Jedna i ta sama historia rozpisana na dwie wersje rozgrywające się w dwóch równoległych światach A oraz B

Apelujemy o umiar, jeśli chodzi o długość publikowanych tekstów.

Moderatorzy: Gorgiasz, Lucile

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
Waldemar Kubas
Posty: 53
Rejestracja: 12 lis 2014, 16:19
Lokalizacja: Wrocław

Jedna i ta sama historia rozpisana na dwie wersje rozgrywające się w dwóch równoległych światach A oraz B

#1 Post autor: Waldemar Kubas » 21 lis 2017, 14:42

JEDNA I TA SAMA HISTORIA ROZPISANA NA DWIE WERSJE ROZGRYWAJĄCE SIĘ W DWÓCH RÓWNOLEGŁYCH ŚWIATACH A ORAZ B



Wspólny rdzeń historii rozgrywającej się w obu równoległych światach A i B:

Poznał ją w pełni lata, dokładniej rzecz opisując, w czwartkowe popołudnie dwudziestego lipca. Pogoda tamtego dnia była jak marzenie. Na błękitnym niebie słońce i pojedyncze pierzaste chmurki, powietrze lekkie, łagodne i rześkie. Zbliżała się godzina pierwsza i wolno podążał ulicą Świdnicką w pobliże Uniwersytetu, gdzie jak zwykle, w jednym z tamtejszych barów, zamierzał zjeść obiad. Jego codzienna marszruta, wyłączając może tylko niedziele, a więc owa regularna, dłuższa przechadzka z miejsca zamieszkania do centrum miasta, prócz spożycia posiłku miała też na celu dobroczynny spacer potrzebny zawsze, a tym bardziej w jego wieku. Dzień zdawał się zwyczajny, jak jeden z wielu, i początkowo nic nie zapowiadało, że jednak się wyróżni spośród innych, sobie podobnych. Mieszkał sam i najczęściej całą trasę pokonywał samotnie. Chyba że spotkał po drodze kogoś z dawnych znajomych, co już od dłuższego czasu zdarzało się niezwykle rzadko, by nie rzec, że wcale. Tym razem jednak miało być inaczej. Kiedy pamiętnego dnia przeszedł na światłach koło Renomy, a przed nim po prawej, w całej swej rozciągłości, ukazał się kościół Bożego Ciała, jedna z mijających go osób naraz zwolniła. Była to kobieta. Nieznajoma kobieta szła w tym samym kierunku, co on, i zwracając się do niego zapytała, czy jest z Wrocławia. Jego twierdząca odpowiedź sprawiła, że usłyszał następne pytanie, a mianowicie, czy daleko do Rynku i czy w ogóle idzie w dobrą stronę. Oznajmił więc, że kierunek dobry, cały czas prosto przed siebie. Po czym uzupełnił swoją krótką informację mówiąc, że to bardzo blisko, najwyżej jakieś pięćset, sześćset metrów. I dodał, że on też tam idzie.

Ciemnowłosa kobieta, usłyszawszy tę jego odpowiedź, nie wróciła do swojego poprzedniego, raźniejszego tempa, w jakim szła do tej pory, lecz dostosowała się do spacerowego kroku, którym on podążał. W rezultacie nie myślała oddalić się sama. Szła wciąż obok niego, po jego prawej stronie.

Nie nosiła zegarka, na przegubie lewej dłoni miała bransoletkę z białych sztucznych pereł i wyraźnie się ucieszyła, gdy spostrzegła, że on ma. Spytała, która godzina. Powiedział, że dochodzi pierwsza. Uszli kilkanaście kroków i trochę nieoczekiwanie podjęła temat pamiątkowego zdjęcia, które chce sobie zrobić. Właściwie nie tyle sam temat zdjęcia go zaskoczył (wszystko wskazywało na to, że jest osobą przyjezdną, więc taka pamiątka z podróży jest zawsze mile widziana), co raczej prośba, która się z tym wiązała. Pamięta tę chwilę bardzo dobrze. Uśmiechnęła się miło i wprost spytała, czy tam w Rynku może jej „pstryknąć” jakąś jedną czy dwie fotki. Kiedy spojrzał na nią nieco zakłopotany, oznajmiła, że ma oczywiście przy sobie aparat. Wprawdzie nie ten połączony z telefonem komórkowym – mówiła dalej – lecz taki starego typu. Ale jest sprawny. Odrzekł na to, że w zasadzie nie ma problemu, tylko będzie musiała mu pokazać kolejne czynności konieczne przy takiej zabawie, bo on się nie zna na tych wszystkich gadżetach, nieważne, starszych, czy też z najnowszej generacji. I nie czekając dodał, że nigdy nie miał głowy do jakiejkolwiek techniki. Zawsze wywoływała u niego strach. Czasem wręcz paniczny. Nieco zaskoczona tą jego szczerością, a może jeszcze bardziej brakiem zmysłu technicznego, który jest niezbędny zwłaszcza u mężczyzny, uśmiechnęła się ponownie i powiedziała, że to łatwe i nie będzie żadnego kłopotu. Po tym jej zapewnieniu poczuł ulgę.

Kiedy tak razem podążali w to samo miejsce i w tym samym doraźnym celu, stopniowo pozbywał się początkowego napięcia i ich rozmowa stawała się coraz bardziej swobodna. Nowo poznana kobieta poinformowała go, że do Wrocławia przyjechała z Dąbrowy Górniczej. Miała na sobie ładną jasną suknię do kolan, a na szczupłych nogach, czy może raczej stopach, skrzyły się w słońcu leciutkie japonki. Jej elegancka suknia mieniła się odcieniami bieli, popiołu oraz srebra. Lipcowy dzień był jasny, przesycony światłem, więc założyła przeciwsłoneczne okulary. Spostrzegł, że ma jasną karnację, a jej pociągła twarz jest wręcz blada, podobnie zresztą jak nogi, ręce i odkryte ramiona. Ładne pełne usta miała wyraziście pociągnięte fioletową kredką. Jawiła się smukła, wiotka i w sam raz wysoka. Więc gdy od paru już chwil szli ramię w ramię i rozprawiała z ożywieniem o tym i owym, czuł, że z każdą chwilą podoba mu się coraz bardziej. Jej pogoda ducha i wesołe usposobienie sprawiały, że często się śmiała. I nie był to sztuczny śmiech dojrzałej kobiety, która próbuje robić z siebie nastolatkę, jak to się czasem zdarza, ale śmiech naturalny, stonowany, który nie trącił fałszywą nutą.

Jeśli chodzi o niego, miał na sobie lekkie sportowe spodnie w zielonkawym, wojskowym kolorze oraz białą bawełnianą koszulkę. Na nogach brązowe sandały. Na ramionach niósł niedużych rozmiarów sportowy plecak, który był czymś pośrednim pomiędzy typowym plecakiem szkolnym a plecakiem stricte turystycznym. Jego plecak miał trzy kolory: popielatoszary, żółtawy oraz czarny. On sam był rosły, dobrze zbudowany i w rezultacie jakieś półtora razy tęższy od niej. Już nie wspominając, że musiał być dużo starszy. Gdy sobie to uświadomił, poczuł się niepewnie. Ona jednak zdawała się nie zauważać owych wyraźnych dysproporcji, by nie powiedzieć, przykrego niedopasowania, a taka jej reakcja czy też postawa działała kojąco i wpływała korzystnie na jego psychikę. Tak naprawdę to chyba w tamtych chwilach nie zaprzątała sobie głowy podobnymi sprawami i w ogóle nie rozumowała w takich kategoriach. I to go uspokoiło. Idąc obok niej i słuchając z uwagą tego, co mówi, raz po raz rzucał spojrzenie w jej stronę. Przemknęło mu przez myśl, że intensywna czerń jej długich prostych włosów, zebranych w węzeł i upiętych z tyłu głowy, to niewątpliwie dzieło kosmetycznych zabiegów. Wydało mu się niestosowne pytać, jaki jest ich naturalny kolor, choć go to zaciekawiło. Miał nadzieję, że przyjdzie jeszcze na to pora. Z całej jej postaci emanowały młodzieńczy wdzięk i jakaś ujmująca lekkość, mimo że wedle obiektywnych kryteriów nie była już całkiem młoda. Liczyło się jednak to, że w porównaniu z nim nadal była, i wciąż promieniowała młodością i pełnym powabu wigorem.

Po drodze paplała z wdziękiem i zachwycała się pięknem ulicy, którą właśnie podążali. We Wrocławiu była wiele lat temu, na jakiejś wycieczce szkolnej, ale od tamtego czasu miasto bardzo się zmieniło. Oczywiście na korzyść. Teraz duże wrażenie zrobił na niej klasycystyczny gmach Opery Wrocławskiej w dwóch odcieniach: żółtym i kremowym. Ale gdyby w momencie, kiedy mijali obiekt, którym się wyraźnie zainteresowała, nie poinformował jej, że to Opera, nie wiedziałaby tego. Dawne wspomnienia z wycieczki mocno zatarły się w pamięci i nie mogła sobie przypomnieć, czy w ogóle byli w tym miejscu. Z tamtego czasu pamiętała natomiast wyprawę do Ogrodu Zoologicznego, na Pergolę i do pobliskiej Hali Ludowej, noszącej obecnie nazwę Hali Stulecia, jak również do jakiegoś muzeum. Dziś, na cokolwiek spojrzała, budziło to jej naturalny, niekłamany, spontaniczny aplauz. Reagowała bardzo żywiołowo. Nie miało się wątpliwości, że był to szczery zachwyt kogoś, kto choć nie jest historykiem sztuki, to jednak dzięki wrażliwości oraz inteligencji serca reaguje adekwatnie. I nie przechodzi obojętnie obok prawdziwego piękna. Widział, że nie wyrażała swojego entuzjazmu dlatego, że tak wypada. Autentyczność uczuć odmalowywała się na jej twarzy oraz słyszalna była w jej głosie. Każdy poszczególny budynek czy to z dawnej architektury, czy tej z najnowszych czasów, a właściwie cała ulica, ulica jako taka, na której się w tamtej chwili znaleźli, rozjaśniała jej spojrzenie swoim pięknem i niepowtarzalnym urokiem. I tak miało pozostać już do końca. Wszystkie ulice i wszystkie miejsca, zarówno duże place, jak i małe zakątki, słoneczne skwery oraz cieniste aleje, które mieli owego dnia przemierzyć, niezmiennie budziły jej żywą reakcję, w której przejawiała się radość. Radość z uczestnictwa w niecodziennym przecież spektaklu.

Jednak czasu do zwiedzania było mało. Śmiesznie mało, jak na tak wielkie miasto i ogrom możliwości. W tej chwili było parę minut po 13-tej, a dokładnie o godzinie 17:18 miała powrotny pociąg do Katowic. W Katowicach miała być o 19:40, a stamtąd autobusem już bezpośrednio do Dąbrowy Górniczej. Do domu spodziewała się dotrzeć około godziny 21-ej.

Tak miało być później, za mniej więcej osiem godzin. Tymczasem oboje znaleźli się w Rynku. Zanim zdążyli obejść go dookoła, rzuciło się jej w oczy, że jest ogromny. Oczywiście również bardzo piękny. Owszem – potwierdził z odrobiną dumy wynikającej z lokalnego patriotyzmu – Wrocław ma Rynek bodaj największy ze wszystkich miast europejskich. I dodał, że wyczytał to chyba kiedyś w jakimś przewodniku.

W pewnej chwili powiedziała, że wprawdzie wstała wcześnie, ale nic do tej pory jeszcze nie jadła. Ani w domu, ani w podróży. Piła tylko kawę. Jest więc trochę głodna. Uśmiechnęła się i dodała, że ma w torbie coś do jedzenia i chciałaby się posilić, zanim zrobią zdjęcie i razem ruszą w dalszą drogę, o ile oczywiście on ma czas i chęci nadal jej towarzyszyć na tej dzisiejszej wycieczce. Odrzekł, że z największą przyjemnością. Jednocześnie przemknęła mu myśl, której nie wyraził głośno, że on sam nie czuje się głodny, jadł przecież śniadanie, i to o dość późnej porze, więc będzie jej towarzyszył i zrezygnuje z obiadu. Natomiast ta stosunkowo wczesna godzina, o której wyruszył z domu, by pójść na obiad, podyktowana była chęcią „załapania się” na pierogi z jagodami. Polubił je wiele lat temu, kiedy jeszcze był małym chłopcem i wraz z rodziną mieszkał na wsi. Latem matka wraz z nim i jego braćmi szła do lasu nazbierać jagód, z których następnie babcia robiła przepyszne pierogi ze śmietaną. Obecnie nie tylko on jako stały klient baru był ich amatorem, takich jak on było rzecz jasna wielu. Jeśli się więc chciało, by znalazły się w obiadowym menu, należało odpowiednio wcześnie pojawić się w barze. Szybko się kończyły i przed godziną drugą ich już nie było.

Tymczasem usiedli na jednej z ławek przed Sukiennicami. Kiedy zdjęła przeciwsłoneczne okulary, spostrzegł, że ma ładne, intensywnie niebieskie oczy, a pod nimi cienie. Sprawiały wrażenie delikatnych sińców. Mieli widok wprost na raczej nietypową, prostokątną fontannę zbudowaną ze szklanych tafli. Znajdowała się o parę kroków przed nimi. Prostokątna fontanna rysowała się na pierwszym planie, ponieważ za nią oraz po obu jej stronach roztaczała się cała północno-zachodnia część Rynku wraz ze wszystkimi malowniczymi kamieniczkami.

Otworzyła swoją torbę podróżną i zaczęła powoli wyjmować z niej to, co przeznaczone było do zjedzenia i napicia się. Nie było tego wiele. Jakiś mały słoiczek z bigosem, kromka chleba oraz nieduży termos z kawą. Zanim przystąpiła do spożywania posiłku, zachęcała go, by się też poczęstował. Było to z jej strony bardzo miłe, ale oczywiście stanowczo odmówił. W czasie gdy się posilała, cały czas coś mówiła. W pewnej chwili niespodzianie zapytała, czy jest osobą wierzącą. Zgodnie z prawdą odpowiedział, że tak. Wtedy odrzekła, że ona też, i to bardzo. Podobało mu się to jej wyznanie, niemniej skwitował rzecz krótko, że to dobrze. Po czym uniósł lekko rękę i wskazał na górującą, ponad szczytami kamieniczek północno-zachodniej ściany Rynku, w samym jej narożniku, w bezpośrednim sąsiedztwie ulic Św. Mikołaja oraz Kiełbaśniczej, okazałą wieżę kościoła Świętej Elżbiety. Wcielając się niejako w rolę przewodnika turystycznego jednoosobowej wycieczki, poinformował, że jest to kościół garnizonowy i posiada status Bazyliki Mniejszej. Odrzekła na to, że muszą w takim razie wejść do świątyni. Ale to za chwilę, najpierw zrobią zdjęcia.

Nie dokończyła bigosu, z powrotem włożyła do torby słoiczek i wyjęła z niej bułkę maślaną. Bułka była jak gdyby na deser. Gdy ją jadła z apetytem, popijając kawą, jednocześnie robiła dalsze plany wspólnej wycieczki. W związku z tym zapytała, czy jest gdzieś w pobliżu kino, bo interesują ją jakieś ulotki reklamowe. Chciałaby też zajrzeć do apteki, gdzie z kolei dla swojej koleżanki wzięłaby parę ulotek. Powiedział, że nie widzi problemu. Tuż za Rynkiem, przy ulicy Kazimierza Wielkiego znajduje się Multikino o nazwie Helios, nie brak również aptek. Uśmiechając się dodał, że czego jak czego, ale aptek dziś nie brakuje. Odwzajemniła uśmiech i stwierdziła, że to prawda. Po czym zapytała, co to jest Multikino. Wyjaśnił, że duże kino z kilkoma salami na seanse oraz kawiarnią i restauracją.

Skończyła swój posiłek, schowała do torby termos i zanim podnieśli się z ławki z zamiarem zrobienia paru fotek, sięgnęła do swojej białej torebki i na dowód, że jest bardzo religijna, kolejno wyjęła z niej dwa różańce. Paciorki jednego z nich były czerwone niczym korale jarzębiny, zaś drugiego miały fioletowo-grantowy odcień borówek. Ten jej gest zaskoczył go tym bardziej, bo gdy wcześniej oznajmiła, że jest osobą wierzącą, i to głęboko, nie przeszło mu przez głowę, by żądać od niej jakiegoś dowodu. Odrzekł więc tylko, że nie miał i nie ma żadnych wątpliwości, iż jest osobą z gruntu religijną, co zresztą mu imponuje i szczerze to pochwala. Trzymając różańce przewieszone przez dłoń, powiedziała, że jeden z nich jest z Jasnej Góry. A gdy zapytał który, palcem prawej ręki wskazała ten właściwy. Z Częstochowy był ten w odcieniu fioletowo-granatowym. Przyglądając się różańcom powiedział, że ładne i spytał, z czego są paciorki. Odpowiedziała, że z drewna.

Schowała do torebki oba różańce i zaczęli się przygotowywać do zrobienia pamiątkowego zdjęcia. Kiedy zastanawiała się, w jakim dokładnie miejscu chciałaby się uwiecznić na fotografii, zaproponował, że może przed fontanną. Natychmiast przyjęła propozycję i przeszli parę kroków do przodu. Gdy znaleźli się przed fontanną, za którą na dalszym planie roztaczały się Sukiennice, wyjęła z torebki swój aparat. Nie był to oczywiście żaden antyk, niemniej jednak aparat fotograficzny starszego typu, o czym zresztą sama wspomniała już na samym początku ich znajomości sprzed jakiejś godziny. Miał rozmiary mniej więcej telefonu komórkowego, ale nie był tak płaski, był bardziej pękaty. Wyjęła jednocześnie z torebki baterie i załadowała do aparatu. Po czym pokazała mu, jak się robi zdjęcia. Istotnie, nie było to trudne, jak sam potem ocenił. Kiedy podała mu do ręki przygotowany aparat i stanęła przed fontanną gotowa do fotografii, do niego należało tylko przyłożyć instrument do oka i nacisnąć mały guziczek. A więc „pstryknąć”, i zdjęcie gotowe. Dla większej pewności, że nie przytrafi się jakaś przykra niespodzianka, która popsuje jakość zdjęcia, stawała do fotografii trzykrotnie. Na koniec zaproponowała, że teraz ona zrobi jemu zdjęcie. Nie dał się jednak namówić. Powiedział, że może innym razem.

Wyjęła z aparatu baterie i schowała je do torebki wraz aparatem. Zamierzali teraz wstąpić do pobliskiego kościoła Świętej Elżbiety. A następnie pójść do Heliosa po wspomniane ulotki reklamowe. Jednocześnie po drodze planowali zahaczyć o jakąś aptekę, w tym samym celu zabrania paru ulotek.

Zanim ruszyli na kolejny etap swojej wycieczki, zapytał, czy może wziąć jej torbę podróżną, żeby nie musiała dźwigać. Torba nie była duża. Zgodziła się natychmiast. A kiedy już podążali w stronę bazyliki, spytał, jak ma na imię. Powiedziała, że Ela. Użyła dokładnie tego właśnie zdrobnienia. Przemknęło mu przez myśl, że jego była żona też miała na imię Elżbieta. Jednak nie podzielił się z nią tą wiadomością. Stwierdził natomiast, że w takim razie idą się pomodlić do jej patronki, Świętej Elżbiety. Uśmiechnęła się miło i powiedziała, że tak. Po czym dodała, że nie tylko do niej.

Uszli parę kroków i rzucił następne pytanie, czy może zwracać się do niej przez „ty”, używając samego imienia, zwłaszcza że to ładne imię o pochodzeniu biblijnym. Z uśmiechem odpowiedziała, że oczywiście tak, może, i jednocześnie zapytała o jego imię. Powiedział, że Waldemar i zarazem dodał, że jeśli jej to nie przeszkadza, też może się do niego zwracać przez „ty”. Nie miała nic przeciwko i w tej samej chwili żywo zareagowała mówiąc, że Waldemar, czyli Waldek, to również bardzo ładne imię. Powtórzyła to parokrotnie i nie miało się wrażenia, że mówi tak dlatego, że wcześniej on stwierdził, iż jej imię mu się podoba. Nie miał wątpliwości, że mówiła całkiem szczerze.

W przedsionku kościoła ona i on kolejno zanurzyli końce swych palców w kropielnicy na ścianie bocznej, a następnie pochylając głowy przed wiszącą tuż obok, dużych rozmiarów, figurą ukrzyżowanego Chrystusa, przeżegnali się. Po czym on zza jej pleców wyciągnął przed siebie swoją prawą rękę i lekko pchnął jedno ze skrzydeł drzwi wahadłowych prowadzących do wnętrza. Weszli do środka świątyni i natychmiast owionął ich przyjemny chłód. Skierowali się w stronę rzędu solidnych drewnianych ławek w nawie głównej, by w jednej z nich zająć miejsce. Mszy świętej o tej porze nie było i chcieli tylko przez chwilę się pomodlić. Gdy już zajęli miejsca obok siebie, uklękli i modlili się w skupieniu przez jakąś chwilę. W głębi świątyni, w ołtarzu głównym na wprost, widniała przed nimi kopia obrazu Matki Bożej Częstochowskiej, natomiast znacznie bliżej, przy jednym z filarów po prawej, rysowało się kamienne popiersie Świętego Jana Pawła II. Kiedy już ich wspólna modlitwa, odbywająca się w myślach i w absolutnej ciszy dobiegła końca, spojrzeli na siebie, przeżegnali się i wstali z zamiarem przespacerowania się przez nawy boczne, celem zwiedzenia kościoła. Przy jednej z bocznych kaplic nachyliła głowę ku jego ramieniu i szepnęła, że chciałaby zrobić zdjęcie. Szeptem odpowiedział, że nie wypada. Rozejrzała się wokół i znowu szepnęła, że niektórzy robią. Powtórzył: To nic, jednak nie wypada. Nie myślała protestować i natychmiast zastosowała się do tej jego uwagi. Był jej za to wdzięczny.

Nieco dłużej zatrzymali się przed kaplicą poświęconą Świętej Faustynie, po czym wstali z klęczek, przecięli oś główną kościoła i wolno przeszli pod drugą z naw bocznych, co rusz wymieniając sobie szeptem jakieś uwagi. Następnie kierując się do wyjścia, raz jeszcze uklęknęli na wprost ołtarza głównego, i pochylając kornie głowy uczynili znak krzyża. Już przy wyjściu, gdzie stała dużych rozmiarów skarbonka, on zdjął z ramion plecak, wyjął portfel, a z niego banknot dziesięciozłotowy i wręczył jej, by wrzuciła do skarbonki. W kruchcie kościoła ponownie zanurzyli końce palców swych prawych dłoni w kropielnicy i przeżegnali się przed figurą ukrzyżowanego Jezusa. Po czym opuścili bazylikę.

