Chitychinika cz.II

Dłuższe utwory prozatorskie publikowane w odcinkach

Moderatorzy: skaranie boskie, Gorgiasz

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
Awatar użytkownika
411
Posty: 1778
Rejestracja: 31 paź 2011, 8:56
Lokalizacja: .de

Chitychinika cz.II

#1 Post autor: 411 » 08 sty 2013, 14:20

***

Profesor Clay, zwany przez współpracowników Kozłem, od czterech dni nie wychodził z laboratorium. Hektolitry kawy i spore dawki metamfetaminy nawet nieźle dawały sobie radę ze zmęczeniem. Jego ciężkie, grube szkła w platynowo-szylkretowych oprawkach wrecz zrosly się z nosem. Zdjął je z trudnością i przetarł dłonią twarz. Sufitowe światło raziło nieprzyjemnie, migające monitory męczyły podwójnie.
Już trzy długie tygodnie poświęcił istocie znalezionej w tamtym domu i nic. Żadnego tropu, żadnych domysłów, najmniejszego punktu zaczepienia. Żadnego przełomu.
Czuł, że ona (skądś wiedział, że jest nią) obserwuje go z takim samym zainteresowaniem. Oczekiwaniem?
- Ech, za stary już jestem na takie gierki... - mruknął pod nosem i wstał ciężko od stołu. Postanowił dziś spać we własnym łóżku. Ten śledczy maraton powtarzał wielokrotnie, jak dotąd bezskutecznie. Ale nie byłby sobą, nie byłby słynnym Kozłem, gdyby nie jego legendarny upór.
Zdjął kitel i obuwie, z szafki wyjął swoje cywilne ubranie – beżowe kamasze i brązowy płaszcz. Przez chwilę mocował się z rękawem prochowca - nie było nikogo, by mu go podać.
Wychodząc, pozdrowił strażnika i podszedł do swojego zielonego nissana. "A gdyby...?" Zawrócił.

Zamyślony Craig aż podskoczył w swojej dyspozytorni.
- Profesorze, stało się coś? Ależ mnie pan przestraszył! - roześmiał się z ulgą i zakłopotaniem, poprawiając nerwowo uniform. - Nie ma to jak skleroza, prawda?
Wiedział, że może sobie pozwolić nawet na dosadniejszy dowcip – profesor nie miał kompleksów, za to duże poczucie humoru.
- Spokojnie, Danny, przepraszam. Zapomniałem... e... teczki, zaraz jestem z powrotem.
- Nie ma pośpiechu. Ja tu jestem do piątej rano – roześmiał się Craig, zachwycony swoim żartem.

Patrzyła na niego.
Czuł to tak wyraźnie, jak przed chwilą chłód wiosennej nocy na twarzy. Rozejrzał się w poszukiwaniu teczki, jakiejkolwiek teczki. Daniel nie był może członkiem Mensy, ale poziom jego bystrości pozwoliłby zauważyć jej brak. Dopiero w szóstej szafce znalazł wytartą aktówkę – pamiętała chyba czasy Hayde'a... Bez znaczenia.
Cholera, nie zmieści się. Nie z pojemnikiem. Co teraz?... Nic. Sekunda namysłu i już miał ją w dłoniach. Ostrożnie włożył ją do teczki, owinął we wcześniej wepchnięty arkusz ligniny. Ruszyl do wyjścia.

*

Ze szklanką soku pomarańczowego w dłoni, po odświeżającym prysznicu i w swoim ulubionym szlafroku, Clay odsunął jedno z dwunastu ciężkich krzeseł przy wielkim kuchennym stole.
Nie znosił cytrusów – ich zapachu, smaku, koloru, ale pił to świństwo, by szybciej wypłukać narkotyk z organizmu.
- Twoje zdrowie, mała – pociągnął spory łyk, siadając.
Nie odpowiedziała, oczywiście, wcale na to zresztą nie liczył. Czyżby?
Przez moment poczuł sie jak idiota - wielka, pleksiglasowa misa do przyrządzania sałaty, w środku ona, a on naprzeciw. Jakie romantyczne sam na sam. Tylko świec brakuje.
Właśnie, świece, dlaczego by nie? Miał jedną, gabarytów prawieże tej misy i nawet miała pachnieć.
Postanowił nie taszczyć jej do kuchni, prościej było przenieść misę do salonu.
Rozparł się wygodnie na sofie, leniwie spoglądał to na stworzenie, to na płomyk świecy.
Po chwili jednak wstał i podszedł do muzycznego kącika, sprytnie ukrytego za parawanem z kwiatów. Leciutko przykurzony odtwarzacz, płyty, filmy, odczyty, sterta fachowej literatury – wszystko to czekało na nigdy nie wykorzystywany urlop, czy choćby wolny weekend.
Kochał muzykę. Przypominał sobie o tym w samochodzie albo w momentach, gdy pomieszkiwał.
Nie... Hendrix - nie dzisiaj, nie teraz, zbyt energetyczny, jest świetny do porannej kawy. Bach? Za ciężki. Wagner? To samo. King Crimson? Zappa? Też niekoniecznie. Gabriel? Cieplej, ale...
Może... o, to będzie odpowiednie – znał ten utwór na pamięć, ale zawsze chętnie do niego wracał.
Po chwili klepał dłonią obicie sofy w rytm pierwszych taktów Bolera. Tak, zdecydowanie, to był najlepszy podkład do rozważan.
"Foxy Lady" w aranżacji Ravela? Roześmiał się serdecznie, odstawił pustą szklankę na stolik, dokładnie pośrodku - pomiędzy misę a świecę, następnie odlożyl okulary. Przymknął zmęczone oczy i już obie dłonie wystukiwały głucho takt.

