Shit story
- Miladora
- Posty: 5496
- Rejestracja: 01 lis 2011, 18:20
- Lokalizacja: Kraków
- Płeć:
Shit story
Za silne wrażenia nie można nigdy płacić zbyt drogo. – Oskar Wilde
Shit story
Pewnego dnia zwyczajnie zwariował mi komputer.
Tu muszę, zaraz na wstępie nadmienić, że bynajmniej nie jestem bóg wie jakim ekspertem w tej dziedzinie, choć coś tam niecoś się znam jednak na tym, i że komputer służy mi wyłącznie do pracy, do jakiej zostałem przeszkolony – do projektowania. A projektuję wszystko, co się da. Od domów począwszy, poprzez ciuchy, zabawki, prezerwatywy (nie żartuję), torty weselne, kształt biustów, a kiedyś musiałem wymyślić nawet śpiewający nocnik dla jakiegoś rozwydrzonego bachora milionerów. W dodatku zażyczono sobie, żeby nocnik ten wyśpiewywał melodie z podtekstem patriotycznym i miałem nie lada problem, zanim wpadłem na pomysł, by po prostu dać – ... płynie, płynie Oka.
Nie przejmowałem się specjalnie profanacją, jaką zarzucić by mi mogli filisterscy, a więc znacznie biedniejsi członkowie naszego wysoko uprzemysłowionego społeczeństwa, bo nocnik zakamuflowany w ekskluzywnym pokoju dziecinnym miał przecież służyć, li i jedynie, potrzebom niegadającego jeszcze, a więc dyskretnego dzieciaka. O rodziców też mogłem być spokojny. Fragment: Co ci przypomina widok znajomy ten... – gdy w nocniku pojawiała się kupa, rozbawił ich do łez. Zresztą nie byli oni czysto rodzimą mieszanką, tak więc problem profanacji także i z tego względu upadał.
A potem, pewnego dnia, komputer zwyczajnie mi zwariował.
Projektowałem właśnie taki superowy domek dla parszywie bogatych szczeniaków (których rodzice chcieli się pozbyć przynajmniej na czas letniej kanikuły), gdy komputer zaczął wyczyniać jakieś dziwne rzeczy. W pokoju dyskotekowym, zamiast wysokich stołków przy barze, ni stąd ni zowąd pojawiła się harcerska latryna, z tych bardziej używanych, a więc bardziej, nazwijmy to, zużytych, i w dodatku z początków działalności tego skądinąd zasłużonego ugrupowania; zamiast szaf w pokojach stanęły drewniane sławojki ze znamiennym, wielekroć opiewanym serduszkiem wyciętym na odrzwiach, a kibla... po prostu, nie było. To znaczy był, jeżeli można tak nazwać dziurę w podłodze za obskurnym przepierzeniem, z dwoma imitującymi ślady stóp miejscami na nogi - jednym słowem, coś żywcem wzięte z Dworca Centralnego w dawnych czasach.
Gapiłem się jak zahipnotyzowany w ekran, na którym co rusz wyskakiwały jakieś cudeńka, a komputer beztrosko rysował przekroje wszystkich sraczy.
– Och, shit! – jęknąłem w duchu.
Komputer skończył z przekrojami i zabrał się za obliczanie parametrów wszystkich możliwych gówien, jakie hipotetycznie mogły się tam znaleźć, uwzględniając, rzecz jasna, pojemność wyżej wspomnianych przybytków. A potem zaczął drukować.
Wtedy nie wytrzymałem już i złapawszy za telefon, wydzwoniłem znajomego eksperta.
– Proszę, pospiesz się! – jęknąłem błagalnie. – Zanim szlag mi trafi cały projekt! To ani chybi jakiś zasrany wirus! Dobrze, wyłączę na razie, ale przyjedź natychmiast!
