Rozmowa przy herbacie
Moderatorzy: skaranie boskie, Gorgiasz
- Patka
- Posty: 4597
- Rejestracja: 25 maja 2012, 13:33
- Lokalizacja: Toruń
- Płeć:
- Kontakt:
Rozmowa przy herbacie
O godzinie siedemnastej skończyłam kopać grób dla psa, który rzucił się pod koła mojego nowiutkiego samochodu. Jak z procy wyleciał na ulicę i – bach! – po nim. Rozejrzałam się, czy nie biegnie za nim jakieś dziecko i zahamowałam gwałtownie, bo, tak, biegło. Niewiele to dało – wkrótce zobaczyłam kolejną kałużę krwi.
Od pewnej pani, która oglądała całe zajście, dowiedziałam się, że chłopiec był synem państwa R. Podała adres, poszłam. Państwo R. na mój widok z ich malcem na rękach krzyknęli „Boże!” i zaprosili na herbatkę.
Powiedziałam, że był to wypadek spowodowany głupotą psa. Kundel, widać, że nietresowany, nie wiedział, że nie przebiega się przez ulicę, zwłaszcza w miejscach niedozwolonych. Ograniczenie prędkości było do pięćdziesięciu, on biegł dobre dwa razy tyle. Przed wejściem na ulicę oczywiście nie rozejrzał się na boki, czy coś nie jedzie. Nie miał kamizelki odblaskowej ani kasku. No a dziecko podążyło za nim, też wskoczyło, też stuknęło się z moim autem i też zginęło. Będę musiała oddać mój kochany wóz do naprawy.
Państwo R. oznajmiło, że zapłacą. Po chwili milczenia przeznaczonego na kilka łyków wstrętnej herbaty dodali, że nie spodziewali się takiego zachowania po psie, którym się opiekowali od x lat. Od ilu dokładnie, nie pamiętali. Przyjęłam ich tłumaczenie ze spokojem, choć jeszcze mi ręce drżały, a głowa zaczynała pękać na myśl, że więcej takich stworzeń łazi po świecie. Dobrze, że ten pies nie ciągnął za sobą całego przedszkola. Oczami wyobraźni widziałam to bach! bach! bach! potem moje nieszczęśliwe auto i groźne miny kierowców narzekających na małe ciałka niepozwalające im dostać się do sklepu lub pracy.
Zabite dziecko leżało na kanapie. Siedziałam przy jego nogach i od czasu do czasu łaskotałam je w pięty. Nie miał łaskotek. Kiedyś podobnie zrobiłam z kolegą z klasy, którego na wycieczce szkolnej przygniótł wielki głaz, i ten zareagował. A już zupełnie zdumienie mnie wzięło, gdy po miesiącu wyszedł ze szpitala, poszedł nad jezioro i się utopił. Skurcz. Złapie każdego w najmniej spodziewanym momencie.
Jasne, psa zostawiłam u siebie na podwórku, by nie zagradzał drogi zarówno kierowcom, jak i pieszym. Mieszkałam sama, nikt więc nie mógł wyjść z domu i nadepnąć na kupę zdechłej sierści. Z daleka zwierzę wyglądało jak jesienne liście. Trzeba będzie je później sprzątnąć. Powinno zrobić to państwo R., powiedzieli jednak, że z psem-zabójcą nie chcą mieć już nic do czynienia. Wystarczyło, że muszą uporać się z pogrzebem chłopca. Jego lewa ręka zwisała niedbale z kanapy. A może właśnie dbale, może ja się nie znam na współczesnej sztuce ułożenia ciał? Pan R., jako malarz, kiwał z podziwem głową. Wiedziałam, co namaluje dziś wieczorem.
Po wypiciu herbaty i kilku przegadanych godzinach pożegnałam się z nowymi znajomymi. Fajni ludzie. Szczupli, sympatyczni, z błyskiem w oku. Artyści, bo również i pani R. zajmowała się sztuką, konkretnie sztuką wyprawiania nachalnych mężczyzn z kwitkiem. Podobno uczył ją sam mąż, choć gdzie on miałby znaleźć doświadczenie – nie wiedziałam.
