Epizod VIII. Egzema upadku
od początku: Prolog
Epizod IX. Stypa Wenery (cz.I.)
Wspominki żałobne! Kir w Przeniewierowie!Epistoła na stole!
Niewątpliwa niemoc barona! Dygoty wewnętrzne barona! Widmo niedźwiedzia krąży nad światem! Engagement syna wozignoja!
Mgły październikowe zaglądały do majątku w Przeniewierowie coraz częściej. Błądziły po polach ryżowych, biwakowych polanach, opuszczonych klepiskach
i pałacowym ogrodzie, niby inspektorzy z jakiegoś jesiennego ministerium, zaglądający do obór, chlewików, chłopskich chałup oraz pod spódnice etatowych konfidentek, ciężko tyrających na służbie u spasionych krwią chłopską
i flandryjskimi salcesonami, dziedziców. Wiatr przeciągle,acz niezrozumiale śpiewał żałobne pieśni na rozległych równinach i pagórach, bowiem lato stało się przeszłością, pochowaną w smętnym grobowcu szarzyzny oraz częstej pluchy. Wsłuchiwały się weń stłoczone nad brzegami rzek oraz smętnych bajor, stada ibisów i skarabeuszy, zanim wzbiły się w przestworza na swych mocarnych skrzydłach, w coroczną podróż do dalekiej Afryki, by tam służyć terrorystom, ajatollahom oraz miejscowym dyktatorom, jako wyciory armatnie albo przyciski do świętych papirusów.
Jakże zmieniał się krajobraz okolicy!
Jakież przechodził nieoczekiwane metamorfozy, zaskakujące przemiany
w nieuchronnym rytmie przyrody, dotykany niewidzialną dłonią Natury, która i tak przecież nie ma nic lepszego do roboty.
Dlatego to, różnobarwny dywan liści, rozrzutnie szafujący kolorami, rozpościerał się obficie w pałacowym parku, w cienistym ogrodzie i na zapuszczonym nieco
w ostatnim czasie, podjeździe do rezydencji w Przeniewierowie.
Cebula w ogrodzie już zwiędła, afgański koper nabrał rdzawej barwy, angielskie pokrzywy przestały parzyć, ale nie ogrodnik z posługaczką. Tylko miejscowy oset wybujał wysoko ponad kosodrzewinę i chwiał się w gwałtownych porywach wiatru.
Hrabina ziewnęła i wyjrzała na panoszącą się jesień za oknem. Książka, którą znalazła na bibliotecznej półce znużyła ją bardziej niż ostatni stosunek z Walerym.
- Och, Izabelo! Ty głupia suko! Dlaczego nie dałaś Stasiowi? – westchnęła – taka kasa na ciebie czekała, a ty, głupia krowo, nawet nie dałaś się pomacać!
Z niesmakiem zamknęła opasły tom egzotycznego romansu. Zawiodła się na lekturze. Nie dość, że głupi tytuł – „Kukiełka”, czy jakoś tak, to jeszcze autorem był tępy Prusak. Od razu wiadomo, że Prusak. Bez polotu, bez nuty mięsistego erotyzmu i pociągającego afrodyzjaku nieokiełznanej perwersji miłosnych uniesień, które tak uwielbiała. Skąd się, w ogóle, znalazła ta książka w bibliotece? Pewnie Antoniusz Alojzy przywlókł tomisko z jakiejś libacji w podejrzanym salonie literackim, albo ofiarował mu jeden z jego chłoptasiów – poeta lub filozof.
Antoniusz Alojzy – rozmarzyła się bez specjalnego wzruszenia - jaki on właściwie był?
Nierozszyfrowana osobowość, szybująca na najwyższym poziomie inteligencji,
a jednocześnie, grubiański prostak, lubujący się w odpychających i trywialnych utworach Mahlera, Strawińskiego czy Szostakowicza, czytający wiersze i dzieła filozoficzne, gardzący komiksami erotycznymi, które przecież stanowią najwyższe osiągnięcie współczesnej literatury. Nie znosiła jego wsiowych nawyków czytania Nietsche’go przed śniadaniem, chyba bardziej, niż notorycznego podbierania ulubionego trunku hrabiny – „żołądkowej gorzkiej”.
Właśnie!
Sięgnęła po karafkę i napełniła onyksowo – pumeksowy puchar. Dotknęła swymi pąsowymi ustami jego brzegów i wprawnie wychyliła zawartość. Ekspansywne ciepło rozeszło się po pożądającym rozkoszy ciele arystokratki. Targnęła nią rodowa czkawka, którą bezzwłocznie opanowała kolejną dawką ulubionego napoju.
