Saga Rodzinna ze Smirnoffem w tle - fragment

Apelujemy o umiar, jeśli chodzi o długość publikowanych tekstów.

Moderatorzy: Gorgiasz, Lucile

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
tea
Posty: 413
Rejestracja: 06 lis 2011, 22:15

Saga Rodzinna ze Smirnoffem w tle - fragment

#1 Post autor: tea » 19 kwie 2012, 15:41

TOPOGRAFIA
Riwne – Mizycz, sam ne jid` i druhomu ne zycz

….Umarł dom stary. Po cegle cegła
w proch się rozsypał, zrównał z ziemią,
ponad polami mgła zaległa,
z parowu miękka płynie ciemność…

Żeby odtworzyć zarys Tamtego Domu, który jeszcze kilka lat temu tkwił w miejscu, jednak pochylając się nieubłaganie ku ziemi, nie trzeba wiele.
Stojąc twarzą ku wschodowi widzisz wzgórze, okrągłe i łagodne, niby kobieca pierś, a na nim, wśród jesionów / mając u podnóża leszczyny / stoi cerkiew. Cerkiew nie pamięta ślubu mego Dziadka, ktoś podłożył pod nią ogień na dwa lata przed tym, jak się urodziłam, a na miejscu pogorzeliska nasamprzód ustawiono krzyż, dwadzieścia lat później wzniesiono nowe mury i kopuły, obowiązkowo złote z niebieskim.
Stoję więc twarzą ku wschodowi, mam przed oczyma cerkiew, a za plecami stertę cegieł / jedną z nich, opatrzoną godłem cegielni wrzucam pod przednie siedzenie trzy godziny później /, na razie jednak odwracam głowę i spoglądam w stronę starego cmentarza, a niebo nad nim powoli przybiera szarobłękitną barwę jak to zwykle bywa o zmierzchu.
Cmentarz wrzyna się klinem pomiędzy nieliczne zamieszkałe domy. Nie ma tu zwyczaju przesadnego dbania o groby, ścieżki porastają obficie burzany, osty, pod stopami plezą się jeżyny, nigdzie nie widać świeczek, – choć niedawno minęło Wszystkich Świętych, za to jeden z nagrobków w części, gdzie stary cmentarz łączy się z nowym, jest przewiązany nieskazitelnie białym ręcznikiem. Brzegiem ręcznika biegnie krzyżykowy haft. Na cmentarz prowadzi piaszczysta droga, jest zimno – wyraźnie czuć powiew stepowego wiatru.
Moja kuzynka, Natasza, wskazuje mi jeszcze jeden grób, jakaś daleka kuzynka, Antonina.
Zaraz, zaraz, jak miały na imię dziadkowe siostry….? Na pewno Aleksandra, zwana Saszą, ta, na której grobie stawiam świeczkę, Ola – którą po wojnie losy rzuciły na Śląsk, do Świętochłowic, ciotka, którą spotkałam jeden jedyny raz w życiu…pamiętam, ze nieustannie kołysała głową i pewnie dlatego nadałam jej przezwisko Ciocia Chwiejka…była jeszcze Natasza, Luba…w sumie dziesięć sióstr, każda obarczona jakąś historią miłosną, ale na razie stoję nad grobem Saszy. Obok grób matki mojej prababki, na nagrobku imię mego pradziadka, ale tylko imię, bowiem jego kości zbielały gdzieś, w niewiadomym miejscu, niby wierzbowe gałązki, w Dermaniu, gdzie w 1944 zamęczyli go nacjonaliści,…Bo to było tak: pradziadek miał psa, niemieckiego owczarka, który wpadł w oko dowódcy radzieckiego oddziału. Pradziadek na początku psa sprzedać nie chciał, potem uległ – może to wódka zamroczyła go na chwilę – dostał sporo pieniędzy, kwit na węgiel i wojskową napitkę, znaczy pelerynę. I w tej pelerynie pojechał do sąsiedniej wsi – do wspomnianego Dermania, do młyna. I na drodze zatrzymali go ci od Bandery, zdarli z niego pelerynę, kopali, bili, zamęczyli, chociaż kobiety dawały świadectwo, że to swój, znaczy się, rodak, ale nie pomogło…gdzie ciało rzucili – nikt nie wie, czy do jeziora zepchnęłi z grobli, czy wrzucili w dół.
Leży więc mój pradziadek jak pies bezpański, Bóg raczy wiedzieć, gdzie, a jego imię i nazwisko wyryto obok imienia żony.
Zapalam świeczkę – kaganek przywieziony z Polski – światełko migocze na wietrze, a z parowu, którym biegnie droga wypełza ciemność.
Wracając jednak do miejsca – stoję twarzą ku wschodowi, przed oczyma kopuła cerkwi, po prawej cmentarz z moim nieobecnym pradziadkiem, po lewej opuszczony dom, a za plecami droga wiodąca w górę ku stawom. Do tych stawów – należących niegdyś do cukrowni - jeszcze wrócę, bo nie sposób nie przypomnieć sobie dziadkowej opowieści,…ale teraz nie ma co ku nim wędrować, bo i zimno, i w głowie od wódki się mąci.
Po obu stronach drogi wiodącej ku stawom dziesięć brzóz, pala się w ostatnich promieniach zachodzącego słońca resztki żółtych liści.
Czas wracać, bo ciotka z kolacją czeka, a do miasta czterdzieści kilometrów. Jeszcze raz należy obejść dom, pogłaskać niespotykanej urody kociaka – szarego, z ogonem wiewiórczym, i wrzucić cegłę pod przednie siedzenie samochodu.
Droga pełna dziur, jazda po niej to slalom, kiedyś pewnie była rzetelnym, szerokim, wiejskim traktem, gdzie latem spod końskich kopyt unosił się kurz, a zimą, śnieg piszczał pod butami, światła wydobywają z półmroku zarysy domów – w oknach ciemno, ani jednej szyby
„ błękitnej od telewizorów ”, samochodu nie napotkasz, czasem tylko kot przemknie błyskając ślepiami niby latarkami.