Idąc do kościoła Świętej Elżbiety zwracali się do siebie raz przez „pan”, „pani”, to znowu używając samych imion. Z poufałą formą zwracania się do siebie przez „ty” musieli się stopniowo oswoić. Nie trwało to jednak długo. Kiedy opuścili świątynię i udali się w dalszą drogę, byli już oswojeni i poufała forma przyjęła się całkowicie. Odtąd ich wzajemne relacje zdawały się bardzo bliskie.

Kolejnym przystankiem miało być Multikino. Ale na placyku przed bazyliką on uniósł prawą rękę i wskazał na wieżę widokową kościoła Świętej Elżbiety. Powiedział, że ma dziewięćdziesiąt dwa metry wysokości i na jej szczyt prowadzi około trzystu krętych schodów. Zapytał, czy nie chce, żeby weszli na górę i obejrzeli z tej wysokości roztaczające się wokół rozległe przestrzenie miasta. Zastanowiła się przez moment, uśmiechnęła i odrzekła, że propozycja kusząca, ale może następnym razem, ponieważ dzisiaj chciałaby, jeśli się nie ma nic przeciwko, żeby poszli do Zoo. A to im zajmie sporo czasu. Natychmiast zastosował się do jej życzenia.

Zmierzając w stronę Heliosa, nawiązała do jego wcześniejszej opinii, że Elżbieta to imię biblijne, i powiedziała, że Beata Kozidrak w jednym ze swoich wywiadów wyraziła się, że Elżbieta to imię królewskie. Spojrzała na niego i czekała, co na to powie. Odrzekł, że to prawda, że również imię królewskie, ponieważ na przestrzeni wieków nie brakowało władczyń, które nosiły to właśnie imię. Zresztą, co tu daleko szukać – dodał – święta Elżbieta, patronka kościoła Świętej Elżbiety, zwana Elżbietą Węgierską, pochodziła z Turyngii i była właśnie księżniczką węgierską. Nie mówiąc już, że obecna królowa Wielkiej Brytanii Elżbieta II też nosi to szlachetne imię. A po małej chwili dorzucił, nie bez szczypty autoironii, że jego imię także jest królewskie. Ma pochodzenie germańskie, a na przestrzeni XII, XIII oraz XIV wieku paru królów duńskich nosiło imię Waldemar. Po czym nawiązał do Beaty Kozidrak i powiedział, że obiło mu się o uszy, zresztą już jakiś czas temu, że Kozidrak rozwodzi się z mężem. Odrzekła na to, że już nie aktualne i że podobno znowu są razem.

Gdy znaleźli się w pobliżu uliczki o nazwie Psie Budy, tuż u jej wylotu dostrzegła małą aptekę. Weszli zatem do środka. Podeszła do okienka, przy którym akurat nie było żadnego klienta, tylko za szybą siedziała samotnie pani farmaceutka, i zapytała, czy może wziąć parę ulotek. Pani zza szyby odrzekła, że oczywiście, proszę bardzo, i wskazała na nieduży stolik, na którym rozsypane były ulotki reklamowe. Wzięła kilka z nich, włożyła do torby, podziękowała bardzo uprzejmie, po czym mówiąc, do widzenia, wyszli z apteki. Udali się już bezpośrednio do Multikina. Wystarczyło tylko przejść na światłach na drugą stronę jezdni, skierować się w lewo i wzdłuż ulicy Kazimierza Wielkiego przemierzyć mały odcinek o długości jakichś stu metrów. Idąc zagapili się nieco i weszli najpierw do salonu firmy Orange spod znaku telefonii komórkowej. Gdy się zorientowali, gdzie są, wybuchła śmiechem. Zarówno on, jak i ona nie zamierzali zawierać umowy z firmą, czy ewentualnie zgłaszać jakąś reklamację, więc pospiesznie wycofali się z salonu i ponownie znaleźli na zewnątrz. Należało przejść z powrotem jakieś dziesięć, piętnaście metrów.

W okazałym holu Multikina nie brakowało ulotek reklamowych, które były rozłożone na specjalnych obrotowych stojakach, podobnie jak w sklepach z pamiątkami widokówki. Pośród nich były również jakieś prospekty z powstałego przed pięcioma laty projektu, który się przyjął i co roku w miesiącach letnich ożywał. Mowa o inicjatywie pod nazwą Kino Nowe Horyzonty. Prócz filmów wyświetlanych na paru salach kinowych w Heliosie, w tej części Rynku, gdzie znajduje się fontanna, od pięciu lat stawiano gigantyczny ekran, a przed nim ustawiano w rzędach mnóstwo plastikowych krzeseł dla widzów. I darmowe kino święciło tryumfy. Tak miało być i w tym roku w połowie sierpnia. Wzięła kilkanaście ulotek, dwa czy trzy prospekty i załadowała wszystko do swojej torby podróżnej. Po czym opuścili Multikino.

Zawrócili tą samą drogą i przeszedłszy kilkadziesiąt metrów ulicą Ruską, przemierzyli Plac Solny jego skrajem i po paru minutach znaleźli się z powrotem w Rynku. Wcześniej ustalili, że pójdą do Zoo, ale teraz, gdy z Multikina ponownie wędrowali w pobliże gotyckiego Ratusza, do swoich planów, na dzień dzisiejszy, chciała włączyć jeszcze Panoramę Racławicką. Czas jednak szybko uciekał, zbliżała się godzina wpół do trzeciej, więc przekonał ją, że na te dwa projekty absolutnie nie ma już czasu. Rzeczowo poinformował, że na seans w Rotundzie, gdzie znajduje się Panorama Racławicka, nie wchodzi się z marszu. Trzeba mieć wcześniej zakupione bilety na daną godzinę. Sam seans też nie jest krótki, trwa około trzech kwadransów. Zatem nie ma szans zrealizowania obu tych wizyt: w Zoo oraz w Rotundzie. Zapytał więc, co wybiera dzisiaj. Bez chwili zastanowienia powiedziała, że Zoo.

Tymczasem w Rynku chciała kupić jakieś widokówki. Powiedziała, że jedną wybierze dla siebie, niejako na pamiątkę, a ze dwie kupi dla dwunastoletniego syna swojej koleżanki, który właśnie zbiera kolorowe pocztówki. Nieopodal jednaj z bram wejściowych do Ratusza, tuż przy Zaułku Jerzego Grotowskiego, znajdował się nieduży sklep z pamiątkami, gdzie można było nabyć również widokówki. Kręcili obrotowym stojakiem, na którym rozłożone było mnóstwo ładnych kolorowych kartek, w jedną i drugą stronę, i chociaż widokówki się jej podobały, to jednak ostatecznie nie zdecydowała się na żadną.

Kusiło go, by jej kupić jakiś drobiazg na pamiątkę, ale ostatecznie zrezygnował. Jej oczywiście o tym swoim zamiarze nie wspomniał jednym słowem. Powód rezygnacji był dość prozaiczny. Wychodząc owego dnia z domu, nie zabrał jakiejś większej sumy i w portfelu miał zaledwie sześćdziesiąt parę złotych. W Zoo był wiele lat temu i zupełnie nie miał pojęcia, ile teraz może kosztować bilet, a chciał jej zrobić niespodziankę i na miejscu zafundować. Mało tego. Był tak naiwny i miał nadzieję, że z tą jego śmiesznie małą kasą uda mu się również, po tym jak już zwiedzą Zoo, zaprosić ją na obiad do jakiegoś taniego baru.

Kiedy wyszli ze sklepiku, zapytał ją, dlaczego nie kupiła widokówek. Odparła, że drogie. Były po złoty pięćdziesiąt. Zaskoczyło go to i powiedział, że chyba nigdzie nie ma tańszych. Uśmiechnęła się smutno i odrzekła, że w Dąbrowie Górniczej są po złotówce. Serce mu się ścisnęło, gdy powiedziała, że może gdzieś dalej będą tańsze. Oznajmił, że jej kupi bez względu na to, ile będą kosztować. Uśmiechnęła się weselej i nie zaprotestowała.

Z myślą o tym, by kierować się powoli w stronę Zoo, podążali teraz ulicą Oławską. Zmierzali na Plac Dominikański. Na Starym Mieście ulica Oławska stanowi jeden z wielu pięknych deptaków. Kiedy tak szli spacerowym krokiem, ni stąd, ni zowąd, oznajmiła, że nie ma nikogo (w domyśle: męża lub jakiegoś partnera), że nie znosi nieuczciwości, kłamstwa i fałszu. Odczytał to jako na wpół świadomy sygnał z jej strony, że nie chciałaby, aby w ich wzajemnych relacjach, jakkolwiek długa okaże się ta znajomość, wystąpiły kiedykolwiek podobne rzeczy. Miło go zaskoczyła ta jej deklaracja, ale nie zdążył pozbierać myśli, by jakoś odnieść się do niej, bo oto ze dwadzieścia kroków dalej spostrzegła sklep, w którym na zewnątrz piętrzyły się na stojakach kolorowe widokówki. Podeszli do stojaków. Widokówki były po dwa złote, ale nie miało to dla niego żadnego znaczenia. Porosił, by wybrała, które się jej podobają, i żeby nie liczyła się również z ich ilością. Uśmiechnęła się miło, jednak wybrała tylko trzy widokówki. Jedna z dwóch przeznaczonych dla chłopca pokazywała Odrę i Most Grunwaldzki, druga Odrę i Most Pokoju. Natomiast jej widokówka przedstawiała Odrę i na niej statek wycieczkowy pełen turystów. Wziął z jej ręki widokówki, po czym wszedł do środka i zapłacił. Gdy wrócił ze sklepu, poszli prosto w stronę Placu Dominikańskiego. Był widoczny z daleka, chociaż jednocześnie jak gdyby na wyciągnięcie ręki. Po drodze uśmiechnął się do niej i zapytał, czy ten chłopiec, syn koleżanki, to przyszły budowniczy mostów. Zaśmiała się głośno i powiedziała, że na razie lubi łowić ryby. A gdzie, zapytał. Na Czarnej Przemszy albo Białej Przemszy, odrzekła. O!, zdziwił się tym bardziej, bo zupełnie nie wiedział, że Dąbrowa Górnicza jest położona nad dwiema rzekami.

Kontynuując dialog, w równej mierze stwierdził, co i zapytał: To przynosi czasem mamie do domu jakieś ryby na kolację. Tak, powiedziała, śmiejąc się. I dodała, że jego dotychczasowy rekord to prawie kilogramowy leszcz. No to pięknie, podsumował.

Po chwili zapytał, czy ona ma jakieś dzieci. Odpowiedziała, że dorosłą córkę, która mieszka u swojego chłopaka. On wówczas oznajmił, że ma na odmianę dorosłego syna. Jego syn mieszka w Hiszpanii, dokładnie w Barcelonie, i żyje w nieformalnym związku z dziewczyną też pochodzącą z Wrocławia. Nie mają dzieci. Natomiast on jest już od prawie dwudziestu pięciu lat rozwiedziony i mieszka sam. Wtedy ona powiedziała, że też nie żyje z mężem i mają rozwód. Ale wciąż są skazani na siebie. Postanowieniem sądu mieszkanie zostało podzielone. Ona dostała większy pokój, a jej były mąż mniejszy. Z reszty, a więc kuchni i łazienki, muszą korzystać na zmianę. I dodała, że ona ma klucz do swojego pokoju. Nie chciał tego w żaden sposób komentować, jej sytuacja mieszkaniowa była nie do pozazdroszczenia.

Kiedy znaleźli się na Placu Dominikańskim, mimowolnie pomyślał, że wiele lat temu do tutejszego liceum chodziła dziewczyna, która stać się miała miłością jego życia. Miała niebieskie oczy i jasne włosy. I choć ogólnie była bardzo ładna, dla niego po prostu piękna, wiedzą tylko bogowie, dlaczego bez pamięci zakochał się właśnie w niej. Był bezgranicznie wdzięczny i dziękował niebu za tę miłość. Była to miłość platoniczna. W tamtych latach studiował fizykę na Uniwersytecie Wrocławskim. Był na drugim roku. Plac inaczej się wówczas nazywał, no i wyglądał zupełnie inaczej. Nie było tu Galerii Dominikańskiej, ani innych wielkich gmachów i budowli. Nie było też przejść podziemnych dla pieszych. Był natomiast kościół Ojców Dominikanów, od którego plac przyjął swoją obecną nazwę. Poprzednio nosił imię Feliksa Dzierżyńskiego. Jednak szkoła położona przy tym placu przetrwała, co więcej, już w tamtym czasie miała tego samego patrona, co dziś. Było to Liceum Ogólnokształcące im. Juliusza Słowackiego.

Od czasów studenckich w jego życiu było wiele różnych miłości i miłostek. Jednak żadna z nich nie dorównała tamtej, wielkiej i niezapomnianej miłości do Anny Marii Matej. Miał już taką naturę, że zawsze musiał o kimś myśleć, kogoś darzyć uczuciem. Większym lub mniejszym. Bezpośrednio przed Elą z Dąbrowy Górniczej, którą dopiero co poznał, zadurzył się w Ninie Michalewskiej. Było to całkiem niedawno, pod koniec czerwca, a więc niecały miesiąc przed spotkaniem Eli. Nawiasem mówiąc, znał już kiedyś dziewczynę z Dąbrowy Górniczej. Było to dobre dziesięć lat temu. Była panną i miała wtenczas trzydzieści lat. Poznał ją na jednym z portali literackich. Durzył się w różnych dziewczynach, ale nie był typem Casanovy. Podboje za wszelką cenę nie były jego celem.

Zakochiwał się w dziewczynach i młodych kobietach z łatwością i często wbrew woli. Choć dla niego czas płynął, a on się nieuchronnie starzał, obiekty jego westchnień najwyżej mogły mieć trzydzieści pięć, sześć lat. Absolutną nowością było to, że ostatnio zadurzył się w Ninie, a teraz w Eli, które już należą do kobiet w średnim wieku. Przed Niną była Paulina Komarowska, o której zresztą nie przestał jeszcze myśleć i ciągle mu majaczy w głowie. Poznał ją w zeszłym roku przy stoliku w barze o nazwie Mewa, który się znajduje tuż za Mostem Uniwersyteckim. Paulina była zdecydowanie młodsza w porównaniu z Niną i Elą. Miała dwadzieścia cztery lata i studiowała na Uniwersytecie Przyrodniczym we Wrocławiu. Za jego studenckich czasów była to Wyższa Szkoła Rolnicza, potem Akademia Rolnicza, a dziś właśnie Uniwersytet Przyrodniczy. Pochodziła spod Wrocławia. Miała wesoły, jakby trochę ironiczny i łobuzerski uśmiech, i ogólnie była bardzo ładną dziewczyną może trochę poniżej średniego wzrostu. Ale o zawrót głowy przyprawiała zwłaszcza burza jej ciemnobrązowych, gęstych i skręconych włosów. Była młoda, świeża i rozpierała ją energia. Miała dobre serce, zgarniała z ulicy osoby bezdomne i kierowała je do schroniska imieniem Brata Alberta, z którym współpracowała jako wolontariuszka. Udzielała się też w ośrodku pod nazwą Miser Art, który ludziom z marginesu oferował darmowy kontakt z różnego rodzaju sztukami plastycznym i generalnie kulturą. Do ośrodka tego zapraszane były również wszelkiego rodzaju grupy teatralne i zespoły muzyczne.

Ale Paulina przede wszystkim lubiła podróżować i w pełni szczęśliwa czuła się i czuje tylko w podróży. Za granicą była już w Portugalii, Norwegii, na Ukrainie. Zna dobrze język angielski i nieźle niemiecki.
Jakiś czas temu nosił się z zamiarem napisania krótkiego opowiadania, w którym byłaby główną bohaterką. Ostatecznie jednak zrezygnował z tego projektu, dochodząc do wniosku, że prawie nic o niej nie wie, odwołując się do matematycznych pojęć, ma po prostu za mało danych na to, by rozwiązać zadanie, innymi słowy, stworzyć w pełni wiarygodny tekst. Czysta fikcja w tym przypadku go nie interesowała.

Biorąc pod uwagę jego lata, najbardziej pasowałyby do niego Nina oraz Ela. Ela była chyba nieco młodsza od Niny. On natomiast starszy był od Eli o jakieś dwadzieścia, może nawet dwadzieścia pięć lat. To oczywiście duża przepaść. Miał tego świadomość.

Na Placu Dominikańskim przeszli podziemnym przejściem i znaleźli się tuż koło głównego wejścia do Galerii Dominikańskiej. Ale nie zamierzali tam wchodzić. Ich doraźnym celem było Zoo, a ponieważ wszędzie lubiła dojść na piechotę, co zresztą bardzo mu się podobało, gdyż również był amatorem długich spacerów, chciała więc, by tam też dotarli pieszo. Spojrzał jednak na zegarek i stwierdził, że tym razem muszą chyba zrezygnować z pieszej wędrówki. Zbliżała się piętnasta, Ogród Zoologiczny znajdował się w odległości dobrej godziny raźnego spaceru, więc już mamy szesnastą z minutami. Dokładnie o siedemnastej osiemnaście miała powrotny pociąg do Katowic. Ile więc zostaje czasu na zwiedzanie Zoo, jeśli z owej okrągłej godziny musimy odjąć czas na przemieszczenie się z tamtej części miasta na Dworzec Główny? Przy sprzyjających okolicznościach podróż tramwajem zajmie przynajmniej pół godziny. Praktycznie na zwiedzanie Zoo nie ma już czasu. Bo te niecałe pół godziny to stanowczo za mało. Tylko wejść i zaraz wychodzić. Oczywiście byłoby to bez sensu. Ustalili zatem, że pojadą tramwajem i przeszli na światłach na przystanek. Nie czekali długo i nadjechała „czwórka”.

O tej porze było dość tłoczno w tramwaju, jednocześnie temperatura na zewnątrz przez ostatnie pół godziny się podniosła w stosunku do tej sprzed dwóch godzin, w rezultacie komfort jazdy nie należał do najlepszych. W miarę jak tramwaj się przemieszczał wzdłuż wytyczonej trasy, z zainteresowaniem śledziła zmieniające się widoki. Jednocześnie on jej objaśniał, koło jakich obiektów, gmachów i budynków aktualnie przejeżdżają. Pokazał imponujący gmach Muzeum Poczty i Telekomunikacji przy ulicy Krasińskiego, Urząd Wojewódzki na szerokim planie, Most Grunwaldzki przez który przejeżdżali, następnie ciąg okazałych budynków Politechniki Wrocławskiej, wreszcie rozległy Plac Grunwaldzki z Rondem Reagana pośrodku. Kiedy tramwaj opuścił Rondo Reagana, wjechał w ulicę Skłodowskiej-Curie z położonymi przy niej klinikami Uniwersytetu Medycznego. A potem już tylko Most Zwierzyniecki, którego już sama nazwa sygnalizuje, że Zoo tuż-tuż, po lewej stronie Hala Stulecia wraz z Pergolą, a po prawej właśnie Ogród Zoologiczny. Nie był od bardzo dawna w tych okolicach, sygnał nie wystarczył, trochę się zagapił i koniec końców przejechali przystanek, na którym powinni byli wysiąść. Musieli się więc wracać. Ale oczywiście nie było daleko. Ona to jego zagapienie przyjęła nie tylko ze zrozumieniem ale i z wesołością, tak że podążając w stronę wejścia, gdzie po obu jego stronach znajdowały się kasy z biletami, bawili się doskonale. Ich humory zrzedły dopiero wówczas, gdy stojąc w kolejce do jednej z dwóch kas, przeczytali na tablicy, że jeden bilet kosztuje dokładnie 45 zł. Jej nadzieja całkowicie znikła, gdy powiedział, że ma przy sobie tylko sześćdziesiąt parę złotych. Posmutniała w oczach. Najwyraźniej ona też nie była przygotowana na takie ceny. Zrobiło mu się jej żal i chciał ją pocieszyć. Powiedział, żeby się nie martwiła, to się tylko odwlecze, pójdą do Zoo następnym razem. Jego słowa odniosły pozytywny skutek. Uśmiechnęła się miło. Zarazem kamień spadł mu z serca.

Wyszli z kolejki i udali się w kierunku miasta. Dochodziła za kwadrans czwarta i w zasadzie było możliwe, by raźnym krokiem dotrzeć na Dworzec Główny przed godziną siedemnastą osiemnaście. Ona chciała oczywiście iść. On jednak powiedział, że zaprasza ją na obiad do baru, więc jeśli nie ma nic przeciwko, muszą wsiąść do tramwaju. Spojrzała na niego miło zaskoczona, uśmiechnęła się i z radością przyjęła zaproszenie.


Gdy szli do przystanku, poinformował ją, że podjadą na Plac Dominikański, a tam w pobliżu jest tani bar. I dodał, że będzie to miało również tę zaletę, że stamtąd jest blisko do dworca. Zanim doszli na przystanek, spotkała ich miła niespodzianka. Ale gdyby nie ona, niespodzianki by nie było. Z dala spostrzegła, że stoi przy ulicy samochód wyładowany puszkami z piwem. W momencie się zorientowała, że puszki rozdają za darmo, w ramach akcji reklamowej. Samochód należał do firmy Heineken. W mig podbiegła i ustawiła się w niedużej kolejce. Gdy się zbliżył do samochodu, już trzymała w ręku puszkę piwa. Powiedziała, żeby też stanął, bo rozdają tylko po jednym. Natychmiast zastosował się do jej rady. Po chwili mieli już dwa piwa. Pomyślał, że upał się wzmaga, więc piwo jak znalazł. Wyciągnął rękę po jej puszkę, chcąc ją otworzyć. Uśmiechnęła się i powiedziała, że obie puszki są dla niego, ponieważ ona nie pije piwa. Trochę był tym zaskoczony, jednak zaskoczony miło, i to z dwóch powodów. Pierwszy powód to taki, że myśli o nim, zaś drugi, że sama nie pije piwa. Sam zresztą też nie należał do jakichś szczególnych amatorów tego trunku. Jednak w upalny dzień chętnie by się napił. Wszelako pod warunkiem, że piłaby również ona. Ponieważ nie zamierzała, więc on bez żalu zrezygnował i schował obie puszki do plecaka. Na pewno się przydadzą, jeśli nie dziś, to kiedy indziej.