Rozparta pociągająco bezwstydnie w wyściełanym skórą jelenia olbrzymiego, fotelu, zamyśliła głęboko, co zdarzyło jej się ostatnio podczas pierwszej menstruacji albo komunii.
Cóż, Antoniuszu. Odszedłeś. Ale zanim to nastąpiło, bezpowrotnie wygasł koksownik namiętności. W niebyt odeszła gorejąca miłość, jak kelner, który
nie otrzymał obiecanego napiwku. Przez całe życie przebywałeś na innych poziomach bytu, w innej rzeczywistości, jakże daleko od świata w którym egzystowała hrabina Pulcheria.
Zagadka osobowości, sfinks dzisiejszych czasów, nieposkromiony i szlachetny Don Kichot, miast mieczem, wojujący ujmującym sposobem bycia i nieskazitelną postawą dżentelmena; zastawiający się nie – tarczą, lecz swoim wysłużonym korytem
i niedoścignioną erudycją - oto najkrótszy szkic portretowy, tragicznie rozerwanego samobójcy. On - wytrawny łowca, każdego roku polujący na bezludziu autostrad Mongolii na małpy wąskonose, które śmiertelnie powalał potężną, włochatą trąbą, ułożony na takie okazje, jego myśliwski mamut.
To hrabia, ukryty w gęstwinie perzu arboretum, potrafił jednym, celnym strzałem
z kuszy, przygwoździć do wiotkiego pnia sekwoi, dwóch kłusowników naraz. Niecelnymi strzałami trafiał zazwyczaj pojedynczych złodziei i babiny zbierające nielegalnie grzyby na terenie pańskiej posiadłości.
To właśnie on – zaczajony z wiatrówką i pistoletem na wodę ognistą, kładł pokotem na okolicznych, podmokłych rżyskach, wściekłe watahy krwiożerczych nornic i lemingów. Dowody jego myśliwskich przewag, widniały dumnie w gablotach i na ścianach pałacowego holu, budząc bezbrzeżny zachwyt oglądających trofea, gości. Były tam i lwy workowate, i hieny jaskiniowe, uchatki japońskie, egzemplarze homo habilis, mamuta kolumbijskiego, rogi hrabiego, mastodonta amerykańskiego, a nawet – triceratopsa, chociaż ten obrzydliwy Wolta, śmiał powątpiewać w autentyczność tego trofeum, opierając swoje bezczelne twierdzenia na tak wątłych podstawach, jak wytłoczony na rogu, maleńki napis „Made in China”.
Antoniusz Alojzy - myśliwy, oficer Jego Wysokości, birbant, filozof i poeta, chociaż stworzył tylko jeden wiersz, a właściwie dwuwiersz, który wołowymi literami kazał namalować nad wejściem do folwarku w Borsuczynie:
PRACUJ DŁUGO A ŚPIJ KRÓTKO.
BĘDZIE JADŁO Z MOCNĄ WÓDKĄ.
Takim był hrabia – dziedzic.
Ale Pulcheria nie kochała go przecież już od dawna. Na bardzo długo przedtem, zanim poznała barona, jej ukochanego - Perwersego.
Na pewno, nie!
Nie kochała Antoniusza Alojzego!
W sumie, miała hrabiego za skończonego dupka, który wcale nie miał głowy
do interesów. Jego inwestycje były chybione, jak kroki, które stawiał po pijanemu. Kiedy sobie pomyślała, że gdyby nie szczęśliwe, cudowne zrządzenie losu, związane z niedawnym odkryciem na folwarcznych nieużytkach, wartych fortunę, gigantycznych złóż wysokogatunkowej jodyny, to byłaby bez środków do życia.
A teraz? Teraz dopiero może zacząć oddychać pełną, a nawet obnażoną, piersią! Nigdy nie była bardziej zamożna.
Dobrze, że Antoniusza szlag trafił, bo przepuściłby wszystko na tancerki
z lupanarów, biesiady literackie, dysputy filozoficzne i utracjuszowskie eskapady
po szemranych muzeach i galeriach obrazów.
Z satysfakcją napiła się „żołądkowej gorzkiej”, a jej słowiczy umysł, dziwaczną parabolą poszybował w inne obszary. Pomyślała, że warto by zmienić strój żałobny
i ująć nieco ciemnych kolorów ze swojego stroju, chociaż baron uwielbiał ją oglądać w czarnych majtkach.