***

Sharon była zła jak osa. Jest poniedziałek, dziesiąta piętnaście, a tego starego capa nadal nie ma!
Od piątkowego wieczoru próbowała dociec, co się dzieje. Jak ostatnia kretynka czekała na telefon, wiadomość, zaproszenie, spotkanie - na cokolwiek. Na nich.
Nie był to żaden rytuał, ale raz, dwa razy w miesiącu urządzali sobie przytulny wieczór – to u niej, to u niego; dwa stare koty, które rzadko, ale dość regularnie przypominają sobie, że nie są aż tak stare.
Sharon miała pięćdziesiąt trzy lata, cztery fakultety, siedem tytułów naukowych i doskonałe ciało.

Podniosła z podłogi swoją torebkę.
Wchodząc do gabinetu Claya cisnęła ją z furią, ale brak oczekiwanej publiki pozbawił ją nawet tej drobnej przyjemności. Nie było nikogo – ani Marcella, ani George'a, w dodatku krzesło asystenta zastanawiająco zmieniło swoje stałe miejsce. Dwa do zera. Nie dla niej.

Przyciągnęła fotel i usiadła przy oknie. Mimo wzburzenia i chęci odreagowania, nie podniosła rolet, sierpniowe słońce nie było mile widzianym gościem w pracowni. Tak, przede wszystkim była naukowcem, dopiero potem człowiekiem. I kobietą. Emocje emocjami, ale to byłoby zwyczajnie nierozsądne.
Próbowała uporządkować myśli, wciąż nie umiała sie zdecydować: była bardziej zła, rozczarowana czy zaniepokojona? To było tak niepodobne do Marcella...
No dobrze, nie będzie dzwonić i go szukać, nie zniży się do tego, ale co się stało z George'em? Jeden z najpilniejszych, najwierniejszych, najbardziej oddanych profesorowi i swojej pracy ludzi, którego najmniejsze spóźnienie kojarzone było wyłącznie z nagłym zgonem, a minęły już ponad dwie godziny i jego nie ma.
Sharon okropnie nie lubiła nie rozumieć. Mogła ostatecznie pogodzić się ze spadkiem libido i zainteresowania Kozła, ale tu działo się doprawdy coś dziwnego.

Postanowiła poczekać. Do dwunastej. Potem zacznie dzwonić.

***

Profesor doskonale zdawał sobie sprawę, że od dawna powinien być w instytucie. Taka była kolej rzeczy, a krew przodków dodatkowo utrudniała zlekceważenie wieloletnich przyzwyczajeń i reguł.
Ordnung muss sein! – najczęściej słyszane słowa matki, wojennej imigrantki, odbijały mu się kwaśnym posmakiem od wczesnego dzieciństwa. Nie lubił tych wspomnień, nie lubił do nich wracać, ale nie potrafił się od nich uwolnić. Wprawdzie nosił nazwisko ojca, amerykańskiego dezertera i pijaka, ale to wlaśnie po matce odziedziczył większość cech – tak wyglądu, jak i charakteru, szczególnie systematyczność i umiłowanie porządku.
Tym razem jednak, po raz trzeci napełniwszy kubek kawą, spokojnie wrócił do swojego domowego gabinetu – miał tu wszystko, czego potrzebował do pracy.
Po raz już chyba tysięczny przeglądał wyniki badań, skrupulatnie sprawdzał wzory i porównywał je z ostatnimi danymi. Nic nie pasowało.
Nie zgadzały się wartości, nie zgadzał się układ ani masy molowe.
Różnice były niewielkie, ale wystarczające, by podważyć dotychczasowe chemiczne i biochemiczne dogmaty. DNA, właściwie w zaniku, nie przypominało żadnego znanego mu układu, biopolimery szalały, mRNA natomiast było tak zmutowane, że właściwie powinno otrzymać nową nazwę... Dwuniciowe RNA?
Hm... Ale przecież to stworzenie jest organiczne! Pierwotnie organiczne. A gdyby...?

Wtem poczuł na swoich ramionach delikatny dotyk szczupłych dłoni.
- Nie teraz. Musimy jechać. Ubierz się szybko, czekam w samochodzie.

Nagle zaczęło mu się śpieszyć, teoria, która pojawiła się w głowie, była tak szalona, że natychmiast chciał znaleźć się w laboratorium, by ją potwierdzić. Lub obalić. Jedno doświadczenie. Jedna przeoczona możliwość! To musi być to!
Zgarnął papiery i razem z istotą wepchnął do teczki, jednocześnie wciągał sweter i wsuwał na stopy mokasyny.