A potem odłożyłem słuchawkę i znowu wgapiłem się w ekran, na którym pojawiła się niespodziewanie bardzo wymyślna konstrukcja potężnej gówno-ssawki o zasięgu kontynentalnym.
Nacisnąłem guzik. Ekran zgasł. Odetchnąłem z ulgą. I nagle, na ten zgaszony przecież ekran, wyskoczył skądś Wielkanocny Zajączek, mrugnął do mnie, pokazał mi prawą łapkę z wystawionym środkowym palcem, po czym klepnął się w dupkę i zniknął.
Zamarłem w bezruchu. Tymczasem ekran pojaśniał ponownie i spłynęła na niego, jak z rozwiniętej mapy, powiększona dupa owego Zająca w przekroju poprzecznym. Złapałem się za głowę, złapałem za serce, zamknąłem na chwilę oczy, policzyłem do dziesięciu i… nic. Dupa nie znikała! Mało tego. Teraz był to przekrój podłużny w rozwoju ontogenetycznym, a potem komputer przeszedł do filogenezy.
Zanim ochłonąłem, jakaś ręka posadziła Zająca na nocniczku (a niechże, przecież to był mój nocnik, tyle że ozdobiony obecnie girlandami papieru w drobne, różowe serduszka), Zajączek natychmiast zrobił kupkę i nocnik odśpiewał niczym pozytywka: Jeszcze jeden mazur dzisiaj...
Co było dalej, nie wiem, bo szarpnąłem rozpaczliwie za przewód, wyrywając go razem z gniazdkiem, a potem zadźwięczał dzwonek i pognałem do drzwi. Znajomy ekspert spojrzał z dezaprobatą na tak bezceremonialnie wyłączony komputer i pokiwał głową.
– Ty kretynie! – powiedział. – Inaczej już nie mogłeś?!
– Nie chciał się wyłączyć! – wyjaśniłem z oburzeniem. – To co miałem robić?!
Ekspert popatrzył na mnie jak na wariata, widać było, że chce jeszcze coś powiedzieć, ale zmilczał, pochylił się nad przewodem i wyciągając wtyczkę ze zdezelowanego kontaktu, rozejrzał się za innym gniazdkiem.
– No to zobaczmy – mruknął, włączając komputer.
Ekran rozjaśnił się zielonkawą poświatą, zieloność ta, jakby najeżdżając kamerą od góry, przekształciła się w morze trawy, gdzieniegdzie pojawiły się białe główki margerytek, a potem, na morzu tym zaczął wyrastać domek jak z bajki. Moja własna, projektowana dla tych szczeniaków chata. Tyle, że teraz było to coś zupełnie super-ekstra.
Milczałem, nie wierząc własnym oczom. Obraz obracał się powoli i widać było wyraźnie każdy, najmniejszy nawet szczegół. A te szczegóły mogły przyprawić o szybsze bicie serca nie tylko jakiegoś ekscentrycznie wyrafinowanego milionera. Co ja mówię! Sam Gaudi umarłby z zazdrości!
– Stary, odbiło ci? – zapytał ekspert. – W życiu nie widziałem czegoś podobnego! I ty mówisz, że to wirus?!
– Powoli, powoli… – wtrąciłem ponuro. – A najlepiej sam się za to zabierz, to zobaczysz.
Znajomy rozsiadł się przed komputerem, przebiegł palcami po klawiaturze i na ekranie ukazało się wnętrze domku. Pokój po pokoju, wszystkie pomieszczenia i to kompletnie urządzone. Nawet obrazy na ścianach były tego rodzaju, że aż zatkało mnie z zachwytu. Gapiłem się na nie całkiem skołowany i chociaż znam się na malarstwie, musiałem przyznać, że czegoś takiego jeszcze nie widziałem.
– Sprawdź łazienki – poleciłem cicho.
– W pogoni za duchem? – zażartował ekspert, ale posłusznie nacisnął klawisze.