- Mały, liliowy dodatek z suszonych, sprasowanych meksykańskich krewetek na pewno nie zawadzi – medytowała w skupieniu - albo parę piór z zadów syryjskich strusi w kapeluszu, lub złote buciki hiszpańskie, walające się bezużytecznie w lochach.
Ech! Tyle kłopotu z tym Antoniuszem Alojzym.
Żeby to jeszcze zszedł jak należy – na zaawansowany syfilis, na który uczciwie zapracował przez wszystkie minione lata lub żeby mu pękła maleńka żyłka w mózgu od czytania wierszy współczesnych poetów i filozoficznych dyrdymałów.
Nic z tego.
Musiał się, cholernik, wysadzić w powietrze! Romantyk w najgorszym wydaniu – włoska opera na dwóch nogach! Egocentryczny błazen! Na złość mi to zrobił! - Hrabina pogardliwie wydęła usta.
- Niechby się otruł albo przebił sztyletem, nawet zapił, uczony bydlaczek. Byłby trup i miałabym co do trumny włożyć. A tak… - Pulcheria łyknęła „żołądkowej gorzkiej”, która pobudzała jej rozkojarzoną fantazję i przyjemnie kołysała w rytmie lumpenproletariackiego tanga – nawet znajomy, sędzia Panfil nie chce wydać aktu zgonu, bo nie ma ciała. Na kawałeczki cię rozszarpało, sprytny i złośliwy Antoniuszu - uśmiechnęła się przebiegle – Lecz jestem cierpliwa, poczekam jeszcze tych parę miesięcy i wtedy, ja, Pulcheria Margot Przeniewierska z domu, de Joujou, jako niepocieszona wdowa, przejmę całą schedę po tobie, panie jaśnie upierdliwy hrabio.
Jej bogaty, wewnętrzny monolog przerwał jakiś hałas na podjeździe, ostre dźwięki parowego klaksonu i odgłosy nadjeżdżającej z impetem, lokomobili.
Hrabina, po paru bezskutecznych próbach, ujęła w dłoń alabastrowy dzwoneczek
i potrząsnęła nim energicznie.
Po dłuższej chwili, w drzwiach pojawił się Walery z widocznymi na policzku śladami karminowej szminki, gdyż właśnie pomagał Gabrysi w kuchni skubać wielkopolskie szuszwole na obiad.
- Jaśnie Pani wzywała? – zapytał.
- A jak myślisz? – zirytowała się arystokratka – przecież nie startuję w konkursie dzwonników! Po pierwsze: kto przyjechał? A po drugie: karafka z trunkiem jest prawie pusta!
- Ale loda, jaśnie pani sobie, na pewno sobie nie życzy? – Walery starał się być domyślny.
- Nie. Jest za zimno – Hrabina dopiła resztę wódki. – Idź już i zobacz, kto zacz.
Walery wycofał się ze stosownym ukłonem i bezszelestnie zamknął za sobą drzwi komnaty. Zszedł szybko po zabytkowych, świecących świeżą politurą schodach do holu i uchylił drzwi wejściowe.
Na zewnątrz, przy lokomobili pod parą, stał pochylony w głębokim ukłonie, stary Chińczyk w stroju mandaryna, z herbem barona Perwersego Mierzwicza na piersiach.
- Z czom ty prijechał k’nam? – zapytał, w jedynym sobie znanym, azjatyckim języku, Walery.
- Graf Mierzwicz prisiłajet pis’mo waszej grafini – odparł płynnie skośnooki posłaniec – izwinietie, moj akcent, ja iz Szanghaja.
Jeszcze raz wykonał głęboki ukłon, co odwzajemnił Walery, wyjął z obszernego rękawa szkatułkę, a z niej gruby pakiet z pergamońskiego pergaminu, opatrzony czerwoną, lakową pieczęcią i podał go lokajowi.
Po chwili lokomobila, dudniąc, chrzęszcząc i dymiąc z komina, zniknęła wśród drzew pałacowej alei, a Walery z listem udał się do swojej pani. Po drodze, wziął
z chłodni litrową flaszę, najprzedniejszej „żołądkowej gorzkiej”.
Zastał Hrabinę przy oknie.
Stała zwrócona profilem, a jesienne, blade światło dnia oświetlało jej pastelową, niczym reklama płynu do czyszczenia sedesów, delikatną fizys.
