mi z tym dobrze. Wartość, jaką niósł ze sobą niezmienny stan rzeczy, doceniałem bardziej niż kiedykolwiek. Nagle usłyszałem radosny i znajomy dźwięk dzwonka. Pani kucharka wzywała na obiad.
Kiedy zszedłem na dół, jak zwykle stanąłem najpierw w otwartych drzwiach kuchni, by powiedzieć „Dzień dobry”. Pani kucharka uśmiechnęła się i zapytała, czy już jestem zdrowy. Odpowiedziałem, że tak. Powiedziała:
- Bogu dzięki. – I dorzuciła:
- Od dziś będzie pan miał towarzystwo.
- Właśnie słyszałem od Siostry Oddziałowej.
- Wiem, że nie pierwsza ogłaszam panu tę nowinę. Ale też chciałam się z panem nią podzielić. W towarzystwie zawsze będzie panu raźniej.
- Pewnie tak…
- No właśnie.
Powiedziałem „Dziękuję” i swoje kroki skierowałem do jadalni. Już z daleka dał się słyszeć dialog, jaki prowadzili między sobą nowo przybyli pensjonariusze. Mały fragment, który dotarł do moich uszu, wyglądał tak:
- Palant.
- Palcówka.
- Pedał.
- Lesba.
Wchodząc na salę powiedziałem „Dzień dobry”. Nowo przybyli natychmiast przerwali prowadzony dialog i niemal jednogłośnie odpowiedzieli na moje pozdrowienie. Skierowałem się do mojego stolika przy oknie. Młoda kobieta wcześniej też zajęła miejsce przy stoliku blisko okien, tym niemniej mój stolik był wolny. Prawdopodobnie pani kucharka zarezerwowała go dla mnie. Mężczyzna siedział przy jednym ze stolików bliżej drzwi. Nie można wykluczyć, że chodziło mu o to, by mieć miejsce jak najdalej od swojej antagonistki.
Po prowadzonym jeszcze przed momentem dialogu, nietrudno było się domyślić, że oboje są mocno skonfliktowani. Jak się zresztą później dowiedziałem od tej młodej kobiety, z którą zacząłem trochę rozmawiać, to ten właśnie konflikt, który wybuchł między nimi jakiś czas temu, sprawił, że skierowano ich do Sanatorium na podleczenie nerwów. Skierowano – to tylko tak się mówi. Podjechała policja gubernialna na targopole w Strefie Q, gdzie akurat się awanturowali, zgarnęła ich do radiowozu i siłą odstawiła do Sanatorium.
Młoda kobieta w poprzednim swoim życiu jawiła się jako królowa Babilonu. Nie była jednak bez skazy i za popełnione winy, w kolejnym wcieleniu została zdegradowana do roli zwykłej śmiertelniczki. Po dawnej chwale zostało jej tylko imię dumnej królowej. Ale i też uroda. Była bowiem prawdziwą pięknością. Zielone oczy, zgrabna wysmukła figura i długie falujące włosy w kolorze orzecha z pewnością olśniewały każdego, kto na nią spojrzał. Nazwijmy ją Księżniczką. Oczywiście żółta piżama, którą zgodnie z Regulaminem tego przybytku musiała przywdziać, sporo odejmowała z blasku Jej minionej chwały. Mężczyźnie, mniej więcej w jej wieku, przypadła w udziale rola notorycznego Wojownika. I tak go też będziemy nazywać. Podobnie jego żółta piżama w dużym stopniu odzierała go z godności nieustraszonego Woja. No ale wszystko to było przemyślnie wkalkulowane i włączone w przepisy, które ustalał i sporządzał sam Gubernator. Nawiasem mówiąc, już nie pamiętam przy jakiej rozmowie ze mną, Siostra Oddziałowa napomknęła, że Suweren nosi się z zamiarem przekształcenia Sanatorium w Klinikę Psychiatryczną z prawdziwego zdarzenia. Miałoby to nastąpić jeszcze w tym roku. W związku z tym ona, Siostra Oddziałowa, nie myśli już ani o transplantologii, jak myślała kiedyś, ani też o medycynie kosmicznej, co rozważała trochę później, ale zamierza teraz robić specjalizację z psychiatrii. Doszła do wniosku, że właśnie psychiatria ma największą przyszłość. I pracy na tym odcinku nigdy nie zabraknie, bo czasy coraz trudniejsze i jednocześnie bardziej nerwowe.
Po chwili, jak już się usadowiłem przy swoim stoliku, ze swoim wózkiem wjechała na salę pani kucharka. Najpierw podjechała z obiadem do stolika, przy którym siedziała Księżniczka, potem do mojego, i na końcu do stolika, gdzie siedział Wojownik z groźną miną.
Na obiad tego dnia była zupa jarzynowa i na drugie kotlet mielony z ziemniakami i zasmażaną kapustą. Do popicia kompot z czereśni.
Nowo przybyli sprzed paru dni znali już wszystkie zwyczaje obowiązują-ce w jadalni, więc po spożyciu obiadu przenieśli swoje talerze i sztućce na dwupoziomowy wózek stojący tymczasem w kącie sali, po który miała przyjść za chwilę pani kucharka.
Również mój pierwszy obiad, spożywany w Sanatorium po powrocie ze szpitala, choć przy oddzielnych stolikach, to w jakimś sensie w towarzystwie osób trzecich, dobiegł końca.
Po obiedzie poszedłem się położyć do swojego pokoju. Sąsiedni pokój, który do tej pory stał pusty, zajmowała teraz Księżniczka. A następny z kolei, też do niedawna pusty, należał od trzech dni do Wojownika. Jak tylko się położyłem (w piżamie na łóżku, nie wchodząc pod kołdrę) momentalnie zasnąłem. Po szpitalu czułem się nie tylko osłabiony, ale i niewyspany.
Przespałem dobre dwie godziny. Kiedy swoje kroki skierowałem do świetlicy, by się zorientować w sytuacji, co dzieje się w Sanatorium, już z daleka usłyszałem, że skonfliktowana para się kłóci. Ona oglądała telewizję, akurat szedł jakiś serial, a on chciał coś przeczytać z tomików zgromadzonych w sanatoryjnej biblioteczce. Ale głośno nastawiony telewizor przeszkadzał mu w lekturze. Kazał jej przyciszyć, natomiast ona nie zamierzała tego zrobić i po-wiedziała, że jak mu przeszkadza, niech idzie do swojego pokoju. On oczywiście się uparł, że chce czytać tutaj, bo tutaj mu się podoba. Ich dalszy dialog był mocno niecenzuralny, więc nie będziemy go tu przytaczać.
Podszedłem do regału, ściągnąłem z półki szachy, wysypałem je obok szachownicy i brałem do palców to jedną figurę, to drugą. Szukając dla nich odpowiedniego miejsca na szachownicy, z namysłem stawiałem którąś i, albo zostawała już na swoim miejscu, albo po chwili zdejmowałem ją i kładłem inną. W ten sposób układałem zadanie szachowe. Zanim serial w telewizji się skończył, przerwałem swoją zabawę i wyszedłem ze świetlicy. Wróciłem do swojego pokoju. Tych dwoje zostało na sali. Najwyraźniej mężczyzna pogodził się z faktem, że telewizor grał dość głośno.
Kiedy jednak za jakąś godzinę powtórnie zajrzałem do świetlicy, usłyszałem poirytowany głos Wojownika:
- Głucha jesteś, parówo?! Przycisz ten francowaty telewizor!
- Nie jestem głucha, pederasto. Mam słuch absolutny.
Dialog toczyłby się pewnie dalej, ale moje ponowne wejście do sali telewizyjnej sprawiło, że został na chwilę przerwany. Właściwie to nie wiem, dlaczego czuli przede mną respekt.
Pokręciłem się chwilę po świetlicy i, nie znajdując idei, która by mi przyświecała, znowu wróciłem do swojego pokoju na górze. Zastanawiałem się, jak to jest, że kiedy w Sanatorium przebywałem sam, bo nie było jeszcze innych pensjonariuszy, nie miałem problemu ze znalezieniem sobie zajęcia i czas mi się nie dłużył. A teraz „mam towarzystwo”, jak powiedziała pani kucharka, i jestem jeszcze bardziej samotny i nie wiem, co ze sobą zrobić.
Z braku pomysłu zszedłem na dół, ale nie ponownie do świetlicy, tylko do kuchni. Akurat była pora, by zjeść kolację. Otworzyłem lodówkę, zobaczyłem, że są parówki, wziąłem dwie i wrzuciłem do garnka z wodą, pod którą zapaliłem gaz. Włączyłem też gaz pod czajnikiem. No i za niedługą chwilę kolacja gotowa. Zjadłem parówki z chlebem i musztardą.
Po spożyciu ostatniego w tym dniu posiłku, umyłem garnek i kubek po herbacie i pozmywałem talerzyki.
Poszedłem na górę, przebrałem się w nocną piżamę, odwiedziłem łazienkę, i gdy wróciłem do pokoju, poszedłem spać.


Wstałem koło dziewiątej rano. Oczywiście najpierw łazienka i poranna toaleta, a następnie zszedłem na dół, żeby zrobić sobie małe śniadanie. Ugotowałem jajko na twardo i przyprawione solą i pieprzem zjadłem z kromką chleba. Popiłem gorącą herbatą.
Kiedy kilka chwil później zajrzałem do świetlicy, rozgrywała się podobna scenka, jak wczoraj. Różnica tylko taka, że tym razem Księżniczka zamierzała coś poczytać, a Wojownik znalazł doskonały moment, by jej uprzykrzyć lekturę. Umyślił sobie w tym czasie oglądać telewizję. Teraz ona mówiła:
- Przycisz to, bucu, głuchy jesteś?!
- Zdaje się, że masz omamy słuchowe, chora dupo.
- Chyba ci na mózg padło, alfonsie. I nerwy odmawiają ci posłuszeństwa.
- To raczej ty, lesbo, źle znosisz klimakterium i powinnaś się leczyć.
Podszedłem do regału, zdjąłem z półki pudełko z szachami, usiadłem przy stoliku i ustawiłem bierki do rozegrania partii. Czekałem przez dobre piętnaście, dwadzieścia minut, mając nadzieję, że albo Wojownik, albo Księżniczka podejdą do mojego stolika i zechcą się ze mną zmierzyć. Ale nikt nie podszedł. Wstałem od stolika i poszedłem na górę do siebie.
Wyjąłem z szuflady nocnej szafki brulion i długopis i, żeby mi nie umknęły, szyfrowałem pewne fakty i zdarzenia zaobserwowane w czasie mojego pobytu w Sanatorium.
W pewnej chwili usłyszałem dźwięk dzwonka. Pani kucharka wzywała pensjonariuszy na obiad.
Kiedy zszedłem na dół, zajadli wrogowie już zajmowali swoje stoliki w jadalni i czekali na posiłek. Czekanie umilali sobie niewybrednymi epitetami. Usłyszałem ich już z daleka, jak wiedli swój dialog, który zdawał się nie mieć początku, ani końca. A oto wyimek z tego dialogu:
- Gdybym się znalazł na bezludnej wyspie, wolałbym się pieprzyć z małpą, niż z tobą.
- A ty jeszcze możesz się pieprzyć, impotencie?
- Mogę, stara dupo. Tylko nie z lesbami.
- Wolisz chłopców, pederasto?
- Wolę grzechotnika, niż starą raszplę.
Kiedy siadałem na swoim miejscu, ich rozmowa nagle została przerwana. Na czas sjesty nastąpiło zawieszenie broni. Zaraz za mną zjawiła się pani kucharka, przywożąc obiad na swoim podręcznym wózku. Na pierwsze danie była zupa fasolowa, a na drugie łazanki. Do tego kompot czereśniowy.
W czasie spożywania obiadu zastanawiałem się, od czego tak naprawdę rozpoczął się konflikt pomiędzy Księżniczką i Wojownikiem. Inaczej mówiąc, kto był tym pierwszym, który go zainicjował. Czyli z której strony przyszedł niespodziewany atak. Jak bardzo jest to ważne, kto rozpoczął wojnę, najlepiej wiedzą wszystkie dzieci. I zawsze, gdy ktoś z dorosłych wkracza, by przerwać ich potyczkę i sprawiedliwie wskazać winnego, nie czekając sami pokazują palcem na swojego wroga i mówią: „To on pierwszy zaczął”. Inna rzecz, że ten wskazywany pokazuje z kolei na tego drugiego. Jeden z nich jest zwykle nie tylko perfidnym kłamcą, ale i szują, który zaczepił bez zdania racji, w jakiś sposób sprowokował, a teraz się tego zapiera. Chyba że początki zaistniałego konfliktu są tak odległe w czasie, że tylko samemu Bogu wiadomo, jak było naprawdę.
Myślałem o tym, że ja też jestem przewrażliwiony na punkcie: „Kto pierwszy zaczął”. I nie mam litości dla perfidnego drania. Może to być zarówno mężczyzna, jak i kobieta. Niejednokrotnie miałem sytuację, że gdyby zaistniały sprzyjające okoliczności do wymierzenia sprawiedliwości, to zamordowałbym takiego podleca bez zmrużenia oka.
W przypadku Księżniczki i Wojownika oczywiście nie dysponowałem niezbędnymi danymi, by mieć wgląd i prawidłowo rozsądzić, kto z nich był tym pierwszym, który obraził, napadł, sprofanował i jego czyn zasługuje na bezwzględne potępienie.
Po obiedzie poszedłem na górę. Położyłem się na łóżku, by się trochę zrelaksować. Leżąc myślałem o tym i owym. Jednak o niczym szczególnym. Nie wiem kiedy zasnąłem i spałem do momentu, gdy w drzwiach pokoju stanęła Siostra Oddziałowa i powiedziała:
- Śpi pan?
- Nie, nie śpię – odrzekłem.
- Proszę się przygotować, ja tylko zjem obiad i całą gromadką pójdziemy na spacer.
- „Pójdziemy”? A nie „wyprowadzi” nas Siostra Oddziałowa?
- Niech pan nie będzie taki drobiazgowy. I nie czepia się słów. Proszę założyć trzy piżamy, bo jest dziś dość zimno. I żeby się pan później nie skarżył i nie marudził, że go bolą plecy.
- Tak jest, Siostro, ubiorę się ciepło i potem nie będę się skarżył…
Po mniej więcej półgodzinie Siostra Oddziałowa powtórnie stanęła w drzwiach mojego pokoju i powiedziała, że przed spacerem będzie mała odprawa i żebym zaraz zszedł do świetlicy. Kiedy to zakomunikowała, miałem już na sobie trzy piżamy i trzy pary skarpetek. Moją obandażowaną głowę zwieńczał czarny kapelusz i byłem gotów do wyjścia. Stałem właśnie w oknie, bezmyślnie patrzyłem na ogród i czekałem na sygnał do pójścia na spacer. Tymczasem okazało się, że wpierw należało pójść do świetlicy na odprawę. A więc coś nowego. Kiedy wszedłem do świetlicy, było tam już dwoje pensjonariuszy, była też i Siostra Oddziałowa. Zajęła eksponowane miejsce na przedzie, tuż przed telewizorem, który miała z tyłu za sobą. Przez to patrzyło się na nią jak na postać z ekranu. Ja zająłem swoje zwykłe miejsce przy regale z książkami. Widziałem ją więc z ukosa. Siostra Oddziałowa zabrała głos i powiedziała: „To jest nasze pierwsze zebranie, proszę uważnie słuchać i wziąć sobie do serca. Najpierw chcę wam zakomunikować, że w najbliższą sobotę przybędą do Sanatorium czołowi poeci ze strefy Q oraz z paru zaprzyjaźnionych ośrodków. Przybędą z cyklem wykładów na temat poezji. Wasz straszy kolega – mówiąc to spojrzała najpierw na niedawno przybyłych pensjonariuszy, potem na mnie, i raz jeszcze na nowo przybyłych – wie, bo już go wcześniej informowałam, skąd wziął się pomysł Gubernatora, by odbyły się te wykłady. Krótko powiem tylko tyle, że po tym, jak wasz starszy kolega, siedzący wśród nas, napisał opowiadanie zatytułowane Nowy porządek, w którym pałając nienawiścią do poetów i niesłusznie ich atakując zagalopował się tak dalece, że nie ustrzegł się wielu kardynalnych błędów tyczach tak samej poezji, jak i jej warsztatu, rzeczony Gubernator postanowił dać zdecydowany odpór owym nagannym herezjom. Zaprosił więc wspomnianych najznamienitszych poetów, by oświecili podżegacza w przedmiocie sztuki poetyckiej. I tym sposobem Gubernator darmowo zorganizował cykl wykładów, za które świetni poeci pobierają wysokie honoraria. Oczywiście w dzisiejszych kapitalistycznych stosunkach nic nie jest za darmo i jeśli nawet, dzięki wspaniałomyślności Gubernatora takim się ten cykl okaże, zarówno dla was, jak i waszego starszego kolegi, to dlatego, że Gubernator ze swoich prywatnych funduszy wyłożył pieniądze na całe przedsięwzięcie.
Wykłady dla waszego starszego kolegi będą obowiązkowe. Dla was natomiast nie. Ale ufam i jestem o tym głęboko przekonana, że zechcecie skorzystać z tej jedynej w swoim rodzaju okazji i przybędziecie w najbliższą sobotę o godzinie 16-tej do świetlicy. Czy są jakieś pytania?” – zakończyła swoją dość długą kwestię Siostra Oddziałowa.
- Kto dokładnie będzie pośród owych luminarzy? – wstałem z miejsca i zapytałem.
- Sam pan zobaczy.
- No ale i tak nie będę wiedział, kto jest kto.
- Przedstawią się – ucięła moje dociekania Siostra Oddziałowa. – Czy jeszcze ktoś ma jakieś pytanie? – rozejrzała się po sali i odczekała chwilę. Po czym dodała:
„Skoro nie, to omówię krótko Regulamin odnośnie spaceru, gdy uczestniczy w nim więcej niż dwoje pensjonariuszy. Taka sytuacja po raz pierwszy będzie miała miejsce właśnie dzisiaj. Otóż w tym przypadku Regulamin stanowi, że odstęp pomiędzy kolejnymi osobami, biorącymi udział w spacerze, wynosi nie pięć, lecz trzy kroki. Przez „krok” rozumie się „długość kroku” osoby średniego wzrostu. Stąd też osoby niższe wydłużają nieco swój krok w czasie marszu, zaś osoby o wzroście wyższym niż średni, nieco go skracają. Zmniejszenie odstępu pomiędzy pensjonariuszami z pięciu do trzech kroków wiąże się z tym, że zadbano o to, by nie rozciągać zanadto spacerowego szeregu, bowiem źle by to wpływało na kontakt wzrokowy między poszczególnymi pensjonariuszami a Siostrą Przewodniczką, którą każdy z nich ma obowiązek naśladować podczas spaceru. A nie dałoby się tego spełnić, czy też byłoby to mocno utrudnione w sytuacji znacznie większej gromadki pensjonariuszy, jaką państwo stanowicie obecnie.
I druga ważna kwestia. Przy liczbie pensjonariuszy, większej niż dwie osoby, obowiązuje odwrócona, że tak powiem, hierarchia wzrostu. Nie dotyczy to oczywiście Siostry Przewodniczki, która zawsze podążą na przedzie i pokazuje drogę. Natomiast pensjonariusze ustawieni są w kolejności od najmniejszego do największego. W konsekwencji za mną podążać będzie za chwilę pani – spojrzała w stronę Księżniczki – następnie pan (spojrzała na Wojownika), a jako ostatni zamykać będzie cały pochód wasz starszy kolega.”. Tym razem spojrzała w moją stronę. Po czym dodała:
„Przypominam, że na spacerze obwiązuje bezwzględny zakaz wszelkich rozmów. To wszystko. A teraz wyprowadzam państwa na spacer. Przyda się to zwłaszcza panu” – spojrzała w moją stronę i uśmiechnęła się. Po czym ruszyła w kierunku drzwi, a my za nią, przyjąwszy już tutaj, wewnątrz sanatoryjnego budynku, określoną przepisami kolejność od najmniejszego do największego.
Gdy znaleźliśmy się na zewnątrz, każda z osób rozpoczynających marsz, zgodnie z Regulaminem, liczyła głośno do trzech, i wtedy ruszała kolejna osoba. Kiedy więc Siostra Przewodniczka doliczyła do trzech, ruszyła za nią Księżniczka, jednocześnie głośno licząc do trzech. Gdy Księżniczka powiedziała „trzy”, marsz rozpoczął Wojownik, głośno licząc do trzech. Gdy wypowiedział regulaminowe „trzy”, ruszyłem ja. Ponieważ szedłem jako ostatni, liczenie mnie już nie dotyczyło. Przypomnijmy, że słowo „trzy” dla każdej z osób, nie wyłączając Siostry Przewodniczki, było tym ostatnim, które w myśl przepisów mogło być wypowiedziane na spacerze.
Jak już marsz rozpoczął się na dobre i przeszliśmy około stu metrów, zacząłem nagle śpiewać. Pomyślałem sobie, że omawiając ustalenia Regulaminu Siostra Oddziałowa nigdy nic nie wspomniała o tym, że na spacerze nie wolno śpiewać. Wniosek był prosty. Albo w myśl przepisów można było śpiewać jakieś piosenki, albo też znalazłem lukę w Regulaminie. Jakkolwiek było, postanowiłem to wykorzystać. Głośno zaintonowałem hymn Republiki Szczurów mojego autorstwa. Ku memu wielkiemu zaskoczeniu i jednocześnie dumie, pieśń podjęła natychmiast Księżniczka, a po niej Wojownik. Musieli ją znać z jakichś konspiracyjnych przedruków. Co więcej, nauczyli się na pamięć. Siostra Przewodniczka była wyraźnie skonsternowana i nie wiedziała, co ma teraz zrobić. Nie spodobała się jej pieśń i raz po raz odwracała się do tyłu i w języku migowym dawała nam znaki, byśmy zaprzestali. Dezaprobata dla naszego śpiewu widoczna też była w wyrazie twarzy Siostry Przewodniczki. Ale na nic się zdały jej rozpaczliwe gesty, by dać kres śpiewaniu i całej pieśni. Jak już w ciemiężonych niewolnikach zbudził się duch wolności, to nie było odwrotu. Po odśpiewaniu pierwszej zwrotki oraz refrenu przeszliśmy do kolejnych, w miarę jak nasz marsz ku wolności z każdym krokiem stawał się coraz bardziej zwycięski. Dla niezorientowanego czytelnika, który nie zna hymnu, przytoczę tu tylko pierwszą zwrotkę i refren (całość można znaleźć pod opowiadaniem Nowy porządek). A oto początek hymnu:

