Szept Gromu - powieść high fantasy, rozdział III

Dłuższe utwory prozatorskie publikowane w odcinkach

Moderatorzy: skaranie boskie, Gorgiasz

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
Awatar użytkownika
Gunnar
Posty: 23
Rejestracja: 20 gru 2016, 16:48

Szept Gromu - powieść high fantasy, rozdział III

#1 Post autor: Gunnar » 18 sty 2017, 11:02

od początku
poprzedni rozdział

ROZDZIAŁ III – WINOBRANIE

OArveno! Pokłon ci składamy w blasku słońca. Oto tu, oto teraz niech się stanie, dzień Wielkiej Pani, Winobranie! – Odziany na biało starosta wzniósł ręce. Odpowiedziały mu żywiołowe okrzyki esseńczyków tłumnie zgromadzonych na rynku. Do starosty podszedł odświętnie ubrany mały chłopiec. Starosta wziął z jego ręki wieniec z liści winogrona i już miał ukoronować Arvenę, gdy nagle na trybunę ustawioną pod ratuszową wieżą wtargnęła czarna wiedźma.
- O nie! Korona mnie się należy. Oddaj ją mnie starosto, pókim dobra! – wykrzykiwała ochrypłym głosem.
- Arvena naszą prawdziwą królową – ripostował starosta wkładając winogronowy diadem na głowę Synthi, która w tym roku odgrywała rolę Arveny.
- O niewierni! Niech deszcz nagły wasze winnice zmłóci, niech grad spadnie na nie, przeklinam Winobranie! – wykrzyczała wiedźma po czym się wycofała. Nadszedł czas na błogosławieństwo Arveny. Synthia zwróciła się ku świętującym, wyciągając ręce w geście triumfu.

Radujcie się moje dzieci!
Niech wam zawsze łagodne słońce świeci!

Niech słodkie winogrona dojrzewają
Niech się radują chłopcy i dziewice
Niech raduje ich smak młodego wina
Niech tańczą w blasku słońca i księżyca

Radujcie się moje dzieci!
Niech wam zawsze łagodne słońce świeci!


Starosta ujął Arvenę za rękę i razem zeszli do paradnego rydwanu zaprzężonego w dwa białe rumaki. Arvena w długich szatach koloru południowego nieba i zachodzącego słońca wsiadła do pojazdu. Zaraz za nią uczynił to starosta. Bogini raz jeszcze rzuciła do tłumów:
- Radujcie się moje dzieci!
Rydwan powoli ruszył, a za nim zaczęła się formować procesja do świątyni Arveny. Zaraz za rydwanem kroczyli najprzedniejsi obywatele miasta, dalej muzycy z harfami, trąbkami, fletami i bębnami, następnie tancerze i tancerki, a dalej mieszkańcy miasta odziani w świąteczne stroje. W blasku słońca, które spoglądało z bezchmurnego nieba, procesja mieniła się barwami całej tęczy jak witraże w amiriańskiej katedrze. Wielu miało też wykonane specjalnie na tę okazję finezyjne maski przedstawiające różne zwierzęta i baśniowe postacie. Gdy pochód z radosną muzyką posuwał się brukowanymi uliczkami Essen, kobiety rzucały z okien kamienic płatki kwiatów, które wirując w letnim powietrzu łagodnie opadały na rozradowany i roztańczony tłum. Przed świątynią przywitał ich Wyższy Kapłan Arveny. Pomógł wysiąść z rydwanu staroście i bogini, wygłosił zwyczajowe błogosławieństwo i wprowadził młodych artystów. Aktorzy na marmurowych schodach świątyni przedstawili świąteczną sztukę opowiadającą w jaki sposób boska Arvena związała się z winoroślą i jej hodowcami. Po zakończeniu sztuki kapłan zaprosił wszystkich do środka, gdzie można było do woli oddawać się piciu wina, jedzeniu winogron i wznoszeniu toastów na cześć Arveny.

