Usłyszeć wiatr (Część VII i ostatnia)

Apelujemy o umiar, jeśli chodzi o długość publikowanych tekstów.

Moderatorzy: Gorgiasz, Lucile

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
point of view
Posty: 505
Rejestracja: 31 maja 2016, 8:47
Lokalizacja: Stolnica

Usłyszeć wiatr (Część VII i ostatnia)

#1 Post autor: point of view » 04 lis 2017, 14:09

"Smolciamcia".


Siedzę w niewielkie hinduskiej restauracyjce gdzieś na Ursynowie. Lubię jej całkiem odmienną, prawie orientalną atmosferę, no bo czegóż więcej żądać w dobie totalnego eklektyzmu kulturowego, na dodatek mieszkam niedaleko. Już dawno przeminął czas wyprawy na Karaiby. Na zewnątrz zimno, śnieżnie, sennie. Zaszyłem się cichym kącie tuż koło wejścia do kuchni i piszę. Nie przeszkadzają mi kelnerzy, który do czasu do czasu przeciskają się z talerzami pełnymi egzotycznych potraw tam i z powrotem. Nie przeszkadza brzęk miedzianych garnków, którymi manewrują kucharze. Załoga kuchni zamustrowana jest chyba z całej kuli ziemskiej, bo słowa wielu narodów dziwnie przeplatają się w parnej atmosferze. Przez niedomknięte drzwi widzę jak szef kuchni, rasowy Hindus pochyla się nad czymś co przypomina zwykłą kurę. Widzę jak delikatnie odsuwa niedoświadczonego pomocnika i sam, wyciągając korzenne specjały namaszcza kapłona niewielką szczyptą przypraw za pomocą jakiegoś niedużego przyrządu ginącego w jego dłoni. Słyszę tylko jak karcąco mówi do swojego kolegi:

- Smolciamcia, smolciamcia!

Zaintrygowany, zaczynam baczniej przyglądać się temu co dzieje się za niedomkniętymi drzwiami kuchni, ale nagle, znajomy zapach, choć za każdym razem inny, przedzierając się przez tyle innych dobiega moich zmysłów.

Nie pytam kucharzy o skład przyprawy, bo dobrze wiem że to zazdrośnie strzeżona tajemnica. Żółta mieszanka przywieziona z dalekiego domu, tam zmieszana i tylko tam możliwa do przyrządzenia. Z recepturą przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Jak zwykle tajemnicza Curry. Zawsze inna. Jej niezwykła moc i aromat zależy od prowincji z której pochodzi, ba!, - zależy nawet od tego, który klan, która rodzina ją mieszała…

Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, lecz myślę, że głównie z powodu mojego nosa i aromatu który go właśnie mami, - typowo polski kurak zamienia się w egzotyczną, w pełni ezoteryczną potrawę przywołując skojarzone nagle widoki stromych, wulkanicznych skał i wspomnienia z rozpalonych słońcem wysp. Przed zamkniętymi oczyma widzę naszą załogę, gdy pod koniec parnego dnia, zmęczeni upałem, czekaliśmy w cieniu palm niewielkiej zatoczki Saint Vincent na grillowane dania …

***

Zsuwamy stoliki, i w dwanaście osób, całą załogą, głośno rozmawiając czekamy na specjały kuchni kreolskiej, które chwilę wcześniej dokładnie wybieraliśmy z tutejszego menu. Wesoło gadamy o tym co każdy z nas wie o Karaibach, co każdy chciałby zobaczyć.

Kiwając się na ratanowym fotelu spoglądam w stronę odkrytej kuchni, a właściwie dużego grilla.

- Arawakowie byli tu pierwsi. - Zbyszek zagłębia się w antropologiczne dywagacje, by za chwilę zgrabnie nawiązać do sytuacji. - ich ślady datowane są na kilkaset lat przed Chrystusem, i to oni, podobno wynaleźli grill.

Jak na komendę wszyscy spoglądają w stronę paleniska, bo właśnie rozgrzany grill zaczął uwalniać smakowite zapachy.

- Karaibowie byli później. To od nich nazwę wzięły te wyspy - dorzuca Ela przeglądając kolorowe kartki przewodnika Pascala.

- Chciałaś powiedzieć karaibscy kanibale - uzupełnia naszą wiedzę Michał.

Brzmi to jakoś nieswojo, jak zgrzyt w słodkiej melodii.

- Kanibale, kanibale… ale za to oni doprawiali potrawy boskim chili - dorzucam, bo właśnie czuję szóstym zmysłem jak szef „naszej” przybrzeżnej knajpki posypuje grillowane mięso czerwono-żółtą przyprawą o światowej renomie. Uskutecznia czary za pomocą szczypty proszku. Zwykły karaibski kapłon posypany złotą przyprawa nabiera czarodziejskich aromatów które uwalniają się tym łatwiej im więcej tutejszego wina i innych drinków nasyca nasze głowy.

- Potem zawitali w rejon archipelagów Hiszpanie i dowieźli wieńczący wszystkie tutejsze uczty rum. Możemy rozkoszować się drinkami za ich sprawą - sumiennie wylicza Michałek. - I trzcina cukrowa, i brązowy cukier o który oblężnicze wojny toczono.