My, Szczurza Brygada
(Hymn Republiki Szczurów)

(na melodię: My, Pierwsza Brygada)

Nasz szczurzy los: pieśń pełna chwały,
Nasz szczurzy los: przygody czas,
Bo jako szczur jesteś wspaniały,
Pośród mieszkańców wsi i miast.

My, Szczurza Brygada,
Postrach i zagłada,
Na żer skręciliśmy nasz życia ster,
Na żer, na żer.

Nasza moralność to brak zasad.
Nasza idea gryźć i pluć.
I z tą piosenką, co nie błaha,
Idziemy przez świat cnotę zmóc.

My, Szczurza Brygada...

Hymn Republiki Szczurów śpiewaliśmy solidarnie, w duchu prześmiewczym i z ironią. Przecież to nie my byliśmy szczurami. Szczurami byli ci, którzy powołali do życia zorganizowaną machinę przemocy, jaką były targopola, którzy stanowili i sankcjonowali niesprawiedliwe prawa tam panujące, którzy korzystając z tych praw napadali na szeregowych użytkowników i swoimi podszytymi zawiścią, podłymi i krytykanckimi opiniami prowokowali i psuli innym krew. W śpiewanej chórem pieśni zjednoczyliśmy się przeciwko ciemiężycielom, uciskowi i bezprawiu, będącemu normą w owych, zdawać by się mogło, przybytkach sztuki. Przez chwilę Księżniczka nie była wrogiem dla Wojownika, a Wojownik dla niej. Wróg był gdzie indziej, choć też na wyciągnięcie ręki. Prawdziwym wrogiem był niesprawiedliwy system, ludzie czy też szczury, którzy go stworzyli i podtrzymują i którzy bezprawnie zamknęli nas pod kluczem i zepchnęli na margines społecznego życia.
W pewnej chwili Siostra Przewodniczka, widząc, że jej rozpaczliwe gesty, mające nas skłonić do zaniechania pieśni, nie odnoszą skutku, skręciła nagle w lewo i, schodząc ze ścieżki, ukosem przez ogród, po najkrótszej drodze zamyśliła osiągnąć bramę sanatoryjną. Inaczej mówiąc, rozwścieczona przerwała spacer, na który kilka chwil temu wyprowadziła pensjonariuszy, i zmierzała pro-sto do Sanatorium. Jednocześnie sądziła, że gromadka kuracjuszy pokornie podąży za nią. Jakże się pomyliła! Zbudzony duch wolności nie zamierzał tak łatwo składać broni. Wprawdzie w pierwszym odruchu Księżniczka podążyła śladem Siostry Przewodniczki, ale tylko na krótko. Przekonała się o tym sama Siostra Przewodniczka, gdy obejrzała się za siebie. Obraną przed momentem drogą maszerowała sama. Sprawiła to moja doraźna interwencja. Nie chciałem łamać Regulaminu w sposób jawny, więc drogą telepatii przesłałem Księżniczce sygnał, by zawróciła i szła dalej ścieżką okalającą sanatoryjny ogród. Odebrała mój sygnał i skierowała się z powrotem na ścieżkę. Teraz więc ona była naszą Przewodniczką. Szła energicznym krokiem, z pieśnią na ustach, i dumnie prowadziła całą kolumnę. Siostra Oddziałowa tymczasem spoglądała ponuro w stronę zbuntowanych pensjonariuszy i, w miarę jak mały oddziałek, smagnięty płomienie wolności, postępował naprzód, kierowała spojrzenie w naszą stronę i wolnym krokiem przemieszczała się ku bramie. Jako że przecinała ogród na ukos, zaś my podążając ścieżką mieliśmy do przebycia znacznie dłuższą drogę, ona szła w stronę bramy bardzo powolutku. Poczekała przed bramą aż dojdziemy i z groźną miną, ale wciąż nic nie mówiąc, weszła do budynku jako pierwsza. Na zakończenie spaceru była więc znowu Siostrą Przewodniczką.
Odezwała się dopiero, gdy znaleźliśmy się wszyscy na górze i zmierzaliśmy do swoich pokoi. Nagle przystanęła, my jak jeden mąż za nią, a wtedy surowym tonem oznajmiła:
- Proszę zdjąć z siebie wierzchnie piżamy i za piętnaście minut przyjść do świetlicy.
Nietrudno się było domyślić, że z powodu niesubordynacji czeka nas jakaś kara. Zanim minął kwadrans cała nasza trójka siedziała posłusznie w świetlicy i czekała na Siostrę Oddziałową. Ja zwyczajowo zająłem stolik tuż przy regale, Księżniczka siedziała w tym samym rzędzie dwa stoliki dalej, natomiast Wojownik usiadł w drugim rzędzie przy stoliku najbliższym drzwi. Po chwili Siostra Oddziałowa weszła na salę. Jej twarz wciąż była surowa, choć już nie tak, jak wcześniej, gdy na spacerze wymknęliśmy się spod jej kontroli. Usiadła na krześle przed telewizorem. Omiotła swoim spojrzeniem salę i powiedziała: „Z powodu waszego zachowania się na spacerze musicie się spodziewać jakiejś kary. Jednak nie nastąpi ona w tym momencie. Kara zostanie wymierzona po moim skonsultowaniu się z Gubernatorem. Na pocieszenie powiem wam już teraz, że nie będzie zbyt surowa czy też dotkliwa. Weźmie się bowiem pod uwagę okoliczność łagodzącą, iż w Regulaminie dotyczącym spaceru pensjonariuszy pod przewodem Siostry Przewodniczki nic nie wspomniano o tym, że na tymże spacerze nie wolno śpiewać. To uchybienie czy też przeoczenie zostanie niezwłocznie skorygowane. Więc stanowczo oznajmiam już teraz, niech się wam nie marzy, że kiedykolwiek w przyszłości w czasie spaceru będziecie śpiewać. A już na pewno nie piosenki, które są satyrą, godzą w system, kpią z ludzi oddanych sprawie i ośmieszają i podważają ustalony porządek.”.
Po czym spojrzała na zegarek i powiedziała: „Mam do załatwienia jakieś pilne sprawy, dlatego zaraz wychodzę z Sanatorium. Ale wrócę jeszcze dziś wieczór. Tymczasem zostajecie sami. Bądźcie więc grzeczni.”. Przy tych ostatnich słowach Siostra Oddziałowa uśmiechnęła się lekko. Po czym wstała z krzesła i energicznym krokiem przeszła przez salę w stronę drzwi. Zostaliśmy w świetlicy sami.
Podszedłem do Księżniczki i zapytałem:
- Zagra pani w szachy.
- Nie umiem – odrzekła.
- Nauczę panią.
Tym razem nie odpowiedziała, ale w jej oczach nie dostrzegłem niechęci. Zwłaszcza że uśmiechnęła się lekko. Zachęcony jej uśmiechem, powiedziałem:
- Rozkładam w takim razie szachy i zaraz będziemy grać. A czy może pani podejść do mojego stolika – ruchem ręki wskazałem na stolik, przy którym przed momentem siedziałem – to jest stolik szachowy.
Wstała z miejsca i podeszła do stolika przy regale. Po czym usiadła na jednym z krzeseł. Ściągnąłem z półki pudełko szachów, usiadłem na krześle naprzeciwko Księżniczki, otworzyłem pudełko, wysypałem bierki, a otwarte na płask pudełko, które służyło jednocześnie za szachownicę, położyłem na środku stolika. Następnie zająłem się objaśnieniem, jak nazywają się poszczególne figury (bierki) i jak poruszają się na szachownicy. Od razu zwróciłem jej uwagę, że możliwości ruchu na szachownicy, jaką posiadają poszczególne figury, decydują o ich wartości bojowej. W rezultacie pionek jest figurą najsłabszą, później w kolejności idą skoczek i goniec, których wartość bojowa jest porównywalna, następnie sytuuje się wieża, a po niej hetman, nazywany też królową lub królówką. Jednak to nie hetman czy też królowa jest najsilniejszą figurą na szachownicy. Jest nią król, mimo że jego możliwości ruchu są bardzo ograniczone i porównywalne z możliwościami pionka. Król jest dlatego najsilniejszą figurą, że nie można go zbić. Można go jedynie zamatować.
Tym niemniej nic nie stoi na przeszkodzie, zwłaszcza że przemawiają za tym względy praktyczne, by jednak hetmana (królową) uważać za najsilniejszą figurę na szachownicy.
Przy tej ostatniej mojej kwestii Księżniczka powiedziała:
- No to teraz mi pan namieszał.
- Spokojnie – odrzekłem – nie taki diabeł straszny. Wszystko się rozjaśni, gdy ustawimy bierki na szachownicy i zaczniemy grać. Wcześniej jednak pokażę pani, jak w szachach odbywa się zbijanie figury, na czym polega roszada mała i duża, i jakie muszą być spełnione warunki, by można było z niej skorzystać. Pokażę bicie w locie, które dotyczy tylko pionków, wyjaśnię pani, kiedy dochodzi do promocji pionka, co to jest szach i jak wygląda mat. Objaśnię też, kiedy ma miejsce pat.
Mimowolnie zauważyłem, że w trakcie tego mojego uczenia Księżniczki gry w szachy, Wojownik nie bardzo umiał znaleźć dla siebie jakieś zajęcie. Raz po raz wychodził ze świetlicy i po chwili znowu wracał. To włączał na moment telewizor, to zaś gasił. Ale nie podszedł do naszego stolika i nie popatrzył z bliska. Zapewne uniemożliwiała mu to żywiona niechęć do Księżniczki. W końcu na dłuższy czas zniknął ze świetlicy.
Księżniczka okazała się pojętną uczennicą i szybko nauczyła się prawidłowego poruszania figurami na szachownicy. W szczególności przyswoiła sobie obie roszady. Bez większego kłopotu zrozumiała, na czym polega szach, a potem już łatwo pojęła istotę mata. Naturalnie że w rozgrywanych ze mną pierwszych partiach popełniała kardynalne błędy, jak również myliły się jej szczególnie ruchy skoczka. Ale oczywiście to dotyczy każdego początkowego gracza. Niemniej jednak szybko robiła postępy. Nie oznacza to, by kiedykolwiek mogła być dla mnie równym przeciwnikiem. W szachy grałem od wielu lat. Ostatnio nie poradził sobie ze mną sam Szatan. Nie o to więc w tej zabawie z Księżniczką chodziło. Dla mnie szachy były tylko pretekstem do nawiązania bliższego kontaktu. Dla niej zaś okazją do zabicia czasu. W Sanatorium najwyraźniej się nudziła. Nie łudziłem się. Ja byłem prawie dwa razy od niej starszy. Gdyby więc nie miała tak złych układów z Wojownikiem, zapewne ani by spojrzała w moją stronę.
Rozgrywając kolejne partie, trochę rozmawialiśmy. Miałem na głowie swój czarny kapelusz. Chciałem ukryć pod nim obandażowaną głowę. Ale i tak część opatrunku wystawała spod kapelusza. Księżniczka spojrzawszy na bandaż, zapytała:
- Co się panu stało w głowę?
- To Siostra Oddziałowa mnie tak urządziła.
- ?...
- Do terapii użyła elektrowstrząsów – wyjaśniłem. Ale moje wyjaśnienie nie było pełne, więc Księżniczka nadal patrzyła na mnie niewiele rozumiejąc. Zatem rozwinąłem swoją wypowiedź, by wszystko było jasne. Powiedziałem:
- Jest niedouczoną lekarką i włączyła zbyt duże napięcie prądu. Między elektrodami nastąpił przeskok iskry i zapaliły mi się włosy. Duża ich część spłonęła. Powstały blizny po oparzeniach, a włosy już nie odrosną. Potem się tłumaczyła, że to nie z jej winy, że mianowicie w sieci miał miejsce gwałtowny skok napięcia, którego ona nie mogła przewidzieć.
- Takich mamy dziś lekarzy – skwitowała Księżniczka.
- Na tym nie koniec – powiedziałem. – Przed zastosowaniem elektrowstrząsów nie założyła mi ustnika i w momencie włączenia prądu przegryzłem sobie język. W rezultacie nieprzytomnego i porażonego prądem przewieziono mnie karetką pogotowia do szpitala gubernialnego, gdzie przez tydzień przy-wracano do życia. Mój język też nie jest jeszcze do końca sprawny. I zwłaszcza gdy się zdenerwuję, odmawia mi posłuszeństwa. Bełkoczę wówczas niezrozumiale niczym jakiś czołowy poeta z tego czy innego targopola.
- Powinien pan unikać stresów…
- Tak… – wykonałem przypadający na mnie ruch w rozgrywanej partii i powiedziałem:
- Siostra Oddziałowa już wcześniej, o mały włos, a wysłałaby mnie na drugi świat. W tamtym przypadku źle obliczyła dawkę i podała mi zbyt silne leki. Też mnie odratowywano w gubernialnym szpitalu. Tłumaczyła się potem, że to ja pod jej nieobecność, gdy poszła na moment do toalety, wszedłem do pokoju lekarskiego i wykradłem fiolkę z tabletkami.
- Niby po co?
- Wmawiała mi, że chciałem popełnić samobójstwo.
- Straszne rzeczy się tu dzieją – powiedziała przerażona Księżniczka.
- Proszę nie brać żadnych leków, które by chciała zaordynować pani Siostra Oddziałowa – przestrzegłem Księżniczkę.
- Oczywiście…
Nasza rozmowa dotyczyła targpola i Strefy Q. Ale też bezpośrednio nas dwojga. Dowiedziałem się tym sposobem, że Księżniczce Siostra Oddziałowa nie podaje żadnych tabletek. Kiedy zapytałem o Wojownika, odpowiedziała, że chyba też nie bierze. Ale jednocześnie dodała, że tak się jej wydaje, że nie może być pewna. Była to odpowiedź z gruntu logiczna.
Jeśli chodzi o Strefę Q, dowiedziałem się od Księżniczki, że w parę dni potem, jak przy użyciu siły zgarnięto mnie z targopola i zamknięto w Sanatorium, skasowano wpisy pod opowiadaniem mojego autorstwa, zatytułowanym Nowy porządek. A wiec wpisy, które były odpowiedzią na krytykanckie opinie dwóch wysokich rangą funkcjonariuszek, o których już była tutaj mowa. I pod-czas gdy moje wpisy usunięto, celowo i z premedytacją pozostawiono fałszywe opinie aparatczyków w spódnicach. Obie reprezentowały partię „zielonych”, która wspierała władzę i była przewodnią siłą w Strefie Q. One to właśnie, Funkcjonariuszka A oraz Funkcjonariuszka B, zaszły mi za skórę jak mało kto.
„Ale jakimś dziwnym trafem – ironizowała Księżniczka, przekazując mi wiadomość – nie usunięto wulgarnych wpisów pod moim adresem, które sporządził mój adwersarz tu obecny” – spojrzała w jego stronę, akurat włączał telewizor.
Dzięki Księżniczce dowiedziałem się wreszcie, że opowiadanie Nowy porządek nie zostało nawet nominowane do tak zwanej Prozy Miesiąca. Nie mówiąc już o tym, że gdyby nawet było, to i tak by przegrało z ewidentnie gorszymi utworami z powodu, z jednej strony braku prawdziwego rozeznania w literaturze osób biorących udział w głosowaniu, z drugiej zaś ich stronniczości i alergicznej niechęci do mojej osoby.
Wiadomości, które nieoczekiwanie pozyskałem przy szachach od Księżniczki, były dla mnie tak poruszające i bulwersujące, że w chwilę potem, tłumacząc się silnym bólem głowy, podziękowałem za mile spędzony czas, wstałem od stolika i poszedłem do swojego pokoju na górę, by się z nimi uporać w samotności. Położyłem się na łóżku i rozmyślałem, jakim szyderstwem ze sprawiedliwości były porządki w Strefie Q. Naczelnym władzom Guberni nie przeszkadzało, że Wojownik wobec Księżniczki użył wulgarnych słów. Słowa te po wieki wieków miały plamić jej imię, pozostać nie zatarte, czytelne i do wglądu dla nowych zastępów targopolan, którzy w przyszłości będą odwiedzać to miejsce. Podobnie było ze słowami, które w odniesieniu do mojego opowiadania wypowiedziały Funkcjonariuszka A oraz Funkcjonariuszka B. Choć słowa te mijały się z prawdą, były krzywdzące i głęboko niesprawiedliwe, decyzją najwyższych władz Guberni miały pozostać niewzruszone, bo ich celem było podważanie wartości Nowego porządku. Najwyższe władze Guberni oczywiście współdziałały ze swoimi funkcjonariuszami i między sobą uzgadniano opinie w najważniejszych sprawach. Nieważne, że opinie te zakłamywały rzeczywistość i były funta kłaków warte. Dla włodarzy liczyło się to, że sprawnie działała machina przemocy.
W rezultacie usunięto moje komentarze, które były stosowną odpowiedzią na krzywdę, jaką mi wyrządziły obie funkcjonariuszki. Skasowano je z całą surowością prawa. Funkcjonariusze w Strefie Q to specjalna kasta ludzi uprzywilejowanych i pod szczególną ochroną. Zwłaszcza o funkcjonariuszkach pasuje powiedzieć, że to święte krowy. Funkcjonariuszka A to święta krowa w karnawałowej maseczce. Karnawał trwał dla niej przez okrągły rok. Natomiast Funkcjonariuszka B to święta krowa ekologiczna. Do chwili, kiedy dowiedziałem się od Księżniczki (Siostra Oddziałowa nigdy mi o tym nie wspomniała), jak naprawdę wygląda sytuacja pod moim opowiadaniem, upłynęło wystarczająco dużo czasu, by obie funkcjonariuszki, gdyby tylko miały taką chęć, mogły skorygować swoje wcześniejsze, krzywdzące opinie na temat utworu. Mogły po prostu powiedzieć, że się pomyliły. Nie zrobiły jednak tego, choć miały czas, by się zorientować, że jako autor nie wyskoczyłem sroce spod ogona. Jeśli do tej pory nie zrewidowały swoich wcześniejszych opinii, to znaczy, że już tego nie zrobią. Zatem już nigdy nie uprzątną łajna, które pozostawiły pod moim tekstem. I chociaż jedna z nich to święta krowa w karna-wałowej maseczce, a druga święta krowa ekologiczna, ich nieczystości skropione perfumami cuchną tak samo jak każdej innej krowy.
Obie na pozór były niezwykle kulturalne, uprzedzająco grzeczne, pełne serdeczności, do rany przyłóż. Ale pod tym wszystkim kryła się podłość i fałsz. Ich rozmijanie się z prawdą i zakłamanie wyrażały się również w tym, że obie często doszukiwały się Bóg wie jakich mądrości w tekstach z gruntu słabych, miernych, natomiast gdy przyszło im się zmierzyć z tekstem naprawdę wartościowym, jakim był mój utwór, to obie okazały się skończonymi ignorantkami. W szczególności święta krowa ekologiczna, która wyspecjalizowała się w tworzeniu nadbudowy różnym potworkom z obszaru tak zwanej poezji, gdy szło o tekst prozatorski, który miał ręce, nogi i głowę, nie znalazła w nim nic wartościowego i godnego uwagi. Żałosne!
Kiedy leżąc na łóżku zmagałem się z upiorami, które przyjąwszy postać świętych krów, nie pozwalały o sobie zapomnieć, w pewnej chwili usłyszałem głos Siostry Oddziałowej. Odwróciłem się. Stała w drzwiach mojego pokoju. Powiedziała:
- Mimo że pan nie śpi, to nie usłyszał, jak podeszłam. I stoję tu już od dłuższej chwili. To się jeszcze nie zdarzyło. Nerwowo wymachuje pan rękami i mówi coś do siebie. Nie czuje się pan dobrze?
- Nie, to nic takiego. Zaraz mi przejdzie.
- Nie jestem taka pewna. Znowu ta zła energia nagromadziła się w panu i promieniuje na otoczenie. Jak tak stałam, myślałam, że mi pan wypali dziurę w brzuchu.
- Aż tak to się objawia?
- A co pan myślał? Dam panu coś na uspokojenie. Proszę nie podnosić się z łóżka, zaraz przyniosę.
Po chwili wróciła z lekarstwem. Było w płynie. Z buteleczki przelała małą część na łyżeczkę i podała mi do przełknięcia. Nawet miało dość przyjemny smak. Siostra Oddziałowa powiedziała:
- Proszę nie myśleć o niczym złym, przykrym, co mogłoby burzyć pana spokój. Zaraz poczuje się pan lepiej. A za jakieś pół godziny proszę przyjść do pokoju zabiegowego, zmienię panu opatrunek.
Rzeczywiście, lekarstwo Siostry Oddziałowej okazało się balsamem na moje nerwy. Ustąpiło napięcie, wrócił spokój i poczułem się lekko. Po dwóch kwadransach wstałem z łóżka i poszedłem do zabiegowego na zmianę opatrunku. Siostra Oddziałowa była akurat w swoim gabinecie. Gdy spojrzała na mnie, powiedziała:
- Po lekarstwie, które panu podałam, jest pan zupełnie innym człowiekiem. Czy nie mam racji?
- To prawda, czuję się teraz dobrze.
Po tych słowach Siostra Oddziałowa wstała od biurka i poszła ze mną do pokoju zabiegowego. Zdjęła opatrunek, przemyła gojące się rany, posmarowała maścią i założyła świeży bandaż. Oznajmiła:
- Jeszcze parę dni i się wygoi. – Spojrzała na zegarek. Powiedziała:
- Dochodzi już ósma. Po kolacji proszę przyjść do pokoju lekarskiego, dam panu tabletki.
- Jakie tabletki? – zapytałem.
- Te co zawsze.
- Dlaczego Siostra tylko mnie nimi faszeruje? Nowo przybyli pensjonariusze jakoś obywają się bez tabletek.
- Oni nie muszą brać. Pana przypadek jest znacznie trudniejszy. Gdyby pan nie brał leków, kto wie co by się z panem działo. Więc proszę nie protestować, to dla pana dobra. – I dodała:
- Ponownie widzimy się za jakieś pół godziny.
Na kolację zjadłem dwie kanapki z salcesonem i musztardą. Popiłem gorącą herbatą. Kiedy wchodziłem do kuchni, akurat wychodziła Księżniczka. Była już po kolacji. Nie wiem, co sobie przyrządziła i gdzie zjadła. Czy w kuchni, czy może w jadalni, a do kuchni weszła, żeby umyć talerzyk i kubek. Wychodząc uśmiechnęła się i powiedziała:
- Ja już zjadłam. Życzę smacznego.
- Dziękuję – odpowiedziałem.
Spożywając kolację pomyślałem sobie, że można było zapytać Księżniczkę, co jadła. Może wtedy zrobiłbym sobie to samo?
Po kolacji wziąłem szklankę z wodą i poszedłem do pokoju lekarskiego zażyć tabletki przygotowane przez Siostrę Oddziałową. Siedziała przy biurku w swoim gabinecie i coś pisała. Ujrzawszy mnie w drzwiach, wstała z krzesła i skierowała się do gabinetu lekarskiego. Wyjęła z apteczki dwa rodzaje tabletek i po dwie z każdego opakowania zaserwowała na moją otwartą dłoń. Brałem je kolejno do ust, połykałem i popijałem wodą. Gdy połknąłem wszystkie, Siostra Oddziałowa powiedziała:
- Dziś ma pan coś jeszcze w programie?
- Chyba już nie, jestem trochę zmęczony.
- Życzę w takim razie dobrej nocy.
- Dobranoc, Siostro Oddziałowa.
Najpierw odniosłem kubek do kuchni, po czym wróciłem do swojego pokoju. Przebrałem się w nocną piżamę, odwiedziłem łazienkę, a gdy na powrót znalazłem się w pokoju, wśliznąłem się pod kołdrę. Nawet nie wiem, kiedy zasnąłem.


