Usłyszeć wiatr (Część VI)

Apelujemy o umiar, jeśli chodzi o długość publikowanych tekstów.

Moderatorzy: Gorgiasz, Lucile

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
point of view
Posty: 505
Rejestracja: 31 maja 2016, 8:47
Lokalizacja: Stolnica

Usłyszeć wiatr (Część VI)

#1 Post autor: point of view » 29 paź 2017, 13:34

Moje błękitne...




Niebo.

Wiem, że tam jest. Choć niewidoczny, stale nad nami czeka na nas jego błękit. Czeka zapisana wiatrem historia walki niży z wyżami. Być może najdostojniejsze z wysokich, - cirrusy, niedługo zaczną układać się w delikatne, haczykowate wzory zabielając potężne sklepienie, niczym rozchlapana wapienna zaprawa rzucona na czerwone, gotyckie sufity. Dzisiaj musimy domyślać się jego niebieskiego, farbkowatego koloru. Chyba tęsknimy już za nim, choć niewidoczny deszczyk tak miło ochładza rozgrzaną skórę. Karaibski kapuśniaczek siąpi od rana. Zamierza zmoczyć nas niewidzialnymi kropelkami, które albo natychmiast wysychają uciekając do swoich przybranych ojców niskich stratusów, albo nikną nasączając wilgocią i tak już zawilgocone ubrania, które niemiło kleją się do ciała. Deszcz jest, a zarazem go nie ma. Trudno się zdecydować przy zapisywaniu do dziennika stanu pogody. Brakuje rubryki – „nasiąkanie niewidzialną wilgocią”, choć na higrometrze niedługo skończy się skala. Gdzie do diabła podział się pasat?

Jacht człapie niczym stara chabeta pod górkę. Leniwie suniemy wzdłuż zadymionych brzegów Santa Lucii spowalniani jeszcze w swej wędrówce przeciwnym prądem. Specjalnie podchodzimy tak blisko, jak tylko jest to możliwe by chłonąć tropikalne zapachy i dzikie głosy wyspy. Masztem orzemy niską, postrzępiona powałę leniwie staczających się z zielonych stoków wyspy, szarych chmur. Mam wrażenie jakby mgła uniosła się tylko na kilka metrów ku górze, a my przemykamy niezauważeni pod tą delikatną, koronkową, falbaniastą zasłoną-sukienką. W ciszy podglądamy zazdrośnie strzeżone widoki, pejzaże uwięzione na wyspie, które ktoś malował pędzlem zamoczonym w zieleniac,h rozchlapując kolory całkiem chaotycznie. Dzisiaj brakuje linii dzielącej ląd od morza. Wszystko zlewa się w jedną granatowo-zieloną szarość. Ktoś po prostu zapomniał maznąć czarną farbą wulkanicznych plaży wzdłuż brzegu.

Dziś czujemy inaczej. Naszym przewodnikiem jest echosonda. Niczym ślepiec laską, wspomagamy się jej niewidocznym, pulsującym dotykiem i ufni suniemy wzdłuż izobaty 20 metrów. Brat GPS czuwa nad naszym spokojnym marszem, a krzyżyki na mapie stawiane miękkim ołówkiem nie pozwalają zatracić się w tej scenerii. Możemy pozwolić sobie na takie leniwe pływanie, mamy na to czas. Jeszcze przed wieczorem liczę na kawałek przypadającej na nas niebieskości, gdy wypłyniemy z cienia wyspy w królestwo pasatu, który wydmucha senne opary z nad wyspy.

Gdy wchodzimy w przesmyk, a właściwie cieśninę otwierającą nam drogę na Saint Vincent pasat powraca. Jacht oddaje mu pokłon pochylając się na prawą burtę, a wietrzny władca tych rejonów jednym podmuchem wskazuje nam drogę ku kolejnej wyspie. Jeszcze widzimy za rufą szare kłębowisko zaspanych cumulusów gdy wypadamy na otwarta przestrzeń wolną od szarości i deszczu. Głęboki, świeży, pasatowy oddech oceanu przeciera nasze oczy zdejmując z nich mgielne bielmo. Zadzierając wysoko głowy, spoglądamy w górę i nareszcie widzimy radosną jasność błękitnej wstęgi nieba. Zostawiamy w zapomnieniu tajemniczy ogród Sainta Lucii spowity woalem szarych mgieł. Zapominamy o nim jakby ktoś zdjął z nas ciężki opiumowy sen.