2. Kolejny dzień również był pełen atrakcji. Około południa na placu przed świątynią Arveny esseńczycy mogli oglądać sztukę opowiadającą o narodzinach Taugii. Grali w niej aktorzy z Królewskiego Teatru w Beresteczku, sprowadzeni specjalnie na tę okazję staraniami starosty i Likariusa Galilei. Przed świątynią ustawiono dekorację mającą imitować wody oceanu. Bogata scenografia i gra aktorska spotkały się z ogromnym uznaniem esseńskiej publiczności.
Zwieńczeniem dnia było odsłonięcie marmurowego posągu Arveny na dziedzińcu świątyni. Zgromadzeni wznosili toasty za boginię, za króla, za Essen i za całą Likarię. Zwyczajowo też starosta rozsypał pośród tłumu kilka garści miedzianych monet, których zbieraniem zajęły się małe dzieci. Wyglądały jak mrówki uwijające się pomiędzy wysokimi trawami dorosłych.

Motywem przewodnim trzeciego dnia było miłosierdzie wobec biednych, słabych i potrzebujących. Dziewczynki przebrane za Arvenę i chłopcy w zielonych strojach Ducha Lasu kwestowali wśród bawiących się mieszczan na rzecz sierocińca. Starosta zaś w przedsionku świątyni podjął uroczystym obiadem miejskich żebraków i kilka rodzin ubogich chłopów.