- No co? – zapytała, nie spuszczając wzroku z ogrodowych krzewów oksymoronów
i akrostychów, które właśnie teraz, na przekór nadchodzącym chłodom jesieni, rozbuchały wielobarwnym kwieciem, rozsyłając na wszystkie strony odurzający aromat, wabiący muchy ścierwnice i karaluchy. Pod wielopalczastymi liśćmi, energicznie śmigały wypięte pośladki ogrodnika, pomiędzy odzianymi w walonki nogami, hożej posługaczki. Hrabina nasyciwszy swe oczy widokami tajników potężnej przyrody, odwróciła się i oburącz podjęła, przyniesiony na tacy, potężny pakiet pergaminu.
cdn. Epizod IX Stypa Wenery część II
Czar Komnaty. Epizod IX. Stypa Wenery (cz.I.)
Moderatorzy: skaranie boskie, Gorgiasz
-
- Posty: 1263
- Rejestracja: 31 paź 2011, 9:58
- Lokalizacja: Wielkie Księstwo Poznańskie
- Kontakt:
Czar Komnaty. Epizod IX. Stypa Wenery (cz.I.)
Dwóch dobrych ludzi nigdy nie będzie wrogami,
dwóch głupich ludzi nigdy nie będzie przyjaciółmi
/ przysłowie kirgiskie /
dwóch głupich ludzi nigdy nie będzie przyjaciółmi
/ przysłowie kirgiskie /
- eka
- Moderator
- Posty: 10469
- Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59
Re: Czar Komnaty. Epizod IX. Stypa Wenery (cz.I.)
Książka, którą znalazła na bibliotecznej półce znużyła ją bardziej niż ostatni stosunek z Walerym.
- Och, Izabelo! Ty głupia suko! Dlaczego nie dałaś Stasiowi? – westchnęła – taka kasa na ciebie czekała, a ty, głupia krowo, nawet nie dałaś się pomacać!
Z niesmakiem zamknęła opasły tom egzotycznego romansu. Zawiodła się na lekturze. Nie dość, że głupi tytuł – „Kukiełka”, czy jakoś tak, to jeszcze autorem był tępy Prusak. Od razu wiadomo, że Prusak. Bez polotu, bez nuty mięsistego erotyzmu i pociągającego afrodyzjaku nieokiełznanej perwersji miłosnych uniesień, które tak uwielbiała. Skąd się, w ogóle, znalazła ta książka w bibliotece? Pewnie Antoniusz Alojzy przywlókł tomisko z jakiejś libacji w podejrzanym salonie literackim, albo ofiarował mu jeden z jego chłoptasiów – poeta lub filozof.
Olek się w grobie przewraca, no jakże tak...
To hrabia, ukryty w gęstwinie perzu arboretum, potrafił jednym, celnym strzałem
z kuszy, przygwoździć do wiotkiego pnia sekwoi, dwóch kłusowników naraz. Niecelnymi strzałami trafiał zazwyczaj pojedynczych złodziei i babiny zbierające nielegalnie grzyby na terenie pańskiej posiadłości.
To właśnie on – zaczajony z wiatrówką i pistoletem na wodę ognistą, kładł pokotem na okolicznych, podmokłych rżyskach, wściekłe watahy krwiożerczych nornic i lemingów. Dowody jego myśliwskich przewag, widniały dumnie w gablotach i na ścianach pałacowego holu, budząc bezbrzeżny zachwyt oglądających trofea, gości. Były tam i lwy workowate, i hieny jaskiniowe, uchatki japońskie, egzemplarze homo habilis, mamuta kolumbijskiego, rogi hrabiego, mastodonta amerykańskiego, a nawet – triceratopsa, chociaż ten obrzydliwy Wolta, śmiał powątpiewać w autentyczność tego trofeum, opierając swoje bezczelne twierdzenia na tak wątłych podstawach, jak wytłoczony na rogu, maleńki napis „Made in China”.
Zgadzam się nie tylko na kłusowników
Żeby to jeszcze zszedł jak należy – na zaawansowany syfilis, na który uczciwie zapracował przez wszystkie minione lata lub żeby mu pękła maleńka żyłka w mózgu od czytania wierszy współczesnych poetów i filozoficznych dyrdymałów.
A ostatni akapit... Oj, mięśnie twarzy mam obolałe od śmiechu.
No super!
- Och, Izabelo! Ty głupia suko! Dlaczego nie dałaś Stasiowi? – westchnęła – taka kasa na ciebie czekała, a ty, głupia krowo, nawet nie dałaś się pomacać!