*

Ostatnia próba, dwie analizy, synteza. Ostatnia nadzieja.
Dokładnie sto siedemdziesiąt dwie minuty niepewności.

***

Sharon, siedząca samotnie przy stoliku w instytuckiej kantynie, wpatrywała się w swój obiad, jakby odkryła na nim całe kolonie cudownie ożywionych, a uchodzących za dawno wymarły gatunek bakterii, które właśnie pokazywały jej język kpiąc z bezradności.
I było jej to obojętne.
Dziobała leniwie widelcem w groszku, nożem przeprawiała flotę ziemniaków do przeciwległego portu talerza, drobiła mięso i mieszała je z pieczarkowym sosem. Breja. Substancja doskonała.
Pomyślała, że tak właśnie wygląda jej życie – gładkie, jednorodne i szare.

Od tygodnia nie zamieniła nawet jednego słowa z Marcellem. Widywali się wprawdzie codziennie, szerokość korytarzy bowiem nie pozwala się ukryć, a ich kolor - by stać niewidzialnym. Co wcale nie znaczy, ze go unikała; jak również, że ją zauważał.
Każde z nich biegało do swych zajęć, każde miało dzień wypełniony po brzegi.
Jednak do tej pory zawsze udawało im się znaleźć kilka minut na wspólną kawę, czy – rzadziej – "służbowy" lunch. Od tygodnia on kłaniał jej się jak każdej innej osobie w budynku. Wiedziała, że pracuje nad czymś wyjątkowym, ale nigdy dotąd żaden wyjątek nie czynił wyjątku od ich wspólnego rytmu... Wciąż nie wiedziała, co wydarzyło się w ubiegły piątek. Marcell był nieobecny i nieosiągalny dla świata. Próbowała wypytać George'a, ale on był jak robot – zaprogramowany wyłącznie na lojalność i pracę.
Nagle zapragnęła zrzucić talerz albo cisnąć nim o przeciwległą ścianę. Przewrócić stół? To byłoby takie efektowne! A może wykrzyczeć swoją frustrację – choćby piskliwie – byle głośno?

Zadowoli się westchnieniem.

***

Nawet nie bolało tak bardzo... Albo już się przyzwyczaiłam. Szkoda, że nie ma tu muzyki.

***

Clay oparł swój sześćdziesięciopięcioletni policzek o stertę papierów na biurku. Czuł się stary, zmęczony i głupi. Zgadzało się wszystko i nic. Jedyne, czego był naprawdę pewien, to tego, że istota jest wcieloną transgenezą.
Ale taka mutacja nie miała prawa powstać!
Jednak istnieje.
Ale to fizycznie niemożliwe!
Fizycznie? Czy organicznie?
Czysto biologicznie! Takie rekombinacje nie maja prawa bytu!
Naprawdę?
Ostatnie badania potwierdziły przecież...
...że niemożliwe stało się możliwym?
Wyprostował się i gwałtownie oczyścił przedramieniem biurko.
- Pieprzyć to!

*

Nie odbierał telefonów, nie opróżniał skrzynki pocztowej, nie mył się i chyba też nie jadł od dwóch tygodni. A może czterech? Czas zlał się w dziwną, wielobarwną plamę. Jedyna wizyta w pracowni wymuszona została brakiem "dopalacza". Wszystkiego dwie godziny poza domem. Cała wieczność.
Rezydencja przypominała bardziej typowy akademicki pokój, niż wcześniejsze przytulne schronienie – stosy papierów, masa brudnych kubków, rozwłóczone ubrania. I płyty. Jego ogromna, starannie kompletowana latami kolekcja walała się po całym salonie, muzyka grzmiała bez przerwy, a głośniki dyszały ostatkiem sił – album za albumem, nagranie za nagraniem, wykonawca za wykonawcą.
Być może tracił z lekka poczucie rzeczywistości (być może to narkotyk mieszał mu w głowie, jeśli jednak dopuszczał taką możliwość, był pewny, że jeszcze nie zwariował), ale wiedział, że tym razem złapał trop. I nie popuści.
Jego dziedzina, jego milość i całe życie zadrwiły sobie okrutnie. Stałe - stałymi, wzory - wzorami, dane – danymi, a można było nimi teraz napalić w kominku. I właśnie to robił.
Dźwięki ogłuszały, nie pozwalały zebrać myśli, skupić się na czymkolwiek. Doskonale! Nie chciał się już nigdy więcej na niczym skupiać! Miał dość myślenia i dociekania! Koniec z tym!

