Jonasz (fragment większej całości)

Apelujemy o umiar, jeśli chodzi o długość publikowanych tekstów.

Moderatorzy: Gorgiasz, Lucile

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
Awatar użytkownika
Ewa Włodek
Posty: 5107
Rejestracja: 03 lis 2011, 15:59

Jonasz (fragment większej całości)

#1 Post autor: Ewa Włodek » 17 lis 2011, 20:50

Tutuś był kuzynem Kuku. I jej przeciwieństwem. Po pierwsze, stale był brudny, bo wiecznie grzebał w piachu, uganiał po ulicy, łaził po gzymsach i furt się przewracał. Do tego nie potrafił przez moment usiedzieć spokojnie, a jego umorusane łapki zawsze musiały mieć jakieś zajęcie. I było bez znaczenia, czy zajmowały się łamaniem sztucznej szczęki babci, rozkręcaniem roweru wuja, uczeniem psa chodzenia na przednich łapach czy darciem na drobne kawałeczki „włościanek”, czyli ówcześnie obiegowych banknotów o nominale 20 złotych. Na Tutusia nikt nie miał sposobu. Wyjąwszy Kuku…

Nos
Tego dnia, babcia udręczona aktywnością Tutusia, wyczerpawszy arsenał środków wyciszających w postaci kropienia wodą święconą, wiązania za nogę do „dwunastoosobowego” stołu czy wzywania w sukurs wszystkich świętych, dostrzegła ratunek w postaci Kuku, siedzącej grzecznie na kuchennej posadzce i z uwagą segregującej ziarenka grochu i fasoli. Tutuś, sprytnie pokierowany, dołączył do bawiącej się kuzynki, która tym razem nie przegnała go zzutym bucikiem czy dyskretnym szczypaniem. Przeciwnie, przyjęła go ze spokojem, przerzuciła w łapkach kilka ziarenek, po czym starannie wsunęła je do noska, z niewinnym uśmieszkiem obserwując Tutusia. Ten porwał pierwsze z brzegu, wetknął w nos, po czy zachłannie sięgnął po kolejne i kolejne, cały czas popatrując na kuzynkę. Kuku forknęła noskiem, delikatnie nacisnęła nozdrza i obie fasolki wyskoczyły na podstawioną rączkę. Tutuś, choć małpował jej ruchy, nie mógł się pozbyć ziaren, a im bardziej się starał, tym głębiej wpychał w nos nieszczęsne fasolki. Babcia, zwabiona podejrzaną ciszą, o mało nie dostała zawału, gdy ujrzała nad stosem fasoli czerwonego, spoconego jak mysz Tutusia, zmagającego się z zatkanym nosem i Kuku, obserwującą jego wysiłki z uśmiechem godnym Giocondy. Dramat przerwał powrót Tutusiowego ojca i skuteczna interwencja laryngologa na pogotowiu ratunkowym. Kuku cały czas grzecznie bawiła się swoimi fasolkami…

Słój
Lata pięćdziesiąte zeszłego stulecia charakteryzowały się niedoborami wszelakich artykułów. W tej sytuacji dobre praktyki domowego wykonywania warzywnych i owocowych przetworów kwitły, choć zawsze wywoływały u babci uzasadnioną nerwowość. Tego roku szczególnie, gdyż wokół rozłożonych na kuchennym stole słoi, gumek, sprężynek, ogórków, kopru i innych parafernaliów kręciła się nie tylko Kuku, której zawsze można było wytłumaczyć, jak niebezpieczny jest wrzątek, czy jak nie wskazane jest przekładanie produktów z prawej strony stołu na lewą. W tym roku po kuchni grasował także Tutuś, a to niosło istotne zagrożenia…
Babcia właśnie zapełniała ogórkami kolejny słój, mając „oczy dookoła głowy”, by w porę zdążyć z reakcją na Tutusiową akcję. Tym jednak razem jej oczy powiększył do rozmiarów spodków widok Kuku z głowiną w dużym słoju. Dziewczynka zgrabnie uwolniła główkę ze szklanej pułapki na jeden okrzyk starszej pani, której wszakże przyszło stanąć słupem soli, gdyż oto ujrzała w drugim słoju łepetynę Tutusia. Chłopak sapał, dyszał i pomrukiwał, kręcił słojem wokół szyi i w panice szarpał uwięzioną w nim głową. Zdesperowana babcia kazała mu zacisnąć powieki i - przeżegnawszy się Krzyżem Świętym - walnęła w słój tłuczkiem do mięsa. Szkło prysnęło na wszystkie strony, ogłupiały Tutuś usiadł na podłodze, a Kuku, pogładziwszy plisy spódniczki i przejrzawszy się w lakierowanych pantofelkach, z gracją motyla wyszła z kuchni.