Tego, co zobaczyliśmy, nie da się opisać. To nie były łazienki. To był poemat kryształu, Alhambra klejnotów, marzenie bogów, istny sen Szeherezady...
– Stary, jeżeli to jest wirus – westchnął znajomy – to chciałbym mieć takiego w swoim komputerze. Jeszcze dzisiaj byłbym milionerem...
Zabrał rzeczy i wyszedł. Nawet udało mu się nie trzasnąć drzwiami.
Siedziałem i patrzyłem tępo w ekran, nie pamiętając o włączeniu drukarki. Do dziś tego żałuję.
Obraz odwrócił się i zastygł. Pojawił się ponownie front domku. A potem uchyliło się okno na mansardzie, czy co to tam było takiego, i wyjrzał przez nie Wielkanocny Zajączek. Gwizdnął, szybkim ruchem rozglądnął się wokół i na jego pyszczku zagościł przelotny, szelmowski uśmieszek, gdy niespodziewanym ruchem wychlustał mi zawartość nocnika na głowę, do melodii znanej piosenki: Ty i ja, herbatka we dwoje…
Po chwili, rozrywając ciężkimi kołami trawnik przed domem, zajechała majestatycznie owa potężna gówno-ssawka o zasięgu kontynentalnym z emblematem Manneken Pisa na masce. Wyskoczyła z niej Minnie Mouse, zgrabnie przytrzymując koronkową haleczkę. Mignęły różowe podwiązki i Minnie, jakby czując mój wzrok, obróciła się do mnie.
– Nie gap się! – pisnęła nieżyczliwie. – Chcę się wysiusiać.
No i kucnęła za najbliższym krzaczkiem, a Zając z okienka pogroził mi pięścią.
Z ekranu zaczęły spływać pojedyncze krople wprost do mojej kawy. A potem Minnie podciągnęła majtki i oboje z Zajączkiem wsiedli do maszyny. Uruchomili motor, włączyli jakąś dźwignię i... myliłem się. To była gówno-pompa, a nie gówno-ssawka. Zalali mi wszystko!
I dlatego jestem tu, gdzie teraz jestem.
Shit story
Pewnego dnia zwyczajnie zwariował mi komputer.
Tu muszę, zaraz na wstępie nadmienić, że bynajmniej nie jestem bóg wie jakim ekspertem w tej dziedzinie, choć coś tam niecoś się znam jednak na tym, i że komputer służy mi wyłącznie do pracy, do jakiej zostałem przeszkolony – do projektowania. A projektuję wszystko, co się da. Od domów począwszy, poprzez ciuchy, zabawki, prezerwatywy (nie żartuję), torty weselne, kształt biustów, a kiedyś musiałem wymyślić nawet śpiewający nocnik dla jakiegoś rozwydrzonego bachora milionerów. W dodatku zażyczono sobie, żeby nocnik ten wyśpiewywał melodie z podtekstem patriotycznym i miałem nie lada problem, zanim wpadłem na pomysł, by po prostu dać – ... płynie, płynie Oka.
Nie przejmowałem się specjalnie profanacją, jaką zarzucić by mi mogli filisterscy, a więc znacznie biedniejsi członkowie naszego wysoko uprzemysłowionego społeczeństwa, bo nocnik zakamuflowany w ekskluzywnym pokoju dziecinnym miał przecież służyć, li i jedynie, potrzebom niegadającego jeszcze, a więc dyskretnego dzieciaka. O rodziców też mogłem być spokojny. Fragment: Co ci przypomina widok znajomy ten... – gdy w nocniku pojawiała się kupa, rozbawił ich do łez. Zresztą nie byli oni czysto rodzimą mieszanką, tak więc problem profanacji także i z tego względu upadał.
A potem, pewnego dnia, komputer zwyczajnie mi zwariował.