3. Na zabawie upływał mieszkańcom Essen cały dziewięciodniowy okres święta. Rano zajmowali się zbieraniem winogron, ale już od południa do późnego wieczora trwonili czas na zabawy, tańce, maskarady, pochody, śpiew i picie wina. Piątego dnia Christian i Arkus, by odetchnąć od zgiełku miasta, udali się na okoliczne wzgórza i wznowili ‘rycerskie’ treningi. Christian zazwyczaj podchodzący dosyć pasywnie do fechtunku tym razem zaangażował się w walkę. Arkus odpierając szybkie ataki był zdziwiony, ale i zadowolony. Pomyślał, że wreszcie jego przyjaciel angażuje się w rycerskie rzemiosło tak jak on sam. Ich starcie było tak gwałtowne, że w pewnym momencie drewniany miecz Arkusa złamał się z trzaskiem. Chłopcy usiedli w cieniu wielkiego dębu by odetchnąć.
- To była dobra walka, ale chyba potrzebuję nowego miecza. – Arkus z wyraźnym zadowolenia oglądał złamany oręż.
- Ja też, popatrz mój jest pęknięty. – Christian wyciągnął go przed siebie, by Arkus mógł obejrzeć długą rysę ciągnącą się od rękojeści aż do połowy ‘ostrza’.
- Pójdziemy i poprosimy Hadragana, żeby zrobił nam nowe.
- O ile nie jest na jakimś pochodzie, albo przedstawieniu. – Christian położył się na trawie, przymknął oczy ciesząc się zapachem kwitnącej łąki.
Arkus roześmiał się:
- Starego Hadragana niezbyt interesują przebieranki i teatr. O ile go gdzieś nie wyciągnęła żona, to powinien być u siebie.
- Wiem że jest najlepszym stolarzem w Essen i ma wiele zamówień, ale chyba w czasie święta pozwala sobie na odpoczynek? – Christian znów usiadł spoglądając na przyjaciela.
- Chodźmy się przekonać. – Arkus szybko wstał. – Kto ostatni przy bramie ten troll! – krzyknął i rzucił się pędem w dół wzgórza. Christian nie lubił wyścigów, wydawały mu się dziecinne, a i nie często je wygrywał. Szybko jednak poderwał się i ruszył za Arkusem postanawiając nie oddać łatwo zwycięstwa. Przeskakując płynnym susem nad powalonym konarem przypomniał sobie co daje mu najwięcej frajdy w wyścigach. Czas zdawał się zwalniać w trakcie lotu nad przeszkodą, gdy odrywał od ziemi obie nogi, pozwalając napawać się doświadczeniem zarezerwowanym dla ptaków. Przypomniał też sobie jak z ojcem wybrał się do Sanktuarium na Górze do którego wiodła wąska, stroma ścieżka pośród wielkich drzew. Było na niej wiele stopni uformowanych z korzeni. O ile wspinaczka była męcząca to powrót był niesamowity. Christian szybko zbiegał w dół zeskakując po schodach z korzeni. Niezwykle angażowało to wzrok, trzeba było w ułamku sekundy decydować gdzie postawić stopę by przyjemność nie zakończyła się bolesnym upadkiem. Było to jedno z najprzyjemniejszych doznań w jego życiu. Jakkolwiek niechętnie wybierał się z ojcem do Sanktuarium, tak w drodze powrotnej zapewniał go, że chętnie pójdzie tam z nim po raz drugi. Przyjemność zbiegania z góry była warta męczącej wspinaczki. Także i ten wyścig stał się przyjemnością tym większą, że tym razem to Christian był pierwszy przy bramie. Odetchnęli chwilę i weszli do miasta. Na ulicy rzemieślniczej musieli przeciskać się pod ścianami kamienic, gdyż w przeciwną stronę podążał kolorowy, świąteczny pochód. W końcu dotarli na podwórko cieśli. Zobaczyli stojącą przed wejściem żonę stolarza rozmawiającą miejskimi strażnikami. Jej twarz naznaczona zmarszczkami na czole i wokół oczu, otoczona średniej długości, falowanymi, brązowymi włosami, zdradzała zatroskanie.