Kufer
Strych zawsze jest dla dzieci miejscem magicznym, głównie z powodu wydawanych przez dorosłych permanentnych zakazów traktowania go jako miejsca do zabawy. W danych cyrkumstancjach Kuku uwielbiała tkwić na strychu. W przerwach między wywracaniem wiszącego prania z prawej strony na lewą i spinania go agrafkami, penetrowała omszałe zakamarki, nadawała nowe życie starym i bezużytecznym dla innych przedmiotom czy przeglądała kilkudziesięcioletnie czasopisma. Od pewnego czasu pełnię uwagi poświęcała staremu kufrowi, ogromnemu, drewnianemu, obitemu kurdybanową skórą i ozdobionemu precyzyjnie rzeźbionymi w metalu rozetami na stalowych okuciach. Kufer był zżarty przez korniki, spaczony i zakurzony do niemożliwości, co niezmiernie podnosiło jego atrakcyjność.
Właśnie stała przed skrzynią, dumając, jak by ją najpełniej wykorzystać, gdy na strych wtargnął Tutuś. Na widok jego rozczochranej czupryny i umorusanej buzi uśmiechnęła się radośnie, z chochlikowatym błyskiem w oczach obeszła grata, weszła do środka, na chwilę położyła się w rzetelnie uświnionym wnętrzu, po czym wyszła. Przez ten czas Tutuś dopadł kufra i natychmiast zajął opróżnione miejsce. Jeszcze nie zdążył się wygodnie umościć, gdy ciężkie wieko rymnęło z hukiem. Przestraszony chłopak przetarł zasypane prochem i próchnem oczy, zakasłał, wrzasnął i zaczął się szamotać w ciasnocie, szukając wyjścia. Niestety, zdeformowane wieko zaklinowało się na skrzyni i za żadne skarby nie puszczało.
Kuku przez chwilę stała, z fascynacją gapiąc się na kurz fruwający wokół kufra i słuchając dobiegającego zeń rumoru, po czym drobnym kroczkiem grzecznej dziewczynki zbiegła w dół. W mieszkaniu z zaaferowaniem opowiedziała, jak to biedny Tutuś całkiem niechcący został uwięziony w kufrze na strychu. Gdy domowi mężczyźni walczyli z zatrzaśniętym wiekiem siekierą i łomem, szła spacerkiem ulicą, rozmyślając nad przyczynami pecha, permanentnie prześladującego kuzyna.

Kontra
Ta część wakacji wydawała się Kuku mało atrakcyjna. Głównie dlatego, że rodzice na dwa tygodnie „przyszyli” ją do rodziny Tutusia, spędzającej urlop w domku letnim wynajętym w miejscowości górskiej. Drewniana „dacza”, a właściwie zwyczajna stara chałupa z ogródkiem na tyłach, składała się z czterech pomieszczeń, rozlokowanych symetrycznie po dwu stronach biegnącej na przestrzał sieni. Budynek stał na ostrym stoku, prowadziła zaś do niego bardzo stroma droga.
Wiejskie wakacje rodziny Tutusia z udziałem nabzdyczonej Kuku biegły nudnawo. Główną atrakcją pobytu, poza spacerami w plenerze, rozmowami o niczym, udawaniem zbierania grzybów i borówek oraz okazjonalnym podczytywaniem książek z miejscowej biblioteki na zmianę z lokalną prasą, były codzienne starania o jaki taki wikt. W Polsce trwały akurat szalone lata sześćdziesiąte, co oznaczało, że w sklepach nie zawsze można było kupić to, czego się akurat potrzebowało. O ile więc w jaja, śmietanę i masło matka Tutusia zaopatrywała się grzecznościowo u łaskawych gospodarzy bądź na wiejskim targowisku, o tyle po pieczywo, kawę, herbatę, wędlinę i coś na obiad trzeba było peregrynować do sklepu w tak zwanym Rynku, co wymagało niemal godzinnej pieszej wędrówki w obie strony, lub kwadransa jazdy rowerem. Rower znajdował się na wyposażeniu „daczy”, a jego użytkowanie wliczono w koszt wynajmu. Bicykl był wiekowy i odrapany, a zatrzymywało się go tak zwaną kontrą. Urządzenie to od początku fascynowało Tutusia do tego stopnia, że zarobił bezterminowy szlaban na używanie jednośladu z równoczesnym zakazem zbliżania się do niego.
Gdy pewnego dnia szykującej obiad matce Tutusia zabrakło niezbędnego produktu, misję przywiezienia go ze sklepu w Rynku zlecono Kuku. Rada z przerwy w nudzie wytaszczyła antyczny pojazd, dosiadła go i szparko ruszyła do wsi, nie żeby spieszyła się z dowiezieniem ciotce wyglądanego zakupu, lecz raczej z zamiarem pieszego zwiedzenia targu, gospody i przykościelnego cmentarza. Jednakże stanąwszy przed sklepem porzuciła krajoznawcze ambicje, bowiem tkwiącą pod oknem wystawowym zdezelowaną ławkę obsiadła grupka miejscowej „kawalerki”. Młodzieńcy suto uraczeni „strażacką” na danie główne i „jabolem” na popitkę, pozwolili sobie rzucić kilka śmiałych propozycji pod adresem Kuku, ustrojonej w króciutkie szorty i bluzeczkę na ramiączkach. Nie reagując na gadki i rechoty oparła rower o ścianę, z godnością weszła do sklepu, a wychodząc okazała amatorom kwaśnych jabłek milczącą wzgardę, choć w duchu pęczniała z dumy z powodu zrobionego wrażenia. Dosiadając roweru uznała jednakowoż, że w tej sytuacji najwłaściwiej będzie dokonać taktycznego manewru przegrupowania na z góry upatrzone pozycje, czyli po prostu wrócić do domu.
Wkurzona, że z jej planów wycieczkowych wyszły nici, naciskała pedały rzetelnie, wiec rozklekotany rower sunął drogą z zawrotną, jak na jego możliwości, szybkością. Gdy znalazła się na stromiźnie prowadzącej do daczy „dała w tył” i zdrętwiała, gdyż pedały kręciły się swobodnie, a rower nabierał prędkości. Próbując zahamować nogą straciła tenisówkę, boleśnie otarła stopę i w panice zobaczyła siebie, rozpłaszczoną na drzwiach chałupy. Wrzasnęła raz i drugi, dostrzegła, jak drzwi otwierają się na oścież i skupiła uwagę, by w nie precyzyjnie wjechać. Zanim ujrzała się szybującą nad stokiem po drugiej stronie domu przejechała sień i rąbnęła kołem roweru i czołem w drzwi do ogrodu, które w ostatniej chwili zamknął spanikowany Tutuś. Przez chwilę siedziała ogłupiała obok rozkwaszonego roweru, po czym zerwała się, z mordem w oku dopadła Tutusia i zaczęła go niemiłosiernie lać zdartą z nogi tenisówką. A okładany krzyczał, że wprawdzie wymontował tę kontrę z roweru, ale nie chciał źle, zamierzał tylko wprowadzić niezbędne ulepszenia…
Następnego dnia Kuku, z oklejoną plastrami stopą, sinym guzem na czole i mocnym postanowieniem, że kiedyś zamorduje Tutusia, wracała do domu cuchnącym „pekaesem” marki San, pod skrzydłami filozoficznie milczącego wuja.