Następnego dnia o dziewiątej rano obudziło mnie pukanie do drzwi. Okazało się, że przyszła pani sprzątaczka i chciała odkurzyć pokój. Była to kobieta w wieku pomiędzy trzydzieści pięć a czterdzieści lat. Ubrana w obcisłe dżinsy i szary roboczy fartuch. Żeby jej nie przeszkadzać, wszedłem z powrotem do łóżka. W czasie gdy odkurzała, przyszła mi do głowy pewna myśl, która wprowadzona w czyn, nazajutrz mogła okazać się zbawienna. Żeby mój plan mógł się powieść, należało wpierw przekonać panią sprzątaczkę do czegoś, co mogło wykraczać poza Regulamin. Kiedy wyłączyła odkurzać, wyskoczyłem z łóżka, usiadałem na nim i powiedziałem:
- Miałbym do pani ogromną prośbę…
- Słucham…
- To sprawa delikatna, nie chciałbym, żeby się ktoś o niej dowiedział. Krótko mówiąc, chciałbym zapytać panią, czy by mi nie kupiła pół litra żytniówki. Wódka jest mi potrzebna jeszcze dzisiaj. Bardzo mi na tym zależy, dałbym pani pieniądze na zakup oraz pewną niewielką sumę w ramach przysługi.
- No wie pan… nie wiem, co powiedzieć… Rzecz jest bez precedensu, prawdopodobnie jeszcze nie ujęta w paragrafy, niemniej jednak gdyby się dowiedzieli moi przełożeni, mogłoby się dla mnie źle skończyć… A wie pan, jak dziś trudno o jakąkolwiek pracę.
- Oczywiście wiem. Rozumiem pani obawy i nie chciałbym narazić aż na takie kłopoty. W interesie nas obu będzie utrzymać to w tajemnicy, a wtedy nie ma możliwości, że się ktoś dowie.
- Myśli pan?...
- Tak. Jeśli nawet będą mnie przesłuchiwać i spytają, skąd wziąłem wódkę, odpowiem, że miałem ją zwyczajnie przy sobie; w wewnętrznej kieszeni długiego i obszernego płaszcza, gdy mnie przywieziono do Sanatorium. Nikt mnie wtedy nie zrewidował, a zanim płaszcz wraz z innymi rzeczami osobistym poszedł do depozytu, wyjąłem butelkę z jego kieszeni, owinąłem w gazetę i schowałem pod materacem. Jednocześnie spokojnie czekałem aż się trafi okazja do wypicia. Taka wersja wydarzeń jest nie do podważenia, więc proszę mi wierzyć, niczym pani nie ryzykuje.
- No dobra, spróbujemy…
- To świetnie.
Otworzyłem szufladę nocnej szafki i wyjąłem z niej pieniądze. Dwadzieścia kilka złotych, które mi zostały po zrobieniu w swoim czasie przez Siostrę Oddziałową małych zakupów (brulion, dwa długopisy i paczka kawy) dałem teraz pani sprzątacze na kupno wódki, natomiast całe pięćdziesiąt złotych, które stanowiły resztę moich pieniędzy, ofiarowałem jej w ramach przysługi, którą mi zamierzała wyświadczyć.
Wręczając gotówkę pani sprzątaczce, powiedziałem:
- Najlepiej by było, gdyby się pani udało dostarczyć mi tę wódkę przed południem, zanim przyjdzie do Sanatorium pani kucharka. Do południa nie ma też nigdy Siostry Oddziałowej. Ten czas jest więc bezpieczny.
- Dobrze, postaram się.
Powiedziawszy to, pani sprzątaczka wzięła odkurzacz i wyszła z pokoju.
Podszedłem do okna i patrząc na opustoszały ogród żarliwie się modliłem, by mój plan, który przed momentem został wdrożony, powiódł się w pełni.
Po kilku chwilach odszedłem od okna i udałem się do łazienki, by zająć się poranną toaletą. Gdy wróciłem z łazienki, w pokoju zastałem inną panią, mianowicie salową, która zmieniała mi pościel. Pomyślałem sobie, że dziś w ośrodku panuje wyjątkowo duży ruch. Podobnie jak wcześniej panią sprzątaczkę, panią salową też widziałem dziś po raz pierwszy. Była to ładna, mniej więcej trzydziestoletnia osóbka. Na sobie miała zielone legginsy i szary fartuch. Kiedy wyszła z pokoju, przebrałem się w dzienną piżamę i zszedłem na dół, by zrobić sobie jakieś małe śniadanie.
Zanim wszedłem do kuchni, przez otwarte drzwi jadalni zobaczyłem, że właśnie spożywają posiłek Księżniczka i Wojownik. Ale z dala od siebie, przy dwóch różnych stolikach. Głośno powiedziałem w ich stronę „Smacznego” i wszedłem do kuchni. Na śniadanie zrobiłem sobie dwie kanapki. Jedną z białym serem, drugą z powidłami. Popiłem gorącą herbatą. Nie zamierzałem zmieniać swoich dotychczasowych przyzwyczajeń i śniadanie zjadłem w kuchni.
Po śniadaniu poszedłem do swojego pokoju, ponieważ chciałem być na miejscu, gdy pani sprzątaczka wróci ze sprawunkiem. Przezornie zostawiłem uchylne drzwi, położyłem się na łóżku i postanowiłem czekać aż do skutku. Czas ten dłużył mi się okropnie. Jednocześnie bałem się, że cały plan już na samym początku z jakichś przyczyn runie. Zdenerwowanie powodowało, że nie mogłem uleżeć spokojnie. Raz po raz podnosiłem się z łóżka i podchodziłem do okna. Przez kilka minut stałem w oknie i bezmyślnie patrzyłem na ogród. Bezmyślnie – ponieważ nie potrafiłem się skupić na czymś jednym i myśleć o tym spokojnie. W gruncie rzeczy nic sensownego nie przychodziło mi do głowy. Wszędzie panowała cisza. Również korytarzem nikt nie przechodził. Księżniczka i Wojownik pewnie byli w świetlicy. Pani salowa już dość dawno zniknęła. Niedługo po tym, jak mi zmieniła pościel. Odszedłem od okna i znowu się położyłem. Była za kwadrans dwunasta. Nagle usłyszałem na dole głośne otwieranie i zamykanie bramy. Pomyślałem, że może to być pani kucharka albo pani sprzątaczka. Ale nie ruszałem się z łóżka. Czekałem w napięciu. Po kilku chwilach usłyszałem zbliżające się po schodach kroki. Po czym, nie czekając aż odpowiem na jej pukanie, energicznie weszła do pokoju pani sprzątaczka. Natychmiast wstałem i usiadłem na skraju łóżka. Jak przystało na panią sprzątaczkę, przyszła z odkurzaczem i foliową torbą na śmieci. Zamknęła za sobą drzwi i włączyła odkurzacz. To w tej foliowej torbie przemyciła sprawunek. Kiedy odkurzacz w najlepsze nie tyle w tym momencie pracował, co raczej hałasował, pani sprzątaczka zbliżyła się do mnie i wyjęła z foliowej torby pół litra żytniówki. Wziąłem od niej butelkę, otworzyłem szafkę nocną i ukryłem wódkę głęboko pod piżamami. Jednocześnie nie znajdowałem słów, by mojej dobrodziejce wyrazić swoją wdzięczność. Nie czekała na jakieś specjalne podziękowania. Uśmiechnęła się i machnęła ręką, mówiąc, że to drobiazg. Dla zachowania pozorów raz jeszcze dokładnie odkurzyła pokój, powiedziała „Do widzenia” i wyszła. Powtórne otwieranie i zamykanie bramy, które miało miejsce kilka chwil potem, oznaczało, że pani sprzątaczka wyszła z Sanatorium i poszła do domu.
Kamień spadł mi z serca, gdy najtrudniejsza część całego przedsięwzięcia była już za mną. Nikt nic nie zauważył, pani kucharki nie było jeszcze w Sanatorium, tym bardziej o tej porze nie było Siostry Oddziałowej. Natomiast Księżniczka i Wojownik byli w świetlicy i nic nie widzieli. Nawet tego, że pani sprzątaczka owego dnia zagościła w Sanatorium dwukrotnie.
Zszedłem na dół i swoje kroki skierowałem do świetlicy. Przekonałem się na własne oczy, że Księżniczka i Wojownik tam utknęli. Tym razem się nie kłócili. Siedząc z dala od siebie oglądali film o piratach z Karaibów. Niewiele myśląc przyłączyłem się do oglądających. Tak czy owak potrzebne mi było odprężenie. Sporo nerwów kosztowała mnie ta dzisiejsza akcja. Film dobrze mi zrobił. Oglądałem go z prawdziwą przyjemnością.
Gdy po prawie dwóch godzinach film się skończył i zaczęły reklamy, usłyszeliśmy dzwonek. To pani kucharka wzywała nas na obiad.
Szedłem koło Księżniczki i zaczęliśmy rozmawiać. Wojownik podążał z tyłu za nami. Kiedy po chwili znaleźliśmy się w jadalni, zapytałem Księżniczkę, czy nie ma nic przeciwko, jeśli usiądziemy razem. Uśmiechnęła się i powiedziała, że będzie jej miło.
- To gdzie w takim razie siadamy? – zapytałem.
- Sama nie wiem…
- Proponuję dyplomatyczne rozwiązanie. Stolik pomiędzy tym, przy którym pani zawsze siedzi a tym, który ja zajmuję. Może tak być?
- Oczywiście.
Zajęliśmy dwa miejsca naprzeciwko siebie. Wojownik usiadł przy swoim stoliku w pobliżu drzwi.
Po chwili do jadalni wtoczyła się ze swoim wózkiem pani kucharka. Ominęła Wojownika i zajęła się najpierw nami. Z nas dwojga natomiast w pierwszej kolejności obsłużona została Księżniczka. Dopiero po niej ja. I było to ze wszech miar słuszne. Kiedy już nasz stolik zajaśniał zestawem obiadowym dla dwojga osób, pani kucharka zbliżyła się ze swoim wózkiem do Wojownika i nakryła jego stół.
Na obiad tego dnia była zupa jarzynowa i na drugie danie filet z ryby z ziemniakami oraz kiszoną kapustą. Do tego kompot z agrestu (bardzo dobry).
Kiedy spożywaliśmy obiad, w pewnej chwili Księżniczka powiedziała:
- Dlaczego ta aleja jest taka pusta? – mówiąc to spojrzała w stronę okien. Po czym dodała:
- Nikt nie przechodzi ani nie przejeżdża.
- To prywatny teren Gubernatora – odparłem.
- A czemu Sanatorium na takim odludziu?
- Odludzie działa na korzyść tej placówce. Kto usłyszy jęki dręczonych pensjonariuszy? Na razie to jeszcze Sanatorium, choć w gruncie rzeczy zakład karno-psychiatryczny na wzór sowieckich psychuszek. Ale jeszcze w tym roku Gubernator projektuje przekształcić obiekt w eksperymentalną Klinikę Psychiatryczną. Gmach jest wystarczająco duży. Całe zachodnie skrzydło, góra i dół, które znajduje się po drugiej stronie holu, jest na razie nie wykorzystane i brama wejściowa do niego zamknięta jest na klucz. Zresztą po wschodniej stronie, gdzie my mieszkamy, też jest jeszcze sporo wolnych pokoi. A gdy nawet się zapełnią, to Gubernator każe dostawiać dodatkowe łóżka i tworzyć pokoje wieloosobowe, by przyjąć kolejne transporty pensjonariuszy. A gdyby i tych miejsc było mało, będzie się dostawiać łóżka piętrowe. Gubernator nie dopuści do tego, by bezdomni chorzy wałęsali się po dominium. – I dodałem:
- Siostra Oddziałowa, nie czekając, już na własną rękę eksperymentuje na pensjonariuszach. Niech pani przypadkiem nie ulegnie jej zapędom i nie pozwoli zrobić z siebie królika doświadczalnego.
- Wykluczone. Na pewno do tego nie dopuszczę.
- Panią i Wojownika też tutaj przywiozła policja Gubernatora? – zapytałem.
- Tak.
- Zgarnęli was z targopola?
- Tak.
- Byli po zęby uzbrojeni i zamaskowani?
- Tak. Z bronią maszynową i w kominiarkach.
- A potem skuli was kajdankami i zawiązali oczy czarną opaską?
- Tak.
- No więc to samo było ze mną. Te same sprawdzone metody policyjnego państwa. Kiedyś ten system runie. Pytanie tylko kiedy.
- Może prędzej niż się nam wydaje…
- Nie byłbym takim optymistą. Kto ma obalić niewydolny system, powołać nowe, sprawiedliwe struktury społeczne i stworzyć państwo prawa, gdy młodzież, która zawsze była najbardziej rewolucyjna i wrażliwa na krzywdę społeczną, dziś jawi się uśpiona i zepsuta, odurzona seksem, narkotykami i ogłupiona przez propagandę i płytkich, sprzedajnych kabareciarzy. Zbałamuceni i zmanipulowani żyją więc w poczuciu, jacy to są wolni. Tymczasem wyzbywają się resztek godności. I żeby otrzymać jakąkolwiek pracę, w gabinetach swoich przyszłych szefów płaszczą się i zaklinają, jak bardzo są dyspozycyjni. A potem cierpliwie znoszą wszystkie upokorzenia ze strony pracodawcy. Ci, którym los poskąpił nawet tak podłej i niewolniczej pracy, zamiast zbuntować się przeciwko złym porządkom i zrobić nową Rewolucję, w imię wolności opuszczają kraj i wyjeżdżają na Zachód, gdzie co najwyżej czeka ich praca na zmywaku lub do opieki w domu starców. Reszta młodych nieudaczników, będąc na zasiłku dla bezrobotnych i czekając na lepsze czasy, dowartościowuje się tworząc bełkotliwą poezję, z której nic sensownego nie wynika. Podobnie zresztą jak i z wydumanych i oderwanych od rzeczywistości tekstów prozatorskich, od których uginają się stragany na targopolach. Ale to przede wszystkim produkcje poetyckie wymknęły się spod jakiejkolwiek kontroli i zalewają świat swoim pretensjonalnym bełkotem. – I dorzuciłem:
Takie to dziś mamy problemy, taką poezję i młodzież, która jest podobno przyszłością narodu.
- Marne ma pan zdanie na temat młodzieży…
- A co, powinienem uważać inaczej?
- Nie wiem…
- Oczywiście nie brak wśród młodych i takich, którzy mają dobrze poukładane w głowie, są szlachetni, wartościowi i zasługują na szacunek.
- W takim razie nie zgłaszam swoich obiekcji – uśmiechnęła się.
- Wybiera się pani na jutrzejsze wykłady? Podobno prelegentami będą najwybitniejsi poeci z paru ośrodków.
- Nie wybieram się. Nie wierzę w ich kompetencje, sami sobie dodają splendoru i znaczenia i robią wokół siebie hałas. Dowartościowują się czyimś kosztem i krytykanckimi opiniami odnośnie cudzych tekstów. Są co najwyżej uznanymi poetami w swoich małych enklawach, na targopolach, gdzie wiodą prym. I nic poza tym. Dla mnie więc nie są ani żadnymi autorytetami, ani tym bardziej prawdziwymi poetami.
- Ja będę musiał iść z nakazu. To dla mnie Gubernator zorganizował cały ten cyrk.
- Tak. Słyszałam.