Po drodze cały czas spoglądała w stronę Ogrodu Zoologicznego. A kiedy szli wzdłuż wysokiego murowanego ogrodzenia, próbowała znaleźć jakąś lukę, czy choćby małą szczelinę, przez którą można by coś dojrzeć. Ale gdy to się nie udało, usiłowała jak gdyby przeniknąć wzrokiem na drugą stronę muru. Niestety to też było niemożliwe i w rezultacie niczego wewnątrz ogrodu nie zobaczyła. Była więc trochę zawiedziona.

W pewnej chwili zaciekawiło ją, co się teraz dzieje z Gucwińskimi. Odrzekł, że pewnie odpoczywają na emeryturze, i jednoczenie wyraził obawę mówiąc, że kto wie, mogą już nie żyć.

Kiedy już byli na przystanku i czekali na tramwaj, zapytał, czy pali papierosy. Uśmiechnęła się i powiedziała, że nie. Ucieszyła go ta wiadomość. Z kolei ona chciała wiedzieć, jak to wygląda w jego przypadku, choć jednocześnie wyraziła przypuszczenie, że chyba nie, bo w przeciwnym razie, przez ten czas, gdy przebywają razem, już by pewnie zapalił. Uśmiechnął się i stwierdził, że wnioskuje prawidłowo, rzeczywiście, nigdy nie palił i nie pali. Przyjęła to jego wyznanie z uśmiechem aprobaty.
Nadjeżdżał tramwaj i zdążył jeszcze zapytać, jaką szkołę skończyła. Odpowiedziała, że Zasadniczą Szkołę Handlową. I nie czekając, jaka będzie jego reakcja rzuciła w jego stronę podobne pytanie.

Kiedy już wsiadali do tramwaju, którym była „dziesiątka”, odrzekł, że studiował na Uniwersytecie Wrocławskim. Wsiedli tylnym pomostem i stanęli przy końcu wagonu. Zapytała wtedy o kierunek jego studiów. Powiedział, że na wiele lat związał się z fizyką. I dodał: jestem fizykiem. O!, pan profesor, zareagowała żywo i z uśmiechem. Było mu miło i też się uśmiechnął. Po czym wyznała, że jej niestety przedmioty ścisłe sprawiały kłopot. Uśmiechnął się i powiedział, żeby się tym nie przejmowała. Świadomie i celowo użył modnej figury stylistycznej i stwierdził, że dziewczyny przeważnie tak mają. Odwzajemniła uśmiech i powiedziała tak, to prawda.

Po chwili zapytała, czy był surowym nauczycielem. Odparł, że nie, i dorzucił, że miał z tego powodu tylko same kłopoty. Po pierwsze, ze strony innych nauczycieli, a po drugie, często ze strony samych uczniów. Niekiedy dochodziła do tego jeszcze dyrekcja. Lekko się skrzywił i rzekł, że nie chciałby rozwijać teraz tego wątku. Przyjęła to ze zrozumieniem i zmieniając temat powiedziała, że ona lubi zwierzęta. A zaraz potem dodała, że ma kota, którego nazywa „Jurek”, choć właściwie to kocica. Zaśmiał się głośno. Ona też.


Linia „dziesiątki” na dużym odcinku trasy nie pokrywała się z linią „czwórki”, więc mogła teraz oglądać i podziwiać inne widoki. Nie przejeżdżali przez Most Grunwaldzki, jak poprzednio, tylko przez Most Pokoju, stąd też ukazała się szeroka perspektywa Ostrowa Tumskiego z dwiema wieżami Katedry św. Jana Chrzciciela oraz jedną kościoła Świętego Krzyża. Gdy minęli Muzeum Narodowe, powiedział, że muszą uważać, żeby znowu nie przejechać przystanku, bo czasu mają już niewiele. Spytała, która godzina. Spojrzał na zegarek i odrzekł, że minęła szesnasta. Na szczęście tramwaj dojeżdżał już do Placu Dominikańskiego i za kilka chwil mieli wysiąść.

Raźno idąc minęli Galerię Dominikańską, a następnie kościół Ojców Dominikanów, po czym weszli w ulicę Św. Katarzyny. Doszli do Placu Nowy Targ, gdzie na rogu znajdował się bar o nazwie Jacek i Agatka.

W barze nie było tłoku. Przy stolikach widziało się dużo miejsc wolnych, a przed nimi do kasy stały może zaledwie trzy, cztery osoby. Kiedy już uzgodnił z nią, co byłoby najlepiej zamówić, poprosił, żeby usiadła przy którymś ze stolików i czekała. Po niecałych dziesięciu minutach przyszedł z daniami dla niej, po czym wrócił się po swój posiłek. Wybrali to samo. Na pierwsze danie jedli zupę pomidorową z makaronem, natomiast na drugie kotlet schabowy z ziemniakami i marchewką z groszkiem. Do popicia mieli kompot truskawkowy.

Kiedy spożywali obiad, zapytał o jej rodziców. Odpowiedziała, że oboje już nie żyją. Powiedział, że to przykre. I zaraz potem dodał, że w takim razie nie pożyli długo, bo przecież ona jest jeszcze młoda. Uśmiechnęła się i powiedziała, że tak. Spytał jeszcze, skąd pochodzili. Oznajmiła, że z Roztocza. A gdy zaczął się zastanawiać, gdzie dokładnie leży Roztocze, powiedziała, że łączy Wyżynę Lubelską z Podolem.

W pewnej chwili zwróciła jego uwagę na mężczyznę, który, jak się jej wydawało, ich śledzi. Nie rzucający się w oczy, średniego wzrostu, w dżinsach, adidasach i pomarańczowej koszulce. Był mniej więcej w wieku czterdziestu lat. Oznajmiła, że widziała go wcześniej w Rynku. Odrzekł na to, że całkiem możliwe, że ktoś idzie za nimi, bo on cały czas jest śledzony. I dodał, że zdążył się już do tego przyzwyczaić.

Po skończonym posiłku zapytał, czy może mu dać swój adres mailowy. Odrzekła, że niestety nie ma komputera. A koleżanka, zapytał. Ma zepsuty, odparła. I dodała, że poda mu numer swojej komórki. Ogarnęło go złe przeczucie i rzekł, że w takim razie będzie kłopot, ponieważ on z kolei nie ma telefonu. Wyraźnie zaniepokojony całą sytuacją, wyjął z plecaka notes i wyrwał z niego dwie czyste kartki. Na jednaj zapisał swój adres domowy, natomiast na drugiej numer telefonu, który mu podała. Notując dane jednocześnie głośno wypowiadał słowa, które zapisywał. Po tym jak wypowiedział swoje nazwisko, zapytał, jak ona się nazywa. Odparła, że Słonkowska. Stwierdził, że ma ładne nazwisko. Jednak nie dociekał, czy to jej panieńskie, czy może po mężu. A zatem siedziała przed nim Elżbieta Słonkowska. Pierwsza kartka z adresem była przeznaczona dla niej, zaś druga z numerem telefonu dla niego. Gdy sprawdzali swoje dane, zapisane na kartkach, on trzymał w ręku kartkę ze swoim adresem, a ona z numerem swojego telefonu. Okazało się wtedy, że się pomyliła i ostatnią cyfrę w numerze swojej komórki podała błędnie. Wzięła więc od niego długopis i szóstkę poprawiła na ósemkę. Czas uciekał, szybko pozbierali swoje rzeczy i w pośpiechu opuścili bar. Dochodziła za kwadrans siedemnasta. Mimo to zdecydowali, że pójdą pieszo. Do przebycia był dobry kilometr, więc akurat zdążą. Iść na piechotę chciała zwłaszcza ona.

Szli raźnym krokiem i co jakiś czas, raz ona, to znowu on, odwracali dyskretnie głowy, sprawdzając, czy tamten człowiek z baru nie idzie za nimi. Ale nie widzieli go. Podczas tej marszruty, gdy jednocześnie trochę rozmawiali, z widocznym zażenowaniem wyznała, że nie ma stałej pracy i jest zarejestrowana w urzędzie dla osób poszukujących jakiegoś zajęcia. I dodała, że dorywczo pracuje jako opiekunka do dzieci. Kiedy zażartował, czy ją lubią jej podopieczni, uśmiechnęła się i powiedziała, że tak, że ma poczucie, że jest lubiana.

Raz po raz spoglądał na zegarek i pilnował czasu. Gdy już byli koło dworca, wstąpili jeszcze do Fresh Marketu, bo chciał jej kupić na podróż jakieś kanapki i zimny napój. Za kanapki stanowczo podziękowała, mówiąc, że niepotrzebne, natomiast ucieszyła się z napoju.
Wyszli ze sklepu i udali się na dworzec.


Dalszy ciąg historii rozgrywającej się w równoległym świecie A:

Było dziesięć minut po siedemnastej, gdy znaleźli się na peronie trzecim. Pociąg do Katowic już zajmował swój tor i czekał na odjazd. Miała wykupiony bilet w wagonie na samym przedzie pociągu, tuż za elektrowozem. Pożegnali się na peronie i po chwili pociąg ruszył. Stała przy otwartym oknie i z nikłym uśmiechem na bladej twarzy, gdzie jednocześnie odmalowywał się łagodny smutek, machała mu ręką na pożegnanie. Odwzajemniając ten jej gest stał i patrzył za oddalającym się pociągiem, aż ten całkowicie zniknął.

Kiedy opuścił dworzec i ulicą Piłsudskiego zmierzał na przystanek pod Arkadami, by po dniu pełnym emocji wrócić do domu, czuł, że już za nią tęskni. Za jej uśmiechem, głosem, widokiem. Tęskni zwyczajnie za jej obecnością. Nie schodziła mu z myśli, gdy jechał tramwajem w pobliże swojego miejsca zamieszkania, towarzyszyła, gdy wysiadł z tramwaju i przemierzał odległość jakichś dwustu metrów, by znaleźć się w domu. Jego małe mieszkanie mieściło się na poddaszu w ciągu poniemieckich budynków z czerwonej cegły.

Kolejny dzień nie był inny pod tym względem. Obudził się myśląc o niej, myśl ta towarzyszyła mu potem w ciągu całego dnia, kiedy to rozpamiętywał wszystkie chwile spędzone razem, a następnie z nią zasypiał. Smutek mieszał się z radością, radość mieszała ze smutkiem, gdy jednocześnie tęsknił i miał świadomość, że niedługo znów się zobaczą. Zadbali przecież o to, by nie utracić kontaktu i wymienili między sobą adresy. Ściśle rzecz biorąc, ona dała mu numer telefonu, a on jej adres domowy.



Dalszy ciąg historii rozgrywającej się w równoległym świecie B:

Było dziesięć minut po siedemnastej, gdy znaleźli się na peronie trzecim. Pociąg do Katowic już zajmował swój tor i czekał na odjazd. Miała wykupiony bilet w wagonie na samym przedzie, tuż za elektrowozem. Pożegnali się na peronie, koło stojącego obok pociągu. Gdy zbliżała się godzina odjazdu, weszła szybko po schodkach do wagonu i przeszła korytarzem w stronę przedziału, w którym miała zarezerwowane miejsce. W ciągu tej minuty czy dwóch, zanim pociąg ruszył, czekał przekonany, że tylko zostawi swoją torbę podróżną, wyjdzie z przedziału i stanie przy otwartym oknie, by już na sam koniec mogli wymienić ze sobą ostatnie słowa. Ale nie wyszła. Stał w dalszym ciągu, gdy pociąg ruszył, a jej nadal nie było. Stał dopóty aż oddalający się pociąg zniknął mu z oczu zupełnie.

Opuszczał dworzec przygnębiony. Do smutku i tęsknoty, które w sytuacji pożegnania bliskiej osoby były czymś zupełnie naturalnym, jako że w ciągu tych czterech godzin spędzonych razem zdążył się w niej zadurzyć po uszy, niespodzianie doszła okoliczność, której w żaden sposób nie umiał sobie wytłumaczyć i która go boleśnie raniła. Ową okolicznością było jej nagłe zniknięcie w przedziale wagonu i nie wiedzieć czym spowodowany zupełnie niezrozumiały fakt, że już się nie pojawiła w otwartym oknie odjeżdżającego pociągu, kiedy tak bardzo chciał ją raz jeszcze ujrzeć i pomachać jej na pożegnanie. Fakt nie do pojęcia tym bardziej, że podczas całej wycieczki nie zaistniał między nimi najdrobniejszy zgrzyt, nie pojawiła się najmniejsza oznaka, że jest już trochę znudzona miastem, a być może też jego osobą. Gdy wyszedł z dworca i ulicą Piłsudskiego zmierzał na przystanek pod Arkadami, by po dniu pełnym emocji wrócić wieczorem do domu, miał bolesną świadomość, że w ich wzajemnej relacji, która przez te cztery godziny znajomości zdawała się w pełni przejrzysta i harmonijna, w ostatnich dwóch minutach pojawiła się nagle wyraźna rysa, by nie powiedzieć, ostre pęknięcie. Jednocześnie dopadło go bolesne przeczucie, że ta znajomość, jeśli będzie miała ciąg dalszy, to dla niego będzie pasmem zgryzot i udręki.

Precz odsuwał od siebie owe przykre myśli i przede wszystkim tęsknił za nią. Za jej uśmiechem, głosem, widokiem. Tęsknił zwyczajnie za jej obecnością. I starał się rozpamiętywać tylko te chwile, które były źródłem radości. Nie brakowało ich. Pełne cztery godziny ich wspólnej wycieczki po Wrocławiu obfitowały przecież w emocje wyłącznie pozytywne. Przywoływał w myślach jej imię i nazwisko. Zapamiętał je tym łatwiej, że gdy je wypowiedziała, od razu miał co do niego pewne skojarzenia. Po pierwsze, rdzeń nazwiska wiązał się ze słońcem, kryjąc w sobie zdrobniałe słonko. A po drugie, ten sam rdzeń mógł odwoływać się do ptaka o nazwie słonka. Że istnieją ptaki o takiej nazwie, dowiedział się przypadkiem wiele lat temu. Czytał mianowicie piękną książkę, norweskiego pisarza o nazwisku Tarjei Vesaas, zatytułowaną Ptaki. Ma ją do tej pory w swojej domowej bibliotece. Główny bohater tej powieści, Mattis, jest człowiekiem nadwrażliwym, nieprzystosowanym i trochę z dala od zwykłych ludzkich spraw. Mieszka ze swoją starszą siostrą, która jest dla niego oparciem i zapewnia mu codzienną egzystencję. Natomiast jego podstawowym zajęciem jest patrzenie w niebo i obserwowanie z progu ich wspólnego domu wieczornego przelotu słonek, czyli owych tytułowych ptaków.

A zatem Elżbieta Słonkowska. A teraz ta nowo poznana kobieta nie schodziła mu z myśli, była niejako z nim, gdy jechał tramwajem w pobliże swojego miejsca zamieszkania, towarzyszyła mu, gdy wysiadł z tramwaju i przemierzał odległość jakichś dwustu pięćdziesięciu metrów, by znaleźć się w domu.
Jego małe mieszkanie mieściło się na poddaszu w ciągu poniemieckich budynków z czerwonej cegły.
Kolejny dzień nie był inny pod tym względem. Obudził się myśląc o niej, myśl ta towarzyszyła mu potem w ciągu całego dnia, kiedy po raz kolejny rozpamiętywał wszystkie chwile spędzone razem, a następnie z nią zasypiał. Smutek mieszał się z radością, radość mieszała ze smutkiem, gdy jednocześnie tęsknił i miał świadomość, że niedługo znów się zobaczą. Zadbali przecież o to, by nie utracić kontaktu i wymienili między sobą adresy. Ściśle rzecz biorąc, ona dała mu numer telefonu, a on jej adres domowy.


Dalszy ciąg historii rozgrywającej się w obu równoległych światach A i B:

W kolejnych dniach, choć nie przestawał myśleć o Elżbiecie, to jednocześnie, raz po raz, przypominała mu się Nina. Wcześniejsze zauroczenie zupełnie nie wygasło wraz z pojawieniem się Eli. Nina wryła się w jego świadomość wystarczająco mocno, mimo że sama chyba nie zdawała sobie z tego sprawy. A prawdopodobnie nie było to też jej celem.

Poznał ją w barze, przy ulicy Kuźniczej, w jeden z ostatnich dni czerwca. Do baru tego o nazwie Miś, który mieścił się tuż koło gmachu głównego Uniwersytetu, regularnie zaczął chodzić od niedawna. Wcześniej stołował się w barze Mewa, położonym przy ulicy Cybulskiego. Jeśli szedł do Mewy musiał przedłużyć nieco drogę, a więc po prostu minąć Uniwersytet i skierować się na Most Uniwersytecki. Zaraz za mostem po lewej otwierał swe podwoje nieduży bar Mewa.

Tymczasem w rachubę wchodził Miś. O tej porze roku bar Miś kusił go wyśmienitymi pierogami z jagodami i śmietaną. Zaczynały się gdzieś pod koniec czerwca i dostępne były potem przez cały lipiec. Ale amatorów tego dania było oczywiście wielu i gdy chciało się na nie trafić, należało w barze pojawić się stosunkowo wcześnie. Wydawanie pierogów rozpoczynano o godzinie dwunastej, a kwadrans po pierwszej już ich zwykle nie było.

Owego jednak dnia, choć już zbliżała się godzina wpół do drugiej, jeszcze przez chwilę były. On się jeszcze na nie „załapał” oraz osoba bezpośrednio za nim stojąca w kolejce. Następna osoba po niej już nie dostała. Zajmując miejsce w kolejce mimo woli słyszał to wszystko i rejestrował w świadomości. Te skądinąd nic nieznaczące wiadomości barowe stały się pretekstem do zainicjowania rozmowy z osobą stojącą tuż za nim. Była to kobieta w średnim wieku, chociaż ten jej balzakowski wiek uświadomił sobie w chwilę później, kiedy już rozmowa trwała. Ale nie był zawiedziony. Przeciwnie, kiedy w trakcie dialogu, który początkowo jawił się bardzo błahy, a z każdym słowem stawał coraz bardziej interesujący, on zaś raz po raz odwracał głowę, by spojrzeć na nią, uświadamiał sobie, że ta dojrzała kobieta nie tylko prowadzi ciekawą rozmowę, ale jest również całkiem ładna. Wydała mu się wręcz pociągająca fizycznie. Miał wrażenie, że nigdy dotychczas nie widział jej w barze, że dziś widzi ją po raz pierwszy. Poprosił, żeby stanęła w kolejce przed nim. Uśmiechnęła się i przeszła do przodu. Była średniego wzrostu, szczupła, i miała ładne bujne włosy w jasnym kolorze. Ich obfitość była doprawdy zachwycająca. Z pewnością były farbowane lub przynajmniej mocno rozjaśnione, bowiem w jej wieku chyba nie ma naturalnych blondynek o tak jasnych włosach.

Zanim usiedli przy jednym stoliku, to jeszcze w kolejce po odbiór dań oznajmiła, że była właśnie w kinie na filmie Ostatnia rodzina. I jednocześnie dodała, że lubi polskie filmy. On rzekł na to, że już nie pamięta, ile lat temu był w kinie. Jednocześnie przemknęła mu myśl, której nie wyraził głośno, że on nie mógłby o sobie powiedzieć, że lubi polskie kino. Oczywiście zawsze znajdą się filmy, które mógłby uznać za chlubne wyjątki. Kiedy już siedzieli przy wspólnym stoliku i spożywali obiad, powróciła do swojego tematu, którym był dopiero co obejrzany film. U obojga z nich obiad składał się z dwóch dań, nie licząc kompotu z truskawek. Prócz pierogów z jagodami ona miała barszcz czerwony, a on zupę pomidorową. Zorientowała się wcześniej, że tytuł filmu nic mu nie mówił, więc teraz powiedziała, że to obraz filmowy o Zdzisławie Beksińskim i jego żonie Zofii oraz synu Tomaszu. To akurat wiedział, kto to Beksiński, i że zginął tragicznie z rąk zabójcy. Tą swoją wiedzą wyraźnie ją zaskoczył i szczerze wyznała, że ona idąc do kina nie zdawała sobie sprawy, na jaki film się udaje, i dopiero w trakcie oglądania zorientowała się, że główny bohater był artystą malarzem. Kiedy z dużym animuszem opowiadała o filmie, widział, że obraz ten zrobił na niej duże wrażenie. O wiele większe niż Wołyń, który obejrzała też niedawno, trochę wcześniej przed Ostatnią rodziną. Nie widział żadnego z nich i powiedział, że poczeka aż filmy trafią na mały ekran i wyświetli je telewizja. Obiło mu się o uszy, że na festiwalu filmowym w Gdyni obraz Ostatnia rodzina zdobył nagrodę główną, a więc Złote Lwy, natomiast Wołyń nawet nie został wyróżniony. Przypadła mu do gustu opinia jednego z czołowych krytyków filmowych, który na antenie programu drugiego polskiego radia bardzo dobrze wyrażał się o obrazie Wojciecha Smarzowskiego, podkreślając zarówno obiektywizm i prawdę historyczną tego przejmującego, wojennego dramatu, jak i niewątpliwe wartości artystyczne w nim zawarte. Dlatego zdziwił się bardzo, gdy usłyszał, że film zrobiony z takim rozmachem i posiadający wszystkie walory, przegrał z filmem wprawdzie niezłym, czy może nawet dobrym, jednak przecież obrazem z gruntu kameralnym, a przez to dość skromnym. No ale nie o dziś wiadomo, że decyzje różnych gremiów przyznających nagrody w takiej czy innej dziedzinie, zwykle są dość problematyczne, by nie powiedzieć, chybione, czy też nietrafione. W przypadku filmu Wołyń liberalno-lewicowych opiniotwórców, zasiadających w jury, pewnie zniesmaczyło wszystko to, co patriotyczne, narodowe, polskie. Są uczuleni na tym punkcie i przejmuje ich to głęboką odrazą.

Jednak ze swoją nowo poznaną przyjaciółką nie poszedł tak daleko i nie roztrząsali tego wątku. Mówili wyłącznie o obrazie Ostatnia rodzina. To znaczy właściwie ona mówiła, dzieliła się swoimi wrażeniami i myślami, a on przede wszystkim słuchał, ponieważ nie widział filmu. W szczególności uderzyła ją rzucająca się w oczy oschłość głównego bohatera w stosunku do żony i syna. Jakiś niemal psychopatyczny brak uczuć. Filmowy Beksiński jednocześnie przyciągał uwagę, fascynował swoją nietuzinkową osobowością i budził sprzeciw, niechęć, wręcz pogardę.