Ochlaj
Wesele, podobnie jak pogrzeb, bywa istotnym wydarzeniem w życiu rodziny, choćby dlatego, że stwarza szanse spotkania przedstawicielom wszystkich aktualnie żyjących pokoleń.
Weselisko Tola, kuzyna Kuku i Tutusia, urządzono w rodzinnej willi panny młodej. A właściwie nie tyle w willi, co w ogromnej hali lakierni, należącej do Tolowego teścia. Z hali usunięto maszyny i urządzenia, upaprane lakierami, smarami i innymi chemikaliami ściany obito kilometrami dederonu barwy trawiastej zieleni, bo tylko ten kolor dostępny był w pobliskiej hurtowni w nieograniczonych ilościach, jako szczególnie pożądany przez organizatorów rozmaitych imprez partyjnych i państwowych. Na zapaskudzonej podłodze na prędce zamocowano dechy, na nich ustawiono „w podkowę” stoły i krzesła, wypożyczone z będącej aktualnie w remoncie zaznajomionej gospody GS-u. Stoły nakryto białymi obrusami, skompletowano zastawę, przygotowano dekoracje. Wynajęty na okoliczność zespół muzyczny usadowił się z instrumentami na podwyższeniu z drewnianych skrzyń z farbami, nakrytym dla podniesienia estetyki posiadanym pod dostatkiem zielonym dederonem. Środek zaimprowizowanej sali pozostawiono dla tancerzy.
Kuku wraz z resztą rodziny dopisała na weselu. Wystrojona w szafirową taftową sukienkę, granatowe lakierki i stylonowe pończochy, dostąpiła zaszczytu zasiąścia przy stole z dorosłymi, miast wylądować przy osobnym, przeznaczonym dla dzieci i dziewcząt poniżej szesnastego roku życia. Wraz ze starszymi jadła więc rosoły i barszcze, kotlety i bigos na gorąco, ozory w galarecie, szynkę, baleron, pasztet i befsztyk tatarski na zimno, skosztowała też ogórków konserwowych, grzybów marynowanych, śliwek w occie, sałatki bawarskiej i chrzanu z jajkiem. Ba, dyskretnie, w wielkiej konspiracji przed mamą, umoczyła usta w kieliszku z czystą wyborową! Awansowana na tak poczesne miejsce zupełnie nie interesowała się smarkaterią przy „dziecinnym stole”, zwracała natomiast baczną uwagę na poczynania dorosłych.
A w tej materii, jak to przy weselu, było się czym zająć. Wysłuchała więc gadek o pogodzie i aktualnej polityce państwa wobec RWPG, pochichotała z lepszych i gorszych kawałów oraz nadstawiła ucha na rozhowory o cenach farb, kosztach prowadzenia interesu, problemach z zaopatrzeniem i przepychankach z wydziałem finansowym, jakie wiódł ojciec panny młodej, lakiernik, z ojcem pana młodego, weterynarzem. Następnie uczestniczyła biernie w wymianie poglądów na wykształcenie i dobre zamążpójście córek, prowadzonej przez panie w wieku pobalzakowskim, w tym jej mamę. Bardziej jednak zainteresowały ją wspomnienia kilku wujków i dziadków z obu rodzin, opowiadających jeden przez drugiego o wojennych przewagach.
– I jechałem, panowie, tym rowerem, a na ramionach - plecak pełen jabłek, wymieszanych z granatami, które nasi zrobili dla chłopaków z lasu na planowaną akcję na posterunek. I nagle „Halt!” Patrzę, dwu żandarmów, więc przystaję, rower między nogami, i szukam papierów. „Tzo wizie?” – pyta jeden. „Apfeln” – mówię. A on maca plecak, czuje okrągłości, a ja mam pełne gacie, bo jak się domaca granatów… ”He, He, echte apfeln. Weg. Dali. Dali” – rechocze i macha ręką. A ja na pedał i w długą, mokry jak mysz…
Kuku nie dowiedziała się, co dalej, bo właśnie ukłonił się przed nią mniej więcej czterdziestoletni dziadyga i poprosił do tańca. Złowiła jaszczurcze spojrzenie mamy, więc szybko podniosła się, nie zamierzając słuchać wykładu o powinnościach grzecznej dziewczynki. Starzec tańczył dobrze i Kuku poczuła się wyróżniona podwójnie, gdyż na improwizowanym z desek parkiecie kręciły się panny od osiemnastki wzwyż. Odbębniwszy z szarmanckim dansiorem dwa tanga, walca i rock n’rolla, nie chciała wracać do stołu pod ostrza niezadowolenia mamy, więc wyszperała na wieszaku przy wejściu do „hali biesiadnej” swoje futerko z piżmaków i wyszła na pole z zamiarem przejścia do toalety w willi , by „przypudrować nosek”.
Idąc przez podwórko w stronę oświetlonego domu, gdzie niektórzy goście oddawali się zajęciom innym, niż jedzenie, picie, konwersacja i tańce, zobaczyła dużego psa, łażącego niezbornie wzdłuż pryzmy śniegu, usypanej w kącie dziedzińca. Gwizdnęła, cmoknęła i zaczęła się zbliżać do zwierzęcia, gdy ze zdumieniem stwierdziła, że to nie pies, lecz człowiek na czworakach. W samarytańskim odruchu zbliżyła się do nieszczęśnika, w którym rozpoznała Tutusia. Biedak, zalany jak bela, pijanymi łapami gmerał w śniegu, wywlekając zeń kolejne flaszki czystej wyborowej i białego wina, wpakowane do zaimprowizowanej lodówki przez rodziców panny młodej. Kuku jak fryga obróciła się na obcasach i zdecydowanym krokiem wróciła do „hali biesiadnej”, niemal od progu informując dorosłych o ciężkim stanie nieważkości Tutusia. Przy konkurencji tego wagmiaru jej tany z czterdziestolatkiem - to był Pikuś!