- Od kogo?
- Siostra Oddziałowa mówiła na zebraniu.
- Jakim zebraniu?
- Tym, które się odbyło przed owym spacerem, na którym śpiewaliśmy hymn Republiki Szczurów. Nie pamięta pan?
- Pamiętam. Zapytałem, sądząc, że wie pani jeszcze z jakiegoś innego źródła.
- Nie, tylko stamtąd. A jeśli chodzi o te jutrzejsze wykłady, co panu zrobią, jak pan nie pójdzie. Siłą pana zaciągną?
- Nie, aż tak by się chyba nie ośmieszali. Ale dostarczyłbym im jeszcze jednego argumentu, że resocjalizacja nie jest pełna i trzeba będzie przedłużyć mój pobyt w Sanatorium. A tego bym nie chciał. Wciąż mam nadzieję, że mnie wypuszczą niebawem.
- No tak.
- Zresztą mam pewien pomysł, żeby się jutro wyłgać, wykpić…
- To znaczy?...
- Sama pani zobaczy. Ale proszę milczeć jak kamień.
- Dobrze.
I tak obiad dobiegł końca. Wojownik, który siedział sam przy stoliku i nie miał do kogo gęby otworzyć, spożył obiad dużo prędzej i wyszedł z jadalni przed nami. A teraz my wzięliśmy swoje talerze, złożyliśmy jeden na drugim i wraz z resztą akcesoriów zanieśliśmy na wózek stojący przy tylnej ścianie pomieszczenia. Po czym powoli wyszliśmy z sali. W drzwiach kuchni rzuciłem w stronę pani kucharki słowa podziękowania, dając tym samym sygnał, że może zabrać wózek, i skierowaliśmy się po schodach na górę. Księżniczka zamierzała coś napisać, a ja chciałem po obiedzie trochę odpocząć. Zanim weszliśmy do swoich pokoi, umówiliśmy się na siedemnastą do świetlicy na szachy.
Czułem lekki ból w plecach, ale jak tylko położyłem się na łóżku, momentalnie przysnąłem. Gdy się przebudziłem, zbliżała się siedemnasta. Odwiedziłem łazienkę, żeby się trochę odświeżyć, a następnie zszedłem na dół. Pokręciłem się chwilę po świetlicy, po czym zająłem miejsce przy „stoliku szachowym”, a więc tym najbliższym regału. Księżniczka weszła do sali wraz z „kwadransem akademickim”. Uśmiechnęła się wesoło i zajęła miejsce po przeciwnej stronie stolika. Od razu zapytałem, jak się jej pisało. Uśmiechnęła się po raz drugi i powiedziała:
- Nie za bardzo. Więcej skreślałam niż pisałam.
- To wcale nieźle. Tak piszą najlepsi poeci.
- Gdyby tylko to wyznaczało rangę, pewnie bym się załapała do najlepszych poetów.
- Ma pani szanse. Ja w panią wierzę…
- W ogóle mnie pan nie zna.
- Wiara nie wymaga znajomości rzeczy. Czasem wiedza wręcz przeszkadza.
- Racja. Ale trudno być dziś optymistą.
- To akurat prawda. Pani, jak na humanistkę, ma umysł wybitnie ścisły.
- Skąd pan wie, że jestem humanistką?
- Tak mi się wydaje. Inżynierowie nie bawią się w całe to pisanie wierszy. Psu na budę się to zdaje.
- A ma pan jakiś lepszy pomysł na życie?
- Może by się znalazł…
- Na przykład?
- Puszczać bańki mydlane. Albo latawce. Można też jedno i drugie. – Głośno się roześmiała i rzuciła pytanie:
- I co z tego miałoby wynikać?
- Radość dla tych, co patrzą.
- Owszem, dawać komuś radość to niemało…
- Nie trzeba dorabiać do tego już żadnych filozofii ani ideologii. I taka aktywność nie wymaga jakiegokolwiek uzasadnienia dla swojego istnienia.
- Trudno się nie zgodzić. Ale z takiej aktywności się nie wyżyje.
- To prawda. Tak samo jak i z poezji. Żeby egzystować, trzeba mieć jakiś konkretny zawód. Można wiedzieć, co pani studiowała?
- Etnografię.
- I pracuje pani w sowim zawodzie?
- Tak.
- Gratuluję. Szczęściara.
- Dziękuję.
- A jaka kultura interesuje panią szczególnie?
- Ta z czasów Nabuchodonozora II. W poprzednim swoim życiu (wcieleniu) byłam królową. Wtedy na polecenie wielkiego króla zbudowano dla mnie Wiszące Ogrody. Na pewno pan pamięta, wie z historii. Wiszące Ogrody Semiramidy w Babilonie były jednym z siedmiu cudów świata starożytnego.
- Pięknie – powiedziałem z uznaniem.
Księżniczka była bystrą dziewczyną, posiadającą ścisły i chłonny umysł, więc kiedy tak rozmawialiśmy, starałem się także nie zaniedbywać jej edukacji szachowej. Pokazałem jej na przykład najkrótszego możliwego mata. Otóż wiedzą to dobrze szachiście, że białe mogą zostać zamatowane już w drugim ruchu czarnych. Jednak to sytuacja szczególna i może mieć miejsce tylko w przypadku (nieświadomego) współdziałania białych. Inaczej mówiąc, białe muszą wykonać takie ruchy, które umożliwią czarnym ich zamatowanie. Analogiczny mat zadany czarnym jest możliwy dopiero w trzecim ruchu białych.
Jeśli chodzi o teorię, to w telegraficznym skrócie opowiedziałem jej o końcówkach szachowych. W szczególności zwróciłem uwagę na to, przy jakim materiale na szachownicy możliwy jest mat, a przy jakim, co najwyżej, remis. Ewentualnie wygrana, ale tylko przy określonym układzie figur na szachownicy.
Na koniec wreszcie odtworzyłem dla niej z pamięci parę partii arcymistrzów, które weszły do historii szachów. Nie omieszkałem przy tym zademonstrować przebiegu jednej z moich zwycięskich partii z Szatanem.
Wojownik w tym czasie oglądał telewizję. Śledził jakiś kanał sportowy. Wykazał jednak tyle taktu, że nie włączył odbiornika zbyt głośno, czym pozyskał sobie moją sympatię.
Przy stoliku szachowym spędziliśmy z Księżniczką czas aż do kolacji.
W pewnej chwili stanęła w drzwiach świetlicy Siostra Oddziałowa. Musiała wrócić do Sanatorium kilka chwil wcześniej, ponieważ zdążyła już przywdziać swój służbowy biały fartuch. Od drzwi powiedziała:
- O! Tutaj wszyscy jesteście. To miłe. Za jakąś godzinę, jak już będziecie po kolacji, zapraszam wszystkich do świetlicy. Powiedziawszy to, Siostra Oddziałowa poszła do siebie. Myśmy się też rozeszli do swoich pokoi. Ostatni świetlicę opuścił Wojownik, który jednocześnie zgasił telewizor.
Nie umawiając się wcześniej, za jakieś dziesięć minut od momentu, gdy opuściliśmy świetlicę, spotkałem się w kuchni z Księżniczką. Było to spotkanie przypadkowe, choć z drugiej strony patrząc, łatwe do przewidzenia. Gdy wszedłem do kuchni, ona już była. Przygotowywała na kolację parówki. Pomyślałem sobie, że ja też bym zjadł. Ponieważ garnek był wystarczająco duży, Księżniczka do swoich parówek dorzuciła jeszcze dwie, które miały być dla mnie. Nie miało znaczenia, które dwie były moje, gdyż wszystkie cztery znalazły się w garnku prawie w tym samym czasie, więc grzały się potem w wodzie tak samo długo. Księżniczka była przyzwyczajona spożywać posiłki w jadalni, więc gdy parówki doszły, zrobiliśmy herbatę i przenieśliśmy się z kolacją do sąsiedniego pomieszczenia, czyli do jadalni. Gorące parówki z chlebem i musztardą, spożywane w towarzystwie ładnej dziewczyny smakowały wyśmienicie.
Spożywając kolację próbowaliśmy odgadnąć, co Siostra Oddziałowa będzie chciała nam zakomunikować na wieczornym zebraniu. Księżniczka prze-widywała, że ogłosi karę, która nas czekała za tamten nielegalny śpiew podczas spaceru, śpiew nieregulaminowy, prześmiewczy, pełen jadu i godzący w podstawy ustroju.
Kiedy po kolacji wracaliśmy do swoich pokoi, by za chwilę zejść do świetlicy i stawić czoła nadciągającemu natarciu ze strony naczalstwa, na schodach minął nas Wojownik, który zmierzał do kuchni przygotować sobie ostatni w tym dniu posiłek.
Księżniczka miała dobrego nosa. Kiedy już wszyscy zgromadziliśmy się w świetlicy, Siostra Oddziałowa od razu przeszła do rzeczy i powiedziała, że po wcześniejszej konsultacji z Gubernatorem, niniejszym ogłasza karę, jaka nam „przysługuje za niesubordynację w czasie spaceru, kiedy to nie pomogły jej usilne apele, by przywołać nas do porządku, i urządziliśmy sobie wolnościowy capstrzyk”. I dodała: „Ale śmieje się ten, kto się śmieje ostatni”.
„W związku z tym – kontynuowała przekonana o swojej nieomylności – musicie ponieść zasłużoną karę. Ale nie będzie zbyt dotkliwa, jak to już zapowiadałam wcześniej. Dla niektórych z was może wydać się wręcz śmiesznie niska. Zanim spotkacie się z nieugiętą surowością prawa, czego nikomu nie życzę, poznajcie najpierw jego łagodny wymiar. Krótko mówiąc, na okres tygodnia, licząc od dzisiaj, obowiązuje was zakaz spaceru.”.
Ogłoszenie kary przyjęliśmy z godnością i nikt nie protestował.
Następnie Siostra Oddziałowa przypomniała o cyklu wykładów na temat poezji, który miał się odbyć nazajutrz. Powiedziała:
- Jak to już mówiłam przy innej sposobności, wykłady zaplanowano jako obowiązkowe dla naszego pana w kapeluszu – wskazała gestem ręki w moją stronę. – Ale nie mam wątpliwości, że państwo – wskazała tym razem na Księżniczkę i Wojownika – zechcecie w nich uczestniczyć, zwłaszcza że to jedyna w swoim rodzaju okazja. Pierwszy wykład rozpocznie się punkt szesnasta. Proszę się nie spóźnić. A teraz poproszę obu panów, by poszli ze mną. – Ruszyła w stronę wyjścia, a my krok w krok za nią. Podążając raźnym krokiem, cały czas mówiła:
- Idziemy właśnie do kaplicy. Weźmiecie stamtąd kazalnicę i przeniesiecie do świetlicy. Sprzęt ten posłuży prelegentom jako mównica. Zabierzecie ją razem z podestem, na którym stoi. To znaczy przeniesiecie oba meble po kolei, bo są dość ciężkie. – Miała przy sobie klucz od kaplicy, otworzyła drzwi i weszliśmy za nią do środka. Najpierw zajęliśmy się kazalnicą. Ja chwyciłem za górną część ze skośnym pulpitem, a Wojownik złapał za część dolną. Droga była krótka, kaplica znajdowała się naprzeciwko świetlicy. Po chwili kazalnica już była w swoim nowym pomieszczeniu i miała nazajutrz posłużyć trochę innemu celowi niż zwykle. Chwilowo postawiliśmy ją pod ścianą w świetlicy. Po czym wróciliśmy się po podest. Przenieśliśmy podest i postawili na podłodze w przedniej części sali. Tuż przed telewizorem. Następnie postawiliśmy na nim kazalnicę, dokładnie w miejscu wskazanym przez Siostrę Oddziałową. I tym sposobem sala została przygotowana do jutrzejszych wykładów.
Jak już przydatny sprzęt został zainstalowany w świetlicy, Siostra Oddziałowa zwróciła się do mnie i powiedziała:
- Proszę przyjść za piętnaście minut do pokoju zabiegowego, zmienię panu opatrunek.
Kiedy o wyznaczonej godzinie zbliżałem się korytarzem do zabiegowego, uchylone drzwi wskazywały z daleka, że Siostra Oddziałowa już tam jest. Kazała mi usiąść na taborecie, po czym zdjęła bandaż, przemyła ranę, posmarowała maścią i założyła nowy opatrunek.
W trakcie tej czynności nie odzywała się do mnie i była jakaś zimna i oficjalna. Zresztą taka się stała nie akurat od tamtej chwili i tamtego dnia. Trochę wcześniej. Uświadomiłem to sobie po moim powrocie ze szpitala gubernialnego. Zbiegło się to z przybyciem nowych pensjonariuszy, Księżniczki i Wojownika. Jednocześnie skończyły się nasze wieczorne (moje i Siostry Oddziałowej) spotkania w świetlicy przy kawie.
Jak już po zmianie opatrunku zabierałem się do wyjścia z pokoju zabiegowego, Siostra Oddziałowa oznajmiła:
- Przed snem podam panu jeszcze tabletki i to już będzie na dziś koniec. – Spojrzała na zegarek. Powiedziała:
- O!, zrobiło się dość późno. Proszę przyjść do pokoju lekarskiego za piętnaście minut. Musi się pan dobrze wyspać przed jutrzejszymi wykładami.
Wróciłem do pokoju, postałem chwilę w oknie, za którym roztaczały się egipskie ciemności, po czym zszedłem do kuchni po szklankę z wodą. Wziąłem szklankę i poszedłem z nią na górę. Po drodze minąłem się z Wojownikiem, który zmierzał chyba do świetlicy. Siostra Oddziałowa siedziała przy biurku w swoim gabinecie i coś pisała. Gdy mnie zobaczyła, przerwała pisanie, podniosła się od biurka i przeszła do pokoju lekarskiego. Ja podążałem za nią. Podeszła do apteczki, wyjęła dwa rodzaje tabletek i przesypała mi na dłoń po dwie z każdego rodzaju. Brałem do ust po jednej, połykałem i popijałem wodą. Jak już połknąłem wszystkie, Siostra Oddziałowa powiedziała:
- Na dziś to wszystko, życzę dobrej nocy.
- Dobranoc, Siostro – odpowiedziałem i skierowałem się do wyjścia.
Najpierw zaniosłem do kuchni szklankę. Tam ją przemyłem. Po czym wróciłem do siebie do pokoju. Otworzyłem okno. Przebrałem się w nocną piżamę i przed snem odwiedziłem łazienkę. Umyłem zęby, a potem wziąłem prysznic. Wróciłem do pokoju, zamknąłem okno i wśliznąłem się pod kołdrę. Zanim zasnąłem, a może to już był sen, majaczyły mi przed oczyma widoki portowego miasta, w którym się nagle znalazłem i które znałem z dawnych lat. Dziś jednak rozpoznawałem je z trudem. Znane niegdyś miasto budziło przemożny lęk. Nie poznawałem jego topografii i gubiłem się w krętych uliczkach. Wszystko było odmienione i na opak. Przez ledwie rozpoznawalne dzielnice usiłowałem przedostać się do miejsc kiedyś dobrze znanych, przyjaznych, lecz moja udręka była tym dotkliwsza, że towarzyszyła jej świadomość, iż moja wędrówka nie ma kresu i nie zdołam już odnaleźć utraconych miejsc.