Odezwała się jakaś melodyjka telefonu komórkowego, który miała w torebce, i zanim odebrała, spojrzała w jego stronę i powiedziała, że to pewnie ktoś z administracji mieszkaniowej. Nie pomyliła się. Kiedy już ustaliła termin wizyty w swoim domu przedstawiciela administracji, który miał przyjść wraz z hydraulikiem (obaj mieli pojawić się u niej za jakąś godzinę, półtorej), chowając komórkę z powrotem do torebki, powiedziała, że wczoraj późnym wieczorem zaczęło jej kapać z sufitu w kuchni. Gdy to zauważyła, natychmiast pobiegła piętro wyżej i zaczęła się dobijać do mieszkania nad nią. Ale ten pijak nie otworzył. Cóż było robić. Wróciła do swojego mieszkania i w miejscu, gdzie kapało, podstawiła miednicę. Dziś rano, gdy się obudziła, miednica w trzech czwartych pełna była wody. A na suficie olbrzymi zaciek. Opróżniła miednicę, poszła na górę i ponownie zastukała do mieszkania „pijaka”. Jednak i tym razem nie otworzył. Pewnie śpi, po libacji, jak zabity, skomentowała ten fakt. I rzuciła retoryczne pytanie: Co w tej sytuacji robić? Zamknęła więc swoje mieszkanie na klucz i poszła do administracji.

Dokończyła szybko swój obiad, pożegnała go mówiąc, że może się jeszcze kiedyś spotkają, i pobiegła do domu.

Po jakimś tygodniu znowu zobaczył ją w barze. Dokładnie mówiąc, siedziała przy jednym ze stolików na zewnątrz, letnią porą ustawianych w rzędzie pod przeszkloną ścianą baru z widokiem na ulicę Kuźniczą i dawny Teatr Kalambur. Nad stolikami roztaczały się kolorowe parasole. Przyszła wcześniej i już spożywała obiad. Zobaczył ją z daleka i od razu rozpoznał po tej jej imponującej fryzurze. Zanim ustawił się w długiej kolejce, która wychodziła aż na zewnątrz, podszedł do niej. Miała na sobie ładną suknię midi z ukośnie przyciętym spodem. Suknia była w odcieniach beżu i bieli, miała dość duży, półokrągły dekolt i była bez rękawków. Poznała go natychmiast. Choć to była pora pierogów jagodowych, na obiad miała jakąś zupę, a na drugie danie stek z cebulką, młode ziemniaki i szpinak. Z jagód jednak całkiem nie zrezygnowała. Miała je na deser, podane w niedużej miseczce. Zapytał, czy poczeka na niego, ponieważ chce jej coś pokazać. Nieco zdziwiona uśmiechnęła się i powiedziała, że tak, poczeka. Poprosił, żeby w takim razie trzymała dla niego wolne miejsce. Ściągnął z ramion plecak, wyjął portfel, na krześle obok postawił plecak i poszedł do kolejki.

Stojąc w kolejce, przez przeszkloną ścianę baru, dostrzegł, że w pewnej chwili zaczęła rozmawiać z jakimiś ludźmi przy łączonych stolikach obok. Była to najwidoczniej rodzina: mężczyzna, kobieta i dwoje małych dzieci. Rozmawiali dość długo. Niemniej jednak, kiedy już z tacą, na której był jego obiad, powrócił do stolika, przy którym siedziała, tamtych ludzi już nie było. Sama nawiązała do mającej miejsce pogawędki. Poinformowała go, że rozmawiała właśnie z Hiszpanami. A więc znasz hiszpański, odrzekł na to. Nie, powiedziała, rozmawialiśmy po angielsku. I dodała, no, może troszeczkę po hiszpańsku. Uśmiechnął się i powiedział, że dla niego w takim razie już jest poliglotką. Odparła, że lubi Hiszpanię, była tam parę razy. A język hiszpański ją kusi i może jeszcze się go nauczy. I dodała, że bądź co bądź mówi tym językiem największa liczba ze wszystkich mieszkańców Ziemi. A nie angielskim? – zdziwił się. Odrzekła, że nie. No tak, zgodził się, hiszpańskim posługuje się przecież cała Ameryka Południowa, wyłączając może tylko Brazylię, gdzie mówi się po portugalsku.

Na tacy miał to co zwykle. Zupę jarzynową, pierogi z jagodami i śmietaną oraz kompot z truskawek. Zmieniał tylko zupy, natomiast pierogi stanowiły stały składnik jego menu w miesiącu lipcu. Spożywając obiad, zapytał, co studiowała. Jednocześnie oznajmił, że to, co jej chce pokazać i o czym powiedzieć dotyczy filmu poświęconego Beksińskim, o którym rozmawiali poprzednim razem. Jeśli więc pozwoli, ten temat poruszą trochę później. Nie wyraziła sprzeciwu, natomiast odpowiadając na jego wcześniejsze pytanie, powiedziała, że studiowała elektronikę na Politechnice Wrocławskiej. O!, zdziwił się. I powiedział: Podziwiam. Lekko się skrzywiła i trochę tajemniczo rzekła, że to nie tak powinno być. I dodała: W młodości popełnia się błędy. Te jej nieco ogólnikowe wypowiedzi, jakby zabarwione nutką rozczarowania, zdawały się wskazywać, że wiele lat temu nie zrobiła dobrego wyboru. Ale czy konsekwencje były aż tak dotkliwe, że wciąż tego żałuje? Nie powiedziała nic więcej, tylko zapytała, co on studiował. Uniósł lekko lewą rękę i wskazał w stronę gmachu głównego Uniwersytetu, który znajdował się pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów dalej. Jednocześnie oznajmił, że ukończył fizykę na Uniwersytecie Wrocławskim. Po czym dodał, że Instytut Fizyki jest nieco dalej, za Mostem Pomorskim, na dzisiejszym Placu Maksa Plancka. Natomiast za jego studenckich czasów wejście było od strony Odry, przy ulicy Cybulskiego.

Odnosząc się do elektroniki jako takiej, z którą mimo wszystko wiązało się jej życie zawodowe, powiedział, że napsuła mu sporo krwi. Spojrzała na niego wyraźnie zaskoczona. Wyjaśnił wówczas, że w czasie studiów na fizyce miał trochę elektroniki, powiedzmy w zakresie elementarnym. Ale i tak dla niego było to stanowczo za dużo. Elektronika jest dziedziną bardzo praktyczną, gdy tymczasem on ma teoretyczne zacięcie i bliższe jest mu myślenie abstrakcyjne. Preferował fizykę, której podstawowym narzędziem badawczym jest aparat matematyczny. No ale przedmiot fizyki odwołuje się również do eksperymentu. Na równi z dociekaniami teoretycznymi, które w dalszej kolejności eksperyment potwierdza lub obala. Na trzecim roku studiów miał tak zwaną II pracownię, kontynuował swoją opowieść. Każdy student miał do wykonania pewną ilość ćwiczeń, które polegały na przeprowadzeniu określonych doświadczeń. Żeby jednak przeprowadzić dany eksperyment, należało wpierw zbudować odpowiednią aparaturę badawczą. Były elementy do tego potrzebne i z nich, w oparciu o tak zwaną instrukcję, budowało się aparaturę. To były czasy, kiedy tranzystory dopiero powoli wchodziły do urządzeń elektronicznych. Ciągle jeszcze dominowały układy lampowe, wszystkie te diody, triody, pentody, itd. Rewolucja oparta na miniaturyzacji była dopiero pieśnią przyszłości. Poszczególne segmenty, całej budowanej aparatury służącej do określonego eksperymentu, łączyło się kablami. Przerażała go ogromna liczba kabli i zawiła plątanina wszystkich tych przewodów zupełnie nie do ogarnięcia. Nie mógł się w nich połapać i doprowadzały go do czarnej rozpaczy. Popłakał się nie jeden raz i wylał przy tym morze łez, zanim po ciężkich bólach zdołał wreszcie zaliczyć II pracownię. No ale tak widocznie musiało być, zakończył sentencjonalnie. Uśmiechnęła się i skwitowała rzecz krótko i znowu dość tajemniczo, że też wie coś na ten temat.

Widząc, że nie chce w tej chwili rozwijać owego wątku, nawiązał do jej niedawnych kłopotów i zapytał, jak się skończyła sprawa z tym zalaniem sufitu w jej kuchni. Była teraz rozmowniejsza i zaczęła opowiadać ze szczegółami. Powiedziała, że przyszedł kierownik działu technicznego wraz z hydraulikiem, obejrzeli sufit, po czym skierowali się na górę. Przez dłuższą chwilę bezskutecznie dopijali się do mieszkania jej sąsiada. W końcu kierownik zadzwonił po policję. W obecności policji dokonano włamania. Ale „pijaka” w mieszkaniu ani śladu. Weszli do kuchni, a tam mokro. Kran nad zlewem niedokręcony i spływa z niego ciurkiem cienka stróżka wody. Nic by to nie szkodziło, gdyby zlew był drożny. Ale był zapchany fusami po kawie i Bóg wie, czym jeszcze. Hydraulik udrożnił więc odpływ w zlewie, dokręcił kran i woda przestała lecieć. Kierownik w tym czasie poszedł sprowadzić ślusarza i stolarza w jednej osobie, który miał naprawić drzwi po włamaniu i założyć nowy zamek.
Sąsiad pojawił się w domu dopiero po tygodniu, opowiadała dalej. Wrócił chyba z jakieś meliny. Gdy zapukał do jej drzwi, powiedziała mu, jak sprawy wyglądają, i że musi liczyć się z kosztami swojego nieodpowiedzialnego zachowania. Między innymi będzie go czekać przeprawa z wymalowanie sufitu w jej kuchni po tym, jak ją zalał. I zaprowadziła go do pomieszczenia kuchennego, by mu pokazać szkody. A teraz niech jej schodzi z oczu, powiedziała, i zgłosi się w administracji po odbiór klucza do wymienionego zamka. Był pokorny jak baranek, dodała, i natychmiast skierował się do wyjścia, zapewniając, że w najbliższym czasie kuchnię odmaluje, że palce lizać. Zaśmiała się głośno.

A teraz chciałaby wiedzieć, co zamierza jej pokazać, zapytała z zainteresowaniem. Sięgnął po plecak stojący przy jego nodze, otworzył i wyjął z niego tekturową teczkę. W teczce miał kilka czystych kartek białego papieru w formacie A4, w tym jedną zapisaną. Zapisana kartka pokryta była niezdarnym czy też koślawym odręcznym pismem. To było jego pismo. Tekst natomiast został przepisany z jakiejś strony w Internecie.

A po co to wszystko? Otóż po tym, jak pierwszy raz rozmawiali ze sobą w barze i opowiadała mu o dopiero co obejrzanym filmie Ostatnia rodzina, gdy wrócił do domu włączył komputer i zajrzał do Internetu, chcąc się dowiedzieć coś więcej o kontrowersyjnym obrazie. No i natrafił na tekst, który wydał mu się osobliwie interesujący, rzetelny i którego fragmenty przepisał odręcznie. Pamiętał, jak duże wrażenie zrobił na niej film Ostatnia rodzina, jak entuzjastycznie się o nim wyrażała, i chciał jej przedstawić nieco odmienny punkt widzenia od tego, który zdawał się sugerować film. Wywiad, którego fragmenty przepisał, był przeprowadzony z jednym z bliskich członków rodziny Beksińskich. Osobą ową był mianowicie syn siostry żony Beksińskiego, z zawodu scenograf. Otóż ta właśnie osoba, dla której Zofia i Zdzisław Beksińscy byli ciocią i wujkiem, przedstawiała zgoła odmienny obraz rodziny Beksińskich.

Jego przyjaciółka z baru potraktowała film jako stricte biograficzny, gdzie osoby i wydarzenia z życia realnego pokrywają się w zupełności z tymi filmowymi, innymi słowy są pokazane, odzwierciedlone w stosunku jeden do jeden. Tymczasem zupełnie co innego mówił na ten temat siostrzeniec Beksińskich. I przeczytał jej jeden z przepisanych przez siebie fragmentów rzeczonego wywiadu. Oto on: „Zosia była jego miłością, jego muzą, jego powietrzem. W tym domu pomiędzy Zdzisławem i Zosią czuło się coś więcej niż miłość. W filmie Ostatnia rodzina tego nie ma. Mało tego, jest dwoje udręczonych ludzi, rozmawiających w środku nocy o tym jacy są obcy. Ciocia przez całe życie wszystko robiła tylko z miłości, ale i z miłością. Pamiętam, jak opiekowała się swoją mamą i mamą Zdzisława. To nie był ten obraz udręczonej kobiety pokazanej w tym filmie. Mam wspomnienie kobiety kochającej, w której było ciepło i radość z niesienia pomocy kochanym najbliższym.”

Podobnych fragmentów, pokazujących rozmijanie się obrazu kinowego z obrazem rzeczywistym, w całym wywiadzie było więcej. Ale swojej przyjaciółce z baru przeczytał jeszcze jedną odpowiedź, którą scenograf udzielił osobie przeprowadzającej z nim wywiad. Mianowicie kiedy dziennikarka zapytała, „o kim więc opowiada pana zdaniem Ostatnia rodzina, rozmówca odrzekł: „No cóż, to nie jest film o Beksińskich, proponuję tytuł „udręczona rodzina”, a nazwiska bohaterów zmienić na „Kowalski”. Po czym scenograf dodał: „Być może wówczas twórcy tego filmu będą mogli stwierdzić, że wszyscy jesteśmy Kowalskimi. I może będzie to nie najgorsze kino.”

Zaskoczona była tymi opiniami o obrazie, który zrobił na niej tak duże, pozytywne wrażenie i który uznała za rzetelny film biograficzny. Jednak trudno jej było w jednym momencie diametralnie zmienić swoje wcześniejsze wyobrażenia na temat filmu, więc trochę bez przekonania, ale wciąż broniła poglądu, że obraz mimo wszystko jest prawdziwy i w gruncie rzeczy nie ma racji siostrzeniec Beksińskich. Tym niemniej nie zamierzała się kłócić, a w pewnym momencie dyskusji powiedziała coś, co mogło się odnosić zarówno do niej, jak i do niego, że każdy po jakimś czasie może zmienić swoją opinię. Przyznał jej rację. I zapytał, co oznacza ta tytułowa zbitka: „ostatnia rodzina”. Zastanowiła się na moment i stwierdziła, że nie wie. Potem przez chwilę oboje próbowali rzecz zinterpretować, ale żaden z pomysłów w pełni ich nie przekonywał, więc w końcu przeszli nad tym do porządku dziennego.

W pewnej chwili spojrzała na zegarek, uśmiechnęła się i powiedziała, że było miło, ale na nią już czas. I dodała, że wygląda na to, że jeszcze się spotkają w barze. Powiedział, że pewnie tak i zapytał, czy może poznać jej imię. Wstając z miejsca wyciągnęła do niego rękę (podniósł się z krzesła w tym samym momencie) i, gdy ściskał lekko jej dłoń, przedstawiła się i powiedziała: Nina Michalewska. On odrzekł na to: Waldemar Kubas. Po czym odeszła pospiesznym krokiem.

Kiedy ją spotkał po raz drugi i zarazem ostatni, był to jeden z pierwszych dni lipca. Jak pamiętamy, miał wtedy ze sobą, spisane na kartce, fragmenty z wiadomego wywiadu, które przepisał z jednej ze stron internetowych, traktujących o filmie poświęconym rodzinie Beksińskich. Dla nich był to gorący temat, przy którym pojawiła się wyraźna różnica zdań. Od tamtego czasu jej nie widział i wyglądało na to, że przepadła bez śladu. W każdym razie już więcej nie spotkał jej w barze. No ale może nic dziwnego, były wszak wakacje i z pewnością musiała wyjechać z miasta. Być może nawet za granicę, a kto wie, może do tej swojej Hiszpanii. Myślał o niej od czasu do czasu, ale kiedy pod koniec lipca poznał Elę Słonkowską, to właśnie ona zaczęła stopniowo zajmować najważniejsze miejsce w jego sercu. Wprawdzie każda z nich prezentowała odmienny typ urody, dla niego były jednak tak samo ładne i pociągające. Ela była nieco wyższa od Niny i trochę smuklejsza, chociaż zdawały się jednakowo szczupłe. Jeśli chodzi o kolor włosów, preferował blondynki. I szczególnie podobał mu się jasny odcień, który dobrała Nina w salonie fryzjerskim. Nie mówiąc już o zachwycającej bujności tych jej włosów. Właściwie nie przepadał za kruczoczarnymi włosami, jakie nosiła Ela. Nie oznacza to oczywiście, że mu się nie podobały. Ela miała oczy niebieskie, natomiast Nina zielonkawe.

Nina była osobą wykształconą i chodziła do kina. Ale i Ela interesowała się filmem, o czym świadczyły chociażby te ulotki reklamowe i prospekty, które zbierała. Żałował, że w czasie tamtego ich spotkania nie zgłębił bardziej tego tematu. No ale z drugiej strony, spędzili ze sobą raptem cztery godziny, więc nie sposób było o wszystkim rozmawiać, nie każda rzecz domagała się natychmiastowego omówienia. W rezultacie, gdy teraz, po pewnym czasie wracał myślą do tej sprawy, musiał przyznać, że właściwie tak naprawdę nie wie, po co były potrzebne Eli te ulotki. Nie miała stałej pracy, doraźnie wynajmowała się jako opiekunka do dzieci, więc raczej nie stać ją było na chodzenie do kina. Wiadomo, że bilety są drogie, a ona musiała się liczyć z każdym groszem, jak to się czarno na białym pokazało przy zakupie widokówek. Zatem jej zainteresowanie kinem było poniekąd czysto teoretyczne. Zbierała ulotki reklamowe filmów trochę tak jak nastolatka, która obwiesza ściany swojego pokoju fotosami gwiazd filmowych.

Nina legitymowała się dyplomem szkoły wyższej. Tymczasem zasadnicza szkoła zawodowa, którą ukończyła Ela, raczej nie uprawniała, by można było to samo powiedzieć o niej. Niemniej jednak miała żywy umysł i sprawiała wrażenie bystrej i inteligentnej.

A co można było powiedzieć o nim? Przede wszystkim to, że był życiowym bankrutem. Dwadzieścia lat temu rzuciła go żona i dotąd nie znalazł stałej partnerki. Na płaszczyźnie zawodowej też nie odniósł jakichś poważniejszych sukcesów. Pod względem materialnym plasował się dużo poniżej przeciętnej. Krótko mówiąc, niczego ważnego w życiu nie dokonał, niczego nie zwojował, nic mu się nie udało.
Dziś był starzejącym się mężczyzną, jednym z miliona internetowych autorów. Ale nic na świecie bardziej nienawidził od ludzi z tego właśnie środowiska. Nie miał żadnych wątpliwości, że z małymi wyjątkami to banda kretynów i podleców. Beztalencia, grafomani, nieuki, a przy tym aspiranci do szpiku kości przesiąknięci zawiścią. A te całe fora, portale literackie, które zasiedlają, po stokroć powielając na nich swoje nicki, najczęściej nie mające nic wspólnego z ich rzeczywistymi imionami i nazwiskami, to istne bagna. Panoszą się na nich nie prawdziwe autorytety i prawdziwi liderzy, lecz wyłącznie z nadania. Funkcjonariusze przywiezieni w teczce. Diabli wiedzą skąd. A kto namaszcza tę zgraję funkcjonariuszy? Oczywiście właściciele owych przybytków, którzy ex definitione również są liderami. Liderami stojącymi na samym szczycie piramidy. Funkcjonariusze ci ogółem tworzą sforę psów, psów rottweilerów, i, by się odróżnić od reszty szczekających i ujadających czworonogów, noszą na szyjach kolorowe obroże. Zdarza się niekiedy, że ktoś z wysokich funkcjonariuszy z kolorową obrożą nie jest krwiożerczym psem rottweilerem, ale robiącym tylko hałas, niegroźnym pikusiem. A czasem wręcz łagodnym pudlem. Podobnie ma niekiedy miejsce okoliczność, że jakiś groźny pies, zaprzyjaźniony ze sforą wysokiej rangi funkcjonariuszy, sam jednak nie piastując żadnej określonej funkcji i nie posiadając wynikającej z tego rangi, a więc pies bez kolorowej obroży, z własnej chęci wciela się w rottweilera i rzuca do gardła użytkownikowi portalu, który mu się nie spodobał. Dziwnym trafem jest to zwykle user, na którego już wcześniej napadły psy z kolorowymi obrożami, a ten przybiega, by wesprzeć sforę. Charakteryzuje się więc cechami wysoce służalczymi wobec wierchuszki i dzięki swojemu doskonałemu węchowi świetnie się rozeznaje w pisanych i niepisanych prawach, wytycznych, rozporządzeniach i ogólnie linii politycznej wyznaczanej przez właściciela (właścicieli) danego portalu i związanej z nią poprawności ideowej. Jest więc ze wszech miar użyteczny. Dzięki swoim predyspozycjom psychicznym i moralnym jest również wymarzonym kandydatem na donosiciela, których nie brak na każdym forum. Osobnik ów nierzadko tę funkcję przejmuje i wciąż bez kolorowej obroży, pośród innych szarych użytkowników portalu jest w istocie tajnym informatorem portalowego naczalstwa. Waldemar Kubas padł ofiarą niejednego z nich. By go zgnębić uciekali się do wszystkich możliwych metod i sposobów. Strona moralna oraz podejmowane środki u tych kanalii się nie liczyły, ważny był tylko cel. Tak więc prowokowali, preparowali przeciwko niemu fałszywe dokumenty, nie cofali się przed krzywoprzysięstwem, w ich komentarzach jego osoba oraz twórczość stawały się obiektem kpin i niewybrednych żartów itd., itp. Musiał to wszystko znieść i przecierpieć. Jednak nie zawsze nadstawiał drugi policzek, jak tego by chcieli owi dranie i bezbożnicy. Wyprowadzony z równowagi ich podłymi insynuacjami i prowokacjami, w rozpaczy i bezsilnej złości nie przebierał w słowach i nazywał rzeczy po imieniu. I ich nazywał tak, jak na to zasługiwali. Oczywiście nie podobało im się to. Nękali go na różne sposoby i mścili się. W ramach kary dostawał trzymiesięczny lub półroczny zakaz wstępu na to czy inne forum. Była to więc terminowa blokada. A jeśli po tym czasie wrócił, szybko zatroszczyli się o to, by go na nowo sprowokować, co z reguły im się udawało, a w odniesieniu do jego osoby skutkowało dożywotnią banicją.

W końcu obrzydły mu wszystkie te portale, zbiorowiska kanalii i szczurów. Obrzydły mu do tego stopnia, że ostatecznie zarzucił też samą pisaninę, która prócz goryczy i poczucia zwodu nic mu nie dawała. Dysponował czasem i mógł się zająć prawdziwymi problemami, zagadnieniami, które go fascynowały i intrygowały od wielu już lat. Zajął się więc pewnymi nierozwiązanymi problemami z teorii liczb. Jednym z nich była słynna hipoteza Goldbacha, orzekająca, że każdą liczbę parzystą, większą od dwóch, można przedstawić za pomocą sumy dwóch liczb pierwszych. I właśnie tę hipotezę udało mu się w ostatnim czasie udowodnić.