Łaska wojska
Tutuś, broń Boże, nie był idiotą. On tylko miał inne priorytety, niż prozaiczna nauka. Nad przyswajanie nikomu nie potrzebnej wiedzy o tabliczce mnożenia, ułamkach okresowych, deklinacji rzeczowników, zawiłościach panowania króla Stasia, budowie dżdżownicy czy składzie chemicznym wody, przedkładał zajęcia bardziej empiryczne. Bez reszty pochłaniało go, przykładowo, kopanie rosówek i łowienie z ich zastosowaniem ryb w miejskich gliniankach, przerabianie mechanizmu budzika na silnik pojazdu powietrznego, rozbieranie muru między posesjami czy znoszenie do domu resztek uzbrojenia, wyszukiwanych pieczołowicie w nieodległych starych fortyfikacjach. W tej sytuacji Tutuś repetował prawie każdą klasę podstawówki, a większej rewerencji w podejściu do wiedzy nie udawało mu się wpoić ani prośbą, ani groźbą.
O ile w początkowych klasach powszechniaka nauczyciele przechodzili nad Tutusiem do porządku dziennego, o tyle w klasach wyższych Tutuś budził ich uzasadniony niepokój. Głównym jego źródłem było wprowadzenie do systemu edukacyjnego koedukacji, skutkiem czego w szkole dotychczas wyłącznie męskiej z nowym rokiem pojawiły się damy. I nie byłoby w ich obecności nic niepokojącego, poza chwilowym zamieszaniem, lecz w kolejnych tak zwanych latach szkolnych nowego porządku niektóre trzynasto- i czternastolatki zaczynały odczuwać pewne niepokoje związane z Tutusiem, a ciało pedagogiczne - obawy, związane z całokształtem. Głównie chodziło o to, że Tutuś, o dobre trzy lata starszy od koleżanek szkolnych, z ładnego chłopca zaczynał wyrastać na niepokojąco przystojnego młodzieńca, zaś pannice w wolnych chwilach musiały się w kimś podkochiwać. Jeżeli nie w gwiazdorach filmowych, to w nauczycielu WF, lub właśnie w Tutusiu. W zaistniałej sytuacji dyrektor szkoły, prywatnie znajomy matki delikwenta, zdecydował pryncypialnie, że mimo zerowych postępów w nauce przyszły amant ma w możliwie najkrótszym czasie ukończyć podstawówkę.
Gdy Tutuś zaliczył obowiązkowe osiem klas, miał siedemnaście lat. O nauce w jakiejkolwiek szkole nie było mowy, więc rodzice upychali go w kolejnych zakładach rzemieślniczych w charakterze terminatora, by choć wyuczył się jakiegokolwiek fachu, pozwalającego mu w przyszłości żyć o własnych siłach. Niestety, uroki meczy piłkarskich, westernów, rajdów pieszych i maratonów tanecznych spychały na margines nudy malowania samochodów czy mieszenia ciasta na chleby i bułki. W akcie desperacji matka Tutusia pognała do miejskiego komendanta Ochotniczych Hufców Pracy i ubłagała go, by przyjął lesera w szeregi junaków i wysłał do ciężkiej fizycznej roboty, najlepiej w jakimś pegeerze na zadupiu, z dala od wszelkich pokus.
Regulaminowe wezwanie Tutusia do odbycia służby wojskowej rodzice powitali jak łaskę Boską. Wiedzieli, iż armia potrafi nawet stół nauczyć stania na baczność, liczyli więc, że może pod rygorem ich skarb zdobędzie kwalifikacje, niezbędne do jakiejkolwiek pracy, wobec czego ani przez moment nie myśleli, by go reklamować z wojska. Zaś sam zainteresowany nie miał nic przeciwko nowej przygodzie, tym bardziej, że prócz munduru miał szanse dostać kiedyś karabin i granat, w związku z czym mogły się przed nim otworzyć całkiem nowe możliwości rozwoju…
Tutuś spędził w kamaszach regulaminowe dwa lata. W tym czasie swoje talenty do psucia wszystkiego, co brał w ręce, przetransformował w umiejętność reperowania wszelakich pojazdów, wypracował też uprawnienia do prowadzenia wszystkiego, co jeździ, od motoroweru po dźwig, czołg i transporter opancerzony. Jednakże nie byłby sobą, gdyby z tymi solidnymi kwitami podjął pracę w jakimś prozaicznym zakładzie mechanicznym. Figę! Tutuś wyszperał bowiem w gazecie ogłoszenie, że PKS-y szukają wyspecjalizowanych kierowców do prowadzenia TIR-ów. Stawił się w punkcie naboru ze swoimi dokumentami i zniewalającym urokiem osobistym i w tydzień później jechał trzydziestotonową ciężarówą w pierwszą trasę. I w nowe życie.