Polimery, polipeptydy, polisacharydy, polinukleotydy, polinadzieje – płonęły pięknym, równym polipłomieniem przy akompaniamencie Police. Tym razem wyłącznie dla niego. Po... Potem wróci do planu.
- Roooxanne! - wydarł się jak pijany niedźwiedź, kiwając do rytmu głową. - Roooxaaanne!...
Zatrzymał się nagle, obrócił wokół własnej osi i skierował złowróżbnie wskazujący palec na plastikową michę – i tak cię będę od dzisiaj nazywał!
Stolik, jedyna enklawa czystości w zaśmieconym pomieszczeniu, oczywiście nie odpowiedział.
Natomiast istota... drgnęła. Muzyka ryczała, a on stał, jak skamieniały.
- Wielki Boże...
Istota z leciutkiego drgania przeszła w pulsowanie. "Jak bicie serca" – straszliwy banał przemknął przez głowę profesora. Ocknął się i rzucił na poszukiwanie pilota. Nie, znalezienie go w tym śmietnisku było niewykonalne. Odgarnął rośliny, wyrwał wtyczkę z sieci.
Powłoka istoty nadal falowała. Pancerz to unosił się, to opadał – ona żyła! A on stał i chłonął zmysłami cud, którego był świadkiem - rozpierała go euforia. Zaczął przesuwać się delikatnie, stopa za stopą, w kierunku stołu. Bał się wykonać gwałtowniejszy ruch, cokolwiek, co mogłoby przerwać ten spektakl. Niepotrzebnie. Stworzenie tańczyło, wsłuchane w swój wewnętrzny rytm.
Clay dotarł wreszcie do stolika, osunął się na kolana, zasłonił dłonią usta – i patrzył.

- Roxanne? - odważył się na cichutkie zapytanie. - Roxanne? Słyszysz mnie? Rozumiesz?
Istota nie zareagowała, ale też nie przestała pulsować. Momentami przypominało to palce szalonego pianisty pląsające bezładnie po klawiszach, momentami zaś ruch zamierał – jak gdyby na złapanie oddechu. - Roxanne...?

I, jak wcześniej się nagle zaczęło, tak nagle się wszystko skończyło.
Istota znieruchomiała, a profesor wreszcie wypuścił powietrze z płuc.
- Roxanne?
Nic. Żadnej reakcji, najmniejszego drgnięcia.
- Roxanne!
Podniósł się ciężko, roztarł ścierpnięte mięśnie, poprawił koszulę. Poczuł się jeszcze bardziej zmęczony. Jeśli to możliwe.

*

Przeczekał najazd w gabinecie. Miał wrażenie, że to nie dwie ludzkie istoty, dwie drobne kobiety, a cały batalion ożywionych mioteł, odkurzaczy i ścierek zaatakował jego dom.
Zapłacił, pożegnał się grzecznie, zamówił telefonicznie posiłek i wszedł do wanny pełnej gorącej wody i pachnącej piany. "Najistotniejsza misa na świecie" stała obok.
Woda stygła, czas tykał, a on odmaczał się z dotychczasowego życia.
Zmęczenie powolutku opuszczało ciało i duszę, szare komórki budziły się z letargu. Ciekawe, co się dzieje w instytucie? Czy jest jeszcze dyrektorem, ba - pracownikiem? Musi zadzwonić do Sharon. I do George'a. Musi coś wymyślić, załagodzić całą sytuację. Będzie ciężko, pewnie i tak myślą, że zwariował. Poniekąd...
- Roxanne, poradź coś.
Pomyślał? Powiedział to na głos? Nie był pewien.
W każdym razie Roxanne nie odpowiedziała. Ale "zatańczyła". Pancerz zafalował i znieruchomiał.
- Do cholery! Dość tej zabawy! - Clay usiadł gwałtownie, wychlapując obficie pianę na podłogę. - Chodź no tutaj i zacznij wreszcie gadać! - Sięgnął dłońmi po istotę, wyjął z miski i umieścił sobie na kolanach.
Była przyjemnie ciepła w dotyku. Nadspodziewanie. Pancerz był ohydny, ale tylko dla wybitnego estety: szary, gdzieniegdzie żółtawy, w niektórych miejscach wręcz brunatny; chropowaty, pomarszczony, pokryty jakby guzkami. Clay przyglądał się, spokojnie i uważnie, jakby widział ją pierwszy raz w życiu. Pogładził ją kciukami i znowu zapulsowala. Przeszedł go dreszcz. Podniecenia. Normalnego, zdrowego i wyłącznie seksualnego.

*

- George? Tak, to ja, Marcell. Słuchaj... Rozumiem, to może później zadzwonię?... Też nie bardzo?... Nie, właściwie nic, tak chciałem pogadać... To może jutro?... Czy pilnego?... Właściwie nie... To znaczy, i tak, i nie... Dobra, spróbuję w piątek. Trzymaj się.

Nie był sam. Clay czuł, że George nie był sam. Niby nic, ale zakłuło. Zazdrość? Niemożliwe. To znaczy niemożliwe byłoby, to znaczy jest... George ma kogoś. To jest niemożliwe. George? Ten wierny, łaszący się wiecznie George? Ten George, który znał jego ciało, potrzeby i życzenia najlepiej w świecie? Wiecznie żebrzący o choćby krótkie spotkanie? Który...
Niemożliwe.

*

"...po usłyszeniu sygnału zostaw wiadomość".
Sharon nie było w domu. Albo nie chciała z nim rozmawiać. Clay westchnął i przerwał połączenie. Bez słowa.