- A cytryny? Pomarańcze? Drzewo chlebowe z bulwiastymi owocami? Wiecie skąd? - filuternie pyta Joasia. - Z Afryki. To wszystko dopłynęło tu, także banany, te do jedzenia na surowo i te do smażenia, za sprawą czarnych niewolników wiezionych przez Hiszpanów na plantacje trzciny cukrowej z odległego lądu…

I choć po takich wieściach rum w Cuba Libre inaczej zaczyna smakować poddajemy się atmosferze i urokowi miejsca do późna w nocy pałaszując nieziemskie aromaty zaklęte za pomocą odrobiny przypraw w wytwory tutejszej kuchni kreolskiej.

Wywołany temat mocniejszych trunków owocuje informacją z ust Darka, że muzeum rumu na Martynice ma jedna cenną właściwość – wstęp jest wolny i degustacja różnych gatunków rumu też.

Gdy po obfitej kolacji wracamy bączkiem na jacht rozmarzona Agata pyta mnie zapatrzona w gwiaździste niebo:

- Tomek, a dopłyniemy do Grenady? Czy wy wiecie, że to jest najsłynniejsza wyspa korzenna, królowa produkcji gałki muszkatołowej?

- Skoro to królowa, - odpowiadam - to musimy dopłynąć, choćby tylko to by oddać jej uniżony pokłon - śmiejemy się i idziemy słodko zmęczeni spać.

- Ja tam szykuję się na Mszę Kreolską - spod prześcieradła dociera do nas senny głos Krzyśka. Z lekkim zdziwieniem wystawiamy nasze głowy z koi i spoglądamy w jego kierunku. Przecież tylko on ostatnio wypytywał się na tutejszym targu o gadgety Woodu.

- Misa Criolla napisana przez jakiegoś Ramireza. Czytałem o tym w samolocie - dodaje po chwili.

No pewnie, że nie przez Boba Marleya – myślę, choć mogło by to być ciekawe doświadczenie. Chyba odprawiana jest od niedawna. Od czasu gdy Watykan w 1966 r. po II Soborze zdecydował się to by msze mogły być odprawiane w rodzimych językach, a do liturgii mogły przenikać lokalne nuty. Chce im to wszystko powiedzieć ale w kabinie unosi się miarowe posapywanie i pochrapywanie. Po chwili mnie też już „nie ma”.

***

Ze wspomnień wyrywa mnie głos kelnerki. Łamaną polszczyzno-angielszczyzną z domieszką całkiem niezrozumiałych słów, powstałych w tyglu narodów jakim okazuje się moja knajpka, pyta mnie o to co zamawiam na koniec.

- Oczywiście herbatę z kardamonem, - przekazuje jej nie bez trudności, troszkę na migi.

***

Znowu wyskakują za zakamarków pamięci pochowane gdzieś kolorowe obrazy. Tuż przed wypłynięciem z Martyniki, siedząc na kei i popijając zimne piwo planujemy nasz rejs. Ostrzymy sobie zęby na Barbados. Nasze dziewczyny rozczytane przed rejsem w przewodnikach oczywiście planują odwiedzić rezydencję niejakiego Hugh Granta i być może przez czysty przypadek spotkać się z nim - ot tak na niebanalnej „fifoclockowej” herbatce pod parasolem z palmowych liści. Ale Sebastian, który bywał na Karaibach już nie raz niespodziewanie studzi nasze zapały:

- A wiecie, że na Barbados często zdarza się, że do plaż podpływa śmiertelnie parząca meduza? - Cyzeluje słowa, które wypowiadane wolno i dobitnie parzą nasze marzenia całkiem jak galaretowate czułki. - Meduza nazywa się Portuguese Men o’ War (Physalia physalis) - mówiąc to Sebastian ze znawstwem kiwa głową.

Wierzymy mu na słowo, i gdy okazuje się, że mamy niezbyt pomyślne wiatry, tajemnicza Barbados, bez zbytniego żalu, znika w mgle zapomnienia. Na naszej decyzji zaważyło tylko jedno zdanie. Właściwie banalna informacja o jakiejś galaretowatej istocie…

Pełni oczekiwania na to co nadejdzie sączymy jeden za drugim „sundownery” - drinki pite o zachodzie słońca. Boat boysi roztaczając zasłonę dymną z bez przerwy ćmionych marihuanowych skrętów. Sennie snują się na swych dłubankach wzdłuż brzegu wypatrując jachtów chcących tu zacumować na noc. Nastrojowy, metaliczny dźwięk calypso dobiegający z niedalekiej plaży, perfekcyjnie wybijany rytm i niski rastafariański głos dopełniają to wszystko, co ma się wydarzyć wtedy, gdy słońce znika za karaibskim horyzontem.