Nagle przychodzi do mnie olśnienie. Już wiem czemu jachty wracając z dalekich oceanicznych podróży wpływając do portów wyjścia niosą na swoich masztach długą wstęgę nanizanych na log tysięcy mil. Już wiem czemu zawsze jest błękitna.



Oczy.

Wędrujemy wąskimi uliczkami niewielkiej wyspy. Leniwie, boso stąpamy po uklepanej ziemi. Ciekawie rozglądamy się szukając sklepiku z owocami który zachwalał „nasz człowiek” odbierający cumy w porcie. Nagle Zbyszek łapie mnie gwałtowni za ramie i delikatnym ruchem głowy wskazuje na drugą stronę uliczki.

Stajemy zahipnotyzowani nieziemskim widokiem. Po drugiej stronie, zaledwie kilka metrów od nas, w grupce roześmianych dzieci, stoi przepiękna, młoda dziewczyna.

Dopiero po chwili rozumiem, czemu jej uroda tak przykuwa wzrok. Przyzwyczailiśmy się już do widoku tutejszych czarnych piękności. Do ich szklistych błyszczących gładkich fryzur, niesamowicie kolorowych odzień, regularnych rysów, precyzyjnych w swej miękkości ruchów.

Ona jest inna w ulotny sposób. Jest czarną, niebieskooką dziewczyną świadoma swego piękna. Chłonę widok jej dumnie podniesionego czoła i jasnego błękitu oczu świadczącego o burzliwych dziejach wysp. Przypatrując się dłużej odróżniam jaśniejszy odcień skóry twarzy, jest prawie złocisty. Jej strój to błękitne, granatowe i białe wstęgi materiału, którym jest owinięta. Wyróżnia ją to z równie kolorowego tłumu innych kobiet wśród których króluje żółcień, pomarańcz i zieleń. Z resztą ich domy i łodzie malowane są w podobny sposób.

Nie ośmielamy się wyjmować aparatów fotograficznych. Niczym bojący się spłoszyć unikalnego, płochliwego motyla podróżnik, zamykam oczy, bez ruchu trwam i pod powiekami utrwalam jej widok. Nasze oczy nigdy nie spotykają się ale i tak pozostają w mojej pamięci. Na zawsze. Błękitne.



Morze.

Stoimy na kotwicy. Tuż przed dziobem czarny, iskrzący się wulkaniczny piasek plaży. Palmy kokosowe niedbale pochylają się ku nam zapraszając w odwiedziny. Dobrze wiemy, że to pasat dogina ich smukłe pnie ku nadbiegającym falom ale... dajemy się w końcu zwieść ich obietnicom zaznania chłodnego cienia i płyniemy wpław ku brzegowi.