*

"Abonent chwilowo niedostępny...".
Co jest?! George ślini się do kogoś innego – ok, da się z tym żyć, ale co z Sharon? W domu jej nie ma, komórki nie odbiera – to do niej niepodobne! Chyba się nic nie stało?
Lekkie zdenerwowanie. Tylko tyle. Nie kochał Sharon, ale lubił na tyle, by się teraz zaniepokoić. Ciut. Odrobinę.
Spróbuje później jeszcze raz.

***

Wyczuwam smutek. To ten jegomość pachnie smutkiem. I czymś jeszcze, ale zbyt słabo, nie potrafię wychwycić. Chyba go lubię, chociaż dziwny jest. Jakim cudem ogadł moje imię? Tylko mama mnie tak nazywała, dawno temu.
Chcę... pić. On. Ten Clay ma pragnienie. Tylko skąd ja o tym wiem?

Bolą mnie... Boli mnie. Ja mnie boli.

Weź mnie, mów do mnie, zaśpiewaj... Chcę tańczyć! A ty chcesz pić.

***

Długa, na siedem, może dziesięć centymetrów. Równiutka, prosta, idealna. Bo: porządek musi być. Zawsze. Kreska jest bytem doskonałym. Jak punkt, prosta i płaszczyzna. I jej zakrzywianie. Pozakrzywiajmy więc, mości państwo!
Wpatruje się w swoje dłonie, pobielone palce, zapylony plastik karty dawcy organów. Machinalnie przeciąga nią po języku. Gorzko. Spokojnie, z namysłem zwija karteluszkę z notatnika – zaraz będzie lepiej. Tak, na pewno będzie lepiej.

Jest. Tylko chce mu się pić. Ale to normalne. Ten syf tak działa na śluzówki.

***

Jestem palcami. Gdyby były sprawne!...

Nuty nie umierają. Nawet spalone, są i są. Muzyczny pył.

Hej, ty! Marcell ci na imię, prawda? Ładnie. Daj papierosa. Tak, papierosa. I ognia. Dobrze... Świetnie... Cudownie... Dzięki.

Wielkie gówno.

***

- Musisz się zbierać. Zacznie coś podejrzewać.
- Niech podejrzewa. Przestało mnie to obchodzić.
- Ale to nie jest dobry moment.
- Na to nigdy nie ma dobrego momentu. Czym się przejmujesz? On nie miał takich wątpliwości robiąc z nas idiotów.
- Wiem, ale...
- Tylko teraz mi nie mów, że żałujesz? Zaraz ja zacznę, że...
- Nie no, przestań, żartowałem. Wiesz przecież.
- Wiem. Wiem, że jestem zazdrosna – wstecznie. I jestem zła – teraz. Ale jestem też zadowolona – jeszcze bardziej teraz... Nie mogę tylko pojąć... a, mniejsza z tym. To co, widzimy się jutro?
- Naturalnie. Zaraz po twoich wykładach. Wszystko przygotowane.
- Ty dzwonisz, czy ja?
- Ty. Myślę, że za tobą bardziej się stęsknił.
- Dobrze, zadzwonię w przerwie. Do jutra.
- Pa.

***

George sprawdził po raz ostatni zawartość plecaka. Tak, jest wszystko. Z kubkiem herbaty usiadł na tarasie, przeglądał i zarazem próbował zapamiętać treść prawie całej strony, wypełnionej drobnym drukiem. Był "bio", nie "el-tech", ale w końcu nie było to aż tak skomplikowane – drucik A1 połączyć z drucikiem A2, drucik B1 z drucikiem B2 – i tak dalej...
Uśmiechnął się na wspomnienie Sharon. Zdyszanej, spoconej, pachnącej ludzkim piżmem i tak cudownie wilgotnej. Tu też działała zasada – gdzie diabeł nie może, tam pijana babę pośle. Drucik...
Nadchodzi Chwila. Długo wyczekiwana, okupiona latami ciężkiej pracy, skrupulatnego planowania i użytkowania tak mózgu, jak i odbytu. Ten drugi czasem bolał. Szczególnie na początku... Mózg – nigdy. Równowaga? Ech, dobre sobie!
Przesłanie i przetrwanie. Początek. Przewaga. Przywileje.
Piątek. Nareszcie.

***

Clayowi kręciło się w głowie, wirował pokój i cały świat. Prześcieradło kleiło się i motało nogi. Czuł tysiące dłoni, pieszczących, krzywdzących, penetrujących. Czuł tysiące języków, zlizujących pot z jego skóry i tysiące członków wsuwających i wysuwających się rytmicznie – wszędzie i zewsząd. Dotkliwy ból mieszał się z nieprzerwanym orgazmem. Dotkliwemu bólowi towarzyszyło dotkliwe pragnienie.
Krzyczał, rzęził, skowytał...