Wstałem przed dziesiątą następnego dnia. Była sobota. Kiedy się przebudziłem wciąż miałem w pamięci sen, który był dojmującym cierpieniem i udręką. Jak tylko wróciłem z łazienki po porannej toalecie, natychmiast wyjąłem z szuflady nocnej szafki brulion i długopis i zaszyfrowałem treść snu. Wraz z innymi materiałami miał mi w przyszłości posłużyć do niniejszego sprawozdania.
Następnie zszedłem na dół, by zrobić sobie śniadanie. W kuchni zastałem Wojownika, który akurat spożywał swój przedpołudniowy posiłek. Jadł kanapki z wędliną i ketchupem. Powiedziałem „Dzień dobry”, po czym zbliżyłem się do lodówki, otworzyłem ją i przez sekundę zastanawiałem się, co zjeść. Wziąłem jajko i masło, zamknąłem lodówkę i poszukałem patelni. Gdy przyrządzałem sobie jajecznicę na maśle, Wojownik naraz się odezwał:
- Straszne tutaj nudy.
- A gra pan w szachy? – zapytałem.
- Nie pociągają mnie szachy, ale chętnie zagrałbym w brydża – odrzekł.
- Trochę pan będzie musiał poczekać, zanim stworzy się czwórka do brydża. Zwłaszcza że ja akurat nie gram, a nie wiadomo też, czy aktualna pensjonariuszka wchodzi w rachubę – odparowałem.
- Zobaczymy – powiedział – jak jest ośrodek, to i znajdą się ludzie.
- Niewątpliwie…
Na tym się nasza rozmowa skończyła. Wojownik po chwili spożył posiłek, zmył naczynia i wyszedł z kuchni.
Jajecznicę na maśle zjadłem z kromką chleba i popiłem gorącą herbatą. Po śniadaniu wróciłem do pokoju i aż do obiadu zaszyfrowywałem w brulionie zapamiętane scenki i dialogi z udziałem Księżniczki. Ten dość bogaty materiał również miał być wykorzystany w niedalekiej przyszłości.
Pisanie przerwałem, gdy zadzwoniła pani kucharka. Kiedy wszedłem do jadalni, była już tam Księżniczka oraz Wojownik. Księżniczka już z daleka przyjaznym uśmiechem i gestem ręki zaprosiła mnie, bym usiadł przy jej stoliku. Było mi miło z tego powodu. Podszedłem i zająłem miejsce naprzeciwko niej.
Po chwili podjechała ze swoim wózkiem pani kuchara. Na obiad była zupa jarzynowa i na drugie kotlet mielony z ziemniakami i marchewką z groszkiem. Do tego kompot z agrestu.
Przy obiedzie opowiadałem Księżniczce swój koszmarny sen z minionej nocy. Wciąż nie mogłem o nim zapomnieć. Księżniczka wyznała, że rzadko kiedy się jej coś śni. Odpowiedziałem na to, że sny śnią się każdej nocy, tylko że nie zawsze je pamiętamy.
Po obiedzie umówiłem się z Księżniczką do świetlicy na szachy. Wciąż była nimi zainteresowana, co sprawiało mi wielką radość. Opowiedziałem jej o różnych sytuacjach, jednocześnie zademonstrowałem je na szachownicy, kiedy to opłaca się poświęcić silniejsze figury, bo efektem jest wygrana. Tak więc nie zawsze materialna przewaga prowadzi do zwycięstwa. A piękno szachów na tym między innymi polega, że nie sama wartość figur decyduje o wyniku, lecz liczy się ich układ na szachownicy. Księżniczka otwierała szeroko oczy ze zdumienia nad potęgą i pięknem królewskiej gry, a to było dla mnie największą nagrodą.
Następnie rozegraliśmy dla zabawy dwie czy trzy partie, spojrzałem na zegarek, a było parę minut po piętnastej. Szybkimi więc krokami zbliżała się pora inauguracyjnego wykładu na temat poezji, który miał się rozpocząć punkt szesnasta. Księżniczka spojrzała na mnie, a ja na nią, i porozumieliśmy się bez słów, że wypada zwolnić salę przed przybyciem prelegentów. Włożyłem szachy do pudełka i razem opuściliśmy świetlicę. Po drodze zaproponowałem Księżniczce, byśmy poszli do jadalni i obserwowali aleję. Pozwoli nam to wstępnie zlustrować prelegentów, zanim ci zjawią się w świetlicy. Gdy dochodziła za kwadrans szesnasta, a ich wciąż nie było widać, powiedziałem do Księżniczki, że muszę pójść na górę. Ale ona niech bacznie obserwuje teren. Dodałem, że zostawiam ją na czatach i żeby mi dała natychmiast znać, jak zauważy choćby najmniejsze poruszenie.
Wpadła do pokoju niemal zaraz za moimi piętami. Słyszałem jej oddech. Upłynęła może zaledwie minuta od chwili, gdy ją zostawiłem na czatach. Wykrzyknęła w podnieceniu:
- Już są. Przyjechali zielonym busem.
- Z jakiego kierunku?
- Podjechał pod bramę z prawej strony alei.
- Ilu ich jest?
- Nie zdążyłam policzyć, myślę, że z jakieś sześć do ośmiu osób.
- Sami mężczyźni?
- Nie, pół na pół.
- Jest z nimi Siostra Oddziałowa?
- Tak.
- Dobra. To na razie pani dziękuję.
Po chwili, jak Księżniczka wyszła, sięgnąłem do nocnej szafki po zawiniętą w piżamy żytniówkę. Nie odwijając jej poszedłem z nią do łazienki. W łazience, czując się bezpieczny, dobrałem się do butelki. Odkręciłem nakrętkę, przechyliłem butelkę i piłem jak wodę mineralną. Nie miałem chwili do stracenia. W tym krótkim czasie, który pozostał do momentu, gdy zamelduję się w świetlicy, postanowiłem wypić wszystko. Żeby nie było wątpliwości, że za chwilę stracę całkowicie świadomość. Być może uczestniczył będę w wykładach fizycznie, ale na pewno nie duchowo. Nie chciałem mieć nic wspólnego ani z owymi aspirantami, ani też nie zamierzałem słuchać tego, co mi mieli do powiedzenia w przedmiocie poezji. Zresztą nic nowego i tak by nie powiedzieli. Od lat powtarzali w kółko te same bzdury i zużyte komunały.
Z pustą butelką i zwiniętymi w rulon piżamami wróciłem do pokoju. Włożyłem pakiet do nocnej szafki i skierowałem swoje kroki na dół do świetlicy. Z wielkim trudem przychodziło mi utrzymać równowagę. Zataczałem się po drodze, ale jakoś doszedłem. Usiadłem na krześle przy jednym ze stolików na końcu sali. W pobliżu drzwi, jak zwykle, swoje miejsce zajmował Wojownik. Księżniczki nie widziałem. Natomiast przy dwóch stolikach na przedzie siedzieli owi dostojni goście. Jak jeden mąż, poeci i poetki z pierwszej linii. Pasuje ich nazwać Prelegentami Dnia Szóstego. W oczach mi się dwoili i troili, więc nie wiem dokładnie, ilu ich było. Wśród nich dostrzegłem Siostrę Oddziałową. Była odświętnie ubrana. Miała na sobie niebieski służbowy mundur (marynarkę i spódnicę). Na głowie furażerkę. Tak wystrojona przypominała stewardessę.
Od stolika, przy którym siedziała, wstał starszy mężczyzna i wolnym krokiem podszedł do mównicy (kazalnicy). Był to poeta, któremu przypadł w udziale zaszczyt wygłoszenia pierwszego wykładu, wykładu inauguracyjnego. Przedstawił się, ale jego nazwisko nic mi nie mówiło i nie zapamiętałem go. Stary poeta przy kazalnicy to był ostatni obraz, jaki zapamiętałem z tamtego dnia. Po czym straciłem przytomność.
Na podstawie tego, co usłyszałem od Księżniczki, gdy na drugi dzień po incydencie nieco wytrzeźwiałem, mogłem sobie wyrobić pogląd, jak przebiegał wykład, w którym uczestniczyłem jako słuchacz. Uczestniczyłem fizycznie, lecz nie duchem. Zrelacjonuję rzecz pokrótce. Otóż w tej historii nie ów stary, zasłużony poeta, jak można by się spodziewać, był najważniejszy, grał pierwsze skrzypce. Nieoczekiwanie to ja miałem się stać głównym bohaterem zaistniałych zdarzeń. Z każdą minutą punkt ich ciężkości przemieszczał się w moją stronę i po chwili wokół mojej osoby rozgrywał się cały dramat. Jego osią, ujmując rzecz metaforycznie, był kierunek wertykalny. Bo oto pilną koniecznością stało się utrzymanie mnie na krześle w pozycji pionowej. I tu skoncentrowane były wszystkie siły i środki, tu toczyła się cała walka. Można powiedzieć, że Siostra Oddziałowa stawała na głowie, żeby cel osiągnąć, ale skutek był doprawdy mizerny. Zwalałem się raz w lewo, raz w prawo, to znowu do przodu, i jak bez życia padałem na twarz. W tej sytuacji spadał mi z głowy kapelusz, a Siostra Oddziałowa musiała go podnosić i na powrót nakładać na moją obandażowaną głowę. Z opatrunkiem na głowie i bez kapelusza nie prezentowałem się szczególnie dobrze. Przypominałem jakiegoś opryszka i takim wyglądem przynosiłem wstyd szanownemu gremium. W szczególności Siostrze Oddziałowej, pod której opieką pozostawałem. Kiedy sprzysięgły się przeciwko niej wszystkie moce i sama nie mogła sobie ze mną poradzić, wezwała do pomocy Wojownika. Od tego momentu ona podtrzymywała mnie z jednej strony, a on z drugiej. Wszelako po niedługim czasie ją to wyraźnie zirytowało i poszła szukać Księżniczki. Księżniczka, tak jak wcześniej zapowiadała, zbojkotowała występy i nie pojawiła się w świetlicy. Siostra Oddziałowa znalazła dezerterkę w sanatoryjnej kaplicy, gdzie ta w ciszy i głębokim zamyśleniu oddawała się modlitwie. Trudno powiedzieć, ile w tym strzelistym akcie Księżniczki było szczerości, a ile udawanej pobożności, by tylko wykręcić się od imprezy, w której nie zamierzała uczestniczyć i której nie chciała legitymizować swoją skromną osobą. Ale nie było czasu ani miejsca na ceregiele. Siostra Oddziałowa bezceremonialnie ode-rwała Księżniczkę od modlitwy i sprowadziła do świetlicy. I tym sposobem Wojownika i Księżniczkę postawiła na straży, by czuwali nad zapewnieniem mi w krześle stosownej pozycji pionowej. Ogólnie było to jednak widowisko dość żałosne. Nie rzutowało dobrze na całe przedsięwzięcie, choćby nawet jego cele były szczytne. Pod presją okoliczności zreflektowano się i nie zamierzano dłużej tego ciągnąć. Ostatecznie, zanim dobiegł końca pierwszy wykład, przerwano go i jednocześnie odwołano następne. Odwołano z dwóch zasadniczych powodów. Po pierwsze, pensjonariusz, dla którego były adresowane wykłady – jak to ujęto w komunikacie – wprowadził się w stan upojenia alkoholowego, uniemożliwiający mu świadomy odbiór treści programowych. Po drugie zaś, decyzję odwołania umotywowano złymi warunkami panującymi na sali wykładowej, gdzie za sprawą tegoż pensjonariusza odnotowano zbyt duże stężenie oparów alkoholowych we wdychanym powietrzu, co narażało prelegentów na utratę zdrowia.