Toast
Tutuś zakochał się tak niespodziewanie, jak nagła była ulewa, po której na poboczach dróg utworzyły się kałuże wielkości Morza Kaspijskiego i głębokości Rowu Mariańskiego. Jadąc wczesnym popołudniem kolosem z przyczepą, Tutuś widział z wysokości kabiny kierowcy pobocze i idącą nim dziewczynę. Zapewne, swoim zwyczajem, ograniczyłby się do pomachania jej ręką, lecz los spłatał mu niespodziankę w postaci kałuży, która „na oko” mała, wytrysnęła spod kół fontanną wody, oblewając dziewczynę na poboczu od stóp do głów. Wpojona kindersztuba nakazała Tutusiowi zatrzymać ciężarówkę i z suchym ręcznikiem podbiec do mokrej dziewczyny. Sumitował się gorąco, przepraszał szczerze i serdecznie, a w ramach rekompensaty za dyskomfort zaproponował podwiezienie „w każde miejsce na ziemi”, połączone z odkupieniem zniszczonej garderoby i dużą porcją lodów na dodatek. Dziewczyna, początkowo zła jak osa, złagodniała pod „gadanym” Tutusia i urokliwym spojrzeniem jego srebrzystych oczu. Tłumiąc naturalny niepokój i dusząc resztki zdrowego rozsądku wsiadła do kabiny.
Do rodzinnego miasta Ani dojechali w najlepszej komitywie. Ona - coraz bardziej pod urokiem przystojnego faceta, on - autentycznie zakochany w drobnej, szczupłej studentce geografii. Mimo różnicy intelektualnej i pochodzenia z odmiennych środowisk kulturowych, stworzyli zgodne, ciepłe, szanujące się stadło. Choć nie bez ustępstw i kompromisów z obu stron…