Maska, płetwy, fajka. Płynąc ku plaży co chwila nurkuję uważnie obserwując to co poniżej. Moją uwagę przykuwa dziwne falowanie wody nad olbrzymimi kamieniami rozsianymi na dnie. Chwilę odpoczywam na powierzchni. Uspakajam swój oddech i zanurzam się z olbrzymim haustem powietrza wepchniętym do płuc. Pięć metrów to dla mnie spore wyzwanie ale uparcie idę w dół ku tajemniczym kamieniom. Przedmuchuję uszy, które zaczynają boleć i po chwili wszystko jest już w porządku. Gdy jestem na wyciągniecie ręki od kamieni, kiedy czuję ciepło bijące od wody, a właściwie unoszące się nad kamienna powierzchnią, dotykam szorstkich porostów, którymi są pokryte i po raz pierwszy w życiu namacalnie czuje ożywcze ciepło matki ziemi. To miłe jak delikatnie rozgrzewa moje dłonie. Wiem, że za chwilkę, że już muszę się wynurzyć. Puszczam chropowate załomki skały i bezwładnie pozwalam unosić się ku górze. Spoglądam ku tafli morza. Jej ruchliwy błękit jest ciemniejszy niż zwykłe powierzchniowe fale. Jest gęstszy, spokojniejszy niczym fioletowy, rozrzedzony kisiel. Granatowa potęga wolno wypluwa mnie na powierzchnię. Zanurzony w ciszy, bezwolnie, niczym rozgrzane skałami strugi wody unoszę się w spokoju coraz wyżej. Widziane od dołu, morze odsłania swoja kolejna twarz. Równie niespodziewanie granatowo-błekitną, tak jak za pierwszym razem gdy ujrzałem ocean, tylko teraz czuję dosłownie w płucach jego granatowy bezmierny ogrom ściskający moją pierś.

Tuż przed wynurzeniem, kątem oka spostrzegam szary cień na tle dna. Odpłynął. Wynurzam się i łapczywie, niczym świeżo narodzony biorę głęboki oddech. Miarowo podpływam w stronę brzegu. To tylko kilkanaście metrów. Ostrożnie wychodzę na piasek. Woda spływa ze mnie znacząc mokrymi śladami stóp drogę ku palmom. Białe okruchy wyrzuconych na brzeg koralowców ciepło kontrastują z grubymi, czarnym, połyskującymi w zachodzącym słońcu ziarenkami wulkanicznej ziemi. Siadam zmęczony opierając się o chropowaty pień. Przede mną przestwór Morza Karaibskiego, które za chwilę przyjmie kolory ciężkiego, starego złota unurzanego w krwawej czerwieni. Z uspokojonym już oddechem czekam wpatrzony w bezkresny horyzont na to zaciągnięcie kurtyny dnia, na ostatni kolorowy akord.

Kiedy po godzinie wróciwszy na jacht wycieram się i siadam do steru rozpoczynając nocną jazdę jasne barwy odchodzą gdzieś w pogoni za niewidocznym słońcem. Farwater, którym teraz podążam wyznaczają srebrne łuski pozostawione na wodzie przez wschodzący księżyc. Bracie miesiączku! Dzięki, że płyniemy w ta sama stronę.



Rapsodia.

Po wyjściu z portu zaczynamy oszczędzanie prądu. Energii na jachcie nigdy nie jest za wiele. Dosyć rygorystycznie podchodzę do tej kwestii. Może także z tego powodu nie uznaję w czasie rejsu mechanicznej muzyki. Znają mnie od tej strony. W porcie to co innego, sam chętnie słucham radia, odtwarzaczy CD, magnetofonu. Na morzu królują naturalne dźwięki. Poza tym zawsze uważnie słucham opowieści wiatru o stanie żagli, olinowania. Jestem wyczulony na stękanie przeciążonego takielunku, spracowanego kadłuba. Wsłuchuje się w rytmiczną pracę „katarynki”, nasłuchuję komunikatów radiowych. Ale..., człowiek nie byłby człowiekiem gdyby nie łamał od czasu do czasu swoich zasad.

Zamyślony siedzę wygodnie rozparty za sterem i udaję, że steruję. Całą robotę odwala autopilot stękając rytmicznie siłownikami hydraulicznymi. Mijamy kolejną wyspę w naszej drodze ku Grenadzie. Właśnie wkraczamy w czas poobiedniej sjesty. Załoga, tak jak ja, odpoczywa zanurzona w swoich myślach. Ktoś czyta książkę, ktoś drzemie na tekowym, jasnym, pokładzie. Spostrzegam, że na siedzeniu sternika leży maleńki odtwarzacz MP3. Podnoszę go i wzrokiem szukam właściciela. Wszyscy są „nieobecni”, nie chce im przeszkadzać w spokojnej chwili odosobnienia. Każdy jej potrzebuje od czasu do czasu. Trzymam bezpiecznie w ręce niewielki przedmiot zasilany mikrobaterią. Chyba nie zgrzeszę przeciwko swoim zasadom jeśli go na chwile włączę. Do ucha wkładam tylko jedna słuchawkę. W duchu śmieje się z siebie, z tego dziecinnego zachowania małego Tomeczka, który robi coś po kryjomu. Dzięki Bogu nikt nie patrzy na mnie. Dla pewności odwracam się tak, że na pewno nie widać przewodów biegnących do mojego ucha i włączam odtwarzacz.