Kiedy podczas rozmowy z Niną, dowiedział się, że ukończyła na politechnice elektronikę, a więc kierunek bardzo wymagający, ucieszył się ogromnie. Nie zdradził jej tego, ale od razu zaświtała mu w głowie myśl, że w stosownym czasie, jak już ich znajomość trochę się rozwinie, pokaże jej swoje matematyczne odkrycie. Ale jednocześnie poprosi, żeby wspólnie, krok po kroku prześledzili i przeanalizowali jego dowód. Co dwie głowy to nie jedna. A liczył się z tym, że jego dowód może zawierać jakąś lukę w rozumowaniu. Że mógłby zawierać jakiś poważny błąd, zdecydowanie wykluczał. Znał się na matematyce wystarczająco dobrze, że taka opcja nie wchodziła w rachubę. Niemniej jednak, zanim zdecyduje się wysłać swoją pracę do czasopisma matematycznego Acta Arithmetica, będzie chciał pokazać ją jakiejś osobie, dla której matematyka nie jest obca.

Zastanawiając się nad statusem Niny, doszedł do przekonania, że prawdopodobnie jest osobą samotną, jak to się dziś mówi, singielką. Oczywiście jednocześnie osobą w pełni niezależną. Nie dostrzegł jednak u niej śladu manifestowania postawy feministycznej, co w jego oczach było dodatkową zaletą.
Dlaczego zatem wobec wielu przewag Niny, jego serce zwracało się ku Eli? Po pierwsze, nie wszystko daje się zwerbalizować i wyjaśnić racjonalnie, a po drugie, Ela też miała niemało zalet. Naturalnie zalety obu tych kobiet były nieco inne. W rezultacie każda z nich mogła się poszczycić swoimi własnymi przewagami. Ale z różnych względów nie mogło być mowy o jakiejkolwiek rywalizacji. Również dlatego, że żadna z nich nie znała drugiej i nie wiedziała o jej istnieniu.

Jak już powiedziano, nie był typem Casanovy i nie nawiązywał stosunków z kobietami dla samych podbojów i wyłącznie z myślą o seksie. Kiedy więc zauważył, że Ela jest mu przychylna, przestał myśleć o Ninie jak o swojej potencjalnej partnerce. Pragnął w pełni zaangażować się w relację z Elą i, znając siebie, wiedział, że odczuwałby duży dyskomfort, gdyby jednocześnie utrzymywał bliskie stosunki z Niną. Nie mówiąc już o tym, że chciał być uczciwy, tak wobec jednej, jak i drugiej. W przeciwnym razie, utrzymywanie bliskich stosunków z jedną i drugą byłoby wyjątkowo proste, zważywszy, że jedna mieszkała we Wrocławiu, a druga w Dąbrowie Górniczej. No ale to nie wchodziło w rachubę.

Imponderabilia, pewne mało uchwytne czynniki zdecydowały o tym, że jego serce ostatecznie skłoniło się ku Elżbiecie. Niemniej jednak, podczas drobiazgowych analiz i dociekań, udało mu się w dużym stopniu racjonalnie objaśnić swój do niej stosunek, który jawił się w tej przestrzeni jako świadomy wybór. Wierzył, że jego znajomość z Elą nie będzie przelotna i przetrwa. Jak długo, tego nikt nie mógł wiedzieć. Miał nadzieję, że jak najdłużej, a być może nawet do końca. Jakiego końca? Do końca jego życia. Miał świadomość swojego bliskiego kresu, który mógł nastąpić w każdej chwili. Zatem swoją miłość do Eli rozpatrywał jako ostatnią miłość w swoim życiu, lub jedną z dwóch, no może góra trzech ostatnich miłości, jakie być może go jeszcze czekały. Ale nie wypatrywał ich. Ela nadarzyła się niespodzianie i póki co wystarczała mu w zupełności. W swej miłosnej relacji z Elą pragnął nie tyle brać, co przede wszystkim dawać. Jednocześnie miał świadomość, że w jego przypadku owo „dawanie” ma nader skromny zakres. W każdym aspekcie nie napawało optymizmem. I to go zasmucało. Raz jeszcze się przekonywał, że miłość to przede wszystkim cierpienie. Cóż wielkiego mógł dać on, starzejący się mężczyzna, kobiecie wprawdzie nie pierwszej młodości, ale przecież znacznie młodszej od niego? Na dodatek nie był zamożny. Zresztą, o jakiej zamożności tu mówić, gdy nie był nawet facetem, którego emerytura kształtowałaby się na poziomie średnim. Jego małe mieszkanie na poddaszu składało się z jednego pokoju i łazienki. Właściwie nie było w nim prawdziwej kuchni, a jej namiastkę stanowiła kuchenka gazowa znajdująca się na końcu przedpokoju. W mieszkaniu tym nie było ciepłej wody. Był oczywiście prąd. On sam nie miał choćby byle jakiego samochodu. Ale na tym akurat mu nie zależało i nigdy nie dążył, żeby nabyć jakiś środek lokomocji.

Cóż zatem mógł zaoferować Eli? Właściwie nic. Kiedy o tym myślał, na jego twarzy malowało się przygnębienie. Jak na ironię przychodziła myśl, że mógłby przecież zabrać ją do Zoo. I paradoksalnie stawała się pocieszeniem. Ela była również osobą biedną, dużo biedniejszą od niego, i miał w pamięci jej rozczarowanie, gdy musieli odejść od bramy Ogrodu Zoologicznego, ponieważ on nie miał przy sobie wystarczającej gotówki, zaś ona po prostu nie była przygotowana na tak duży wydatek. Było mu jej ogromnie żal i łzy cisnęły mu się do oczu, kiedy widział, jak w wysokim murze, okalającym Ogród Zoologiczny, próbowała znaleźć jakąś wyrwę, lukę, małą szczelinę, by zajrzeć do środka i coś zobaczyć. Przypomniały mu się jednocześnie wczesne młode lata, kiedy razem ze starszym bratem chodził do liceum w Nysie. I kiedy do miasta przyjechał cyrk, to po skończonych lekcjach poszli w jego pobliże i też zza ogrodzenia usiłowali coś wypatrzyć. Naturalnie nie sposób było przeniknąć wzrokiem brezentową plandekę namiotu cyrkowego, gdzie wieczorem miał się odbyć główny i najważniejszy spektakl, ale spoza taboru wozów mieszkalnych, ustawionych w okrąg, udało im się dostrzec coś szczególnego, czego dotąd nie widzieli i co się składało na całość zdarzenia pod tytułem: Przyjechał cyrk. Chłopcy pochodzili z biednej rodziny i nie mogli nawet marzyć o tym, że wieczorem ponownie przyjadą pociągiem do miasta, wejdą pod olbrzymi namiot cyrkowy i, wraz z kolegami ze szkoły i resztą widzów, zasiądą na amfiteatralnych miejscach wokół areny i na własne oczy ujrzą cuda prezentowane przez niedościgłych artystów sztuki cyrkowej, o których jedynie słyszeli.

Myśl o Ogrodzie Zoologicznym była dla niego pocieszeniem. Nie miał żadnych wątpliwości, że kiedy w najbliższym czasie umówi się telefonicznie z Elą na spotkanie i ta przybędzie do Wrocławia, to sprawi jej ogromną radość, gdy zabierze ją do Zoo. Pamiętał, jak żywo reagowała na każdą najdrobniejszą niespodziankę. Naturalnie nie sam Ogród Zoologiczny stanowi atrakcję wielkiego miasta. Miejsc do zwiedzania, z różnych względów interesujących, godnych uwagi i pięknych jest w wielkim mieście wprost bez liku. Kiedy o tym myślał, był wdzięczny losowi, że wiele lat temu trafił do tego właśnie miasta. Gdy po maturze w nyskim Carolinum przybył na studia do Wrocławia, to już tutaj został. Los go nie rozpieszczał, więcej w życiu przegrywał niż zdobywał, jednak Opatrzność nigdy nie opuszczała go na trwałe. Owszem, niejednokrotnie miał poczucie, że Bóg mu nie sprzyja i odwrócił się od niego. Zawsze jednak po dniach mroku i głębokiej rozpaczy przychodziły dni weselsze, pełne słońca i nowych nadziei. Podnosił się więc z upadku i podejmował nowe wyzwania. Bóg go obdarzył wyobraźnią i przez to nigdy nie pogrążył się w ostatecznej beznadziei i rozpaczy.

To prawda. Jeśli chodzi o Elżbietę, niewiele mógł jej dać, by nie powiedzieć, że prawie nic. Żył ze skromnej renty, ale gotów był tym, co ma, podzielić się z nią, gdyby tylko chciała. Mogłaby przyjeżdżać do Wrocławia i wówczas za każdym razem pokrywałby koszty podróży w obie strony. Wychodziłby po nią na dworzec. Oczywiście tu na miejscu za nic by nie płaciła, gdziekolwiek by się udali i cokolwiek obejrzeli czy kupili, brałby to na swój rachunek. Przekalkulował swój domowy budżet i doszedł do wniosku, że stać by go było gościć ją we Wrocławiu nawet co tydzień. Przyjeżdżałaby, powiedzmy, w piątek, a wracała do Dąbrowy Górniczej w niedzielę wieczór, bądź nawet, w zależności od sytuacji, w poniedziałek rano. Naturalnie byłoby to możliwe przy stosunkowo oszczędnym gospodarowaniu. Miał jednak jakieś niewielkie oszczędności (gdyby nie jego wieloletni nawyk kupowania książek, byłyby znacznie większe, gdyż poza tym żył skromnie) i „nie szalejąc” mogliby spędzać czas naprawdę miło i korzystać z niejednej przyjemności, których wielu nie ma na co dzień, jak smaczne posiłki w tańszych barach, ogródki kawiarniane, słodycze, lody i zimne napoje. Darmowo zaś miasto by im oferowało najpiękniejsze place, ulice, uliczki i pasaże, aleje i bulwary, parki, skwery i przeróżne zakątki, jakich nie brak na Starym Mieście, a w szczególności w okolicach Rynku. Pamiętał, że Ela była doskonałą partnerką do spacerów i wszędzie chciała iść na piechtę. Że często z tego rezygnowali, to tylko dlatego, że byli bardzo ograniczeni czasem. Miał nadzieję, że w przyszłości tak nie będzie. Następne ich spotkania będą trwały o wiele dłużej i będzie możliwość długich pieszych wycieczek, w czasie których zapuszczą się w bardziej odległe rejony miasta.

Tak czy owak zdawał sobie sprawę, że niewiele mógł dać Eli. Ale jeszcze mniej mógł zaoferować Ninie. Jej uposażenie było prawdopodobnie wyższe od jego renty i, jak to już zostało zasygnalizowane, była w pełni osobą niezależną. Nie mógł się też podłączyć do tych wszystkich darmowych widoków, jakie oferuje każde miasto, a w tym przypadku Wrocław, i mieć złudne poczucie, jakby to on je rozdawał, nieomal jak swoją własność, skoro sama była mieszkanką metropolii i wszystko to było dla niej jakby chlebem powszednim. I choć Nina zdawała się atrakcyjną partnerką również z tego względu, że była wykształcona, a okoliczność ta być może stwarzała szanse na lepsze wzajemne zrozumienie oraz niosła potencjał wielu wspólnych tematów do ewentualnego omówienia, to jednak, jak już o tym była mowa, jego serce i umysł skłoniły się ku Eli.


Dalszy ciąg historii rozgrywającej się w równoległym świecie A:

Z Elą było nieco inaczej niż z Niną, jeśli brać pod uwagę edukację jako taką. Mówiliśmy już o tym. Ela legitymowała się tylko świadectwem szkoły średniej. Tak jak dla niego ważne były książki, tak ona lubiła naturę i zwierzęta, i zmysłowy ogląd świata był dla niej tym, czym dla niego myślenie abstrakcyjne oraz rzeczywistość przedstawiona, którą odnajdywał w lekturach i która mu w dużym stopniu zastępowała świat realny. Między tymi dwoma światami, jej oraz jego, rysowała się przepaść. Miał chwile zwątpienia, kiedy sądził, że na dłuższą metę może to spowodować katastrofę. Po czym się uspokajał przywołując na myśl przykład Nory Barnacle oraz Jamesa Joyce’a. Joyce był absolutnym geniuszem. Kiedy w młodości poznał Norę, nie miała żadnego wykształcenia i pracowała w hotelu w Dublinie jako pokojówka. Wkrótce się pobrali i przeżyli ze sobą całe życie aż do śmierci Joyce’a. Mieli dzieci, byli ze sobą szczęśliwi, oczywiście na tyle, na ile w ogóle może być szczęśliwy człowiek. Miał świadomość, że on w porównaniu z Joyce’em jest zaledwie prowincjonalnym intelektualistą. Czego się zatem obawia? – zadawał sobie retoryczne pytanie. Po czym stawiał nowe. Czy przypadkiem nie przemawia przez niego pycha? Ale nie, nie przemawiała. Na pewno nie w stosunku do niej, Elżbiety Słonkowskiej.

Pragnął jej bliskości i wierzył, że wiążąc się z nią, przynajmniej u samego kresu jego życie nabrałoby sensu. W końcu przezwyciężyłby pustkę i daremność własnej egzystencji i stałby się komuś potrzebny. To byłoby jego szczęście, jego zbawienie.


Dalszy ciąg historii rozgrywającej się w równoległym świecie B:

Z Elą było nieco inaczej niż z Niną, jeśli brać pod uwagę edukację jako taką. Mówiliśmy już o tym. Ela legitymowała się tylko świadectwem szkoły średniej. Tak jak dla niego ważne były książki, tak ona lubiła naturę i zwierzęta, i zmysłowy ogląd świata był dla niej tym, czym dla niego myślenie abstrakcyjne oraz rzeczywistość przedstawiona, którą odnajdywał w lekturach i która mu w dużym stopniu zastępowała świat realny. Między tymi dwoma światami, jej oraz jego, rysowała się przepaść. Na dodatek ostra rysa, czy wręcz pęknięcie, które dały znać o sobie w ostatnich dwóch minutach przed jej wyjazdem z Wrocławia, kiedy to nie wyszła z przedziału i nie stanęła przy otwartym oknie, by mógł jej pomachać na pożegnanie, nie wróżyły niczego dobrego na przyszłość. Miał więc chwile zwątpienia, kiedy sądził, że na dłuższą metę wszystko to może spowodować katastrofę. Przeczucie katastrofy, nawet bliskiej, wciąż go dopadało. Po czym się uspokajał. I nie chciał rezygnować z Eli, pomimo że ten związek zapowiadał więcej cierpienia niż szczęścia.

Jeśli natomiast chodzi o wspomnianą przepaść dwóch światów, która również zdawała się być poważną przeszkodą, przywoływał na myśl przykład Nory Barnacle oraz Jamesa Joyce’a. Joyce był absolutnym geniuszem. Kiedy w młodości poznał Norę, nie miała żadnego wykształcenia i pracowała w hotelu w Dublinie jako pokojówka. Wkrótce się pobrali i przeżyli ze sobą całe życie aż do śmierci Joyce’a. Mieli dzieci, byli ze sobą szczęśliwi, oczywiście na tyle, na ile w ogóle może być szczęśliwy człowiek. Miał świadomość, że on w porównaniu z Joyce’em jest zaledwie prowincjonalnym intelektualistą. Czego się zatem obawia? – zadawał sobie retoryczne pytanie. Po czym stawiał nowe. Czy przypadkiem nie przemawia przez niego pycha? Ale nie, nie przemawiała. Na pewno nie w stosunku do niej, Elżbiety Słonkowskiej.

Pragnął jej bliskości i wierzył, że wiążąc się z nią, przynajmniej u samego kresu jego życie, naznaczone cierpieniem, nabrałoby sensu. Wprawdzie przy niej nie osiągnąłby tak pożądanego spokoju ducha, ale przezwyciężyłby pustkę i daremność własnej egzystencji i stałby się komuś potrzebny. To byłoby jego szczęście, jego zbawienie.


Dalszy ciąg historii rozgrywającej się w równoległym świecie A:

Kiedy Ela Słonkowska wróciła do Dąbrowy Górniczej, po tygodniu tęsknoty za nią i rozmyślań, w których nie brakło również Niny Michalewskiej, postanowił zadzwonić do Eli. Nie posiadając telefonu, wcześniej zaplanował, że poprosi sąsiadkę z mieszkania naprzeciwko o użyczenie mu komórki. Naturalnie za jakimś wynagrodzeniem, które ona uzna za stosowne. Sąsiadka zajmowała mieszkanie, podobne do jego lokum, ze swoim niepełnosprawnym synem. Jej mąż zmarł kilka lat temu. Teraz była w wieku mniej więcej pięćdziesięciu pięciu lat. Pracowała w jednej z pobliskich parafii w charakterze sprzątaczki.

Ale owego wieczoru, jak już zdecydował, że zapuka do niej i skorzysta z telefonu, czekała go niespodzianka. Bardzo przykra niespodzianka, która z całą mocą objawiła dramat wpisany w tę historię. Oto bowiem kiedy sięgnął po portfel w kieszeni spodni, gdzie, jak był przeświadczony, znajduje się kartka z numerem telefonu Eli, po przeszukaniu portfela okazało się, że kartki nie ma. Wpadł w panikę i nerwowo zaczął przeszukiwać plecak, który miał owego dnia na ramionach, gdy poznał Elę. Po krótkiej chwili, w jednej z przegródek plecaka, razem z notesem znalazł na pół złożoną kartkę, ale nie tę, której szukał, bowiem była to kartka, na której tamtego pamiętnego dnia napisał swój adres domowy przeznaczony dla Eli. I choć nie miała komputera, na wszelki wypadek podał jej również swój adres mailowy. Natomiast kartki z jej numerem komórkowym ani śladu. Przetrząsnął cały plecak i kartki z numerem telefonu nie znalazł.

W jednym momencie poczuł się, jakby mu ktoś wpakował nóż w plecy. Ugięły mu się nogi i ogarnęła rozpacz. Czuł, że spowija go gęsty mrok, nie jest w stanie myśleć i zupełnie nie wiedział, co się mogło stać. Po dłuższej chwili, gdy zaczął odzyskiwać świadomość, uzmysłowił sobie, że musiało dojść do niefortunnej zamiany kartek z ich danymi. On pomyłkowo schował do plecaka kartkę ze swoim domowym adresem, a ona machinalnie włożyła do torebki kartkę z numerem swojej komórki. Ale nadal nie mógł pojąć, jak to możliwe, że doszło do tak przykrej w skutkach, bolesnej pomyłki. Jasne było natomiast, że musiało się to stać w momencie, gdy pospiesznie zbierali ze stolika w barze Jacek i Agatka swoje rzeczy i pędzili na dworzec.

W noc, która nastąpiła po tamtym feralnym, dramatycznym wieczorze, kiedy się zorientował, że nie dysponuje numerem telefonu do Eli, nie zmrużył oka. Otępiały i w bezruchu, większą część nocy przeleżał na tapczanie w spodniach i koszuli. Zdjął tylko sandały. Leżąc, usiłował się modlić, ale przychodziło mu to z wielkim trudem, ponieważ jego stan psychiczny był opłakany. Zgnębiony i przybity wznosił modły do nieba o to, by jakimś cudem odnalazł Elę i z powrotem nawiązał z nią kontakt. Utrudzony ciężkimi przeżyciami i bezsenną nocą, zdrzemnął się dopiero nad ranem.
Gdy się przebudził po krótkiej drzemce, doznał olśnienia. Uzmysłowił sobie, że zna przecież nazwisko Eli. A to bardzo dużo. Ogromnie dużo. Zapamiętał je tym łatwiej, że gdy je wypowiedziała, od razu mu się skojarzyło, i to skojarzyło podwójnie. Po pierwsze, rdzeń nazwiska zawierał w sobie słońce, czyli zdrobniałe słonko. A po drugie, ten sam rdzeń mógł oznaczać ptaka o nazwie słonka. Że istnieją ptaki o takiej nazwie, dowiedział się przypadkiem wiele lat temu. Czytał mianowicie piękną książkę, norweskiego pisarza o nazwisku Tarjei Vesaas, zatytułowaną Ptaki. Ma ją do tej pory w swojej domowej bibliotece. Główny bohater tej powieści, Mattis, jest człowiekiem wrażliwym, nieprzystosowanym i trochę z dala od zwykłych ludzkich spraw. Mieszka ze swoją starszą siostrą, która jest dla niego oparciem i zapewnia mu codzienną egzystencję. Natomiast jego podstawowym zajęciem jest patrzenie w niebo i obserwowanie z progu ich wspólnego domu wieczornego przelotu słonek, czyli owych tytułowych ptaków.

A zatem Elżbieta Słonkowska. Kiedy z całą mocą uświadomił sobie, że zna imię i nazwisko osoby, z którą stracił kontakt, a jednocześnie wie, że mieszka ona w Dąbrowie Górniczej, doznał wspomnianego już olśnienia. Pomyślał sobie mianowicie, że posiada wystarczająco dużo danych, by ją odnaleźć. I zrobi to w ciągu paru najbliższych dni. Z głębi serca dziękował Opatrzności, gdyż miał poczucie, że niebo wysłuchało jego gorącą prośbę, błagalną modlitwę i mu sprzyja. Zdecydował, że pojedzie do Dąbrowy Górniczej i pójdzie na policję. Tam przedstawi swoją sprawę. Powie, jak poznał Elżbietę Słonkowską, a następnie, jak stracił z nią kontakt. I poprosi, żeby mu pomogli w jej odnalezieniu. Niech wezmą sobie jego dane personalne, obfotografują go ze wszystkich stron, pokażą jej te jego zdjęcia i zapytają, czy go zna i czy wyraża chęć powtórnego nawiązania z nim kontaktu. Był przekonany, że będzie chciała. Jednocześnie miał nadzieję, że policja, widząc tę jego determinację, pomoże mu w odnalezieniu Elżbiety Słonkowskiej. Swoją nadzieję temperował jednak szczyptą pesymizmu. Miał świadomość, że na świecie trwa bez przerwy walka dobra ze złem i musi liczyć się z tym, że tajne służby, niepytane i nieproszone, jak to mają w zwyczaju, włączą się do akcji i udaremnią mu powtórne nawiązanie kontaktu z jego przyjaciółką. Jednego z owych tajnych agentów pokazała mu Elżbieta w barze. Wcześniej widziała go w Rynku. Nie tracił jednak całkiem ducha i, biorąc pod uwagę taką ewentualność, postanowił, że gdyby do tego doszło, to wynajmie prywatnego detektywa, a ten prędzej czy później trafi na trop Elżbiety Słonkowskiej. To go uspokoiło. Rozebrał się i poszedł spać.