… i nie ma już jabłoni starej
co ponad domem rosła dumnie
i nastroszony kociak szary
pieści policzkiem pustą studnię…

A po obu stronach drogi prawie nagie jesiony – jasyny, jasyny, baczu was za sełom kraj dorohy – i wiatr miecie liście na drogę.
Przed nami miasto. Łuna świateł, smutne, wysokie domy, ikony końca dwudziestego wieku.
Może to i lepiej, że ciotka mieszka w starym powojennym bloku, rzetelnie ceglanym, – co widać, bo tynk łuszczy się obficie – dwupiętrowym, z balkonami, które każdy własnym pomysłem zabudował i zyskał spiżarkę, albo kąt, gdzie spokojnie napić się można, wódki, rzecz jasna, bo o samowarach mało kto pamięta, zresztą nic tak troskliwie nie kładzie do snu jak wódka, i rozgrzeje, i światem zakręci, leżysz jak dziecko w kołysce jesionowej, a noc się z tobą buja jak wielka huśtawka…
Ale jeszcze nie weszliśmy na piętro. Przed blokiem zasypany liśćmi trawniczek – ogródeczek, na nim pomarszczona dynia, zwiędła kapusta, czarny kot ciotki pracowicie grzebie w ziemi…kwiaty jakieś, rano zobaczę, że żółto- czerwone, a takich u nas nie ma…inne jakieś. Tutejsze.
Na kupie liści psy dwa, znaczy się dwa psy, zwinięte i przytulone do siebie jak starzy frontowi towarzysze.
Jeden wstaje i merdając ogonem podbiega do samochodu.