- … co mogło się stać. Dziś miał występować w przedstawieniu księżycowym. Specjalnie uszyłam dla niego tę szatę. – Kobieta trzymała na ręku krótką, fałdowaną tunikę z oliwkowego aksamitu.
- Ale mówiła pani, że… – Strażnik zawiesił głos gdy dostrzegł chłopców. – Czego szukacie?
- Przyszliśmy do stolarza Hadragana. – Arkus wysunął się naprzód.
- A co od niego chcecie? – ton strażnika brzmiał dosyć szorstko.
- On robi dla nas miecze – powiedział Arkus z taką godnością jakby przemawiał na posiedzeniu Senatu.
- Miecze? – Strażnik uniósł brwi.
- Tak, drewniane.
- Znam tych chłopców – wtrąciła się Halishia, żona cieśli. – To Arkus syn lorda Galilei i Christian syn winiarza. Mąż robił dla nich drewniane miecze do zabawy.
Jakiej zabawy? Do lekcji fechtunku kobieto! – Arkus obruszył się w myślach.
- Nie wiecie gdzie on jest? – spytał łagodniej strażnik.
- Właśnie chcieliśmy go prosić o wykonanie nowych, bo poprzednie nam się połamały – wyjaśnił młody Galilei hardo utrzymując kontakt wzrokowy ze strażnikiem.
- Oni nic nie wiedzą. – Drugi strażnik machnął ręką z dezaprobatą.
- No cóż chłopcy, właśnie szukamy Hadragana, jak mówi pani Halishia, nie ma go od dwóch dni. Gdybyście go spotkali albo mieli jakieś informacje o nim, to dajcie znać pani Halishii, albo nam – powiedział pierwszy strażnik dając im do zrozumienia, że powinni się oddalić.
Arkus skinął głową. Chłopcy odeszli, a strażnicy podjęli przerwaną rozmowę z zielarką.
- Czemu nic nie mówisz? – zagadnął Christian gdy wracali przez opustoszałą ulice na której jedynym znakiem niedawnego pochodu były rozrzucone płatki kwiatów. – Szkoda, ale będziemy musieli odłożyć nasze treningi.
- Nie tym się martwię. – Arkus pokręcił przecząco głową nie odrywając wzroku od skąpanego w słońcu bruku.
- Więc o co chodzi?
- Zastanawiam co się stało z Hadraganem. Zostawiłby pracownię i żona nic o tym nie wie?
- Może nie znasz go aż tak dobrze jak ci się wydaje. A może chciał trochę spokoju. – Christian przestał na chwilę mrużyć oczy gdy znaleźli się w chłodnym cieniu kamiennej bramy. – Słyszałem, że jego żona jest kłótliwa. Pewnie wymusiła na nim udział w tym przedstawieniu, sam słyszałeś.
- Tak, uszyła dla niego strój. Pewnie nie był z tego zadowolony.
- I może postanowił zniknąć na kilka dni – kontynuował przypuszczenia Christian.
- Chyba masz rację – przyznał Arkus. – Jutro sprawdzimy czy wrócił.
Christian przejął inicjatywę w szukaniu zastępczego oręża. Pierwsze próbowali zastąpić połamane miecze ociosanymi gałęziami, potem kijami używanymi przy hodowli winorośli, ale były za długie i za ciężkie. Pomyśleli o innym stolarzu, ale przed końcem święta nie było szans na to, by ktoś oderwał się od zabawy i zrobił dla nich miecze.