Obudził się dopiero przed godziną czternastą. Był wypoczęty i znowu pełen nadziei.


Dalszy ciąg historii rozgrywającej się w równoległym świecie B:

Kiedy Ela Słonkowska wróciła do Dąbrowy Górniczej, po tygodniu tęsknoty za nią i rozmyślań, w których nie brakło również Niny Michalewskiej, postanowił zadzwonić do Eli. Ponieważ nie posiadał telefonu, wyłoniła się trudność natury technicznej. Nie miał dużego wyboru, więc zdecydował, że z komputera wyśle do swojego kolegi maila, w którym krótko przedstawi mu swój problem.

W mailu, który tego samego dnia wysłał, już na sam koniec prosił kolegę, by zaproponował termin, kiedy mógłby wpaść do niego, na poddasze, ze swoim telefonem komórkowym, a wtedy on, dzięki jego uprzejmości, będzie mógł skontaktować się ze swoją nowo poznaną przyjaciółką.

Czekał chyba dwa dni i nie doczekał się odpowiedzi od swojego kolegi. Był środek wakacji i najwidoczniej ten wyjechał z miasta i nie miał dostępu do Internetu. Nigdy dotąd się nie zdarzyło, by jego przyjaciel nie odpowiedział na maila. Zawsze odpowiadał bez żadnej zwłoki.

Powodowała nim niecierpliwość serca, nie chciał więc dłużej czekać i, nie mając innego wyjścia, postanowił, że poprosi sąsiadkę z mieszkania naprzeciwko o użyczenie mu komórki. Naturalnie za jakimś wynagrodzeniem, które ona uzna za stosowne. Sąsiadka zajmowała mieszkanie, podobne do jego lokum, ze swoim niepełnosprawnym synem. Jej mąż zmarł kilka lat temu. Teraz była w wieku mniej więcej pięćdziesięciu pięciu lat. Pracowała w jednej z pobliskich parafii w charakterze sprzątaczki.

Kiedy już powziął decyzję pójścia do sąsiadki, musiał wziąć ze sobą numer komórki Eli Słonkowskiej. Dokładnie go nie pamiętał, ale miał zapisany na kartce. Sięgnął więc do plecaka i z jednej z kieszeni wyjął notes, w który wetknął wyrwaną kartkę tamtego pamiętnego dnia w barze Jacek i Agatka. Ale co się okazało. Otóż obok kartki, na której był zapisany numer telefonu, w którym, jak pamiętamy, ostatnią cyfrę Ela poprawiła, zmieniając szóstkę na ósemkę, widniała kartka z jego adresem domowym, która była przeznaczona dla Eli i którą owego dnia, jak był przeświadczony, przekazał swojej nowo poznanej przyjaciółce. W pierwszej chwili zdębiał, nie rozumiejąc, jakim cudem kartka znalazła się z powrotem u niego. Ale gdy po chwili ochłonął i zaczął rozumować logicznie, doszedł do wniosku, że tamtego dnia, w ogólnym rozgardiaszu i pośpiechu, musiał machinalnie kartkę ze swoim adresem schować do notesu razem z numerem telefonu Eli. A ona po prostu tego nie zauważyła. Niemniej jednak odkrycie to sprawiło, że jego równowaga psychiczna została nadwerężona. Ni stąd, ni zowąd, zaczęły się piętrzyć kolejne przeszkody w nawiązaniu kontaktu. Zaraz się pewnie okaże, że numer telefonu jest fałszywy, pomyślał złowieszczo.

Zapukał do sąsiadki wieczorem i przedstawił sprawę. Nie mała nic przeciwko, natychmiast sięgnęła do stolika, na którym stał telewizor, z niższej półki wzięła komórkę i chciała mu ją podać. O wynagrodzeniu na razie nie chciała słyszeć. Nie wziął telefonu z jej ręki i poprosił, by sama wybrała numer. Jednocześnie z kieszeni wyjął kartkę z numerem, na który chciał się dodzwonić.

Gdy wystukała podyktowany przez niego numer (z końcową cyfrą osiem), okazało się, że odezwała się poczta głosowa. Podziękował sąsiadce i powiedział, że jeśli pozwoli, to spróbuje zadzwonić jeszcze innym razem. Wolałby bowiem skontaktować się z tą osobą w bezpośredniej rozmowie, a nie za pośrednictwem sekretarki. Sąsiadka przyjęła tę jego prośbę ze zrozumieniem.

Następnego dnia dwukrotnie o różnych porach pukał do sąsiadki i próbował się skontaktować ze swoją znajomą. Niestety w obu przypadkach odzywała się jedynie poczta głosowa (sekretarka). Za drugim więc razem, gdy nie usłyszał w telefonie głosu Eli Słonkowskiej, poprosił sąsiadkę, by może sama spróbowała dodzwonić się do jego znajomej. Jak już się przedstawi, kim jest w stosunku do niego (Waldemara Kubasa), niech ją pozdrowi i przekaże wiadomość, że on nie może „złapać” jej na bezpośrednią rozmowę telefoniczną i w tej sytuacji czeka na list.

Sąsiadka zapukała do niego nazajutrz późnym wieczorem. Powiedziała, że dzwoniła w różnych porach, praktycznie przez cały dzień, i nie dodzwoniła się. Odzywa się jedynie automatyczna sekretarka. Odrzekł na to, że jeśli pozwoli, to w takim razie nagra dla swojej znajomej parę słów na pocztę głosową. Tylko niech mu w telefonie włączy wszystko jak należy. Sąsiadka w momencie zrobiła, co chciał, wręczyła mu komórkę i skierowała się do wyjścia. Najwidoczniej miała na celu, by czuł się swobodnie i bez skrępowania nagrał, co tam chce.

Z paru powodów był mocno zestresowany. Również z tego względu, że pierwszy raz mu się zdarzyło, że coś nagrywał na pocztę głosową. Szło mu więc bardzo nieskładnie. Jąkał się i zacinał, ale jakoś w końcu wydukał swój adres domowy, dodając jednocześnie, że zupełnie nie rozumie, jak mogło dojść do tej fatalnej pomyłki, że kartkę z adresem przeznaczonym dla niej schował z powrotem do plecaka. Pozdrawia ją serdecznie i czeka na list.

Po czym zapukał ponownie do sąsiadki i oddał jej telefon. Wcześniej, po skończonym nagraniu, nie umiał wyłączyć poczty głosowej i zrobiła to dopiero sąsiadka. Podziękował uprzejmie, powiedział, że na pewno się jakoś odwdzięczy, i mówiąc „dobranoc” skierował się do swojego mieszkania.
Nie dawała mu spokoju ta ostatnia cyfra w numerze telefonu Elżbiety i powziął podejrzenie, że coś kręciła w tej materii. Ale co dokładnie i w jakim celu, tego oczywiście nie wiedział. Intuicja podpowiadała mu jednak, że powinien również sprawdzić numer z ostatnią cyfrą sześć. Tej nocy zasnął z przeświadczeniem, że jutro sprawdzi nowy numer.

Istotnie. Następnego dnia wieczorem, kiedy sąsiadka wróciła z pracy i zdążyła trochę odpocząć, ponownie zapukał do jej drzwi. Było mu głupio, że wciąż zawraca głowę z tym telefonowaniem, więc parokrotnie przepraszał i powiedział, że znowu ma prośbę. Jednocześnie dodał, że nie zapomniał o tym, że będzie się musiał jakoś odwdzięczyć i oczywiście zrobi to z przyjemnością, jak już się uzbiera trochę więcej tych telefonicznych rozmów. Teraz, jeśli pozwoli, chciałby zadzwonić do tej samej osoby i na podobny numer, tylko z końcową cyfrą sześć. Niewykluczone, że pod tym numerem ją namierzy.

Jak zwykle poprosił, żeby numer wybrała sąsiadka i, gdy się ktoś odezwie, podała mu komórkę. Za moment trzymał telefon przy uchu. Nie wszedł do mieszkania, stał na klatce schodowej i zaczął mówić. Sąsiadka tymczasem weszła do swojego. Ale drzwi zostawiła uchylone. Również drzwi od jego mieszkania stały na pół otwarte.

Rozmowa, jaką przeprowadził z kobietą, której głos słyszał w telefonie, była wyjątkowo niefortunna. Ale to wyłącznie z jego winy. Puściły mu nerwy i nagromadzone przez ostatnie dni napięcie znalazło ujście w postaci wybuchu. Nie mówił spokojnie i sensownie, tylko wrzeszczał. Zaczęło się od tego, że już na samym początku popełnił kardynalny błąd. Podejmując rozmowę, sam się nie przedstawił, a jednocześnie domagał się, by osoba, do której się zwracał z pytaniem, zadeklarowała jasno, czy zna, czy nie zna Elżbietę Słonkowską. Ponieważ w tej kuriozalnej sytuacji nie uzyskiwał jednoznacznej odpowiedzi, kobieta ani nie potwierdzała, ani nie zaprzeczała, coraz bardziej ponosiły go nerwy, krzyczał coraz głośniej i skończyło się tym, że atakowana kobieta się rozłączyła. No ale to akurat go nie zdziwiło.

Oddał sąsiadce telefon i wrócił do mieszkania. On nie był w nastroju, by jej cokolwiek wyjaśniać, zresztą sam niewiele z tego rozumiał, sąsiadka zaś nie miała śmiałości, by go o cokolwiek pytać.
W domu usiłował zebrać myśli, uzmysłowić sobie wszystkie fakty, bezpośrednio związane z co dopiero odbytą telefoniczną „rozmową”, i bardziej na chłodno przeanalizować i zrozumieć zaistniałą sytuację. Przede wszystkim próbował ustalić, z kim właściwie rozmawiał. Ręki by sobie może nie dał uciąć, ale był prawie pewny, że gdy po tym, jak już mu Ela w barze Jacek i Agatka podyktowała numer swojego telefonu i w którymś momencie zapytał, czy to jest jej telefon, w sensie, czy tylko ona ma do niego dostęp, odpowiedziała twierdząco, że tak. Teraz, kilka chwil po niefortunnej rozmowie telefonicznej, kiedy myślą wracał do niej, wszystko wskazywało na to, że rozmawiał właśnie z Elą Słonkowską. Przez telefon rozmawiali ze sobą po raz pierwszy i ani on nie poznał jej po głosie, ani ona jego. On, rozpoczynając rozmowę, nie przedstawił się, jak by należało, nie wymienił więc ani swojego imienia oraz nazwiska, ani też nie powiedział, skąd dzwoni. Ona natomiast, anonimowa kobieta, w takiej irytującej sytuacji, choć usilnie się domagał odpowiedzi na pytanie, czy zna Elżbietę Słonkowską, a na dodatek, gdy nie uzyskiwał odpowiedzi, jego ton stawał się coraz bardziej agresywny, ostatecznie ani nie potwierdziła, ani też nie zaprzeczyła. Ale z pewnością musiała to być ona. Bowiem gdyby przyjąć, że dodzwonił się na numer do kobiety zupełnie obcej, to pomimo że sam się nie przedstawił, osoba taka raczej by powiedziała, że zaszła pomyłka i nie zna nikogo o tym imieniu i nazwisku. Taki wniosek zdawał się być całkowicie uprawniony.

W ciągu następnego dnia myśli jego krążyły wokół nierozwiązanego problemu. Przede wszystkim zdał sobie sprawę, że spartaczył swoją wczorajszą rozmowę telefoniczną. A gdy to zrozumiał, zaczął się zastanawiać, czy nie dałoby się tego jakoś naprawić. Do anonimowej kobiety zadzwonić jeszcze raz, tym razem się przedstawić z imienia i nazwiska, a nawet dodać, że dzwoni z Wrocławia. Powiedzieć, że jest od niedawna znajomym Elżbiety Słonkowskiej i chciałby z nią porozmawiać. No i czekać, jaka będzie tym razem reakcja. Wyglądało na to, że wtedy przynajmniej czegoś się dowie.

Tego samego dnia wieczorem poszedł do pobliskiego hipermarketu i kupił duży tort lodowy. Tort był przeznaczony dla sąsiadki, jako rekompensata za poniesione koszty z racji jego rozmów telefonicznych. Trzymając tort w rękach zapukał do drzwi sąsiadki z naprzeciwka. Powiedział, że to takie małe podziękowanie za jej uprzejmość i dotychczasowe rozmowy telefoniczne odbyte z jego powodu. Wszystkie następne pójdą już na nowe konto. Jeśli się zgodzi, to chciałby na ten numer, co dzwonił ostatnio, a więc z końcówką sześć, zadzwonić jeszcze raz. Przemyślał swoją skandaliczną rozmowę z poprzedniego razu i postanowił, że teraz będzie rozmawiał spokojnie i sensownie. Przed chwilą wziął jakieś tabletki na uspokojenie.

Sąsiadka nie miała nic przeciwko, by raz jeszcze użyczyć mu telefonu. Poprosił ją więc, żeby za chwilę zapukała do niego. Powiedział, że na miejscu ustalą strategię i jednocześnie ona w trakcie rozmowy będzie czuwać nad tym, by nie podnosił głosu. Gdy zauważy choćby najmniejszą zmianę tonu w jakimś niepożądanym kierunku, niech go natychmiast kopnie w kostkę. Będzie słyszeć całą rozmowę, więc jednocześnie nich mu coś szepnie w ramach podpowiedzi, jeśli uzna, że będzie to korzystne dla całej sprawy.

Sąsiadka podeszła ze zrozumieniem do tych jego próśb i uwag i za niecały kwadrans była już z telefonem w jego mieszkaniu. Poprosił, by usiadła na fotelu. On natomiast usiadł na taborecie, który postawił obok fotela.

Jeśli chodzi o strategię, ustalili, po pierwsze, że w zależności od tego, jak potoczy się jego rozmowa (zakładając, że do niej dojdzie) z osobą, która odezwie się w telefonie posiadającym ostatnią cyfrę sześć, to nagra się na pocztę głosową telefonu z końcową cyfrą osiem, jak to już raz zrobił, lub nie nagra. Jeśli się nagra, to już na sam koniec sąsiadka w jego zastępstwie, ale oczywiście tak, jakby to on wysłał, prześle na ten numer SMS-a, w którym odnotowany będzie jego dokładny adres domowy. Po drugie zaś, jeśli pomyślnie potoczy się rozmowa z numerem, który ma jako ostatnią cyfrę sześć, to również na koniec wyślą SMS-a, w którym napisany będzie jego dokładny adres domowy.

Kiedy sąsiadka, po wklepaniu w klawiaturę komórki podyktowanego jej numeru, usłyszała głos w telefonie, od razu przekazała mu komórkę. Powiedział „dzień dobry”, przedstawił się z imienia i nazwiska i dodał, że dzwoni z Wrocławia. Po czym zapytał kobietę, która odpowiedziała na jego pozdrowienie, czy mógłby porozmawiać z panią Elżbietą Słonkowską. Odrzekła, że jest właśnie przy telefonie. Serce zabiło mu mocniej i z radości skierował do niej potok słów. Jednym tchem wypowiedział, że ma nadzieję, że go jeszcze pamięta. Że poznali się we Wrocławiu dwudziestego lipca i spędzili ze sobą pełne cztery godziny. Dla niego były to niezapomniane chwile. Zupełnie nie potrafi sobie uzmysłowić, jak to się stało, że kartkę ze swoim adresem domowym, przeznaczoną dla niej, z powrotem schował do plecaka. Wtedy usłyszał w telefonie, że ona też szukała wszędzie tej kartki. Odrzekł na to, że nie ma ani czasu, ani sensu, by teraz dłużej się nad tym zastanawiać, całe szczęście, że nie zgubił numeru telefonu i udało mu się ją odnaleźć. Ponieważ dzwoni korzystając z uprzejmości sąsiadki, więc nie będzie przedłużał rozmowy, na wszelki wypadek wyśle jej tylko jeszcze SMS-a ze swoim adresem domowym.

Zanim się pożegnali, sąsiadka zdążyła mu jeszcze szepnąć, żeby jej powiedział, że może śmiało dzwonić na jej numer, a ona zapuka do sąsiada i wręczy mu komórkę, by mógł swobodnie porozmawiać, albo też przekaże mu każdą wiadomość. I tym samym ściszonym głosem dodała, żeby jej powiedział, by nie była jakoś negatywnie zaskoczona, gdy akurat telefon odbierze mężczyzna. Będzie to jej mąż. Ona go uprzedzi i będzie wiedział o całej sprawie.

Skrupulatnie przekazał to, co mu wyszeptała sąsiadka, po czym pozdrowił serdecznie swoją znajomą, powiedział „do widzenia” i na tym zakończył rozmowę.

Wcześniej się zorientował, dlaczego sąsiadka mówiła o swoim mężu jakby ten żył i ewentualnie mógł odebrać telefon, gdy kiedyś zadzwoni Elżbieta Słonkowska. Niemniej jednak sąsiadka nie czekając aż on zapyta, sama wyjaśniła, że chodziło jej o to, by jego znajoma przypadkiem nie wysnuła błędnego wniosku, że coś ją z nim łączy, powiedzmy jakiś bliższy stosunek. Odrzekł, że tak właśnie odczytał jej intencję i jest bardzo zadowolony z takiego ustawienia spraw. Po czym sąsiadka skierowała się do wyjścia. Podziękował jej serdecznie za wszystko, powiedział „dobranoc” i zamknął za nią drzwi.
Był owego wieczoru szczęśliwy. Wszystko obróciło się w dobrą stronę. Nawiązał ze swoją znajomą ponownie kontakt, który od jakiegoś czasu zdawał się wisieć na włosku. W tej jakże korzystnej sytuacji, na parę najbliższych dni odzyskał spokój ducha.

3 sierpnia dostał od niej pierwszego esemesa. Wysłany został oczywiście na komórkę jego sąsiadki. Zaznaczmy w tym miejscu, że aby zachować spontaniczny charakter jej wypowiedzi przekazywanych w esemesach, odnotowywać je będziemy w oryginalnym brzemieniu, a wiec bez jakiejkolwiek ingerencji w tekst. Wart podkreślenia jest również fakt, że o ile w swoich pisemnych wypowiedziach praktycznie nie stosowała interpunkcji i tylko sporadycznie polskie znaki diakrytyczne, a ponadto w esemesach roiło się od literówek, to jednak nie było w nich zupełnie błędów ortograficznych, który to fakt, nawiasem mówiąc, bardzo miło go zaskoczył.

We wspomnianym pierwszym esemesie napisała: „Dzieki bardzo za podanie adresu demowego pozdrawim serdecznie ciebie Pania sasiadke i piekny Wroclaw”.

Gdy mu sąsiadka przeczytała tego esemesa, poprosił, by nawzajem pozdrowiła ją serdecznie. I niech jednocześnie doda, że on strasznie się cieszy z tej znajomości.

Już następnego dnia była odpowiedź. Choć właściwie skierowana wyłącznie do sąsiadki, jakkolwiek dotyczyła również jego. O tym esemesie sąsiadka powiedziała mu dopiero, gdy przyszło parę następnych. Tym esemesem była trochę zbulwersowana. Ale w odpowiedzi jej tego nie napisała. Natomiast gdy wyznała to jemu, przyznał jej rację, że esemes jest dość dziwny i miała prawo poczuć się obrażona. Esemes brzmiał: „Witam a Pani to żona pana Waldka prosze o smsa bo nie wiem z kim pisze”.

W odpowiedzi sąsiadka napisała jej, że nie jest żoną pana Waldemara i nigdy nią nie była. Zresztą ma męża. Pana Waldemara zna od wielu lat tylko jako sąsiada. Jest porządnym człowiekiem nigdy nie było z nim żadnych kłopotów.

Jeszcze tego samego dnia przyszła odpowiedź. Była następująca: „Witam Pania wiem że to mily sympatyczny pan do tanca i rożanca pozdrawiam”.

Na ten esemes sąsiadka nie odpowiedziała. 8 sierpnia przyszedł kolejny esemes. Jego treść była następująca: „Witam jak Pani ma na imie moc pozdrowiń dla pani i Waldka i dużo blogoslawiństw Bożych życzy Ela z Dobrowy Gorniczej”.

Poprosił sąsiadkę, by w odpowiedzi serdecznie ją pozdrowiła i nawzajem życzyła wielu błogosławieństw Bożych.

11 sierpnia sąsiadka przeczytała mu esemes następującej treści: „Witam Pania dzis wyslalam list do pana Waldka pozdrawiem Pana i Panią”.

Ponieważ 11 sierpnia to był piątek, natomiast we wtorek 15 sierpnia było święto Wniebowzięcia NMP, więc list dotarł dopiero 16 sierpnia.

Zaadresowany był niebieskim długopisem i z tyłu nie miał adresu zwrotnego. Napisany był na podwójnej kartce, złożonej na pół, wyrwanej z zeszytu. Zeszyt, z którego została wyrwana, był w kratkę i jego kartki posiadały czerwony margines. List napisany został ładnym pismem, którego litery były pełne i wyraziste. Trzy z ogółem czterech stron listu zapełnione były niebieskim pismem aż po marginesy. List datowany był na 10.08.2017. A oto jego treść w oryginalnym zapisie:

WITAM CIĘ WALDEK [nagłówek podkreśliła czerwonym długopisem]

Dzięki bardzo za
towarzyszenie mi
we Wrocławiu
w dniu 10.07 / 17 [pomyliła się w dacie, w rzeczywistości był to 20.07 / 17]
To był miły, fajny,
dzień z Tobą spędzony.

Niestety na chwilę
obecną nie mogę przyjechać
za mało zarabiam.

A może przyjedziesz
do Katowic to tylko
2 godziny z minutami
pociągiem.

Do Katowic mam blisko
umówimy się na
upalny dzień lata.
aby lepiej się poznać
Daj mi znać
jak się zdecydujesz.

Możesz z komputera
z internetu pisać
do mnie SMSy
na telefon jest
taka opcja.

Kończę
moc
gorących z serca
płynących
pozdrowień
Ela.

Mam prośbę przyślij
mi swoje zdjęcie

Na wszelki wypadek
podam ci mój adres.

[Tutaj w ramce zakreślonej
czerwonym długopisem
zapisany dokładny adres]

Jak chcesz mi
odpisać na list
to nie podawaj
swojego adresu
zwrotnego aby ktoś
mi list od Ciebie
nie zwinął.

W liście znajdowała się ponadto piękna kolorowa widokówka z Dąbrowy Górniczej. Widniała na niej panorama miasta. Na pierwszym planie okazały Pałac Kultury Zagłębia.
W miejscu przeznaczonym na adres:

Waldemar Kubas
Wrocław

A po lewej stronie tekst:

Serdeczne pozdrowienia
z Dąbrowy Górniczej
przesyła
Ela Słonkowska

10.08.2017 r.