…i pies mnie wita, wymachuje
ogonem jak powrósło cienkim,
i jak komunie postną bułkę
godnie przyjmuje z mojej ręki…

Na stole czeka już kolacja – odbiwnyje, czy pieczeń, ziemniaki, ogóreczki. No i matuszka horiłka, wystarczy jej, aby nas do snu ukołysać.
Pijemy za wstrieczu / jak to pierwszą kolejkę /, drugą / wtoroj i dwadcat` pierwoj / jak przystało za lubow`, czyli miłość. Ta miłość tutaj jakaś inna jest, dekadencko desperacka, rzewno samobójcza, tak, że i lepiej o niej nie myśleć, lepiej wypić wtoroj, trietij, i tak dalej, dopóki we flaszce nie pokaże się dno…
W pokoju ciepło, czy to od gorzałki, czy od kaloryferów, kołdra cieniutka, ale i tak nakryć się nie sposób…
Kanapa kołysze się niby statek, ale i tak zasnąć nie mogę, a skoro spać się nie da, można pomyśleć.
Więc myśli układają się dość zgrabnie mimo szumu w głowie.
Ponad sto lat temu – tak, dokładnie tak – czterdzieści kilometrów od mojej kanapy, do domu otoczonego ogrodem wprowadził się mój pradziadek, Aleksy z żona Antoniną. W jednej z izb, na zwykłym łóżku, poczęli dziesięcioro dzieci – osiem córek i dwu synów, z których jeden przeżył, niby biblijny Szaweł, cudowne nawrócenie, ale o tym później, bo na razie, próbuję przypomnieć sobie imiona pozostałych sióstr.
Tania, Olga o koturnowej urodzie, Luba…nie, Luba już była. Oksana.
Moja prababka, Antonina, była z domu Piśmienna, co oznaczało ni mniej ni więcej, że umiała czytać i pisać, i pochodziła z głębi Ukrainy – zza Kijowa, zaś pradziadek – ze wsi Pustowarowka, z której…ale to już inna historia.
Pradziadek, który spogląda na mnie marsowym wzrokiem z malutkiej fotografii ma sumiaste wąsy i szubę z ogromnym kołnierzem.
W Mizoczu, malutkim miasteczku, w którym równo mieszkali obok siebie Żydzi, Ukraińcy, Polacy, Czesi, malutkim tyglu, w którym po raz pierwszy zawrzało w czasie Rewolucji, a po raz drugi w okresie drugiej wojny wszystko kręciło się dokoła cukrowni, gdzie na warnikach, jako główny gotowacz pracował pradziadek. Dziadek mój bywał w cukrowni już jako mały chłopiec i jak to zdarza się dość często, a banalnie, przejął pasję po ojcu. Nie wiem, na ile pradziadek Aleksy kochał swoją robotę, ale na pewno mogę powiedzieć to o Dziadku, w wieku pięciu lat, dzięki jego opowieściom wiedziałam już wszystko – lub prawie wszystko o gotowaniu cukru i robieniu bimbru z melasy. Z tym gotowaniem nieraz było wesoło…przewrotna gorzałka sprawia, że zaczynam śmiać się. Wciskam głowę w poduszkę, żeby nie obudzić gospodarzy – zupełnie nie w porę, albo może i w porę przypomina mi się jak to gotowano specjalny, koszerny cukier dla Żydów. Całej procedury pilnował najstarszy z gminy, ale psotni pracownicy i tak za każdym razem wrzucili do soku parę kawałków słoniny…no, rzecz jasna nikt o tym nie wiedziała, bo starszego zagadali, zamieszania narobili, i sok zamieniał się w nieczysty cukier…pewnie, że tak brzydko było, dodawał Dziadek, ale młodych psoty się trzymają…Śmieszyło mnie to wtedy bardzo, ale w miejscu cukrowni jest już tylko nagie wypłaszczenie na skraju miasteczka, które żyje jeszcze resztką sił – ot, staruszka jedna, gotuje obierki ziemniaków, dzieli się ta strawą z…kotem, który jest tak chudy, że aż ściska się serce,…ale jakże tu kupić zapas kociej karmy nie kupując chleba powszedniego, mięsa, masła, mleka w proszku dla staruszki, żeby starczyło na długo – nie wiem nawet, czy kot dostanie swoją porcję, chociaż nie, nie, mylę się –skoro dzieliła z nim obierzyny…dla pewności oszukuję, mówię, że dla ludzi to trucizna, ona zaczyna się martwić, czy kotu nie zaszkodzi, ale kiedy klnę się na ikonę z której spogląda Mikołaj ,Mikołaj, który nie strzeże nawet jednej kopiejki, jak to dawniej bywało, staruszka uśmiecha się blado i mruga załzawionymi oczyma…nie chcę podziękowań, uciekam, wciskam gaz, cóż, najwyżej rozwalę się tutaj, na wyboistej drodze, zamknie się krąg…
To wódka, wódka przeklęta tak ludzkim sercem kręci, kurmat`, muszę Nataszy powiedzieć, żeby uzupełniła zapasy, Natasza dobra jest, jej mąż, Kolka, słucha Pink Floydów i ma na sobie, pod rozpiętą skórzaną kurtką koszulkę LORD OF THE RINGS.