*
Pogrzeb, podobnie jak wesele, bywa istotnym wydarzeniem w życiu każdej rodziny, choćby dlatego, że stwarza szanse spotkania przedstawicielom wszystkich aktualnie żyjących pokoleń.
Tolowemu ojcu w ostatniej drodze towarzyszył kto mógł z rodziny, nawet ci, którzy kiedyś wyjechali w inne rejony kraju, w tym Tutuś z żoną i dorosłymi dziećmi. Teraz stał na cmentarzu obejmując matkę, wysoki, smukły, z rzeźbioną twarzą, której rysy uszlachetnił wiek. Dyskretnie rozglądał się, usiłując bez pomocy matki zidentyfikować od lat nie widzianych krewnych. Parę kroków dalej zobaczył dwie kobiety, starszą i młodszą. Starszą poznał od razu, na młodszą zagapił się w zadumie.
– No, co, nie poznałeś tej zołzy Kuku? – usłyszał szept matki. Musnął ustami jej policzek, po czym cichutko podszedł do obu kobiet, serdecznie ucałował ręce ciotki, a kuzynkę, równie starą i równie atrakcyjną, jak on sam, zamknął w długim, mocnym, braterskim uścisku.
Stypę na cześć zmarłego ojca Tolo obstalował w restauracji w centrum miasta. Bliscy z powagą zasiedli przy stołach w osobno wynajętej sali, trochę jedli, trochę pili, więcej rozmawiali o tym, którego właśnie pożegnali, a najwięcej o sobie nawzajem. W miarę upływu czasu atmosfera rozluźniała się, lecz każdy pamiętał, że to nie jest wesoła biesiada. I nagle, wśród tej powściągliwej powagi, rozległo się gromkie: - No, to, kochani, zdrówko nieboszczyka! W ciszy, która nagle zapadła, cała rodzina spojrzała na Tutusia z kieliszkiem w uniesionej dłoni.
Konsternację przerwała Ania, wstając i dając tym samym Tutusiowi sygnał do natychmiastowego opuszczenia towarzystwa. Nieszczęsny odstawił nieruszony kieliszek i podreptał za idącą ku wyjściu żoną.
- Chłopie, bywało, że pięć razy na rok chciałam cię zabić. I dobrze, że tego nie zrobiłam, bo kto dziś odważyłby się tak po ludzku i zupełnie w jego stylu, pożegnać wujcia? – usłyszał za sobą głos zołzy Kuku. Wychodząc obdarzył rodzinę swoim zniewalającym uśmiechem, a tej, co zawsze bawiła się jego kosztem, a teraz ujawniła, że przecież zawsze go lubiła, posłał całusa…

Awatar użytkownika
Miladora
Posty: 5496
Rejestracja: 01 lis 2011, 18:20
Lokalizacja: Kraków
Płeć:

Re: Jonasz (fragment większej całości)

#2 Post autor: Miladora » 22 lis 2011, 3:11

Ładne to gadane masz, Ewuś. :)
Osobiście lubię takie wspominki, w dodatku gdy napisane są lekko i ze swadą.
Tylko w krótszych odcinkach dawaj, bo na ekranie niezbyt dobrze się jednak czyta. ;)

Parę uwag:
- nie wskazane – niewskazane
- na prędce – naprędce
- Kuku wraz z resztą rodziny dopisała na weselu. – niezręczne. Rodzina, a wraz z nią Kuku, dopisała na weselu.
- zasiąścia – nie ma takiego słowa. Zaszczytu zajęcia miejsca/zaszczytu posadzenia jej przy stole z dorosłymi.
- I nagle(:) „Halt!”(.) Patrzę, dwu żandarmów, - dwóch
- zalany jak bela, pijanymi łapami – za „pijane łapy” daj coś innego. Niezbornymi?
- z czterdziestolatkiem - to był Pikuś! – pikuś
- nikomu nie potrzebnej wiedzy – niepotrzebnej

Oprócz tego wklep w Google "przecinek przed czy" i zobacz, kiedy ma być, a kiedy nie. ;)
Ale i tak już lepiej z nimi u Ciebie. Aha - przed "albo/lub" nie stawia się przecinków.

No to buziak :rosa:
Zawsze tkwi we mnie coś,
co nie przestaje się uśmiechać.

(Romain Gary - Obietnica poranka)

SzalonaJulka
Posty: 64
Rejestracja: 13 lis 2011, 20:16

Re: Jonasz (fragment większej całości)

#3 Post autor: SzalonaJulka » 22 lis 2011, 10:13

Ewo, znów zafundowałaś mi świetną lekturę. Chcę jeszcze! ...a może by tak całość na papierze?
Buziaki :rosa:

Awatar użytkownika
Ewa Włodek
Posty: 5107
Rejestracja: 03 lis 2011, 15:59

Re: Jonasz (fragment większej całości)