Adresat listu był szczęśliwy. Odpowiedział na niego tego samego dnia, a więc 16 sierpnia. List poszedł nadać na pocztę przy Dworcu Głównym, żeby doszedł jak najprędzej. Jednocześnie wysłał go jako priorytet. Po powrocie z poczty zapukał do sąsiadki. Ale nie wróciła jeszcze z pracy. Przyszła po godzinie 16-ej. Gdy zapukał ponownie po godzinie 17-ej, poprosił ją, by serdecznie podziękowała za list, który dziś właśnie dotarł do pana Waldemara. Jednocześnie, żeby poinformowała Elę Słonkowską, że pan Waldemar w odpowiedzi wysłał już do niej list priorytetowy, więc powinna otrzymać go w piątek 18 sierpnia.

Jeszcze tego samego dnia, 16 sierpnia wieczorem przyszedł nowy esemes od Eli Słonkowskiej. Brzmiał następująco: „Witam Panią dziękuje za informacje i pozdrowienia od pana Waldka jak otrzymiam list dam znać pozdrawiem z upalnej Dąbrowy Gorniczej”.

W liście, który wysłał do niej, przede wszystkim podziękował bardzo serdecznie, że była ta miła i napisała do niego. On też wraca myślą do tamtego szczęśliwego dnia, kiedy się spotkali. Dziś tęskni za jej widokiem, uśmiechem, głosem. Po prostu tęskni za jej obecnością. Nie widzi problemu w tym, że nie ona nie ma pieniędzy na podróż. Dzięki Bogu on ma wystarczająco. Wrocław się jej bardzo podobał, zatem niech przyjedzie znowu. Koszty podróży w obie strony jej natychmiast zwróci, oczywiście tu na miejscu, we Wrocławiu, nie będzie za nic płacić. Pójdą w pierwszym rzędzie do Zoo, które tak bardzo chciał zwiedzić. Ale nie tylko. Różnych pięknych i interesujących miejsc oczywiście nie brakuje we Wrocławiu. Żeby mieli wystarczająco dużo czasu na zwiedzanie, niech najlepiej przyjedzie w któryś piętek. Będzie mogła u niego przenocować i wróciłaby do Dąbrowy Górniczej w niedzielę wieczorem, albo nawet w poniedziałek rano, w zależności o jej czasu pracy. Ma małe mieszkanie, tylko jeden pokój, ale daliby sobie radę. Ona spałaby na tapczanie, a on na łóżku polowym.

W Katowicach, ma nadzieję, że też się kiedyś spotkają, ale najpierw niech raczej ona przyjedzie do Wrocławia. Jak już napisał, nic ją ta podróż nie będzie kosztować.
Tymczasem odwzajemnia gorące pozdrowienia, które płyną prosto z serca. I czeka na wiadomość.
Planował dla niej niespodziankę, o czym jej oczywiście nie napisał, że gdy przyjedzie do Wrocławia, kupi jej ładny zegarek.

Tego samego dnia przed godziną 20-tą z poczty przy Dworcu Głównym wysłał jeszcze jeden list oznakowany jako priorytet. Między innymi odniósł się w nim do jej prośby, by jej przysłał swoje zdjęcie. Napisał, że nie ma w tej chwili porządnej fotografii, ale może ona przysłałaby mu swoją fotografię. Na przykład to zdjęcie na tle fontanny na wrocławskim Rynku, które on jej „pstryknął”. Ma nadzieję, że się udało. Może też niedługo, jak się spotkają we Wrocławiu, to ona mu zrobi jakieś zdjęcie i będzie miała jego fotografię.

Natomiast co do tamtej jej propozycji, że może z komputera wysyłać do niej SMS-y, napisał, że owszem, słyszał o takiej opcji, i że w najbliższych dniach, może jeszcze dziś albo jutro, skontaktuje się przez skype’a ze swoim synem w Barcelonie i ten mu powie, przedstawi algorytm, kolejne kroki niezbędne do tego, by mógł ze swojego komputera wysyłać esemesy na jej komórkę, i odwrotnie, ona ze swojego telefonu przesyłać esemesy na jego komputer.

W liście tym ponowił wcześniejsze zaproszenie jej do Wrocławia, przypominając, że nic ją ta podróż nie będzie kosztować.

Raz jeszcze podziękował za list i piękną kartkę z Dąbrowy Górniczej, załączył pozdrowienia i napisał, że czeka na wiadomość.

Po powrocie z poczty, za pośrednictwem skype’a próbował się skontaktować ze swoim synem. Ale bezskutecznie. Zostawił mu więc wiadomość na tym tak zwanym czacie. Następnego dnia jego syn już był dostępny i rozmawiali przez skype’a. Przedstawił mu swój problem. Wówczas syn mu powiedział, że będzie potrzebna znajomość sieci telefonicznej, do której przynależy jego znajoma. Odpowiedział, że nie wie, musiałby ją zapytać. Ale gdy jego syn usłyszał, jaki ona posiada numer komórki, od razu się zorientował i powiedział, że to prawdopodobnie Orange. I rzeczywiście, gdy ojciec wykonał kolejne czynności potrzebne do wysłania z komputera esemesa na komórkę z sieci Orange, operacja się powiodła. W swoim esemesie poinformował znajomą, że dziś wieczorem wysłał do niej jeszcze jeden list, również priorytetowy, ale otrzyma go pewnie dopiero w poniedziałek, 21 sierpnia.

Już teraz czekał tylko na esemesa od Eli. I niebawem się doczekał. Był oczywiście bardzo wdzięczny synowi i jak już przyszedł upragniony esemes, raz jeszcze skontaktował się z synem i dziękował mu za przysługę.

Natomiast Ela w odpowiedzi na jego esemes napisała: „Witaj Waldek bede czekac na korenspomdencje od ciebie pieknie pozdrawiam”. Esemes ten był datowany na: 2017 – 08 – 17, 13:32.

Osiem minut później otrzymał następnego esemesa oznaczonego datą: 2017 – 08 – 17, 13:40. Jego treść była taka: „Waldku mam prosbe mojej kołezanki synek bardzo lubi Tomasza Stokingera chce z nim pisac listy lub jego fan ckub czy móglbys mh pomoc poszukac w necie i mi podac sms bede ci wdzieczna”.

Dwadzieścia parę minut później w skrzynce pocztowej jego komputera pojawiła się wiadomość: „Jest to aktor ktory gra w serialu Klan doktora Lubicza a oni nhe maja komputera”. Esemes ten miał datę: 2017 – 08 – 17, 14:03.

Trzy ostatnie esemesy przeczytał dopiero, gdy po południu wrócił do domu. Było to około 17-ej. Zanim jej odpowiedział na esemsy, musiał najpierw skontaktować się z synem. Pomimo że miał komputer od wielu lat, był bardzo słaby w wyszukiwaniu różnych informacji i znajdywaniu do nich linków. Zatem gdy usłyszał, że Ela prosi go o jakieś adresy fanklubów, czy wręcz adres domowy Tomasza Stockingera, w pierwszej chwili się przestraszył. Ale zaraz potem pomyślał sobie, że może syn przyjdzie mu z pomocą, ewentualnie przyjaciółka syna. Udało mu się dość szybko namierzyć syna i na skype’ie powiedział mu o co chodzi. Ojciec miał trochę skrupuły, że ostatnio ciągle zawraca czymś głowę synowi. Ale syn przyjął to ze zrozumieniem i chętnie zaangażował się w sprawę. Po pierwsze trzeźwo stwierdził, z czego zresztą ojciec też doskonale zdawał sobie sprawę, że osoby publiczne, artyści, aktorzy, piosenkarze itd., itp., publicznie nie udostępniają swoich adresów czy numerów telefonów. Owszem można szukać kontaktu ewentualnie w jakichś fanklubach, które w gruncie rzeczy są enklawami dość zamkniętymi i nie łatwo o dostęp. Pozostają jakieś strony internetowe, facebook, gdzie można wklepać hasło „telewizyjny serial Klan” i tą ewentualnie drogą można spróbować dotrzeć do Tomasza Stockingera. No ale do tego potrzebny jest dostęp do Internetu, a ten chłopiec go nie ma.

W pełni zgodził się z uwagami, które przedstawił mu syn. Niezależnie od wszystkiego syn na czacie wkleił mu linka, który kierował na facebook i odpowiednią stronę poświęconą telewizyjnemu Klanowi. Ojciec przeprosił syna za zabieranie czasu, podziękował za przysługę i na razie się pożegnali.
Przysłowie mówi, że najciemniej pod latarnią. Czasem szuka się daleko, a rzecz jest w zasięgu ręki. Kiedy rozłączył się z synem, kilka chwil później przyszła mu myśl, na którą wpadł wcześniej niejeden fan jakiegoś znanego aktora. W tym przypadku wystarczy przecież napisać do Telewizji Polskiej w Warszawie na Woronicza z prośbą o przekazanie listu Tomaszowi Stockingerowi. Inna rzecz oczywiście, czy aktor zechce odpowiedzieć swojemu fanowi.


Jeszcze tego samego dnia wnioski z rozmowy przeprowadzonej z synem, link znaleziony przez niego oraz pomysł, na który sam wpadł, przesłał swojej znajomej w dwóch czy trzech kolejnych esemesach.
Owego dnia popołudniu zapukał do sąsiadki i poinformował ją, że już nie będzie sprawiał jej kłopotu z tymi swoimi telefonami. Skontaktował się bowiem ze swoim synem, który mu powiedział, jak można z komputera wysyłać esemesy na komórkę. I już właśnie koresponduje ze swoją znajomą tą drogą. Jej natomiast chce się odwdzięczyć za uprzejmość, jaką mu wyświadczyła. Nie chciałby kupować czegoś, z czego może nie być zadowolona, więc prosi ją, by mu podpowiedziała, co będzie odpowiednie. Początkowo się wzbraniała mówiąc, że nic nie potrzeba, ale w końcu powiedziała, że w takim razie niech kupi piwo. Zapytał jakie i ile. Odrzekła, że czteropak marki Żubr. I dodała, że jest tani.
Poszedł do najbliższego hipermarketu pod nazwą Carrefour i za niecałą godzinę już był z powrotem. Zapukał raz jeszcze do mieszkania naprzeciwko i wręczył sąsiadce zakupiony czteropak. Była w pełni usatysfakcjonowana.

Nazajutrz otrzymał esemesa następującej treści: „Waldek dzis otrzymalam od ciebie niektore Smsy odnosnie T Stokingera a jaki jest pelny adres do Tv na Woronicza kod oczekuje twojej przesylki milego dnia Ela”. Esemes miał dokładną datę: 2017 – 08 – 18, 08:27.

W pierwszej chwili wpadł w panikę, czy nie będzie musiał angażować znowu do tego syna. Ale znalezienie pełnego adresu okazało się bardzo proste. Wystarczyło wpisać w Google odpowiednie hasło. Godzinę czy półtorej później przesłał jej esemesa z dokładnym adresem Telewizji Polskiej w Warszawie. Jednocześnie napisał, żeby delikatnie zwróciła uwagę temu chłopcu, synkowi swojej koleżanki, by poprawnie napisał nazwisko Stockingera, a więc przez „ck”. Oczywiście że bez tego „c” też będzie wiadomo o kogo chodzi. Jednak wypada, żeby fan aktora wykazał dbałość o takie szczegóły. Będzie to dobrze o nim świadczyło.

W kolejnym esemesie pół żartem, pół serio napisał jej, że to podawanie dokładnego adresu Telewizji Polskiej w Warszawie wcale nie jest potrzebne. Wystarczy napisać: Tomasz Stockinger, Telewizja Polska, Warszawa. I oczywiście list dojdzie. Podobnie zresztą doszedłby list do samego Roberta DeNiro, gdyby w adresie napisać tylko: Robert DeNiro, Hollywood. Nie trzeba nic więcej.
Jeszcze tego samego dnia otrzymał esemesa z dokładną datą: 2017 – 08 – 18, 12:26. Jego treść brzmiała: „Waldek dzieki za list i pocztowke z pieknym Wroclawiem odpisze ci wkrotce na llist przyjade moze we wrzesniu sle buziaki gorące jak slonce”.

Odpisał jej, że miło mu, że się jej podobała pocztówka i że już się cieszy na wiadomość, że przyjedzie we wrześniu. Ma nadzieję, że jej przyjazd dojdzie do skutku. Tymczasem czeka na list od niej i nawzajem przesyła „buziaki gorące jak słońce”.

Tego samego dnia przyszedł od niej esemes co najmniej dziwny. Jego dokładna data to 2017 – 08 – 18, 15:17. Esemes brzmiał: „Tak a co masz na dzialce owoce warzywa synek dziekuje za adres aktora zyczy Panu zdrowka i pozdrawia ale tu upal a w pieknym Wroclawiu pogoda”.

Odpisał jej, że nie bardzo rozumie, bo esemes przysłany na jego pocztę internetową jest jednocześnie do niego i nie do niego. Nigdy nie rozmawiali o działce, ani też on nie ma żadnej działki. Prosi więc, by mu wyjaśniła, do kogo się zwraca słowami: „Tak a co masz na dzialce owoce warzywa”.

Nie odpowiedziała mu na ten esemes i jeszcze w ten sam dzień wysłał do niej dwa kolejne esemesy. W drugim z nich ponawiał swoją prośbę, by zechciała mu wyjaśnić, do kogo kierowała początkowe słowa ze swojego esemesa oznaczonego datą 2017 – 08 – 18, 15:17, i jak doszło do tej niefortunnej pomyłki. W trzecim z kolei esemesie wyraźnie zaniepokojony pytał ją, co się stało, że milczy, czy jest może chora, i prosił, by możliwie szybko odpisała. Jednak tamtego dnia nie odezwała się słowem i nie odpowiedziała na żaden esemes i żadną z jego próśb.

Odpowiedziała dopiero w następny dzień. Esemes nosił datę: 2017 – 08 – 19, 18:09. Napisała w nim: „Waldek nie wiem o co chodzi ci z tymi smsami moze przyjedziesz do Katowic pozdrawiam serdecznie”.

Bezzwłocznie odpowiedział jej, że z esemesami jest wszystko w porządku. Chodzi tylko o jeden, oznaczony datą 2017 – 08 – 18, 15:17. A właściwie chodzi jedynie o początkowe słowa z tego esemesa, w których napisała: „a co masz na dzialce owoce warzywa”. Jeszcze raz powtórzył, że ani nigdy nie rozmawiali o działce, ani też on nie ma żadnej działki. Do kogo więc kierowała te słowa?!

A zaraz potem wysłał jej jeszcze jeden esemes, w którym napisał, że na pewno spotkają się kiedyś na randce w Katowicach, ale najpierw niech ona przyjedzie do Wrocławia. Przecież miasto się jej bardzo podobało. Podziękował za pozdrowienia od tamtego chłopca, nawzajem go pozdrowił i życzył mu, żeby Stockinger odpowiedział na jego list Na koniec ją pozdrowił serdecznie.

Ponieważ nie doczekał się wytłumaczenia tamtych jej słów wysłanych w esemesie do niego, a nie wiadomo do kogo kierowanych, jeszcze tego samego dnia napisał w swoim esemesie do niej, że skoro nie chce mu wyjaśnić tego, o co pyta, proponuje, żeby zostawili sprawę na boku i przeszli nad nią do porządku dziennego.

Następnego dnia dostał od niej esemesa. Datowany był na: 2017 – 08 – 20, 09:46. Napisała w nim: „Waldek moj wierszyk nie porzucaj nadzieje choc sie cokolwiek dzieje bo zawsze słonce zachodzi a po chwili piekny dzien przychodzi z najlepszymi zyczeniami i pozdrowieniami Ela”.

Jeszcze przed południem odpowiedział jej, że bardzo dziękuje za jej ładny wierszyk. I dodał, że myśląc o niej nigdy nie będzie porzucał nadziei. Na koniec przekazał jej najlepsze życzenia i pozdrowienia.

Była niedziela i dokładnie dziesięć minut później wysłała do niego esemesa następującej treści: „Wlasnie słucham msz świetej w radiu Dziekuje Pamu ze jest dobry bo jego łaska trwa na wieki Zmiłuj sie nade mna Boze zmiłuj sie nade mna u Ciebie chronie swe zycie taki sie modle do Pana Boga zycze ci duzo blogoslawienstw Bozych”. Esemes miał datę: 2017 – 08 – 20, 09:56.

W odpowiedzi napisał jej, że bardzo pięknymi słowami modli się do Pana Boga. Nie będzie jej przeszkadzał w słuchaniu mszy świętej, dziękuje za życzenia i prosi Najwyższego o wiele błogosławieństw Bożych dla niej.


Niecałe pół godziny później wysłała kolejnego esemesa. Był datowany: 2017 – 08 – 20, 10:20. W esemesie napisała: „Jeszcze takie slowa kieruje do Pana Boga chce błogoslawic Pana w kazdym czasie na ustach moich zawsze jego chwala Pan swiatłem i zbawieniem moim jest kogoz mam sie lękac niech Dobry Pan a nasz Bog ma cią w opiece i Maryja czuwa i zsyla ci duzo łask Bozych”.
W chwilę później napisał jej, że piękne słowa, jakimi się modli do Pana wszechświata, zaczerpnięte są chyba z któregoś z psalmów Dawidowych. Dodał, że również prosi Dobrego Boga oraz Przenajświętszą Maryję, Matkę Jezusa Chrystusa, o zdrowie dla niej i wszelkie łaski.

Kolejny esemes, jaki otrzymał od niej, oznaczony był datą: 2017 – 08 – 20, 10:48. Napisała w nim: „Z głebi serca dziekuje a do Maryi sie zwracam o Maryjo o Maryjó jak dobrzę Twym dzieckiem byc o Maryjo w ramiona twoje sie skryc milego dnia w Dabr Gńr ciagle pada a ja jestem zaproszona do najlepszej kolezanki DO Sosnowca”.

Odpowiadając na ten esemes, napisał, że piękne słowa, jakimi się zwraca do Matki Boga, to oczywiście znana pieśń Maryjna. Natomiast odnosząc się do aktualnej pogody, poinformował ją, że we Wrocławiu nie pada, ale jest pochmurno i dość chłodno. Nawzajem życzył jej miłego i pięknego dnia, który planuje spędzić u swojej najlepszej koleżanki w Sosnowcu. Nic mu nie napisała w tamtym esemesie i nie wiedział, czy to ta właśnie koleżanka jest mamą tego chłopca, który jest fanem Tomasza Stockingera.

Na ten esemes już nie odpowiedziała. Nie wiedział więc, o której godzinie pojechała do Sosnowca, czy na przykład nie przeszkodziła jej w tym zła pogoda, a w szczególności zbyt ulewny deszcz. Dla niego niedziela ta była z gruntu radosna. Miał poczucie, że nawiązał bliższy kontakt z osobą, która prawie od miesiąca zajmowała najważniejsze miejsce w jego sercu. O wzajemnej więzi świadczył nie tylko list od niej, ale również esemesy, które mu przesłała.

To prawda. Ten idealny obraz ich wzajemnych relacji psuły pewne fakty, których ona nie chciała skomentować i wyjaśnić, natomiast jemu wciąż nie dawały spokoju. Pierwszym z nich był oczywiście tamten niefortunny, ostatni akord ich rozstania na dworcu we Wrocławiu, kiedy to w ostatniej minucie przed odjazdem pociągu, z powodów znanych jedynie jej, nie wyszła z przedziału wagonu i nie stanęła przy otwartym oknie, by mu pomachać na pożegnanie. Drugi natomiast fakt to tamten nieszczęsny esemes wysłany do niego, podczas gdy początkowe słowa z tego esemesa były kierowane do jakiejś innej osoby. Dlaczego się uparła i nic nie chciała wyjaśnić w tej sprawie? Tym bardziej stawało się to podejrzane.

Jednak mimo owych niezbitych faktów, które kładły się cieniem na ich wzajemnych relacjach, starał się widzieć przede wszystkim dobre strony i odsuwał od siebie przykre myśli. Miał nadzieję, że kiedyś się to wyjaśni i wtedy się okaże, że diabeł nie taki straszny.

Ale na przekór jego pozytywnemu nastawieniu, sprawy wcale nie chciały iść w dobrym kierunku. W miarę jak upływała niedziela, a on wciąż nie miał żadnych od niej wieści, zaczął się na nowo niepokoić. Wcześniej ugruntował się w mniemaniu, że łączy ich bliska więź. Było przecież wiele faktów, które o tym świadczyły. Tymczasem niedziela dobiegała końca, a on niemiał od niej żadnej wiadomości. Jeśli rzeczywiście była w Sosnowcu, to dlaczego po powrocie do domu nie podzieliła się z nim swoimi wrażeniami z tej podróży? Dlaczego nie napisała nic o tym, jak spędziła czas ze swoją najlepszą koleżanką? To jej niezrozumiałe milczenie boleśnie go raniło. Przekonywał się, że tego jego rojenia o bliskiej więzi, która ich łączyła, to tylko złudzenie.

Za pięć dwunasta, gdy niedziela nieubłaganie się kończyła, a on wciąż nie miał od niej żadnej wieści, wysłał jej krótkiego esemesa. Napisał w nim, że ma nadzieję, że spędziła u swojej koleżanki w Sosnowcu piękny niedzielny dzień. Że w szczególności dopisała pogoda.

Odpowiedziała mu następnego dnia wczesnym rankiem. Dokładnie jej esemes był datowany: 2017 – 08 – 21, 06:52. Jego krótka treść poraziła go. Esemes od niej brzmiał: „Nie pisz mi o polnocy sms bo sie obudzilam to jest zaĺocenie ciszy nocnej”.

Upłynęły dobre dwie godziny, zanim się trochę pozbierał. Wtedy jej napisał, że bardzo przeprasza, że ją obudził. Myślał, że jeszcze nie śpi. A kiedy się kładzie spać, sądził, że wyłącza telefon.

Kilka chwil później wysłał do niej jeszcze jeden esemes. Napisał w nim, że nurtuje go pewna sprawa. Miał ją zapytać o to już parę razy, ale mówi się o tym i owym i w końcu umknęła mu ta rzecz. Prosi ją więc teraz, by mu napisała, dlaczego tamtego dnia, kiedy odjeżdżała z Wrocławia, nie pojawiła się w oknie pociągu. A tak bardzo chciał jej pomachać na pożegnanie.

Na te dwa esemesy nie otrzymał od niej żadnej odpowiedzi. Nie odpisała mu również na dwa jego listy, choć wcześniej obiecywała solennie, że odpisze.