Hadragan nie wrócił przez kolejne dwa dni. Arkus uznał, że głupio byłoby pytać Halishię po raz trzeci. Smutek w głosie zielarki przenikał do jego serca. Ta na oko pięćdziesięcioletnia kobieta miała w mieście opinię swarliwej, ale Arkus nigdy nie widział, ani nie słyszał niczego, co by to potwierdzało. Halishia zawsze była otwarta na pomoc innym, jej głos był łagodny. Tyle lat pomaga esseńczykom w kłopotach zdrowotnych, a teraz nikt jej nie pomoże? Czy Straż Miejska coś robi w tej sprawie? Arkus rozmyślał czy nie włączyć się w poszukiwania. Jednak nazajutrz było zakończenie Winobrania, a potem wyjazd na studia do Beresteczka. Przed nim było jeszcze wiele przygotowań do podróży.

4. Dziewiątego dnia miesiąca Maskaram Christian i Arkus z braku mieczy wylegiwali się na wzgórzu, z którego roztaczał się widok na morze. Raczyli się dzikimi jagodami z rosnących nieopodal krzewów. Słońce powoli zbliżało się do błękitnej gładzi oceanu. Na złotych falach unosił się niewielki kupiecki żaglowiec płynący do Salem.
- Wiesz, że na zakończeniu Festiwalu byłoby tak samo jak każdego roku. – Arkus usiłował przekonać przyjaciela, że dobrze zrobili bycząc się nad morzem zamiast uczestniczyć w paradzie kończącej Winobranie.
- No – przytaknął bez przekonania Christian, nie odrywając wzroku od żaglowca – ale czy Arvena się na nas nie pogniewa?
- Arvena to radosna bogini. Bardziej obawiałbym się gniewu naszych ojców. – Na twarzy Arkusa zagościł łobuzerski uśmiech.
- Z jakiego powodu? – Christian oderwał wreszcie wzrok od znikającego na horyzoncie żaglowca i spojrzał na przyjaciela.
- Że tracimy tutaj czas zamiast przygotowywać się do wyjazdu i szlochać z piastunkami. – Arkus odchylił się do tyłu i oparł łokciami o miękką trawę
- Na to będzie czas jutro. Słyszałem, że zabierasz ze sobą zapas wina.
- Nie ciesz się tak, to wino nie dla mnie – roześmiał się Arkus. – To prezent od mojego ojca, który mamy zawieźć profesorowi Rotoi.
Christian przypomniał sobie, że jest beneficjentem tej znajomości. Mógł dostać się na Uniwersytet tylko dzięki bliskim relacjom swojego ojca z Likariusem Galilei jak i przyjaźni tego ostatniego z rektorem Rotoi. Normalnie bramy uczelni były zamknięte dla prowincjonalnych mieszczan. Christian cieszył się z tej możliwości. Zawsze chciał być urzędnikiem na królewskim dworze. A droga do takich godności wiodła właśnie przez Uniwersytet Berestecki. Odmiennie postrzegał to Arkus. Jechał na studia z woli ojca, który przewidział dla niego karierę, o której marzył Christian. On jednak chciał zostać rycerzem. Irytowało go, że stracił już tyle czasu. By osiągnąć swój cel powinien od kilku lat szkolić się u boku jakiegoś rycerza. Gdyby ojciec mu na to pozwolił, kto wie, może pasowanie miałby już za sobą i już teraz byłby pełnoprawnym członkiem stanu rycerskiego. Jedynym jego sukcesem w tej materii było pozwolenie na lekcje fechtunku.
- Patrz na ten okręt! – Christian zauważył zbliżający się do portu żaglowiec.
- To chyba nie kupcy z Salem? – Arkus wytężył wzrok by dostrzec więcej szczegółów.
- Nie, z pewnością nie, okręty z Salem są mniejsze. I bandera nie jest z Salem.
Okręt stawał się coraz większy i wyraźniejszy.
- Nie widzę dobrze, ale jest pod banderą kabirską albo szaradzką. – Christian usiłował przyporządkować flagę powiewającą na maszcie do któregoś z krajów znajdujących się na południe od Salem.
- Rzadko przypływają do nas statki z tak daleka.
- Zobaczmy co przywieźli. – Christian wstał szybko. – Kto ostatni w porcie ten troll!