***

George siedział przy stoliku, popijał małymi łyczkami gin bez lodu i patrzył na śpiącą Sharon. Z łazienki dobiegały odgłosy rzygania – Clay najwidoczniej dochodził do siebie. Dobrze. Idealnie. Ma jeszcze i tak z dobrą godzinę czasu, a nawet tyle nie potrzebuje.
Podniósł się, podszedł do łóżka i nakrył prześcieradłem plecy kochanki. Potem zapukał do Claya.
- Marcell? Wszystko w porządku? Potrzebujesz czegoś?
- ...nnnee... ...rządku... ...ki
- Pewny jesteś? Może zrobię nam wszystkim gorącej herbaty?
- Po... em. Za... ch... ile.
- Ok, Sharon jeszcze śpi. Kąpiel dobrze ci zrobi.
- Jas...s...sne...
George uśmiechnął się pod nosem – starość nie radość. Albo krótka. Aczkolwiek musiał przyznać, że Clay wciąż świetnie się trzyma. Pozazdrościć kondycji.

Po dwóch godzinach cała trójka siedziała w kuchni nad parującą jajecznicą i aromatyczną kawą. Oczy Sharon błyszczały, Claya były mętne – nie miał apetytu ani ochoty do rozmowy. Zamyślony, nieobecny, nawet chyba trochę przestraszony.

Tak właśnie miało być.

***

Był sam. Bolało go wszystko, co tylko mogło. I nie mogło. Mózg to też mięsień? Na pewno?
Rozwalił się na sofie, Roxanne "siedziała" obok niego. Głaskał ją machinalnie, jak głaszcze się kota, myśląc o zupełnie czymś innym. Tylko, że on o niczym nie myślał. Próbował, ale nie mógł. Nie potrafił utrzymać żadnej z myśli dłużej niż kilka sekund, głowa łupała, jakby była rozbijanym właśnie blokiem w kamieniołomie.
Roxanne reagowała na dotyk, ale Clay przestał reagować na zjawisko. Stworzenie stało się czymś pośrednim między ukochaną rzeźbą, a domowym zwierzakiem. Albo fotografią osoby, którą się kiedyś kochało i wciąż kocha, i do której się mówi, opowiada, myśli na głos. I milczy.
Wiedział, że ona i tak wie wszystko.
Nie był z siebie dumny, o nie. Nie wiedział dlaczego, ale tym razem było inaczej. Czuł się brudny i wykorzystany. Zbrukany. Ostatnia noc wciąż lepiła się jak rozgrzana żywica – nie do zmycia. Nie od razu.

***

- To cześć, widzimy się wieczorem, u mnie.
- Będę na pewno – już sam ten jej gardłowy pomruk działał jak afrodyzjak...
- Nic innego nie wchodzi w rachubę. Pobawimy się dalej, co ty na to?
- Już się nie mogę doczekać...

***

Cztery aspiryny nie załatwiły sprawy, ale przytłumiły to bardziej - fizyczne niż meta - kopanie w czaszkę. Chciało mu się pić – pewnie spóźniony kac zakreślał swój rewir. Kawy? Nie, zdecydowanie nie. Herbaty? Nie lubił, nie pijał. Woda. Powlókł się do kuchni, wyjął zroszoną butelkę z lodówki i szklankę z szafki. Nalał.
Lepiej. Ale czegoś brakuje. Nie przepadał za wodą, nie pojmował ogólnych zachwytów nad jej dobrodziejstwem – woda to woda. Bez smaku, bez wartości. Ale dobrze gasiła pragnienie i o to w tej chwili chodziło. Cytryna? Tak się przecież serwuje wodę...
Otworzył znowu lodówkę – nic z tego. Ani jednej. Ale przypomniał sobie, że ma przecież pomarańcze, może też nie będzie źle? Wycisnął połówkę, woda zmieniła kolor na transparentny oranż – ładny. Wypił duszkiem. Przygotował następną porcję. I znowu jednym haustem. Kolejną...
Gdy butelka była pusta, poczuł, jak żołądek się buntuje, ale uczucie pragnienia złagodniało.
Otarł pot z czoła, wziął następną butelkę i zabrał do salonu. Potem wrócił i wrzucił resztę pomarańczy do sokownika – dzbanek z gotowym sokiem trafił na stolik, farfocle do kubła. Teraz był zaopatrzony.
Włączył telewizor, ściszył prawie całkiem dźwięk i nie próbował niczego zrozumieć. Przymknął oczy.

Roxanne czekała na pieszczoty.

***

Zadowolony wyłączył komputer. Zapis obrazu bez zarzutu. Na tyle świetny, że oglądając go podniecił się jak szczeniak. Chwilę masował krocze, spełnienie nadeszło szybko, ale spokojnie i łagodnie znalazło ujście. Sięgnął do szuflady po chusteczki, dokładnie wytarł udo i dłoń, i dopiero potem wstał. Płytkę wcisnął pomiędzy książki w regale.
Spojrzał na zegarek – ma jeszcze dużo czasu, zdąży podjechać do instytutu i w drodze powrotnej zrobić małe zakupy; Sharon nie przyjedzie wcześniej, niż o dwudziestej.