Projektowałem właśnie taki superowy domek dla parszywie bogatych szczeniaków (których rodzice chcieli się pozbyć przynajmniej na czas letniej kanikuły), gdy komputer zaczął wyczyniać jakieś dziwne rzeczy. W pokoju dyskotekowym, zamiast wysokich stołków przy barze, ni stąd ni zowąd pojawiła się harcerska latryna, z tych bardziej używanych, a więc bardziej, nazwijmy to, zużytych, i w dodatku z początków działalności tego skądinąd zasłużonego ugrupowania; zamiast szaf w pokojach stanęły drewniane sławojki ze znamiennym, wielekroć opiewanym serduszkiem wyciętym na odrzwiach, a kibla... po prostu, nie było. To znaczy był, jeżeli można tak nazwać dziurę w podłodze za obskurnym przepierzeniem, z dwoma imitującymi ślady stóp miejscami na nogi - jednym słowem, coś żywcem wzięte z Dworca Centralnego w dawnych czasach.
Gapiłem się jak zahipnotyzowany w ekran, na którym co rusz wyskakiwały jakieś cudeńka, a komputer beztrosko rysował przekroje wszystkich sraczy.
– Och, shit! – jęknąłem w duchu.
Komputer skończył z przekrojami i zabrał się za obliczanie parametrów wszystkich możliwych gówien, jakie hipotetycznie mogły się tam znaleźć, uwzględniając, rzecz jasna, pojemność wyżej wspomnianych przybytków. A potem zaczął drukować.
Wtedy nie wytrzymałem już i złapawszy za telefon, wydzwoniłem znajomego eksperta.
– Proszę, pospiesz się! – jęknąłem błagalnie. – Zanim szlag mi trafi cały projekt! To ani chybi jakiś zasrany wirus! Dobrze, wyłączę na razie, ale przyjedź natychmiast!
A potem odłożyłem słuchawkę i znowu wgapiłem się w ekran, na którym pojawiła się niespodziewanie bardzo wymyślna konstrukcja potężnej gówno-ssawki o zasięgu kontynentalnym.
Nacisnąłem guzik. Ekran zgasł. Odetchnąłem z ulgą. I nagle, na ten zgaszony przecież ekran, wyskoczył skądś Wielkanocny Zajączek, mrugnął do mnie, pokazał mi prawą łapkę z wystawionym środkowym palcem, po czym klepnął się w dupkę i zniknął.
Zamarłem w bezruchu. Tymczasem ekran pojaśniał ponownie i spłynęła na niego, jak z rozwiniętej mapy, powiększona dupa owego Zająca w przekroju poprzecznym. Złapałem się za głowę, złapałem za serce, zamknąłem na chwilę oczy, policzyłem do dziesięciu i… nic. Dupa nie znikała! Mało tego. Teraz był to przekrój podłużny w rozwoju ontogenetycznym, a potem komputer przeszedł do filogenezy.
Zanim ochłonąłem, jakaś ręka posadziła Zająca na nocniczku (a niechże, przecież to był mój nocnik, tyle że ozdobiony obecnie girlandami papieru w drobne, różowe serduszka), Zajączek natychmiast zrobił kupkę i nocnik odśpiewał niczym pozytywka: Jeszcze jeden mazur dzisiaj...
Co było dalej, nie wiem, bo szarpnąłem rozpaczliwie za przewód, wyrywając go razem z gniazdkiem, a potem zadźwięczał dzwonek i pognałem do drzwi. Znajomy ekspert spojrzał z dezaprobatą na tak bezceremonialnie wyłączony komputer i pokiwał głową.
– Ty kretynie! – powiedział. – Inaczej już nie mogłeś?!
– Nie chciał się wyłączyć! – wyjaśniłem z oburzeniem. – To co miałem robić?!
Ekspert popatrzył na mnie jak na wariata, widać było, że chce jeszcze coś powiedzieć, ale zmilczał, pochylił się nad przewodem i wyciągając wtyczkę ze zdezelowanego kontaktu, rozejrzał się za innym gniazdkiem.