Niemal jednocześnie dopadli portowego nabrzeża. Przez kilka chwil spierali się o to kto był pierwszy. W końcu nauczeni bezcelowością takich sporów, wiedząc że żaden z nich nie ustąpi, ogłosili remis.
W tym czasie okręt przybił do nabrzeża. Rzeczywiście był większy od okrętów z Salem. Posiadał też o jeden maszt więcej. Wkrótce po przybyciu załoga zabrała się do rozładunku. Pielgrzymka pomocników kupców podążyła do magazynów portowych z workami i beczkami pełnymi orientalnych towarów. Chłopcy obserwowali jak jeden z mocno opalonych marynarzy wyprowadza z pokładu konia. Zaraz za nim zszedł ze statku jego właściciel. Wysoki rycerz w czarnej, lśniącej zbroi inkrustowanej złotem z wyraźnym znużeniem na twarzy podążał leniwym krokiem za wierzchowcem. Trzymał pod pachą hełm z przyłbicą, z tego samego lśniącego czernią metalu z którego zrobiona była jego zbroja. Chłopcy podeszli bliżej by się przyjrzeć. Nigdy nie widzieli czegoś tak wykonanego. Napierśnik jak i dwie płyty nachodzące na niego z ramion były bogato zdobione płaskorzeźbami postaci walczących z mitologicznymi stworami i wkomponowanymi w to motywami roślinnymi. Były też sceny sielankowe – grupy postaci niosących instrumenty muzyczne i dzbany z winem. Gdy koło nich przechodził zauważyli, że wszystkie elementy zbroi są podobnie wykonane. Rycerz przejął od marynarza uzdę konia i powędrował w stronę miasta zapewne szukając karczmy w której mógłby przenocować. Chłopcy wiedli za nim wzrokiem, aż zniknął im z oczu za załomem budynku kapitanatu.
- Ciekawe ile dukatów wydał na taką zbroję? – zastanawiał się Christian.
- Takie rzeczy robi się tylko na zamówienie i nie wiem czy w całej Likarii są rzemieślnicy, którzy mogliby coś takiego wykonać. – Arkus nadal nie mógł wyjść z podziwu nad misternie zdobioną zbroją.
- Może są, ale na pewno nie w Essen. – Christian uśmiechnął się.
Port po odejściu rycerza stracił dla nich na atrakcyjności więc ruszyli z powrotem na wzgórza. Żegnały ich wrzaski mew i rybitw oraz odgłosy pracujących marynarzy, handlarzy i przewoźników.
- Na pewno zmierza do Beresteczka na turniej.
- Dobrze, to znaczy, że jeszcze go zobaczymy. – Arkusowi od razu zrobiło się wesoło na myśl o oglądaniu Wielkiego Turnieju Rycerskiego odbywającego się raz na cztery lata w Beresteczku. – I króla i wielu innych rycerzy z całej Taugii.
- Z całej to może nie. Wątpię by przybył ktoś zza Wielkich Gór. – Christian miał lekko irytującą Arkusa zdolność wyłapywania małych nieścisłości w jego wypowiedziach.
- No to prawie całej – poprawił się niechętnie Arkus, zaraz jednak znów się rozchmurzył wracając myślą do turnieju. – Wyobrażasz sobie: konkursy łucznicze, pojedynki na kopie, miecze, topory, wyścigi rydwanów…
- Nie wyobrażam sobie – Christian zrobił prowokacyjną pauzę – dlatego chętnie to wszystko zobaczę. Ale zauważyłeś, że ten rycerz w porcie był sam?
- Co masz na myśli?
- No, nie było z nim nawet giermka. A taki bogaty rycerz, bo chyba musi być bogaty jak ma taką zbroję, płynąc z tak daleka to powinien ze sobą mieć przynajmniej kilku służących. – Christianowi wydawało się, że jego przyjaciel jako bogaty szlachcic sam powinien zwrócić na to uwagę.
- A może to jeden z tych prawdziwych rycerzy przemierzających Taugię, biorący udział w wielkich bitwach i walczący z potworami. – Młody Galilei zdawał się rozanielony wizjami, które teraz wywoływał w głowie.
- Rycerz który ma służbę nie jest prawdziwy?
- Wielu naszych lordów w pięknych zbrojach nigdy nie widziało żadnej bitwy, ani żadnego smoka czy choćby wiwerny. – Arkus z dezaprobatą machnął ręką koło czoła. – Tak mówił mój ojciec. A jak wiesz sam w młodości przemierzył całą Taugię po tej stronie Wielkich Gór. – Chłopak wrócił pamięcią do opowiadań Likariusa, których uwielbiał słuchać w dzieciństwie. – I to bez armii służących.
- Chciałbyś być taki jak on?
- Tak, tylko on tego nie chce. – Arkus zmarszczył brwi. – Chce żebym był jakimś dworskim urzędnikiem.
Chłopak ze złością kopnął niewielki kamień, który poturlał się ścieżką i wpadł w przydrożne zarośla.
- Arkusie, gdy skończysz studia sam będziesz robił to, na co masz ochotę – rzekł Christian ze spokojem i pogodną powagą godną Pana Światła.
- Tak, masz rację mój przyjacielu. – Arkus podniósł głowę wyżej patrząc w chylące się ku morzu słońce. – Wtedy mu pokażę, że mogę być rycerzem takim jak on kiedyś był. – Słowa przyjaciela tchnęły w jego serce nową nadzieję.
Szli chwilę w ciszy. Christian z zadowoleniem kontemplował poprawę humoru przyjaciela. Rubinowe promienie zachodzącego słońca zastały ich w alei dębowej rozmawiających o wyjeździe i atrakcjach stolicy. Jutro ich życie miało się na zawsze odmienić.