***

Źle się czuła. Rozkojarzenie pomieszane z ciągle odczuwanym podnieceniem, lekki ból głowy i drżenie mięśni – były efektem zarwanej nocy, nadmiaru alkoholu i dzikiego seksu. Czyżby się starzała? Ale takie maratony nie były przecież niczym nowym... Ok, nowością był skład towarzyski. Uśmiechnęła się na wspomnienie George'a – kto by pomyślał, że takie z niego zwierzę?
Czekała na koniec zajęć jak na wybawienie. Pierwsze kroki skierowała do automatu z napojami – wyjątkowo, zamiast mrożonej herbaty, wybrała lemoniadę. Po chwili dokupiła następną. Poczuła się nieco lepiej.
Z butelką w ręku doszła do auta, postawiła ją na ziemi, odblokowała zamek pilotem i chwilę później, z głębokim westchnieniem, umościła się w fotelu. Krzyżując, oparła ramiona na kierownicy, pozwoliła też opaść głowie. Zamknęła oczy. Czy to czoło było tak gorące, czy skóra rąk? Podniecenie nie opuszczało jej nawet na chwilę. Co oni pili?... Czy ten koszmarny kac ma być karą? Za co? I dlaczego ma wrażenie, że wystarczyłoby dotknąć, musnąć tylko swoją kobiecość, a orgazm byłby na miarę erupcji wulkanu?

***

Komputer nie zapomina. Nigdy. Nie wystarczyło go wyresetować. Musiał skopiować wszystko, kupić nowy komputer i przenieść dane. Poprawione. Potem dokonać kameralnego zniszczenia, ale o to już był spokojny. Jego piwnica była absolutnie godna zaufania.
Czekał na zmianę strażników, nie miał ochoty odpowiadać na denerwująco głupie pytania. Jeszcze pięć minut.
Dwie.
Już.

***

Zabrakło wody i soku. Wypił wszystko, do ostatniej kropli, a wciąż koszmarnie go suszyło. Poszedł do kuchni i odkręcił kran – złożył dłonie w łódkę i pił z taką zachłannością, jakby od tygodnia przebywał na pustyni. Palce zdrętwiały mu od zimna, ale nie przerywał. Nagle żołądek zaprotestował gwałtownie i zwrócił do zlewu rozwodnione jajka wymieszane z kawą. Claya aż odrzuciło na ten widok. Szybko spłukał zlew, przepłukał usta, przemył twarz. Nie było lepiej.

***

Stała przed lustrem i patrzyła na swoje odbicie. Zwariowała? Ma jakieś zaburzenia? Użyła szkieł kontaktowych i zapomniała o tym? Niemożliwe. Całe życie była taka dumna ze swych wielkich, wściekle zielonych oczu, a teraz jej tęczówki są barwy akacjowego miodu...

***

Stał już przy kasie, a wszystkie artykuły wyłożone na taśmie czekały na dłonie bladego, zmęczonego rudzielca. Ale gdyby ją tak umalować... i wyjąć z tego bezkształtnego pokrowca...
George lubił ludzi. Lubił ich poznawać, obserwować, odgadywać emocje i myśli. Przyglądając się teraz dziewczynie, poczuł pragnienie. Sięgnął, nie patrząc, do najbliższej lodówki z napojami, za chwilę na taśmę dołączyła butelka lemoniady. Zdziwił się, ale nie zmienił wyboru tego zaskakującego "chybił-trafił".
Ruda była wyjątkowo powolna i kolejka przesuwała się w żółwim tempie. Miał jeszcze trochę czasu, ale zaczynał się niecierpliwić. Nie lubił, gdy coś lub ktoś decydowało o jego życiu. Choćby była to ślamazarna obsługa, czy niespodziewane zachcianki jego mózgu.

Poczuł, że musi się napić natychmiast.

***

Jestem smutna.
Chciałabym jeszcze raz poczuć smak gorzkiej lemoniady. Zapalić papierosa. Przejrzeć się w lustrze. Zatańczyć.
Jestem smutny.
Chciałbym jeszcze raz poczuć smak goryczy na języku.
Jestem smutny.
Chciałbym jeszcze raz poczuć smak...
Nie będę cytować innych. Poczekam aż inni będą cytować mnie.

Ania ayalen

Re: Chitychinika cz.II

#2 Post autor: Ania ayalen » 12 sty 2013, 17:14

no i czesc, zalatwiona jestem dozywotnio, proza przez Ciebie poezja przez.Coobusa, w zwiazku z czym do konca zycia nie klapne juz dziobem co i bardzo dobrze.. Ty pisz a ja bede czytac. To co Ty robisz to jest tworczosc . Widocznie nie w tej kolejce stalam jak talenty dawali. Ech... swietnie sie Ciebie czyta

Awatar użytkownika
411
Posty: 1778
Rejestracja: 31 paź 2011, 8:56
Lokalizacja: .de

Re: Chitychinika cz.II

#3 Post autor: 411 » 12 sty 2013, 17:42

No i mnie tez zalatwilas teraz koncertowo... Czuje sie oniesmielona wrecz.
Ale ciesze sie, ze znalazlas chwilke i poswiecilas czas dlugiemu, badz nie badz, tekstowi.
A gdy jeszcze przy tym sie podobalo?... Pelnia szczescia.
Dziekuje pieknie za wizyte i dobre slowo. :)

PS mam nadzieje, ze przebrnelas przez obie czesci.
Nie będę cytować innych. Poczekam aż inni będą cytować mnie.