Jego wcześniejsze przeczucia, które zresztą żywił niemal od początku, niestety sprawdziły się. Ale to, co go spotkało ze strony Eli Słonkowskiej, było dużo bardziej przykre niż się spodziewał i zakładał. Relacja z nią przyniosła mu nade wszystko zgryzoty, udrękę i cierpienie. Związek ten okazał się w swej istocie niezrozumiały i zupełnie nie do rozszyfrowania. Ona zaś sama jakby zgoła nie do oswojenia. Na dodatek palce w tym maczały służby specjalne, monitorując ją i wysyłając za nią tajnego agenta, co w rezultacie nie mogło się nie odbić negatywnie na jej stosunku do niego. Używając metafory można by powiedzieć, że jego relacja z Elą Słonkowską naszpikowana była pewnego rodzaju osobliwościami, coś jakby na kształt „czarnych dziur”, które nie sposób zracjonalizować. Kiedy przykładamy przysłowiowe „szkiełko i oko”, prawa zwykłej, klasycznej psychologii w tym przypadku zawodzą i można jedynie wywiesić białą flagę, jako oznakę poddania się wobec tajemniczych sił, których nie jesteśmy w stanie ani okiełznać, ani zrozumieć.
Ostatnio zmieniony 03 gru 2017, 15:04 przez Waldemar Kubas, łącznie zmieniany 1 raz.

Waldemar Kubas
Posty: 53
Rejestracja: 12 lis 2014, 16:19
Lokalizacja: Wrocław

Jedna i ta sama hitoria rozpisana na dwie wersje rozgrywające się w dwóch równoległych światach A oraz B

#2 Post autor: Waldemar Kubas » 24 lis 2017, 8:40

Opowiadanie moje nie jest sensu stricte tekstem z gatunku science fiction, chociaż już sam tytuł nawiązuje do współczesnej kosmologii, gdzie jak wiadomo przyjmuje się istnienie tzw. światów równoległych. Mówiąc najkrócej, na podstawie pewnych naukowych przesłanek twierdzi się, że obok naszego Wszechświata współistnieje nieprzeliczalna mnogość innych światów, które nazwano równoległymi, jako że funkcjonują wraz z naszym w tym samym czasie (tzn. jednocześnie), choć już nie w tej samej przestrzeni. Zachowując naukową terminologię, w moim tekście te dwa światy oznaczone są jako A oraz B. I właśnie pewna historia, którą opowiadam, dzieje się równocześnie w tych dwóch światach. Nie może więc być identyczna. Ma jednak na starcie wspólny rdzeń, jak również niektóre późniejsze sekwencje zdarzeń w obu światach też są takie same. Mówiąc obrazowo, dwie nitki rozgrywających się zdarzeń początkowo pokrywają się i są nierozróżnialne, następnie rozdzielają się i biegną obok siebie równolegle, po czym znów na jakiś czas się łączą, by następnie się rozdzielić itd., itd.

Zdarzeniem kluczowym dla opowiadanej historii jest scena, która następuje po tym, jak już główna bohaterka pożegnała się na peronie z poznanym przed paroma godzinami mężczyzną i wsiadła do pociągu. Od tego momentu następuje rozłam i jedna i ta sama historia toczy się w owych dwu równoległych światach.

Przedstawmy króciutką charakterystykę obu tych światów. I zajmijmy się najpierw tym, który znamy lepiej. Jest to mianowicie świat oznaczony w opowiadaniu literą B. Świat B to nic innego jak dobrze nam znany realny i obiektywny świat, w którym żyjemy. I w tym właśnie świecie naprawdę wydarzyła się historia, z którą się sukcesywnie zapoznaje czytelnik. Natomiast świat oznaczony w tekście literą A to jeden z owej nieprzeliczalnej mnogości światów równoległych, które przewiduje i dopuszcza współczesna kosmologia.

Dwa równoległe światy A oraz B, które wzięliśmy pod lupę, urzeczywistniają dwie wersje pewnej historii. Owe dwie wersje jednej i tej samej historii nie mają szczęśliwego zakończenia, przynajmniej patrząc z punktu widzenia naszego bohatera. To, co zdarzyło się w świecie B, przekreśliło jakikolwiek happy end. Wprawdzie nie mamy pełnego wglądu w równoległy świat A, niemniej jednak to, co się tam zadziało, nie wyklucza całkiem jakiegoś pomyślniejszego finału.

W tym więc sensie moje opowiadanie może nie jest całkiem pesymistyczne.

Awatar użytkownika
eka
Moderator
Posty: 10469
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

Jedna i ta sama hitoria rozpisana na dwie wersje rozgrywające się w dwóch równoległych światach A oraz B

#3 Post autor: eka » 24 lis 2017, 19:03

Waldemar Kubas pisze:
24 lis 2017, 8:40
Zachowując naukową terminologię, w moim tekście te dwa światy oznaczone są jako A oraz B. I właśnie pewna historia, którą opowiadam, dzieje się równocześnie w tych dwóch światach. Nie może więc być identyczna. Ma jednak na starcie wspólny rdzeń, jak również niektóre późniejsze sekwencje zdarzeń w obu światach też są takie same. Mówiąc obrazowo, dwie nitki rozgrywających się zdarzeń początkowo pokrywają się i są nierozróżnialne, następnie rozdzielają się i biegną obok siebie równolegle, po czym znów na jakiś czas się łączą, by następnie się rozdzielić itd., itd.
Ta strategia (podkreślenia) jest bardzo ciekawa, bo prościej byłoby zacząć wspólną sekwencją i pozwolić światom A i B ułożyć się w dwa oddzielne nurty. Dla czytelnika też byłoby łatwiej, bo tak rodzi się wyzwanie, aby zauważył miejsca nierozróżnialne.
Narracja jest prowadzona spokojnie, niespiesznie.
Postaci i ich świat przedstawiony oddany ze szczegółami, koronkowa robota. Dawno nie czytałam opowiadania w konwencji realizującej wymóg niemal pełnej wierności w odtwarzaniu szczegółów scen, czy psychologicznych niuansów bohatera.
Stworzyłeś dwa jego alternatywne światy. Różnią się reakcją zachowań wobec poznanej pewnego dnia bohaterki opowiadania.
Opowiada o nich w świecie A i B narrator wszystkowiedzący, ale jego wszechwiedza ogranicza się do postaci mężczyzny.
Którego wrzuca w świat snutych domysłów: dlaczego..., a jeśli..., czemu to służy...
Miejsca akcji prawdopodobnie zgodne z rzeczywistymi - mam na myśli architekturę rzeczywistego miasta.
To ciekawe, obierasz jako koncept główny kreację science fiction, a realizując ją, ograniczasz założenia gatunku jedynie do rozwidlających i zbiegających się alternatywnych, bardzo podobnych światów.
Włożyłeś dużo pracy w napisanie tego opowiadania. Bardzo doceniam.
I pozdrawiam:)

Waldemar Kubas
Posty: 53
Rejestracja: 12 lis 2014, 16:19
Lokalizacja: Wrocław

Jedna i ta sama hitoria rozpisana na dwie wersje rozgrywające się w dwóch równoległych światach A oraz B

#4 Post autor: Waldemar Kubas » 25 lis 2017, 12:05

Eka, przytaczając fragment mojego komentarza powyżej, pisze, cytuję:

„Ta strategia (podkreślenia) jest bardzo ciekawa, bo prościej byłoby zacząć wspólną sekwencją i pozwolić światom A i B ułożyć się w dwa oddzielne nurty. Dla czytelnika też byłoby łatwiej, bo tak rodzi się wyzwanie, aby zauważył miejsca nierozróżnialne.”

Nie za bardzo rozumiem. Opowiadanie rozpoczyna się od adnotacji: Wspólny rdzeń historii rozgrywającej się w obu równoległych światach A i B:, po którym następuje pierwszy obszerny fragment całego tekstu. I to jest właśnie owo pierwsze „miejsce nierozróżnialne”. Po tym fragmencie czytelnik dostaje kolejną porcję tekstu rozbitą na dwa oddzielne nurty. Czyli to, co chcesz. Po nich zaś ma miejsce dalszy ciąg historii znów rozgrywającej się w obu równoległych światach, bowiem sekwencje faktów i zdarzeń w obu tych przestrzeniach są tożsame. Itd., itd.

Eka pisze, cytuję:

„To ciekawe, obierasz jako koncept główny kreację science fiction, a realizując ją, ograniczasz założenia gatunku jedynie do rozwidlających i zbiegających się alternatywnych, bardzo podobnych światów.”

Już w pierwszym zdaniu w komentarzu powyżej zaznaczyłem, że nie jest to opowiadanie ściśle z gatunku scence fiction. Zasygnalizowałem też, czego mniej więcej można się będzie po nim spodziewać. A więc na przykład, że na próżno szukać w nim jakichś rekwizytów charakterystycznych dla prozy z wiadomego gatunku. Jeden z owych równoległych światów to po prostu nasz obiektywny i realny Wszechświat, drugi natomiast jest niemalże kopią tego pierwszego. Czy jako autorowi wolno mi przyjąć taką koncepcję? Myślę, że wolno. Co więcej, skoro w myśl naukowej hipotezy funkcjonującej we współczesnej kosmologii owych światów równoległych jest całe mnóstwo, by nie powiedzieć, że ilość nieprzeliczalna, to dlaczego w całym Uniwersum wszystkich możliwych wszechświatów nie miałby się znaleźć i ten, w którym, bohaterka po pożegnaniu się na peronie z poznanym cztery godziny wcześniej mężczyzną i po wejściu do pociągu i zajęciu w jego przedziale swojego miejsca, nie miałaby podejść do okna i pomachać znajomemu na pożegnanie w momencie, gdy pociąg ruszył? I od tej właśnie kluczowej sceny, gdy w jednym ze światów kobieta staje w oknie, w drugim zaś nie, owe dwa równoległe światy funkcjonujące w opowiadaniu rozjeżdżają się, co nie oznacza, że już na dobre, ponieważ jak wiemy, raz po raz spotykają się i znów są nierozróżnialne.

To tyle z mojej strony, Eka. Dziękuję za zainteresowanie tekstem i miłe słowa.

Pozdrawiam serdecznie : )

Awatar użytkownika
Lucile
Moderator
Posty: 2484
Rejestracja: 23 wrz 2014, 0:12
Płeć:

Jedna i ta sama hitoria rozpisana na dwie wersje rozgrywające się w dwóch równoległych światach A oraz B

#5 Post autor: Lucile » 25 lis 2017, 19:18

I mnie się spodobało. Eka już świetnie uzasadniła dlaczego warto przeczytać to opowiadanie.
Oczywiście mnie, jak to mnie, natychmiast nasunęły się skojarzenia. Tym razem przyszedł mi go głowy stareńki film, chyba z 1961 roku „Zeszłego roku w Marienbadzie” produkcji włosko – francuskiej, zrealizowany na podstawie powieści argentyńskiego pisarza Adolfa Bioy Casaresa pt. „Wynalazek Morela”. Film zdobył wiele prestiżowych nagród, był także nominowany do Oscara.
Tam też zastosowano podobny zabieg.
Bohaterowie, kobieta i mężczyzna, ich wzajemne relacje, wydarzenia, otoczenia ukazywane są kilka razy w tych samych powtarzających się sekwencjach.

Równoległe światy, temat bardzo wdzięczny i pozostawiający szerokie pole imaginacji autora, który mierzy się z takim wyzwaniem. Pytanie, jeżeli istnieją, to czy mogą, albo czy powinny się przenikać? Dopóki naukowcy, fizycy kwantowi, astronomowie nie udowodnią, że istnieją, wszystko zależy od fantazji twórcy.

Ty wyszedłeś obronną ręką, a odautorski komentarz wiele dopowiedział.
Natomiast, moje skojarzenie z filmem, to komplement.


Pozdrawiam
Lu
Non quivis, qui vestem gestat tigridis, audax


lucile@osme-pietro.pl

Waldemar Kubas
Posty: 53
Rejestracja: 12 lis 2014, 16:19
Lokalizacja: Wrocław

Jedna i ta sama hitoria rozpisana na dwie wersje rozgrywające się w dwóch równoległych światach A oraz B

#6 Post autor: Waldemar Kubas » 26 lis 2017, 11:38

Miło mi, że spodobało Ci się opowiadanie. Piszesz też o skojarzeniach, które nasunęły Ci się w związku z nim. A kiedy w Twoim komentarzu przeczytałem tytuł filmu, który przywołujesz, moją pierwszą myślą było, że słyszałem ten tytuł nie jeden raz. Jednak nigdy obrazu nie obejrzałem. Dlaczego? To film z mojej młodości (powodowany ciekawością zajrzałem do Google’a i potwierdziło się to, o czym wspomniałaś, że jest z roku 1961), a wtedy nie chodziłem do kina. Zresztą w całym swoim życiu do kina chodziłem dość rzadko. Oczywiście z czasem nastała telewizja i obraz filmowy, który jak sama piszesz, zdobył wiele prestiżowych nagród i był też nominowany do Oscara, musiał być wielokrotnie pokazywany na szklanym ekranie. Ale i telewizja przez wiele lat to nie było medium, które by mnie szczególnie pociągało. Dopiero w późniejszym wieku zacząłem oglądać jakieś filmy w telewizji.

Dużo większą szansę miała zatem książka, której przytaczasz tytuł i według której, jak piszesz, został stworzony filmowy obraz. Jednak wszystkich książek też nie da się przeczytać, czy choćby nawet znać je tylko z tytułu. Tak się więc złożyło, że książki pt. „Wynalazek Morela” ani nie czytałem, ani nawet o niej nie słyszałem. Po przeczytaniu Twojego komentarza, z tej samej ciekawości, zajrzałem do Google’a. Google odesłał mnie do serwisu literackiego Lubimyczytać.pl, gdzie się dowiedziałem, że powieść została wydana w Polsce w 1975 roku.

Czytając w Internecie opis tak filmu, jak i książki, wydaje mi się, że się pomyliłaś. Film oraz książka, którą przywołujesz, to chyba jednak dwie różne rzeczy. Ale to tak na marginesie.

Nadmieniasz w swoim komentarzu, że Twoje skojarzenie z filmem to komplement. Przyjmuję zatem komplement tym bardziej, że wspomniany film czy książka to dzieła uznane i już od dawna funkcjonują w kulturze, podczas gdy moje opowiadanie, wiadomo. Skojarzenie skojarzeniem, komplement komplementem, jednak nie wydaje mi się, żeby istniały jakieś głębsze związki czy choćby wyraźne podobieństwa filmu albo tej czy innej książki z moim tekstem. Nie mogą istnieć, bo nie ma ku temu żadnych podstaw. Nie uległem wpływowi ani też nie inspirowałem się czymś, czego nie znałem. Ewentualne podobieństwa są przypadkowe, mogą być co najwyżej powierzchowne, mieć charakter techniczny, jednak struktura wewnętrzna i całokształt na pewno są różne. Oczywiście jest mi bardzo miło, że mój skromny tekst mimo wszystko jakoś tam skojarzył się prawdziwej intelektualistce i erudytce z już uznanymi dziełami. Mało tego. Gdy ktoś mi zarzuci pewną powtarzalność w tekście, to będę mógł Twój komentarz wykorzystać do swoich partykularnych celów i odpowiem draniowi: A w filmie, który przypomina Lucile, obsypanym zresztą wieloma prestiżowymi nagrodami, to nie ma powtarzających się wielokrotnie sekwencji?!

Masz rację w tym co piszesz o światach równoległych. W szczególności, że dopóki nie udowodni się ich istnienia, można sobie na ten temat dowolnie fantazjować. Z drugiej jednak strony nie wydaje się, by kiedykolwiek był możliwy dowód. W czystej matematyce, gdzie pojęcia są ściśle zdefiniowane i jednoznaczne, nie wszystko daje się udowodnić. I w tym przypadku nie chodzi o to, że jak dotąd nikt nie znalazł dowodu tego czy innego twierdzenia, natomiast w przyszłości na pewno ktoś je znajdzie, lecz o to, że matematyka jako dziedzina wiedzy też ma swoje wewnętrzne ograniczenia. A cóż dopiero, gdy chciałoby się udowodnić istnienie niewyobrażalnych w swej potędze bytów, o których tak naprawdę niczego nie wiemy i marne szanse na to, że kiedykolwiek coś będziemy wiedzieć.

Lu, dziękuję za pozytywny odbiór mojego tekstu.

Pozdrawiam serdecznie : )

Awatar użytkownika
Lucile
Moderator
Posty: 2484
Rejestracja: 23 wrz 2014, 0:12
Płeć:

Jedna i ta sama hitoria rozpisana na dwie wersje rozgrywające się w dwóch równoległych światach A oraz B

#7 Post autor: Lucile » 26 lis 2017, 17:15

Waldemarze,
w żadnym fragmencie mojej wypowiedzi nie sugerowałam, że wspomniany przeze mnie film był inspiracją do napisania tego opowiadania. Jednak, mam nadzieję że zgodzisz się ze mną, iż czytelnikowi wolno mieć różnorodne, ba, nawet odległe, skojarzenia.
A ten filmowy obraz warto obejrzeć. Jest całkowitym zaprzeczeniem „maniery” kręcenia współczesnych (przynajmniej niektórych) filmów; z poszatkowanymi kadrami, niepokojem kamery, rozfragmentowaniem fabuły, taką „swoistą zadyszką” - bywa także - ze zbytnim nadużyciem efektów specjalnych, komputerowych, No cóż - signum temporis - rozumiem to, co nie znaczy, że całkowicie akceptuję, a nr PESEL niewiele ma tu do rzeczy.

Pozdrawiam
Lu
Non quivis, qui vestem gestat tigridis, audax


lucile@osme-pietro.pl

Awatar użytkownika
alchemik
Posty: 7009
Rejestracja: 18 wrz 2014, 17:46
Lokalizacja: Trójmiasto i przyległe światy

Jedna i ta sama hitoria rozpisana na dwie wersje rozgrywające się w dwóch równoległych światach A oraz B

#8 Post autor: alchemik » 26 lis 2017, 20:51

Równoległe światy to temat bardzo mnie fascynujący.
Zanim dowiedziałem się i poznałem na tyle, na ile można dla niefizyka mechanikę kwantową, wyobrażałem sobie równolegle światy przez geometrię euklidesową.
Dawno już temu, bowiem wierzyłem i wierzę w multiświat, układałem sobie takie geometryczne wynikanie światów.
Jestem osobą ponad wyraz inteligentną. Tylko nauki i nauczania mi brakuje.
Z prostych rzeczy też zbudowałem Wielświat.
Prosta geometria.
Punkt jako przestrzeń zero wymiarowa. Ale przecież nieskończona ilość punktów zawarta jest w linii. Przestrzeni jednowymiarowej.
Z punktów, które tworzą linię tworzy się płaszczyzna, a może raczej powierzchnia dwuwymiarowa. Elementarna geometria.
I dochodzimy do trójgeometrii. Trójgeometria to stan wszechświata, jego fotografia poza czasem.
Tak to sobie kombinowałem w móżdżku, który zawierał zbyt mało wiedzy, a potrzebował wyjaśnień, choćby przez prostotę.
Czasoprzestrzeń. Szemrane określenie, do którego doszedłem sam. Dodatkowy wymiar przestrzenny poprzez ruch.
Jesteśmy świadkami czasoprzestrzeni. Ruch w czasie to zmiana trójgeometrii w kierunku zmiany entropii. Najprościej mówiąc starzeniu się świata. Była statyczna trójwymiarowa fotografia stanu. Teraz jest film. Ruch. Czwarty wymiar, czyli, że czas zawiera podobieństwo do drugiego wymiaru. Jest też linią, choć wektorem entropicznym. Kolejnym wymiarem powinno być coś płaszczyzno/powierzchnio podobne.
I jest.
Piąty wymiar to światy równoległe. Co by było gdyby i tak dalej. Znowu tworzą z linii żyć płaszczyznę.
Wiele światów różniących się tylko o kwestię wyborów.
Mechanika kwantowa, którą usilnie teraz poznaję, wyjaśnia to wiele prościej, a jednocześnie bardziej skomplikowanie.

Przepraszam, że nic nie napisałem na temat opowiadania.
Postaram się i napiszę.
Światy A i B są mi bliskie.
* * * * * * * * *
Jak być mądrym.. .?
Ukrywać swoją głupotę!

G.B. Shaw
Lub okazywać ją w niewielkich dawkach, kiedy się tego po tobie spodziewają.
J.E.S.

* * * * * * * * *
alchemik@osme-pietro.pl

Waldemar Kubas
Posty: 53
Rejestracja: 12 lis 2014, 16:19
Lokalizacja: Wrocław

Jedna i ta sama hitoria rozpisana na dwie wersje rozgrywające się w dwóch równoległych światach A oraz B

#9 Post autor: Waldemar Kubas » 27 lis 2017, 10:49

Lu,

Jak najbardziej zgadzam się z Tobą, że „czytelnikowi wolno mieć różnorodne, ba, nawet odległe, skojarzenia”. A w tym przypadku owe skojarzenia nie tylko po raz kolejny potwierdziły Twoją rozległą wiedzę i znajomość rzeczy, ale przede wszystkim nobilitowały mój tekst.

Film „Zeszłego roku w Marienbadzie” obejrzę przy najbliższej nadarzającej się okazji. Zainteresowałaś mnie nim bez reszty. I nie mam żadnych wątpliwości, że mi się spodoba.

Pozdrawiam
W.

Waldemar Kubas
Posty: 53
Rejestracja: 12 lis 2014, 16:19
Lokalizacja: Wrocław

Jedna i ta sama hitoria rozpisana na dwie wersje rozgrywające się w dwóch równoległych światach A oraz B

#10 Post autor: Waldemar Kubas » 27 lis 2017, 10:58

Alchemiku, z uwagą i niemałym zainteresowaniem przeczytałem Twoją naukową rozprawkę. W trakcie lektury moje zwykle surowe oblicze w co ciekawszych momentach rozjaśniało się i na twarzy pojawiał się sympatyczny uśmiech. Więc jeśli taki był Twój cel, to osiągnąłeś go w stu procentach.

Nie musisz przepraszać, że nic nie napisałeś na temat samego opowiadania. Może to nawet lepiej. Na pewno już się zorientowałeś i wiesz, że gdy zamieszczam jakiś swój tekst na portalu, to potem czekam już tylko na oklaski. Innych komentarzy nie toleruję. Jeśli więc nie będziesz miał dla mnie wyłącznie samych pochwał odnośnie tego opowiadania, to może lepiej nie przychodź z kolejną wizytą. Lubię Cię, ale po co masz mnie denerwować? Sam rozumiesz…

ODPOWIEDZ

Wróć do „OPOWIADANIA”