Oprzytomniałem dopiero w niedzielę, po kilkunastu godzinach od wypadków, które rozegrały się w świetlicy. Nagle uświadomiłem sobie, że leżę na łóżku w swoim pokoju w Sanatorium.
Trochę później od mojej przyjaciółki Księżniczki dowiedziałem się, jak się tam znalazłem. To znaczy w swoim łóżku. Sam bym przecież, na własnych nogach, nie doszedł. Otóż nieprzytomnego i jak bez ducha przytaszczyli mnie na górę we trójkę: Siostra Oddziałowa, Wojownik i właśnie ona, Księżniczka.
Kiedy po alkoholowym delirium przebudziłem się i wróciła mi świadomość, nie od razu brałem się do życia. Wstałem tylko po to, by skorzystać z łazienki, po czym znowu się położyłem. W półśnie przeleżałem do godziny siedemnastej. Następnie poszedłem jeszcze raz do łazienki. Tym razem wziąłem gorący prysznic i umyłem zęby. Wróciłem do pokoju, pomyliły mi się piżamy, która dzienna, a która nocną, więc zostałem w tej, którą miałem na sobie. Stanąłem w oknie i patrzyłem na opustoszały ogród. W mojej głowie też panowała pustka. Z trudem zbierałem myśli i przypominałem sobie wydarzenia z wczorajszego dnia. Jeśli chodzi o sceny, które rozegrały się w świetlicy i w których byłem głównym aktorem, prawie nic nie pamiętałem. Wyrażając się kolokwialnie, zaraz na początku urwał mi się film. A teraz nie było czego wspominać. Dopiero późnym wieczorem miałem okazję rozmawiać z Księżniczką. I to właśnie od niej dowiedziałem się wszystkiego w szczegółach. A więc to, jak potoczyły się wczorajsze wypadki.
Tymczasem poczułem głód, odszedłem od okna i swoje kroki skierowałem na dół do kuchni, żeby przygotować sobie coś do zjedzenia.
W kuchni niedzielny obiad, można powiedzieć, czekał na mnie. To znaczy należało go tylko odgrzać. W niedzielę na obiad było zawsze to samo, co w sobotę. Pisałem już o tym przy innej okazji. Pani kucharka w niedzielę miała wolne, więc w sobotę gotowała więcej, żeby tym sposobem zapewnić pensjonariuszom niedzielny posiłek.
Odgrzałem sobie najpierw zupę jarzynową, a następnie na patelni kotlet mielony z ziemniakami i marchewką z groszkiem. Kompotu nie trzeba było podgrzewać.
Po obiedzie pozmywałem naczynia i poszedłem na górę do siebie. Czułem się osłabiony, więc znowu się położyłem. Ale tym razem nie wchodziłem pod kołdrę.
Leżąc na łóżku zastanawiałem się, medytowałem nad tym, kiedy gubernialne władze pozwolą mi opuścić Sanatorium. Wprawdzie trzydziestodniowy okres pobytu minął wczoraj, 13 grudnia, ale żadne znaki na ziemi i niebie nie wskazywały, bym rychło został wypisany do domu. Przeciwnie, miałem świadomość, że wczorajszy incydent, którego się dopuściłem, ostatecznie przekreślił szanse na szybkie uzyskanie wolności. Swoim bezprzykładnym, wysoce nagannym wybrykiem nie tylko obraziłem szanowne gremium najwybitniejszych poetek i poetów z paru wiodących ośrodków w kraju, ale również samego Gubernatora, który specjalnie dla mnie zorganizował cykl wykładów. Jak on teraz wygląda w oczach owych poetyckich znakomitości i autorytetów?!
Sam dostarczyłem nie lada argumentu, że resocjalizacja nie przebiegła jak należy i wymagam dalszego leczenia. Ale czy chodziło tylko o ten ostatni incydent, nie do podważenia argument? Bynajmniej. On mógł być tylko przysłowiowym gwoździem do trumny. Istniało coś jeszcze, bodaj ważniejszego, czym zamierzano mnie pogrążyć. Główny argument pozostawał w rękach Siostry Oddziałowej. I z całą pewnością jego bulwersująca treść dotarła do Gubernatora już wcześniej, w jednym z jej przesyłanych mu regularnie raportów, dotyczących postępów leczenia oraz resocjalizacji, pozostającego w ośrodku pensjonariusza. Ani chybi znalazło się tam oskarżenie owego pensjonariusza (czyli mnie) o próbę gwałtu na osobie Siostry Oddziałowej. Owe sławetne machinacje z elektrowstrząsami miały na celu uprawdopodobnić i uwiarygodnić wszystkie jej szalbierstwa, kłamstwa i intrygi.
Krótko mówiąc, w świetle owych fałszerstw i zorganizowanej przemocy nie było żadnych widoków, bym szybko opuścił Sanatorium.
I z tymi pesymistycznymi myślami przysnąłem leżąc na łóżku.
Obudziłem się, gdy dochodziła dziesiąta wieczór. Wokół panowała cisza. Do mojego pokoju nie dochodziły żadne głosy, ani też nikt nie przechodził korytarzem. Wstałem z łóżka i wyszedłem z pokoju, chcąc sprawdzić, gdzie jest Księżniczka i Wojownik. Ta cisza była przerażająca. Przemknęła mi myśl, że może Wojownik zamordował Księżniczkę. Przeraziłem się swoją myślą. Jednocześnie pomyślałem, że w takim razie ja zamorduję jego. Choćby gołymi rękami. Na pewno siedzi w świetlicy i jak gdyby nigdy nic ogląda telewizję. Psychopaci tak mają. Jak na nogach z waty zmierzałem korytarzem w stronę świetlicy. Po chwili usłyszałem jakieś głosy. A więc nie pomyliłem się: ogląda telewizję. Kiedy stanąłem w otwartych drzwiach sali telewizyjnej, jednocześnie ujrzałem niedoszłego mordercę oraz żywą Księżniczkę. Z dala od siebie, każdy z nich przy swoim stoliku, razem i jednocześnie osobno oglądali jakiś film. W tym samym momencie poczułem ogromną ulgę. Jednocześnie szczęście. Moja przyjaciółka żyła.
Podszedłem do jej stolika i zapytałem, czy mogę się przysiąść. Uśmiechnęła się miło i powiedziała: „Proszę bardzo”.
Po chwili film się skończył i zaczęliśmy rozmawiać. To w trakcie tej rozmowy Księżniczka zrelacjonowała mi wydarzenia z wczorajszego dnia. Kiedy skończyła opowiadać, spojrzałem w stronę telewizora i powiedziałem:
- Nie ma już kazalnicy ani podestu…
- Tak. Wojownik i Siostra Oddziałowa przenieśli ustrojstwa do kaplicy. Jeszcze wczoraj.
- Panią Siostra Oddziałowa nie zaangażowała do przetransportowania?
- Chciała, ale się nie zgodziłam. Pański pobyt w Sanatorium chyba się niedługo kończy? – naraz moja rozmówczyni zmieniła temat.
- Właściwie termin przeznaczony na leczenie i resocjalizację upłynął wczoraj. Ale ten mój wybryk na pewno wydłuży okres pobytu czy też odsiadki. Niedziela to dzień martwy w Sanatorium. Spodziewam się, że jutro Siostra Od-działowa powiadomi mnie o decyzji Gubernatora. – Nie wspomniałem nic o tym, że Siostra Oddziałowa prawdopodobnie będzie mnie chciała oskarżyć o próbę gwałtu i wytoczy mi proces w gubernialnym sądzie. Bałem się, że Księżniczka może uwierzyć we wszystkie brednie rozpowiadane przez Siostrę Oddziałową. Tymczasem Księżniczka oznajmiła:
- Tak czy owak myślę, że wyjdzie pan na wolność przede mną – uśmiechnęła się.
- Nie jest powiedziane. Jeśli będzie pani grzeczna i stosować się do poleceń Siostry Oddziałowej, kara minie nie wiedzieć kiedy.
- Już bym chciała, żeby się ten koszmar skończył.
- Rozumiem panią.
- Tak jak pan zapowiadał, wyłgał się pan z tych wykładów – znów się lekko uśmiechnęła.
- Z boską pomocą…
- A jak pan zdobył wódkę?
- Kiedyś pani powiem.
- Nie ma pan do mnie zaufania?
- Przeciwnie. Mam. Ale na razie za wcześnie o tym mówić.
- W takim razie powie mi pan „kiedyś” – wymawiając słowo „kiedyś”, ujęła je w nawias ruchem palców wskazujących obu dłoni.
Zrobiło się późno i wkrótce potem opuściliśmy salę telewizyjna i udaliśmy się do swoich pokoi z myślą o czekającym nas nocnym wypoczynku. Ponieważ Wojownik już wcześniej poszedł do siebie, zanim wyszliśmy ze świetlicy, Księżniczka wyłączyła telewizor.