***

Z rozmyślań wyrywa mnie dźwięk telefonu. W ułamku sekundy odbywam podróż powrotną do ośnieżonej Warszawy. Dzwoni Kapitan Adaś Kajdewicz. Miał wyczarterować dla mnie jacht na nadchodzący sezon. Ustalaliśmy, że ma być ciepło, tropikalnie i Krzyż Południa powinien być widoczny na nocnym firmamencie. Od kilku lat pływam tylko na jachtach wyszukiwanych po całym świecie przez niego. Ma swoje wejścia właściwie we wszystkich firmach czarterujących. Po krótkiej rozmowie okazuje się, że tym razem wybiorę się na Seszele poczynając od wyspy Mahe, Praslin i Pte Grand Glacis odwiedzając najcudowniejsze plaże świata. Jeszcze wczoraj myślałem, że popłynę na Isla Inútil „Niepotrzebną Wyspę” jak nazwali Arubę jej hiszpańscy odkrywcy. Po drodze miała być Bonaire, Curacao i kawałek Wenezueli. Kolejny raz odrobina nieokreśloności, prawie przypadek zmienia moje plany. Los kształtuje na nowo wyobrażenie o świecie, moje oczekiwania, to co wydarzy się jutro.

Spoglądam w stronę kuchni, by przez wciąż uchylone drzwi widzieć jak przygotowuje się moją herbatę a’la Madras. Mocna, parzona w czajniczku, indyjska herbata z całych liści. Do tego, w stylu kolonialnym, tym razem angielskim, dodane kilka kropel chudego mleka.

Szef kuchni wyciąga znowu ów tajemniczy, niewielki przedmiot używany już wcześniej. Teraz widzę zupełnie wyraźnie. Trzyma w ręku maleńką łyżeczkę, chyba srebrną z długą inkrustowaną rączką. Ostrożnie, wręcz z pietyzmem nabiera nią sproszkowanego kardamonu i wystudiowanym, teatralnym ruchem dosypuje jedyną, właściwą jego ilość do mojej herbaty, która w tym momencie przestaje być zwykłą herbatą z mlekiem i staje się egzotycznym, pełnym zamorskich aromatów, nektarem otulonym nimbem tajemnej mocy kardamonowych ziół.

Szef kuchni spowity w kłęby pary uwalnianej przez opasłe garnki, niczym lokalny Budda wyciąga w górę palec i zwracając się do swojego młodszego kolegi, tego od doprawiania cała garścią i uroczyście stwierdza:

- Only one small ciamcia!

W tym momencie nachodzi mnie olśnienie i zrozumienie sytuacji. Nareszcie! Już wiem, że mogę postawić ostatnią kropkę karaibskich peregrynacji.

W tej jednej sekundzie odnajduję ulotne znaczenie, które umykało mi blisko cały rok. - Mała łyżeczka do przypraw. To jest to. Łyżeczka do smakowania życia, a zarazem czarodziejska łyżeczka, której skromna zawartość dodana nawet do całego kotła smaków świata zmienia zwyczajne w niezwyczajne, niechciane w pożądane, tajemnicze w trywialne, zachwycające w odpychające, czarno białe w kolorowe albo na odwrót, - to zawsze zależy od chwili. Naprawdę maleńka łyżeczka, little spoon, po prostu Small „Ciamcia”. Spoglądam w czarne zimowe okno za którym kłębią się zasypywani śnieżnym pyłem ludzie, a z kuchni dobiega dźwięczący odgłos małej, srebrnej łyżeczki, z której po raz kolejny uwalnia się czar. Kto by pomyślał, - taka mała łyżeczka… - Chyba każdy powinien ją mieć…

Awatar użytkownika
eka
Moderator
Posty: 10469
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

Usłyszeć wiatr (Część VII i ostatnia)

#2 Post autor: eka » 05 lis 2017, 14:28

Szkoda, że ostatnia.
To był ciekawy rejs, kapitanie:)
Ostatni z portem docelowym na Ursynowie też nam wiele o zamorskich światach powiedział.
Ładna klamra.
:kofe: herbata z kardamonem:)

I życzmy sobie zawsze w pobliżu małej łyżeczki do smakowania życia.

point of view
Posty: 505
Rejestracja: 31 maja 2016, 8:47
Lokalizacja: Stolnica

Usłyszeć wiatr (Część VII i ostatnia)

#3 Post autor: point of view » 05 lis 2017, 14:40

... no wiesz jest jeszcze ok. czterdziestu innych opowiadań, ale nie chcę zanudzać. Widzę zresztą nikłe zainteresowanie w tym dziale. Dziękuję Ci za uwagi i opinie :)

Awatar użytkownika
Nula.Mychaan
Posty: 2082
Rejestracja: 15 lis 2013, 21:47
Lokalizacja: Słupsk
Płeć:

Usłyszeć wiatr (Część VII i ostatnia)

#4 Post autor: Nula.Mychaan » 06 lis 2017, 12:59

Jaka szkoda że to już ostatnia część.
Dodałeś małą łyżeczkę niezwykłości do opowiadania.
Dziękuję :)
Może i jestem trudną osobą,
ale dobrze mi z tym,
a to co łatwe jest bez smaku, wyrazu i znaczenia

ODPOWIEDZ

Wróć do „OPOWIADANIA”