– No to zobaczmy – mruknął, włączając komputer.
Ekran rozjaśnił się zielonkawą poświatą, zieloność ta, jakby najeżdżając kamerą od góry, przekształciła się w morze trawy, gdzieniegdzie pojawiły się białe główki margerytek, a potem, na morzu tym zaczął wyrastać domek jak z bajki. Moja własna, projektowana dla tych szczeniaków chata. Tyle, że teraz było to coś zupełnie super-ekstra.
Milczałem, nie wierząc własnym oczom. Obraz obracał się powoli i widać było wyraźnie każdy, najmniejszy nawet szczegół. A te szczegóły mogły przyprawić o szybsze bicie serca nie tylko jakiegoś ekscentrycznie wyrafinowanego milionera. Co ja mówię! Sam Gaudi umarłby z zazdrości!
– Stary, odbiło ci? – zapytał ekspert. – W życiu nie widziałem czegoś podobnego! I ty mówisz, że to wirus?!
– Powoli, powoli… – wtrąciłem ponuro. – A najlepiej sam się za to zabierz, to zobaczysz.
Znajomy rozsiadł się przed komputerem, przebiegł palcami po klawiaturze i na ekranie ukazało się wnętrze domku. Pokój po pokoju, wszystkie pomieszczenia i to kompletnie urządzone. Nawet obrazy na ścianach były tego rodzaju, że aż zatkało mnie z zachwytu. Gapiłem się na nie całkiem skołowany i chociaż znam się na malarstwie, musiałem przyznać, że czegoś takiego jeszcze nie widziałem.
– Sprawdź łazienki – poleciłem cicho.
– W pogoni za duchem? – zażartował ekspert, ale posłusznie nacisnął klawisze.
Tego, co zobaczyliśmy, nie da się opisać. To nie były łazienki. To był poemat kryształu, Alhambra klejnotów, marzenie bogów, istny sen Szeherezady...
– Stary, jeżeli to jest wirus – westchnął znajomy – to chciałbym mieć takiego w swoim komputerze. Jeszcze dzisiaj byłbym milionerem...
Zabrał rzeczy i wyszedł. Nawet udało mu się nie trzasnąć drzwiami.
Siedziałem i patrzyłem tępo w ekran, nie pamiętając o włączeniu drukarki. Do dziś tego żałuję.
Obraz odwrócił się i zastygł. Pojawił się ponownie front domku. A potem uchyliło się okno na mansardzie, czy co to tam było takiego, i wyjrzał przez nie Wielkanocny Zajączek. Gwizdnął, szybkim ruchem rozglądnął się wokół i na jego pyszczku zagościł przelotny, szelmowski uśmieszek, gdy niespodziewanym ruchem wychlustał mi zawartość nocnika na głowę, do melodii znanej piosenki: Ty i ja, herbatka we dwoje…
Po chwili, rozrywając ciężkimi kołami trawnik przed domem, zajechała majestatycznie owa potężna gówno-ssawka o zasięgu kontynentalnym z emblematem Manneken Pisa na masce. Wyskoczyła z niej Minnie Mouse, zgrabnie przytrzymując koronkową haleczkę. Mignęły różowe podwiązki i Minnie, jakby czując mój wzrok, obróciła się do mnie.
– Nie gap się! – pisnęła nieżyczliwie. – Chcę się wysiusiać.
No i kucnęła za najbliższym krzaczkiem, a Zając z okienka pogroził mi pięścią.
Z ekranu zaczęły spływać pojedyncze krople wprost do mojej kawy. A potem Minnie podciągnęła majtki i oboje z Zajączkiem wsiedli do maszyny. Uruchomili motor, włączyli jakąś dźwignię i... myliłem się. To była gówno-pompa, a nie gówno-ssawka. Zalali mi wszystko!
I dlatego jestem tu, gdzie teraz jestem.