Obudziłem się przed dziewiątą rano. Był poniedziałek, 15 grudnia. Zwyczajowo najpierw poszedłem do łazienki. Odświeżyłem się po nocy i ogoliłem. Po powrocie do pokoju przebrałem się w dzienną piżamę i zszedłem do kuchni z zamiarem przygotowania małego śniadania. Przez chwilę wahałem się pomiędzy parówkami a białym serem. Ostatecznie zrobiłem sobie dwie kanapki z białym serem. Do tego gorącą herbatę. Zjadłem na miejscu w kuchni. Wracając po śniadaniu na górę, po drodze spotkałem Księżniczkę. Właśnie schodziła na dół, żeby też zrobić sobie śniadanie. Mijając mnie zapytała, co jadłem. Gdy odpowiedziałem, odrzekła, że ona też lubi nabiał i w takim razie zrobi sobie kanapkę z białym serem.
- Miło słyszeć – powiedziałem. – Życzę smacznego.
- Dziękuję – odrzekła z uśmiechem.
Będąc już w pokoju stanąłem w oknie i zastanawiałem się, co będę dziś robił. Nie trwało to długo. Z zamyślenia wyrwał mnie głos Siostry Oddziałowej. Odwróciłem się natychmiast. Musiała przyjść do Sanatorium chwilę wcześniej, bo już miała na sobie służbowy biały fartuch. Siostra Oddziałowa powiedziała:
- Proszę pójść za mną. Spodziewałem się najgorszego i ruszyłem za nią jak skazaniec. Szliśmy korytarzem i za moment otworzyła drzwi do swojego gabinetu. Wszedłem za nią. Wskazała mi krzesło, bym usiadł. Krzesło znajdowało się na wprost biurka. Ona tymczasem usiadła za biurkiem. Było to zgodne z porządkiem rzeczy. Już same te miejsca określały status każdej z dwojga osób. Niezależnie od tego, że był już dawno ustalony. Stosownie do miejsc, które zajmowaliśmy względem biurka, Siostra Oddziałowa odezwała się jako pierwsza. Za jej sprawą nasz dialog przyjął charakter przesłuchania. Na początek zapytała:
- Czy zdradzi mi pan, skąd wziął wczoraj wódkę?
- Wyciągnąłem spod materaca – odparłem.
- O! A jak się tam znalazła?
- Wcześniej ją włożyłem pod materac.
- Słusznie. No ale skąd w ogóle miał pan wódkę?
- Kupiłem w sklepie.
- Jakim sklepie?
- Nie wiem. Gubernialnym. Monopolowym. Co mogę jeszcze powiedzieć?
- Kiedy?
- Przed wjazdem na targopole.
- A więc miesiąc temu?
- Tak.
- A po co była panu wódka na targopolu?
- Do poczęstunku.
- Kogo?
- Witających mnie targopolan.
- To czemu pan nikogo nie poczęstował?
- Ponieważ targopolanie częstowali piwem. A nie chciałem mieszać piwa z wódką. Mogłoby zaszkodzić… Nie mówię o Siostrze, która poczęstowała mnie bardzo dobrą kawą.
- Jeszcze pan to pamięta?
- Nie zapominam takich rzeczy.
- A gdzie na targopolu trzymał pan tę wódkę?
- W kieszeni płaszcza.
- Której kieszeni?
- Wewnętrznej.
- I co pan później z nią zrobił?
- Kiedy?
- Gdy już znalazł się pan w Sanatorium?
- Jak Siostra wyszła z pokoju, wyjąłem z płaszcza i włożyłem do nocnej szafki.
- Po co?
- Na wszelki wypadek. Aż się trafi okazja do wypicia. – W tym momencie Siostra Oddziałowa parsknęła śmiechem. Po czym powiedziała:
- I okazja się w końcu trafiła…
- Tak.
- Ale zaraz, zaraz. Powiedział pan wcześniej, że schował wódkę pod materac.
- Tak, późno wieczór, zanim poszedłem spać, wyjąłem butelkę z nocnej szafki i włożyłem pod materac.
- Dlaczego?
- Żeby nikt nie znalazł. Spodziewałem się, że w Sanatorium alkohol może nie być mile widziany przez władze.
- I słusznie. To, co pan mówi, jest logiczne, trzyma się kupy. Więc może i prawda…
- Jak to może? Tak było.
- Będziemy musieć zaostrzyć kontrolę, żeby na przyszłość już się nie zdarzyły podobne rzeczy.
- Chyba tak…
- Mam dla pana dobre wieści – nagle zmieniła temat. – Otóż wychodzi pan dziś na wolność. Jednak to nie zasługa pana, że kończy się pański pobyt w Sanatorium. Pan wie najlepiej, że robił wszystko, by jak najdłużej tu pomieszkiwać, mimo że tak tutaj podobno źle. Ale pal sześć pańskie fanaberie. Wspaniałomyślność Gubernatora sprawiła, że z dniem dzisiejszym zostaje pan wypisany do domu. Szybkimi krokami zbliżają się święta Bożego Narodzenia i Gubernator postanowił okazać panu łaskę. Wbrew więc pańskim wybrykom, a w konsekwencji niedostatecznym postępom w procesie resocjalizacji, jak również mało obiecującym rokowaniom, co do pańskiego zdrowia psychicznego, odzyskuje pan wolność. Raz jeszcze podkreślam, wszystko to dzięki wspaniałomyślności i łasce najwyższych władz Strefy Q.

A teraz wręczam panu dokument pod nazwą:

Rozliczenie miesięcznego pobytu niżej podpisanego pensjonariusza
Waldemara Kubasa
w gubernialnym tzw. Sanatorium
w Strefie Q


Niżej podpisany Waldemar Kubas w dniach od 13 listopada 2014 roku do 15 grudnia 2014 roku przebywał na leczeniu w naszym Sanatorium. Ściśle biorąc, jako pensjonariusz Sanatorium dwukrotnie, mianowicie w dniach 19.11.2014 – 26.11.2014 oraz 2.12.2014 – 10.12.2014, był hospitalizowany w Gubernialnym Szpitalu Strefy Q. Jak chodzi o Sanatorium, w zakres usług świadczonych niżej podpisanemu wchodziła również resocjalizacja. Z uwagi bowiem na z jednej strony stan chorobowy (schizofrenia paranoidalna z zespołem maniakalno-depresyjnym), z drugiej zaś wrodzoną nadpobudliwość, drażliwość rzeczonego pensjonariusza, tenże wykazuje duże kłopoty we współżyciu z członkami każdej społeczności, w której się znajdzie. Ażeby choćby częściowo wyeliminować tę niepożądaną, przykrą dolegliwość, która daje się we znaki zarówno wspomnianym społecznościom, jak i samemu osobnikowi, tenże został poddany w naszej placówce procesowi resocjalizacji. Wyniki niestety nie są zadowalające. I pensjonariusz w zasadzie powinien nadal korzystać z terapii, jaką oferuje nasz ośrodek. Tym niemniej zbliżają się radosne Święta Bożego Narodzenia. Gubernator też jest człowiekiem. Wspaniałomyślnie nie przedłużył pensjonariuszowi dalszego pobytu w ośrodku sanatoryjnym, choćby należało, i tenże kuracjusz z dniem dzisiejszym zostaje wypisany do domu. Prędzej czy później i tak do nas wróci. Wówczas na poczet nowej kary policzy mu się również jego stare sprawki i przewinienia.


Szczegółowe zbiorcze rozliczenie kosztów pobytu w Sanatorium oraz w Szpitalu Gubernialnym:

Podstawowa należność w ramach zakwaterowania i wyżywienia………499 euro
Dodatkowy koszt za pokój jednoosobowy………………………………149 euro
Tabletki psychotropowe…………………………………………………129 euro
Masaż pleców……………………………………………………………69 euro
Elektrowstrząsy…………………………………………………………59 euro
Maść oraz zmiana opatrunków głowy….………………………………79 euro
Środki czystości (mydło, pasta do zębów, proszek do prania, itd.)…..29 euro
Należność za czyste powietrze w ośrodku sanatoryjnym (tzw. klimatyczne)…………………………………………………………………………25 euro
Koszt dwukrotnego pobytu w Szpitalu Gubernialnym…………………299 euro
Honorarium dla poetów, którzy przygotowali cykl wykładów……..599 euro
Koszt obroku dla konia (przy czym nocny stróż zrzekł się wynagrodzenia przysługującego mu z tytułu opieki nad koniem)………………………….49 euro
Razem………………………………………………………………..1985 euro


Uwaga: Należną kwotę pensjonariusz zobowiązany jest uiścić w 12-tu (słownie: dwunastu) miesięcznych ratach.

Numer konta, na które należy wpłacać raty: 0000 1010 1100 0011 0101 1111 0001 1001 1000 0110 0111 1110 1011 0010 1101 Strefa Q.



Waldemar Kubas

(podpis czytelny)
Sanatorium, 14 grudnia 2014r.


Gubernator
skaranie boskie

(podpis nieczytelny)
Strefa Q, 14 grudnia 2014 r.



(Kraj był w okresie przejściowym, z waluty narodowej na euro, stąd też „rozliczenie kosztów” podano już w tej nowej walucie).
Kiedy trzymałem dokument w dłoniach i zapoznawałem się z nim, Siostra Oddziałowa powiedziała:
- Ma pan jakieś pytania?
- Tak. Wcześniej Siostra mówiła, że masaż pleców będzie bezpłatny, w ramach usług sanatoryjnych…
- Owszem, ale międzyczasie zmieniły się procedury. Zresztą sam pan przyzna, że to nie był tylko masaż pleców. Czy jeszcze ma pan jakieś wątpliwości?
- Tak. Co do tych wykładów, które też miały być bezpłatne. Nie mówiąc już o tym, że się w zasadzie nie odbyły. Więc jak mam za nie płacić?
- Ale to, że się nie odbyły, czyja to wina? Poeci prelegenci zgodnie z umową przybyli do Sanatorium. I byli gotowi przeprowadzić dla pana cykl wykładów. A że rzeczy się potoczyły jak potoczyły, to już nie nasza wina. W żywe oczy pan sobie zakpił z całego przedsięwzięcia, które Gubernator z dobrej woli i ku pańskiemu pożytkowi zorganizował. Gubernator jest tylko człowiekiem. Zdenerwowało go to i postanowił obciążyć pana stosownymi kosztami za wykłady, które się nie odbyły z wyłącznej winy pana.
- Rozumiem…
- Proszę zatem podpisać oryginał dokumentu, a kopię pan sobie zachowa. – Gdy podpisywałem, Siostra Oddziałowa powiedziała:
- Ponieważ wiemy, że żyje pan z renty, która jest dość niska, rozłożyliśmy panu spłatę na dwanaście miesięcznych rat. Proszę jednak nie próbować uchylać się od należnej opłaty. Ty by tylko pogorszyło pańską sytuację materialną. Na pana rentę wszedłby komornik i ściągnął należność z odsetkami. To wszystko w tej kwestii. Pójdziemy teraz do pokoju lekarskiego i zmienię panu opatrunek. – Dokument formatu A4 dla wygody złożyłem na połowę, a następnie jeszcze raz na połowę i włożyłem do kieszeni piżamy. Wstałem z krzesła i ruszyłem za Siostrą Oddziałową. Po chwili byliśmy w pokoju lekarskim. Gdy Siostra Oddziałowa założyła mi już nowy bandaż, powiedziała:
- Po jednym, dwóch dniach proszę go w domu ściągnąć, już nie będzie potrzebny. – Po czym dodała:
- Pójdziemy teraz do szatni. Odbierze pan swoje ubranie i obuwie, przebierze się w pokoju na górze, a piżamy zostawi na łóżku. Dziś jeszcze przyjdzie praczka i zabierze je wraz z pościelą do prania.
W kilka chwil później miałem na sobie własne ubranie. Z kieszeni piżamy wyjąłem złożony na czworo dokument i włożyłem go do wewnętrznej kieszeni marynarki. W sztruksowych spodniach, koszuli, marynarce i butach, które założyłem na siebie po okrągłym miesiącu, poczułem się jak nowo narodzony. Zresztą dostrzegła to również Siostra Oddziałowa, która stanęła w drzwiach. Ona też już była ubrana jak do wyjścia. Miała na sobie czarną kurtkę i niebieskie dżinsy. Kurtka przyozdobiona była licznymi kieszeniami zamykanymi na zamek. Powiedziała:
- Jakby wstąpił w pana nowy duch. Proszę pozbierać wszystkie swoje rzeczy, radiowóz przed Sanatorium czeka już na pana. – Nałożyłem na siebie płaszcz i kapelusz, wyjąłem z szuflady nocnej szafki brulion i długopis, i włożyłem je do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Byłem gotów do wyjścia. Siostra Oddziałowa spojrzała w stronę kaloryfera, na którym wisiały wyprane wcześniej szorty i skarpetki. Wskazała ruchem ręki i powiedziała:
- Proszę to sobie zatrzymać. Szorty i skarpetki. Będzie to coś w rodzaju prezentu od firmy – uśmiechnęła się.
- Dziękuję – powiedziałem. Sięgnąłem po szorty i skarpety i włożyłem je do bocznej kieszeni płaszcza. Po czym zwróciłem się do niej ze słowami:
- Jeśli można, chciałbym się pożegnać z dwojgiem pensjonariuszy. Siostra Oddziałowa skinęła głową na znak zrozumienia i gdy wychodziłem z pokoju i swoje kroki skierowałem na dół do świetlicy, gdzie najpewniej mogłem znaleźć Księżniczkę oraz Wojownika, zawołała za mną:
- Tylko szybko. Radiowóz czeka.
Księżniczka i Wojownik rzeczywiście byli w świetlicy i z dala od siebie, każde przy swoim stoliku, oglądali mimo wszystko razem jakiś program rozrywkowy. Minąłem Wojownika, który siedział na swoim miejscu w pobliżu drzwi, i podszedłem do Księżniczki. Zrobiła wielkie oczy, gdy stanąłem koło niej. W pierwszej chwili mnie nie poznała. No ale to zrozumiałe. Podniosła się z krzesła i rozmawialiśmy stojąc. Nie zwlekając oznajmiłem, że chciałem się pożegnać, bo właśnie zostałem wypisany do domu. I dodałem, że stało się to nagle, przed godziną w ogóle nawet by mi się nie śniło. Powiedziała:
- Miło słyszeć.
- Tak, ja też się cieszę. Chciałbym pani specjalnie podziękować za życzliwość i zaufanie, którym mnie pani obdarzyła. W związku z tym, czy mógłbym prosić panią o adres mailowy? Chciałbym napisać…
- Nie trzeba specjalnych podziękowań, ale miło mi będzie, jeśli pan napisze. - Wyjąłem z kieszeni płaszcza brulion i długopis i podałem jej. Zapytała:
- W którym miejscu mam zapisać?
- Wszystko jedno gdzie. – Otworzyła zeszyt na ostatniej stronie i zapisała swój adres. Po czym zwróciła mi zeszyt i długopis.
- Bardzo dziękuję. Spieszę się trochę, bo czeka radiowóz. Miło mi było panią poznać, na przyszłość życzę wszystkiego najlepszego, no i żeby pobyt w Sanatorium nie dłużył się zanadto. Do widzenia pani.
- Ja też dziękuję. Do widzenia panu.
Skierowałem się do wyjścia. Po drodze zatrzymałem się przy Wojowniku. Powiedziałem:
- Jak się pan już zorientował, właśnie wychodzę na wolność. Dowiedziałem się o tym dopiero przed godziną. Nie mieliśmy okazji dłużej porozmawiać, niemniej jednak życzę panu wszystkiego dobrego.
- Dziękuję, i nawzajem – powiedział.
Popatrzyłem jeszcze raz na Księżniczkę, która uśmiechnęła się z daleka i wykonała w moją stronę przyjazny gest pożegnania, i pospiesznym krokiem opuściłem świetlicę. Siostra Oddziałowa czekała na mnie na końcu korytarza. Przeszliśmy do bramy, którą otworzyła z klucza, i znaleźliśmy się na zewnątrz.
Dwaj uzbrojeni w broń maszynową i zamaskowani policjanci gestem dłoni wskazali mi na otwarte drzwi radiowozu. Wsiadłem, a oni za mną. Siostra Oddziałowa wsiadła do szoferki koło kierowcy. W środku stróże prawa skuli mnie kajdankami i na oczy założyli czarną opaskę. Po czym radiowóz ruszył. Po jakiejś półgodzinie znaleźliśmy się na targopolu Strefy Q. Tam mnie rozkuto i zdjęto opaskę. Wysiadałem z radiowozu już jako wolny człowiek. Policjanci zasalutowali Siostrze Oddziałowej z głośnym trzaskiem zwieranych obcasów, po czym wsiedli do radiowozu i odjechali. Zostałem sam z Siostrą Oddziałową, która poprowadziła mnie w stronę szopy, gdzie przebywał mój koń i furmanka. Gdy się zbliżyliśmy, podszedł do nas nocny stróż z targopola, który opiekował się moją szkapą. Najwyraźniej czekał na gości. Podał mi rękę na przywitanie, po czym wyprowadził konia na zewnątrz. Kiedy podszedłem do szkapy i pogłaskałem po szyi, zwierzę zarżało radośnie. Raz jeden, potem drugi i trzeci. Najwidoczniej koń mnie poznał i cieszył się wraz ze mną. Mimowolnie do oczu napłynęły mi łzy.
Podszedłem do stróża nocnego i zapytałem go, czy mógłby mi dać jakiś kontakt do siebie, ponieważ chciałbym się odwdzięczyć, a przy sobie nie mam odpowiedniej sumy. Ale nie chciał nawet słyszeć i powiedział, że nie robił tego dla pieniędzy. Mieszkał kiedyś na wsi i zajmowanie się moim koniem, przez ten krótki czas, było dla niego prawdziwą przyjemnością.
Po chwili razem ze stróżem nocnym wypchnęliśmy z szopy furmankę i zaprzągłem do niej konia. Czułem się na powrót jego panem. A on był moim wiernym poddanym.
Kiedy koń w zaprzęgu czekał aż wsiądę na furmankę i odjadę, podszedłem do stróża nocnego raz jeszcze, podałem mu rękę i najserdeczniej, jak umiałem, podziękowałem za serce okazane mojemu koniowi i za opiekę nad nim. Ten prosty człowiek nie przywykły, by ktoś okazywał mu szacunek, nie spodziewał się też mojego podziękowania i był do głębi wzruszony. W kącikach jego oczu dostrzegłem łzy.
Następnie podszedłem do Siostry Oddziałowej, również podałem jej rękę i podziękowałem za wszystkie miłe chwile, które mnie spotkały w Sanatorium dzięki jej życzliwości. Prosiłem ją jednocześnie, by zechciała pożegnać ode mnie panią kucharkę i podziękować jej za smaczne obiady.
Gdy żegnałem się z Siostrą Oddziałową, stróż nocny z targopola stał nieopodal i dyskretnie przypatrywał się wszystkiemu.
Wsiadłem na furmankę i lekkim poruszeniem lejców dałem sygnał koniowi do odjazdu. Przejechawszy jakieś pięćdziesiąt metrów, obejrzałem się raz jeszcze i spojrzałem na żegnające mnie osoby. Siostra Oddziałowa oraz stróż nocny stali w odległości dwóch, trzech kroków od siebie i żegnali mnie przyjaznym ruchem rąk.
Odjeżdżałem radośnie, ale jednocześnie z goryczą zawodu i poczuciem doznanej krzywdy. To, co mnie spotkało w ostatnim czasie, generalnie nie należało do rzeczy przyjemnych. Zorganizowana przemoc tak czy owak triumfowała i szydziła ze sprawiedliwości. Ale czy jedynie w tym zakątku ziemi, małym państewku Strefy Q? Oczywiście nie. Ogólnie świat był niesprawiedliwy.
Ostatnio zmieniony 05 lut 2017, 12:57 przez Waldemar Kubas, łącznie zmieniany 10 razy.