#4 Post autor: Ewa Włodek » 22 lis 2011, 20:45

Miladoro, jak zwykle cuuuuudnie dziękuje, że znalazłaś czas i chęć, żeby rzucić okiem na moją pisaninę i powiedzieć coś konstruktywnego w przedmiocie.
- co do niezrecznego zdania z Kuku - ja tak specjalnie, bo to wszak Kuku jest tu najważniejsza, a rodzina - tak na przyczepkę... ;)
- "zasiąście" - pewnie, że nie ma takiego słowa, ale jak bym je zapisała w "cudzem słowie" - to moze uszłoby jako neologizm? ;)
- podobnie z "pijanymi łapami" - tez to miało byż przerysowanie... ;)

Ale skoro - jak mówisz - rażą te eksperymenty słowotwórcze - to zastapię czymś mniej ekstrawaganckim...
:kofe: :kofe: :kofe:
:vino: :vino: :vino:


dobrze, Julcia, będzie jeszcze, jak sobie życzysz...
:rosa: :rosa: :rosa:
A całości na papierze - na razie - nie, bo i całości nie ma, przynajmniej na razie...Ale postaram się, może niebawem będzie... W każdym razie - przy takiej inspiracji - muszę przysiąść fałdów...
:kofe: :kofe: :kofe:
:) :) :)

Mnóóóóstwo serdeczności z uśmiechami posyłam, moje Miłe Panie
Ewa

Awatar użytkownika
Miladora
Posty: 5496
Rejestracja: 01 lis 2011, 18:20
Lokalizacja: Kraków
Płeć:

Re: Jonasz (fragment większej całości)

#5 Post autor: Miladora » 22 lis 2011, 21:21

Ewa Włodek pisze:Ale skoro - jak mówisz - rażą te eksperymenty słowotwórcze - to zastapię czymś mniej ekstrawaganckim...
Lubię słowotwórstwo i zazwyczaj nie mam nic przeciwko niemu. I owszem, gdyby dać kursywą, byłoby wiadomo, że o to właśnie chodzi.
Ale jest jedno małe "ale"... ;)
Wiesz dlaczego nigdy nie przepadałam za Samozwaniec?
Bo w każdym zdaniu usiłowała przemycić jakiś dowcip, co robiło na mnie sztuczne wrażenie czegoś robionego na siłę.
A jak coś jest na siłę, to traci lekkość.
Mniejsza już o to, że dość niewybredne to było.
Dlatego myślę, że jeżeli coś bywa i tak już naładowane humorem sytuacyjnym i specyficznym językiem, który go podkreśla, to nie warto przedobrzać.

No to nasze babskie :vino: :rosa:
Zawsze tkwi we mnie coś,
co nie przestaje się uśmiechać.

(Romain Gary - Obietnica poranka)

Awatar użytkownika
Ewa Włodek
Posty: 5107
Rejestracja: 03 lis 2011, 15:59

Re: Jonasz (fragment większej całości)

#6 Post autor: Ewa Włodek » 23 lis 2011, 18:35

ooo, i masz rację - jak to mówi mądre porzekadło "nie ma co smarować masła masłem"...
Dzięki, dzięki, Miladoro...

A względem Samozwaniec, Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i Szczuckiej - to opowiadał pewien znajomek mojej Babci, że - przed wojną - umyślił sobie obdarować jakąś swoją flamę obrazem i wybrał się w tym celu do Kossaka. I wstępnie został poproszony do saloniku, zanim Mistrz przygotuje jakieś płótna do zaproponowania klientowi. Więc sobie tkwił w tym saloniku, a z pokoju obok - mimo zamkniętych drzwi - usłyszał damskie głosy i niebywały festiwal koszarowego języka.
I w pewnym momencie do tych głosów dołączył męski: " Zamknijcie mordy, co cholery, bo obok jest klient!!!" I damski: "A w d...mam klienta!!!" I wtedy ówże pan nie zdzierżył, zapukał do tych drzwi, otworzył i powiedział: "Szanowna pani, z czałym szacunkiem, ale ja sobie nie życzę być w tym miejscu, w które mnie pani była łaskawa wsadzić!" Po czym kiwnał głową trzem wyżej wymienionym damom i Mistrzowi, nasadził kapelusz na łepetynę i poszedł po obraz do pracowni Weissa...
:rosa: :rosa:

Serdeczności...
:vino: :vino: :vino:

kocimiętka
Posty: 60
Rejestracja: 04 lis 2011, 21:04

Re: Jonasz (fragment większej całości)