5. Profesor Rotoi stał na szerokim tarasie pałacu książęcego górującego nad całym Nakszame-Re. Pod nim rozciągały się miejskie zabudowania schodzące stromym zboczem aż do największego portu północy. Przystanie, pomosty, magazyny i inne zabudowania portowe ciągnęły się wzdłuż całego wybrzeża obejmując swoimi ramionami półkolistą zatokę. Z tej odległości port wyglądał jak mrowisko. Brązowe poszycia statków handlowych, kutrów rybackich i wielu mniejszych łodzi nieustannie zawijały i wypływały z portu. Blask słońca odbijający się od morskich fal niemal oślepiał. Minął tydzień odkąd profesor przybył do Nakszame-Re będącego głównym miastem Ligi Morskiej. A miał tu spędzić jeszcze co najmniej drugie tyle. Rozmowy były ciężkie. Liga co prawda była zainteresowana współpracą z likaryjskimi portami, stawiała jednak twarde warunki. Największą przeszkodę w zawarciu umowy stanowiły liczne zawiłości prawne, które jak dzikie pnącza oplatały relacje pomiędzy monarchią, a niezależnymi miastami. Przez ostatnie dni Rotoi prowadził wyczerpujące dyskusje z przedstawicielami Ligi nad każdym punktem aktu, który umożliwiłby przystąpienie likaryjskich portów do związku. Jeden z towarzyszących mu negocjatorów właśnie dołączył do niego na tarasie.
- Profesorze, negocjatorzy Ligi są gotowi do dalszych rozmów.
Rotoi powoli skinął głową. Raz jeszcze spojrzał na miasto i port w dole. Z rękoma zaplecionymi z tyłu powrócił do sali negocjacyjnej. Wszyscy zasiedli przy potężnym kamiennym stole, który potęgował panujące tu uczucie chłodu. Choć komnata była całkiem jasna dzięki światłu dostającemu się do wnętrza przez obszerny, otwarty taras, to grube ściany z szarego piaskowca wysysały ciepło. Nie zapobiegały temu nawet gobeliny rozpięte od podłogi po wysoki strop. Każdy z uczestników rozmów miał do dyspozycji kielich z sokiem winogronowym, nad którego odpowiednim poziomem czuwali dwaj paziowie.
Kolejną kwestią było rozwiązywanie sporów między członkami organizacji.
- Spory handlowe miedzy miastami Ligi rozstrzyga wewnętrzne prawo Ligi – spokojnym głosem główny negocjator Nakszame-Re, burmistrz Al-Salidi, wyraził stanowisko związku.
Profesor, zanim odpowiedział, pociągnął głęboki łyk soku. Nie przywykł do tak długich debat i czuł już drapanie w gardle.
- Koliduje to z prawem Likarii. To książę Roland jest arbitrem sporów handlowych.
- Ale wewnątrz waszego państwa, a nie w sporach międzypaństwowych – zauważył Al-Salidi, którego ciemna karnacja kontrastowała z jasną cerą pozostałych negocjatorów.
- Zgadza się – przytaknął profesor gładząc się po policzku. – Z tym, że Liga nie jest państwem, a tylko związkiem handlowym niezależnych miast. I nie tylko niezależnych, co dodatkowo komplikuje relacje prawne.
- Nie możemy pozwolić by w wewnętrzne spory Ligi angażowała się obca monarchia. Te sprawy muszą być wyłączone spod jurysdykcji księcia Rolanda. – Ton burmistrza Al-Salidiego stawał się coraz bardziej zdecydowany.
- Nawet gdybym przystał na takie rozwiązanie, to do ograniczenia kompetencji księcia potrzebna byłaby specjalna uchwała naszego Senatu i oczywiście zgoda króla oraz rady królewskiej. – Profesor mnożył przeszkody prawne.
- Chwileczkę, czy my rozmawiamy o układzie między portami a Ligą, czy miedzy Likarią a Ligą? – gwałtownie spytał jeden z negocjatorów związku.
- Valdie proszę – uciszył go burmistrz. – Rozumiemy te komplikacje profesorze Rotoi, jednak Ligą rządzą zjazdy przedstawicieli wszystkich miast, działamy jednomyślnie i naprawdę konflikty wewnętrzne to bardzo sporadyczne przypadki.