Awatar użytkownika
skaranie boskie
Administrator
Posty: 13037
Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
Lokalizacja: wieś

Re: Strefa Q - cała opowieść

#2 Post autor: skaranie boskie » 16 sty 2017, 14:01

Pierwszą część "Strefy Q" można przeczytać również tutaj. Powyższy tekst jest połączeniem wyżej linkowanej części z resztą, dokonane na prośbę Autora.
Zastanawiałem się, czy nie połączyć obu wątków, dodając całość do już istniejącej części, jednak Autor oświadczył mi, że w pierwotnym fragmencie dokonał pewnych zmian, dlatego postanowiłem zamieścić całość w nowym. Wielkość tekstu opublikowanego tutaj z ledwością mieści się w granicach przyswajalności skryptu, dodanie więc do niego tekstu zamieszczonego wcześniej, zwyczajnie nie weszłoby na stronę.
Tyle mojego komentarza odnośnie technikalii. Sam tekst miałem okazję przejrzeć, aktualnie go czytam. Niestety, komputer to nie książka, trudno z niego czytać (choć nie niemożliwe) w wolnych chwilach, np. w podróży, w kolejce do baru, czy gdziekolwiek indziej, dlatego czytanie musi potrwać. Obiecuję jednak wstawić swój komentarz, gdy doczytam do końca.
Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.


_____________________________________________________________________________

E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl

Awatar użytkownika
nie
Posty: 1366
Rejestracja: 03 paź 2014, 14:07
Płeć:
Kontakt:

Re: Strefa Q - cała opowieść

#3 Post autor: nie » 16 sty 2017, 16:37

Rachunek wygląda ciekawie.
Przeczytam.
Okres ważności moich postów kończy się w momencie ich opublikowania.

Awatar użytkownika
refluks
Posty: 714
Rejestracja: 28 lut 2016, 11:49

Re: Strefa Q - cała opowieść

#4 Post autor: refluks » 16 sty 2017, 20:41

Panie Kubas, ja mam do pana dwa pytania:
1. Doczekał się pan pod pierwszą publikacją swojego opowiadania na przełomie 2014/2015 roku sześciu wpisów, z których jedna trzecia w treści swej ma narzekania na obszerność i aby coobus napisał co o treści sądzi i merytorycznie to uczynił.
W maju 2016 roku na okoliczność lczerwosza wspomnienia na czacie o pańskim opowiadaniu (tam też do niego wkleił link) pojawiło się kilka kolejnych wpisów, z których pozytywne natychmiast zostały storpedowane machaniem przed twarzami ich autorów widokiem pańskich nieświeżych kalesonów wyjętych z brudnika.
Proszę mi powiedzieć na co pan w związku z tą ponowną publikacją liczy?

2. Pańskie opowiadanie jest pełne, napiszę nawet, że przepełne szczegółów. Ale o zdjęciu kapelusza i płaszcza wspomina pan dopiero, gdy już jest w sanatorium. Nie zdjął pan kapelusza, gdy był pan witany w bufecie i przez damy również? A i w płaszczu też cały czas pan siedział i pijąc alkohol? Nie było panu za gorąco?

Awatar użytkownika
skaranie boskie
Administrator
Posty: 13037
Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
Lokalizacja: wieś

Re: Strefa Q - cała opowieść

#5 Post autor: skaranie boskie » 19 sty 2017, 21:05

Przeczytałem całość.
Przyznam, że mam mieszane uczucia.
Z jednej strony chcę pochwalić, z drugiej zganić.
Ani jedno, ani drugie nie ma związku z moją funkcją i świadomością, że pisał to pensjonariusz naszego sanatorium. Traktuję opowieść, jako opowieść li tylko i nie mam najmniejszego zamiaru odnosić jej do rzeczywistości. Powiem więcej, uśmiechałem się czytając pewne oskarżenia pod adresem imć Gubernatora. Gdybym nie znał Siostry Oddziałowej, też pewnie bym ją znielubił po przeczytaniu, mimo, iż bohater nie omieszkał napomknąć o jej ludzkich odruchach.
Nie treść jednak stanowi powód owej, wspomnianej wyżej mieszanki.
Dziś, wyjątkowo, korzystam z transferu w roamingu, muszę się więc streszczać, dlatego właściwą recenzję (o ile tak można będzie ją nazwać) napiszę jutro, albo w niedzielę.
Tymczasem zapraszam "zbieracza krzywd" na łagodzące wszelkie depresje :beer: :beer: :beer:
Zamiast tabletek i elektrowstrząsów. ;)
Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.


_____________________________________________________________________________

E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl

Awatar użytkownika
skaranie boskie
Administrator
Posty: 13037
Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
Lokalizacja: wieś

Re: Strefa Q - cała opowieść

#6 Post autor: skaranie boskie » 20 sty 2017, 20:51

Zgodnie z obietnicą, podzielę się teraz swoimi refleksjami z czytania.
Opowiadanie (właściwie to minipowieść) jest na pewno zdecydowanie lepsze od wspominanego w nim wielokrotnie "Nowego porządku".
Spodobało mi się, że trochę poszerzyłeś tematykę, wplotłeś inne wątki. Mamy opowieść o początkach wielkiej miłości bohatera, jest zalążek przyjaźni z inną pensjonariuszką. Odwiedzamy wreszcie inne, niż samo sanatorium, miejsca. W tekście pojawia się odrobina empatii do ludzi, również tych związanych z paskudnym reżimem, jest również poczucie humoru. Tekst śmiało można uznać za dobry, choć trochę monotonny.
Martwi mnie, że dość sporo w nim błędów.
Nie, nie tych najgorszych - ortograficznych, jednak styl i gramatyka w wielu miejscach są przynajmniej zastanawiające. Chciałem te miejsca wyszczególnić, ale przy tak długim tekście mam teraz problem z ich odszukaniem, a drugi raz czytać mi się zwyczajnie nie chce. Mam nadzieję, że sam ich poszukasz.
Zanim - przy pewnej dozie sprytu i znacznie większej ilości włożonej pracy, by ominąć ograniczenie skryptu nie pozwalające wrzucać tak długi teksty - udało mi się (na twoją prośbę) cały tekst zamieścić w jednym poście, próbowałem Ci wyperswadować niedorzeczność tego pomysłu. Uparłeś się przy swoim i teraz obawiam się, że będziemy jedynymi dwoma osobami, które ten tekst w całości przeczytają. Może refluks do nas dołączy, to klub się powiększy.
Nie oznacza to, że nasi użytkownicy mają awersję do czytania. Wręcz przeciwnie, czytają dużo i chętnie. Rzecz w tym, że czytanie tekstu on line wygląda zupełnie inaczej, niż z książki. Tę ostatnią można czytać w tramwaju, w kolejce do budki z piwem, czy gdziekolwiek indziej, komputer zaś nie każdy w takie miejsca zabiera. Stąd czytanie dłuższych tekstów sprawdza się lepiej w odcinkach. Jest czas nie tylko na czytanie, ale również na bieżące pisanie własnej opinii na temat przeczytanego tekstu.
Myślę, że za jakiś czas sam zechcesz to podzielić, ale to musi być twoja decyzja i wierzę, że kiedyś ją podejmiesz.
Cieszę się, że obaj mieliśmy okazję dotrzymać słowa. Ty, że dokończysz opowieść, ja, że z chęcią zamieszczę ją na naszym portalu. Okazuje się, że diabeł nie taki straszny, skoro można z nim nawet w szachy wygrać, co dopiero, gdy się nieledwie w postać Gubernatora wcielił...
Teraz poczekamy na innych. Najlepiej przy :beer: :beer: :beer:
Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.


_____________________________________________________________________________

E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl

Waldemar Kubas
Posty: 53
Rejestracja: 12 lis 2014, 16:19
Lokalizacja: Wrocław

Re: Strefa Q - cała opowieść

#7 Post autor: Waldemar Kubas » 21 sty 2017, 12:42

Bardzo dziękuję, że dzieląc się ze mną swoimi refleksjami po lekturze, kierowałeś się uczciwością. To sprawiło, że Twoje refleksje nie okazały się dla mnie przykre. No bo jeśli tekst był dobry (sam to przyznałeś), więc również opinia o nim nie mogła być inna w sytuacji, gdy do całej sprawy podszedłeś mądrze i uczciwie. Ale z tym podejściem mogło być różnie. Że jednak bez względu na wszystko, tzn. nie bacząc na wcześniejsze perturbacje i awantury, postawiłeś na wspaniałomyślność i uczciwość, chcę Ci za to bardzo serdecznie podziękować.

Tak więc wykazałeś się uczciwością i odwagą publikując mój tekst na swoim portalu, za co jestem oczywiście wdzięczny. Nie oznacza to jednak, że nie wyobrażałem sobie życia bez tej publikacji, o czym doskonale wiesz, ponieważ zanim nakłoniłeś mnie do powrotu na portal, dość długo prowadziliśmy rozmowy on line na ten temat. Nie marzy mi się żaden klub, który by gromadził miłośników Strefy Q i którego jednym z pierwszych członków czy wręcz ojców założycieli byłby refluks. Tym bardziej nie spodziewam się, że powiedzmy powstanie klub fanów twórczości Waldemara Kubasa. Myślę, że już mnie trochę poznałeś i wiesz, że patrzę trzeźwo i nie łudzę się, iż zyskam choćby minimalny poklask. Jednym z powodów mojego pesymizmu jest dość marne zdanie o czytelnikach w ogóle. Bez różnicy – na tym czy innym portalu.

Po ludzku cieszę się, że jeszcze niedawno widziałem w Tobie wroga, a dziś już tylko przyjaciela. Jestem przekonany, że nie powinieneś się martwić, iż w tekście jest „dość sporo błędów”, ponieważ to nieprawda. Opowieść jest stosunkowo długa, Ty zaś musiałeś być zmęczony po zarwaniu nocy, w końcu nie miałeś na głowie wyłącznie tego tekstu, ale jednocześnie tysiąc innych spraw. Wszystko to wpłynęło na Twoją błędną ocenę w tej materii. Na pewno nie ma mowy o sporej ilości, o których wspominasz, owszem, mogłem przeoczyć jakieś śladowe ilości i w dogodnej chwili postaram się raz jeszcze przejrzeć cały tekst pod tym kątem, a więc ewentualnych stylistycznych i gramatycznych usterek.

Myślę, że ogólne zmęczenie sprawiło też, że niesprawiedliwie osądziłeś mój stosunek do Siostry Oddziałowej, czego konsekwencją miało być jakoby moje jej odczłowieczenie na wirtualnych kartach tej mojej minipowieści. Że tak to zobaczyłeś, świadczy o tym następujące zdanie z Twojego pierwszego komentarza powyżej. Napisałeś tam: „Gdybym nie znał Siostry Oddziałowej, też pewnie bym ją znielubił, po przeczytaniu, mimo, iż bohater nie omieszkał napomknąć o jej ludzkich odruchach”. Bardzo przepraszam, przypuszczam, że nieświadomie zastosowałeś tu kompletne odwrócenie proporcji. Lubiłem i lubię Siostrę Oddziałową, a cały tekst świadczy przede wszystkim o jej właśnie „ludzkich odruchach”. Natomiast wad posiada nie więcej niż każdy przeciętny człowiek. Jeśli jakieś sytuacje w tekście świadczą o tych jej ludzkich wadach czy ułomnościach, to po pierwsze zważmy, w jakim miejscu rozgrywa się wszystko, a po drugie, przydając jej określone wady czy skazy, tym samym czynię ją prawdziwą, stwarzam osobę z krwi i kości, a nie robię z niej papierową postać.

Cieszę się z Twojej opinii, że „tekst śmiało można uznać za dobry, choć trochę monotonny”. Co do tej „monotonni”, pozwolę sobie przypomnieć, w jakim miejscu rozgrywa się cała akcja i że trudno byłoby oczekiwać, żeby w takiej scenerii dzień powszedni skrzył się jakimiś nadzwyczajnymi fajerwerkami. Trochę ich jednak jest. A gdybym nawet zabiegał o niemonotonny charakter całej opowieści i przesycił ją innym klimatem, byłoby to sztuczne i nieprawdziwe.

Wznoszę trzykrotny toast za Twoje zdrowie, bezcenne zdrowie Gubernatora!!!
(wybacz, nie wiem jak się wprowadza te śmieszne emotikony)

I żegnam harcerskim pozdrowieniem,

Czuj, czuj – czuwaj!

Awatar użytkownika
skaranie boskie
Administrator
Posty: 13037
Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
Lokalizacja: wieś

Re: Strefa Q - cała opowieść

#8 Post autor: skaranie boskie » 21 sty 2017, 18:30

Waldemarze, cokolwiek napisałem, świadczy to jedynie o moim odbiorze, nie mogę i nie chcę brać na siebie roli wyroczni.
Co się zaś tyczy emotek, wystarczy w którąś kliknąć po lewej stronie od okienka szybkiej odpowiedzi, a sama pojawi się we wskazanym miejscu, jak choćby poniższe.
:beer: :beer: :beer:
Mamy ich więcej. Żeby jednak użyć tych ukrytych, należy otworzyć okno z zakładki "wyświetl więcej emotikon" i tak samo kliknąć w żądaną.
Na przykład :wrrr:

Zastanawiam się nad nominacją tekstu do prozy miesiąca, ale mam obawy, czy dostaniesz jakikolwiek głos. Mało kto zada sobie trud przeczytania, stąd moja obawa o brak głosów.
Przemyśle to jeszcze, tym bardziej, że mogę nominować tylko jeden tekst.
Na razie poczekamy na innych czytelników i ich wypowiedzi.

Czuwaj! :)
Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.


_____________________________________________________________________________

E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl

Awatar użytkownika
refluks
Posty: 714
Rejestracja: 28 lut 2016, 11:49

Re: Strefa Q - cała opowieść

#9 Post autor: refluks » 21 sty 2017, 18:39

skaranie boskie pisze:Zastanawiam się nad nominacją tekstu do prozy miesiąca, ale mam obawy, czy dostaniesz jakikolwiek głos. Mało kto zada sobie trud przeczytania, stąd moja obawa o brak głosów.
podkreślenie w cytacie moje

Spadłem z krzesełka.
Admin forum literackiego wie, że na forum przez niego adminowanym mało kto przeczyta opowiadanie, bo jest ono długie.

P.S. refluks przeczytał i już nominował.
I zagłosuje.
Spać możesz spokojnie.

Awatar użytkownika
skaranie boskie
Administrator
Posty: 13037
Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
Lokalizacja: wieś

Re: Strefa Q - cała opowieść

#10 Post autor: skaranie boskie » 21 sty 2017, 18:58

Drogi Refluksie, chyba post wyżej wyjaśniłem, dlaczego obawiam się niskiej frekwencji pod opowieścią. Przeczytaj, a zrozumiesz. Napisałem to znając uwarunkowania rządzące podobnymi miejscami w sieci. Tu raz jeszcze powtórzę, komputer to nie książka, choć wiem, że tekst można czytać również, używając choćby smartfona. Tylko ten nasz zagoniony świat.
Już w latach siedemdziesiątych śp. Anna Jantar śpiewała, że "niewiele czasu sam dla siebie ma", a dziś przecież tamte czasy jawią się wyścigiem ślimaków.
Ale poczekamy, będę naprawdę szczęśliwy, jeśli okaże się, że się mylę.
:beer: :beer: :beer:
Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.


_____________________________________________________________________________

E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl

ODPOWIEDZ

Wróć do „OPOWIADANIA”