#7 Post autor: kocimiętka » 24 lis 2011, 13:13

Świetnie się czyta. I naprawdę chętnie przeczytałabym całość. Nie będę wnikać , czy są tam jakieś błędy językowe, gramatyczne itd. Sama też je robię, więc skupiłam się tylko na treści i jej klimacie.
Mam tylko jedną wątpliwość.
W latach które opisujesz, chyba jeszcze bardzo rzadko spotykało się rowery z hamulcami szczękowymi, czy jak je tam zwał. Chodzi o takie hamulce ręczne przy kierownicy, działające za pomocą stalowej linki.
Tak mi się przynajmniej wydaje, aczkolwiek nie było mnie jeszcze w tamtych czasach na świecie.
Dodatkowo opisałaś rower jako stary dezel, że się tak wyrażę, więc tym bardziej nie przypuszczam aby miał ręczny hamulec. Jeśli rower miałby hamować tylko za pomocą kontry w pedałach, to Kuku zorientowałaby się, że sytuacja wygląda nie najlepiej zaraz po wyruszeniu po sprawunki, czyli jadąc od daczy w dół.
Napisałaś przecież:
Ewa Włodek pisze: Budynek stał na ostrym stoku, prowadziła zaś do niego bardzo stroma droga.
Czyli w dół jechało się OD domu a nie DO domu, więc Kuku skosiłaby po drodze jakieś drzewa albo kilka chłopskich stodół lub rozpłaszczyła się na wierzejach którejś z nich jadąc do miasteczka a nie na odwrót, jak to opisałaś.
Jak mogła rozpędzona wjechać w chałupę jadąc pod górę?
Chyba, że coś nie ogarnęłam tematu? :myśli:
Ale ogólnie czyta się przyjemnie.
Pozdrawiam. :)
"W życiu chodzi o to, by być trochę niemożliwym."
Oscar Wilde

Awatar użytkownika
Ewa Włodek
Posty: 5107
Rejestracja: 03 lis 2011, 15:59

Re: Jonasz (fragment większej całości)

#8 Post autor: Ewa Włodek » 24 lis 2011, 19:03

witaj, Kocimiętko, bardzo się cieszę z Twoich odwiedzin. I najpiękniej Ci dziękuję za chwilkę dla mojej hmmm, hmmm, prozy...A to kocio - to błękitny brytyjski?

Oczywiście, niebywale jestem rada z Twoich uwag, bo zwróciły mi uwagę na pewne niedomówienia:

- rzecz się dzieje latem 1967 roku, i wtedy - na ile pamiętam, ale takie babuszki, jak ja, mogą już mieć klerozę - rowery z ręcznymi hamulcami przy kierownicy nie były rzedkością. Natomiast opisywany egzemplarz - chyba przedwojenny - miał wyłącznie kontrę (dopóki nie została wymontowana przez domorosłego eksperymentatora)...

- budynek stał na ostrym stoku i prowadziła do niego stroma droga - fakt, tyle, że wieś z jej tak zwanym City była zlokalizowana powyżej. Chcąc wyjechać z "daczy", a raczej - z chłupy, należało się piąć pod górę...

- w dół jechało się DO domu, a nie OD domu, więc Kuku - jadąc do wsi - część drogi - tę pod górę, pokonała pieszo obok roweru, bo klonkier by nie poradził na takiej stromiźnie...W tej sytuacji nie miała okazji sprawdzić, czy kontra działa, tym bardziej, że przed sklepem nie hamowała kontrą, tylko zeskoczyła z roweru, żeby zaimponować "miejscowym"... Dopiero w chwili, jak znalazła się na stromej drodze do chałupy - zorientowała się, co jest grane...

To - tak gwoli wyjaśnienia. A Twoja uwaga - cenna, bo zwróciła moją uwagę na niedomówienie...Czytelnik nie zawsze może podążyć za skrótem myślowym, i dobrze, że wiem, gdzie popełniłam błąd. Poprawię, sformułuje zdania tak, żeby było wiadomo, w którą stronę się jechało w górę, a w którą - w dół...
:rosa: :rosa: :rosa:
:vino: :vino: : :vino:

Najpiekniej dziękuję za czas i mądre, konstruktywne słowo, zapraszam zawsze, ilekroć zechcesz, i moc serdecznych pozdowień posyłam
Ewa (a dla anglika w avatarze pięknie mruczy Feliks, czarno-biały pers)

kocimiętka
Posty: 60
Rejestracja: 04 lis 2011, 21:04

Re: Jonasz (fragment większej całości)

#9 Post autor: kocimiętka » 24 lis 2011, 19:23

Teraz wszystko się zgadzowywuje :)
Widać Ewuniu, że kocie sprawy nie są Ci obce. Tak, w avatarku jest niebieska brytka Esme. Śle mru mru dla Twojego kudłaczka :)
"W życiu chodzi o to, by być trochę niemożliwym."
Oscar Wilde

Awatar użytkownika
Ewa Włodek
Posty: 5107
Rejestracja: 03 lis 2011, 15:59

Re: Jonasz (fragment większej całości)

#10 Post autor: Ewa Włodek » 27 lis 2011, 12:47

no, to super, że traz - tak. Muszę dokonać o oryginale stosownych zmian, żeby i później było w porządku...I jeszcze raz - piękne dzięki, i proszę o więcej uwag, jak zajdzie potrzeba...
:kofe: :kofe: :kofe:
:vino: :vino: :vino:

A koty - no, to KOTY, i już!!!! Nie wyobrażam sobie domu bez kogoś, kto miauczy i mruczy...

Pozdrowieńka serdeczne posyłam
Ewa
a dla Esme od Fila - mrrrr... mrrrr... mrrrr...

ODPOWIEDZ

Wróć do „OPOWIADANIA”