Z niesmakiem zamknęła opasły tom egzotycznego romansu. Zawiodła się na lekturze. Nie dość, że głupi tytuł – „Kukiełka”, czy jakoś tak, to jeszcze autorem był tępy Prusak. Od razu wiadomo, że Prusak. Bez polotu, bez nuty mięsistego erotyzmu i pociągającego afrodyzjaku nieokiełznanej perwersji miłosnych uniesień, które tak uwielbiała. Skąd się, w ogóle, znalazła ta książka w bibliotece? Pewnie Antoniusz Alojzy przywlókł tomisko z jakiejś libacji w podejrzanym salonie literackim, albo ofiarował mu jeden z jego chłoptasiów – poeta lub filozof.
Olek się w grobie przewraca, no jakże tak...
To hrabia, ukryty w gęstwinie perzu arboretum, potrafił jednym, celnym strzałem
z kuszy, przygwoździć do wiotkiego pnia sekwoi, dwóch kłusowników naraz. Niecelnymi strzałami trafiał zazwyczaj pojedynczych złodziei i babiny zbierające nielegalnie grzyby na terenie pańskiej posiadłości.
To właśnie on – zaczajony z wiatrówką i pistoletem na wodę ognistą, kładł pokotem na okolicznych, podmokłych rżyskach, wściekłe watahy krwiożerczych nornic i lemingów. Dowody jego myśliwskich przewag, widniały dumnie w gablotach i na ścianach pałacowego holu, budząc bezbrzeżny zachwyt oglądających trofea, gości. Były tam i lwy workowate, i hieny jaskiniowe, uchatki japońskie, egzemplarze homo habilis, mamuta kolumbijskiego, rogi hrabiego, mastodonta amerykańskiego, a nawet – triceratopsa, chociaż ten obrzydliwy Wolta, śmiał powątpiewać w autentyczność tego trofeum, opierając swoje bezczelne twierdzenia na tak wątłych podstawach, jak wytłoczony na rogu, maleńki napis „Made in China”.
Zgadzam się nie tylko na kłusowników
Żeby to jeszcze zszedł jak należy – na zaawansowany syfilis, na który uczciwie zapracował przez wszystkie minione lata lub żeby mu pękła maleńka żyłka w mózgu od czytania wierszy współczesnych poetów i filozoficznych dyrdymałów.
A ostatni akapit... Oj, mięśnie twarzy mam obolałe od śmiechu.
No super!
- Gorgiasz
- Moderator
- Posty: 1608
- Rejestracja: 16 kwie 2015, 14:51
Re: Czar Komnaty. Epizod IX. Stypa Wenery (cz.I.)
No i co zrobić... tak chwalić ciągle i chwalić...
Powtórzone „sobie”. Pewnie pozostałość po korekcie.- Ale loda, jaśnie pani sobie, na pewno sobie nie życzy? – Walery starał się być domyślny.
Kiepsko znał ten język. Powinno być „Z cziem”. Chyba, że to celowe.- Z czom ty prijechał k’nam? – zapytał, w jedynym sobie znanym, azjatyckim języku, Walery.
Teoretycznie; „izwinitie”. Chyba, że też celowo; w każdym razie trochę razi.- Graf Mierzwicz prisiłajet pis’mo waszej grafini – odparł płynnie skośnooki posłaniec – izwinietie, moj akcent, ja iz Szanghaja.
- lczerwosz
- Administrator
- Posty: 6936
- Rejestracja: 31 paź 2011, 22:51
- Lokalizacja: Ursynów
Re: Czar Komnaty. Epizod IX. Stypa Wenery (cz.I.)
Tak, myślę, że to samobójstwo to jednak mistyfikacja.
-
- Posty: 1263
- Rejestracja: 31 paź 2011, 9:58
- Lokalizacja: Wielkie Księstwo Poznańskie
- Kontakt:
Re: Czar Komnaty. Epizod IX. Stypa Wenery (cz.I.)
Wszystkie niedociągnięcia naprawię po powrocie z wojaży,
bo mnie ostatnio wyrzuca z Ósmego Piętra na pysk.
Co do jaśnie pana Hrabiego. Autor bywa okrutny,
ale nie jest mordercą
bo mnie ostatnio wyrzuca z Ósmego Piętra na pysk.
Co do jaśnie pana Hrabiego. Autor bywa okrutny,
ale nie jest mordercą
Dwóch dobrych ludzi nigdy nie będzie wrogami,
dwóch głupich ludzi nigdy nie będzie przyjaciółmi
/ przysłowie kirgiskie /
dwóch głupich ludzi nigdy nie będzie przyjaciółmi
/ przysłowie kirgiskie /