Natasza i Kolka nie pozwolą – po tylu wódkach, – aby ci dwoje umarli z głodu.
Miasteczko umiera, starzy ludzie zamykają się w domach po zmierzchu, bo i nie ma co robić…gdzie te czasy, gdy wędrowano wieczorami od chałupy do chałupy, darto pierze, śpiewano, grano na harmonii…oj dobrze Dziadku, dużo dobre, żeś ty tego nie dożył…
Żydów też już w Mizoczu nie ma – to już historia mojej matki, w której kochał się syn miejscowego dentysty, Marek, Marek, któremu ojciec na siłę wepchnął w usta kapsułkę z cyjankiem, gdy do miasteczka weszli Niemcy…a dla niego już nie zostało, więc raz jeszcze poprawił zwichrzone włosy chłopca, pocałował zimną dłoń żony i wyszedł przed dom, na spotkanie śmierci…a ta oszczędziła go, przeszli mimo, spoglądając na twarz zastygłą w maskę bólu i błąkał się tak po okolicznych polach szukając śmierci, zima wilki nawet szerokim łukiem go omijały i nawet, gdy zamarzł, skulony jak tobołek pod miedzą żadne zwierzę nie tknęło się go, jak gdyby ktoś nakazał , by nietknięty doszedł swego kresu.
Patrzę na niewyraźne zarysy krzewów, na kopce buraków na zaoranych już polach, to tylko wódka i skręt, to mgła, nie koszula Samuela Zwajgera…
- Daj macha, Kolka.
- A szczo s toboju?
- Niczego.
Słodko i gryząco. Przedmieścia Równego, a, ja już na tapczanie leżę, ot tyle mojego. Wstaję, patrzę na dół, na trawnik, po którym wiatr rozrzuca reklamówki, gazety, liście, a dwa psy śpią przytulone do siebie, widać jeszcze nie jest na tyle zimno, żeby szukać schronienia w wilgotnej klatce schodowej.
Skrzypią drzwi. To kotka ciotki, Lusia, bezszelestnie wchodzi do pokoju, ociera się o moją nogę i wyskakuje przez okno.
Sieła koszka na okoszko, zamurłykałas` wo snie, czto tiebie prisniłos` koszka, rasskażi skorieje mnie…
Patrzymy przez okno razem z czarną Lusią o okrągłej mordzie.
Tu miasto śpi, daleko od centrum, od czasu do czasu słychać przejeżdżający samochód, po sąsiedzku pali się w oknie malutka lampka, pewnie ktoś spać nie może…
I skazała koszka ticho : tisze tisze gawari, mnie wo snie prisnilis` myszy, nie adna a cełych tri…
Staruszce pewnie śni się chleb, a kotu te nieznane przysmaki.
Ot, i nostalgicznie się zrobiło. Uch Lusia, morda protiwnaja.
Kocie wąsy łaskoczą mnie po ręce.
A ja próbuję w oddali dostrzec samotne światełko walącej się chałupy.
Mizocz, już dawno wtedy miasto przez Boga zapomniane, gdzie diabeł dobranoc mówił – dla jednych udręka, dla drugich ucieczka, jak dla moich dziadków, gdy w 1939 uciekli ostatnim transportem z Korytarza Pomorskiego, zostawiając nowy dom, gdzie podłogi jeszcze pachniały lasem…
Nie lubiła Babcia wspominać tamtego czasu, a mnie dziwiło, czemu nie lubi dźwięku samolotu przelatującego nocą ponad miastem…
Za to moja matka pamięta – a miała wówczas sześć lat – jak w sadzie, pod drzewem, nad ogniskiem. Babka mieszała drewnianą łyżką w miedzianym kotle śliwkowe powidła. Rzuciła się od razu do tego garnka, bo i smak i zapach, a moją Babkę zaniesiono do sypialni, skąd wyszła dopiero po dwu tygodniach…a w te dwa tygodnie moja matka zdążyła poznać Marka Zwejgera i zwiedzić z nim okazały park, należący do hrabiego Karwickiego, bóg jeden – cerkiewny, kościelny czy ten z bożnicy wiedzieć raczy, w co się tam bawili….Nad stawy chodzili, a że już się ku jesieni miało to się nie kapali, więc może niczego nie robili? Nie wiem, czy kurhany-mogiły dawnych bohaterów, o których Dziadek mi opowiadał do tamtego czasu się ostały, więc może je widzieli, a może nie…
Więc tkwię teraz w oknie pośrodku bermudzkiego trójkąta – Mizocz, Dermań i Szpanów – w Równym, gdzie nie mogę zasnąć, pomimo, że przekroczyłam dopuszczalną ilość promili…
Taka wódka miejscowych po ulicach włóczy, sznury w pętle skręca, do domu wrócić nie pozwala.
A tu dom jeden do drugiego podobny, balkony jak jaskółcze gniazda do ścian przylepione, i przed każdym domem takie same bieda-ogródki…topografia taka….