Awatar użytkownika
Ewa Włodek
Posty: 5107
Rejestracja: 03 lis 2011, 15:59

Re: Chitychinika cz.II

#4 Post autor: Ewa Włodek » 12 sty 2013, 19:31

przeczytałam obie części - no, jest całość. Zaczyna sie "godziną wilka" - między drugą a czwarta po północy medycyyna notuje najwięcej zgonów i najwięcej przesileń na gorsze w stanach chorobowych. Co przesilało się u bohaterki, u Roxanne? Byt ludzki, przetransformowany w jakiś blizej nie określony, owado- czy skorupiakopodobną "istotę". Czy było to na prawdę fizyczne, czy raczej - w sferze psychicznej?
I ciąg dalszy - psychodeliczna rzeczywistośc ludzi, którzy dążą do swoich celów - za wszelką cenę? Czy tacy już jesteśmy - my, homonis sapientis, czy racy się dopiero staniemy - niebawem?
No, i jaką rolę pełni tutaj ta gorzka lemoniada? Jakby - kataklizatora procesów, prowadzących do zmian? Czegoś, co - być może - ludzki umysł i jego pokretnośc - wymyśli i zastosuje?

tak, czy siak - nie żałuję, że poczytałam, oj nie żałuję...
:rosa: :rosa:

serdeczność posyłam...
Ewa

Ania ayalen

Re: Chitychinika cz.II

#5 Post autor: Ania ayalen » 12 sty 2013, 20:00

przez to sie nie brnie a frunie. Niezwykle zywy, plastyczny tekst sprawiajacy ze czytajac jest sie wewnatrz przestrzeni zawartej w slowach, wewnatrz obrazu. Pierwsza czesc przeczytam rano, o swicie wyrazniej czuje sie smaki, sa swieze,nie przytlumione dniem.

Awatar użytkownika
411
Posty: 1778
Rejestracja: 31 paź 2011, 8:56
Lokalizacja: .de

Re: Chitychinika cz.II

#6 Post autor: 411 » 16 sty 2013, 17:40

Ewo!
No jakze to tak, zapomnialam podziekowac za wizyte... Cóz, wez poprawke na mój dostojny juz wiek. ;)

Dziekuje za poswiecony czas i dobre slowo. A skoro i tyle pytan sie pojawilo, to znaczy, ze chyba cel jakis osiagnelam?
Zdradze tylko, ze "gorzka lemoniada" (Bitter Lemon) byla sponsorem i glównym pomyslodawca opowiadania.

Milego, J.
:rosa:
Nie będę cytować innych. Poczekam aż inni będą cytować mnie.

Awatar użytkownika
anastazja
Posty: 6176
Rejestracja: 02 lis 2011, 16:37
Lokalizacja: Bieszczady
Płeć:

Re: Chitychinika cz.II

#7 Post autor: anastazja » 22 sty 2013, 21:30

Tak, zdecydowanie świetne opowiadanie, zostałam z rozdziawionym dziobem czternastko.

Podziwiam talent, takie obrazy zostają na dłużej. Druga dłuższa, ale warto było poświecić chwilę.

Pozdrawiam :ok:
A ludzie tłoczą się wokół poety i mówią mu: zaśpiewaj znowu, a to znaczy: niech nowe cierpienia umęczą twą duszę."
(S. Kierkegaard, "Albo,albo"

Awatar użytkownika
411
Posty: 1778
Rejestracja: 31 paź 2011, 8:56
Lokalizacja: .de

Re: Chitychinika cz.II

#8 Post autor: 411 » 23 sty 2013, 17:46

Anastazjo, zaden talent.
Ale fajnie, ze sie podobalo, ze Ci sie chcialo tu zajrzec i jeszcze czas poswiecic.
Wypijmy zdrowie wyobrazni i przypadków, które nie istnieja.
:) :vino:
Nie będę cytować innych. Poczekam aż inni będą cytować mnie.

Awatar użytkownika
skaranie boskie
Administrator
Posty: 13037
Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
Lokalizacja: wieś

Re: Chitychinika cz.II

#9 Post autor: skaranie boskie » 21 lip 2013, 13:17

Dobre.
Trochę pogmatwane, sprawiające wrażenie chaosu, ale czytelne w najdrobniejszych szczegółach. Druga część absolutnie zaskakuje.
:rosa:
Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.


_____________________________________________________________________________

E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl

Awatar użytkownika
411
Posty: 1778
Rejestracja: 31 paź 2011, 8:56
Lokalizacja: .de

Re: Chitychinika cz.II

#10 Post autor: 411 » 22 lip 2013, 11:34

I jeszcze raz sie klaniam - nisko i z wdziecznoscia.
:)
Nie będę cytować innych. Poczekam aż inni będą cytować mnie.

ODPOWIEDZ

Wróć do „CIĄG DALSZY NASTĄPI”