Z początku cisza w słuchawce szumi całkiem tak samo jak morze. Po chwili dociera do mnie muzyka rozpoznawalna natychmiast. Od pierwszego taktu wiem, że to Błękitna Rapsodia Georga Gershwina. Ktoś przestał jej słuchać w jej środkowych fragmentach, a teraz ja zanurzam się w jej dostojnych pulsujących dźwiękach. Czuję nadbiegające akordy, które zlewają się w jednym rytmie z oddechem oceanu. Doganiające nas z boku długie fale akcentują wybrzmiewającą rytmicznie muzykę. Ich spienione wierzchołki dodają swoje szumiące kreszenda i dekreszenda do miarowego pulsowania rapsodii. Słyszę leciutkie pa, pa, pa, paaa i myślę, że właśnie w tej ulotnej chwili żeglowania w niesamowicie kompletny sposób wszystko zaczyna pasować do siebie. Łagodne pociągnięcia smyczków i delikatne zsuwanie się jachtu z błękitno-grantowej fali. Muzyczny rytm wznoszący melodię ku górze i za chwilę opadający jak przebrzmiała, zamierająca fala, która odeszła w niepamięć.

Wiem, że Gershwin wpadł na pomysł napisania rapsodii w czasie jazdy pociągiem, ukołysany jego rytmicznym stukotem. Czy to tylko przypadek sprawił, że tak pochłonęła mnie jego muzyka właśnie tu, na błękitnym oceanie, którego trwaniem jest nieustający ruch, nieprzerwany, matematycznie precyzyjny rytm w kolorze głębokiego błękitu.

Naciskam mały przycisk i słucham od początku. Gdy diabolicznie precyzyjne klarnetowe glisando znów porywa moja duszę czuję jak zimne ciarki przebiegają moje plecy. Wyłączam myzykę. Z premedytacją wyjmuję słuchawkę z ucha. Czuję, że mógłbym tak słuchać bez przerwy.

Odkładam odtwarzacz na miejsce podsuwając go głębiej ku zejściówce by nie spadł. Mam wrażenie, że czas był moim sprzymierzeńcem, a może całkiem stanął na tych kilka chwil i nikt nie zorientował się gdy tak „jawnogrzeszyłem”.

Spoglądam na kilwater i wiem, że gdzieś z tyłu zostały na zawsze uwięzione, wpasowane w bulgocącą wodę głębokie, błękitne dźwięki do których obiecuje sobie w duchu jeszcze na pewno powrócić ale innym razem. Może wtedy, gdy będę na oceanie zupełnie sam.

Awatar użytkownika
eka
Moderator
Posty: 10469
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

Usłyszeć wiatr (Część VI)

#2 Post autor: eka » 31 paź 2017, 19:39

Narrator popłynie w samotny rejs?
Przyjemnie było się zanurzyć w tych opowieściach.

Awatar użytkownika
Nula.Mychaan
Posty: 2082
Rejestracja: 15 lis 2013, 21:47
Lokalizacja: Słupsk
Płeć:

Usłyszeć wiatr (Część VI)

#3 Post autor: Nula.Mychaan » 06 lis 2017, 12:46

Te opowieści to uczta dla ducha :)
Może i jestem trudną osobą,
ale dobrze mi z tym,
a to co łatwe jest bez smaku, wyrazu i znaczenia

ODPOWIEDZ

Wróć do „OPOWIADANIA”