Awatar użytkownika
skaranie boskie
Administrator
Posty: 13037
Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
Lokalizacja: wieś

Re: Saga Rodzinna ze Smirnoffem w tle - fragment

#2 Post autor: skaranie boskie » 22 kwie 2012, 18:55

To dobre opowiadanie.
Wymaga jednak sporo pracy korektorskiej.
Z uporem godnym lepszej sprawy stosujesz wielokropek bez spacji. Nie dość, że tego znaku w tekście jest zdecydowanie za dużo, to jeszcze stosowany nieprawidłowo. gdzieś przytrafił Ci się myślnik, poprzedzony przecinkiem, co już niesamowitym kuriozum się jawi.
Moim zdaniem, frazy wstawione łamanym ukraińskim, zasługują co najmniej na kursywę.
Zdarzają się również literówki, czyniące słowa niezrozumiałymi.

Pomimo tej masy niedociągnięć, opowiadanie mi się spodobało.
Jak widać o dawnych Kresach wschodnich można beż bogoojczyźnianego zadęcia i cmentarnych klimatów. To pozytywnie wyróżnia twoje opowiadanie spośród wielu poruszających tę tematykę.
Dlatego zdecydowałem się polecić je innym do przeczytania.
Mam nadzieję, że popracujesz nad tą nieszczęsną interpunkcją.

Pozdrawiam :) :kwiat: :kwiat: :kwiat:
Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.


_____________________________________________________________________________

E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl

Awatar użytkownika
Ewa Włodek
Posty: 5107
Rejestracja: 03 lis 2011, 15:59

Re: Saga Rodzinna ze Smirnoffem w tle - fragment

#3 Post autor: Ewa Włodek » 06 maja 2012, 21:56

ooo, dobre! Spodobało mi się, poczytałam jednym tchem...
:vino: :vino: :vino:
pozdróweczki z usmiechami dołaczam...
Ewa

ODPOWIEDZ

Wróć do „OPOWIADANIA”