- Możemy przeformułować zapisy tak, by nie naruszały wewnętrznego prawa Likarii ani niezależności Ligi. – Rotoi przeczesując siwe włosy na skroni skłonny był do kompromisu.
- Myślę, że da się to zrobić profesorze – zgodził się Al-Salidi.
Razem ze skrybami negocjatorzy zajęli się układaniem jak najbardziej elastycznych sformułowań tak, by interesy obu stron były zabezpieczone, a nie wymagało to zmian w ich wewnętrznym prawie. Późnym popołudniem, gdy ostateczne brzmienie tego punktu zostało uzgodnione, burmistrz zabrał profesora do małego ogrodu przylegającego do pałacu książęcego. Al-Salidi opowiadał o tym, dlaczego akurat tutaj zbudowano Nakszame-Re. Burmistrz chełpił się, że miasto zbudowane w skałach jest nie do zdobycia. Rotoi tego dnia niezwykle krytycznie spoglądał na gospodarza. Al-Salidi tak dumnie maszerował po rezydencji, jakby osobiście ją wybudował lub był potomkiem potężnego rodu, który tego dokonał. W rzeczywistości ród książęcy, który kiedyś panował w Nakszame-Re, został obalony przed laty przez plebejską rewoltę. Władzę przejął miejski samorząd, który od czasów rewolucji wybierał spośród siebie kolejnych burmistrzów. A ten nie był nawet miejscowym. Al-Salidi był smagłym handlarzem z Salem, który osiedlił się na północy i dzięki pewności siebie, i niekiedy zuchwałej śmiałości zrobił w mieście karierę polityczną. Rozmowę przerwał im posłaniec:
- Wybacz Panie – zwrócił się do burmistrza – ale kazałeś się na bieżąco informować.
- Mów – przyzwolił Al-Salidi.
- Nie znaleźliśmy Mesterchenesa w jego samotni na bagnach. Ślady na miejscu wskazywały, że nikogo tam od dawna nie było. Nie ma go też u jego rodziny w Tusco.
Al-Salidi zamyślił się chwilę, po czym odesłał go gestem ręki.
- Poszukujesz kogoś burmistrzu? – Nagle miejscowe problemy wydały się profesorowi Rotoi bardziej atrakcyjne od przechwałek napompowanego pychą salemczyka.
- Zaginął Mesterchenes, rzeźbiarz wielkiej sławy w Nakszame-Re. Dosłownie jakby zapadł się w morskie głębiny. – W głosie burmistrza słychać było nutkę zatroskania.
Profesor nie podejrzewałby go o zdolność do takich uczuć. Jako minister handlu znał dobrze portowe miasta i ich władców. Al-Salidi zawsze drażnił go sposobem zachowania, choć profesor jako wytrawny dyplomata słynący z niezwykłego opanowania nigdy tego nie okazywał. Dziś po raz pierwszy władca Nakszame-Re wzbudził w nim bardziej pozytywne emocje.
- Był ci osobą bliską? – drążył temat Rotoi.
- Gdybym był monarchą powiedziałbym, że był moim nadwornym rzeźbiarzem. – Usta burmistrza pod bujnymi, kręconymi wąsami wydęły się w tak dobrze znany jego rozmówcy uśmiech dumy. – Chodź profesorze, pokażę ci jego dzieła z mojej prywatnej kolekcji.
Al-Salidi podniecony możliwością pochwalenia się czymś jeszcze przed zagranicznym gościem ruszył przodem. Po chwili byli już w jednej z komnat. Był to swego rodzaju skarbiec, gdzie Pan Nakszame-Re gromadził dzieła sztuki. Były tam gobeliny, rzeźby, poroża, kły słoni, skóry lwów i tygrysów. Przy jednej ścianie stała przeszklona gablota. Za nią na jesionowych półeczkach stały malutkie rzeźby.
- W drewnie potrafi robić tak niewiarygodnie precyzyjne rzeczy. – Burmistrz wskazał misterne rzeźby w drzewie lipowym gładząc się po przyciętej w szpic czarnej brodzie. Na półeczkach stały miniaturowe postacie, kareta z dwoma końmi, dwóch walczących rycerzy, niedźwiedź w starciu z wilkami, damy odpoczywające pod baldachimem i wiele innych. Wszystkie mieszczące się na dłoni. Rotoi był zaskoczony precyzją detali. Musiał przyznać, że nadmorski rzeźbiarz odznaczał się wielkim talentem. Burmistrz Al-Salidi był wyraźnie zadowolony wrażeniem, jakie zrobił na gościu.

ODPOWIEDZ

Wróć do „CIĄG DALSZY NASTĄPI”