Wróciłam do domu, wzięłam łopatę i spojrzałam na psa. No, kupa, no. Zaczęłam kopać w pierwszym lepszym miejscu – wypadło na to między siatką a małym skalnikiem. Uwinęłam się w godzinę, taką miałam moc. Były mąż by mnie nie poznał. Nie dość, że użyczyłam ziemi z mojego podwórka jakiemuś obcemu psu, to jeszcze pochowałam go przy ulubionych tulipanach. Niech spoczywa w wiecznym potępieniu.
Od pewnej pani, która oglądała całe zajście, dowiedziałam się, że chłopiec był synem państwa R. Podała adres, poszłam. Państwo R. na mój widok z ich malcem na rękach krzyknęli „Boże!” i zaprosili na herbatkę.
Powiedziałam, że był to wypadek spowodowany głupotą psa. Kundel, widać, że nietresowany, nie wiedział, że nie przebiega się przez ulicę, zwłaszcza w miejscach niedozwolonych. Ograniczenie prędkości było do pięćdziesięciu, on biegł dobre dwa razy tyle. Przed wejściem na ulicę oczywiście nie rozejrzał się na boki, czy coś nie jedzie. Nie miał kamizelki odblaskowej ani kasku. No a dziecko podążyło za nim, też wskoczyło, też stuknęło się z moim autem i też zginęło. Będę musiała oddać mój kochany wóz do naprawy.
Państwo R. oznajmiło, że zapłacą. Po chwili milczenia przeznaczonego na kilka łyków wstrętnej herbaty dodali, że nie spodziewali się takiego zachowania po psie, którym się opiekowali od x lat. Od ilu dokładnie, nie pamiętali. Przyjęłam ich tłumaczenie ze spokojem, choć jeszcze mi ręce drżały, a głowa zaczynała pękać na myśl, że więcej takich stworzeń łazi po świecie. Dobrze, że ten pies nie ciągnął za sobą całego przedszkola. Oczami wyobraźni widziałam to bach! bach! bach! potem moje nieszczęśliwe auto i groźne miny kierowców narzekających na małe ciałka niepozwalające im dostać się do sklepu lub pracy.
Zabite dziecko leżało na kanapie. Siedziałam przy jego nogach i od czasu do czasu łaskotałam je w pięty. Nie miał łaskotek. Kiedyś podobnie zrobiłam z kolegą z klasy, którego na wycieczce szkolnej przygniótł wielki głaz, i ten zareagował. A już zupełnie zdumienie mnie wzięło, gdy po miesiącu wyszedł ze szpitala, poszedł nad jezioro i się utopił. Skurcz. Złapie każdego w najmniej spodziewanym momencie.
Jasne, psa zostawiłam u siebie na podwórku, by nie zagradzał drogi zarówno kierowcom, jak i pieszym. Mieszkałam sama, nikt więc nie mógł wyjść z domu i nadepnąć na kupę zdechłej sierści. Z daleka zwierzę wyglądało jak jesienne liście. Trzeba będzie je później sprzątnąć. Powinno zrobić to państwo R., powiedzieli jednak, że z psem-zabójcą nie chcą mieć już nic do czynienia. Wystarczyło, że muszą uporać się z pogrzebem chłopca. Jego lewa ręka zwisała niedbale z kanapy. A może właśnie dbale, może ja się nie znam na współczesnej sztuce ułożenia ciał? Pan R., jako malarz, kiwał z podziwem głową. Wiedziałam, co namaluje dziś wieczorem.
Po wypiciu herbaty i kilku przegadanych godzinach pożegnałam się z nowymi znajomymi. Fajni ludzie. Szczupli, sympatyczni, z błyskiem w oku. Artyści, bo również i pani R. zajmowała się sztuką, konkretnie sztuką wyprawiania nachalnych mężczyzn z kwitkiem. Podobno uczył ją sam mąż, choć gdzie on miałby znaleźć doświadczenie – nie wiedziałam.
Wróciłam do domu, wzięłam łopatę i spojrzałam na psa. No, kupa, no. Zaczęłam kopać w pierwszym lepszym miejscu – wypadło na to między siatką a małym skalnikiem. Uwinęłam się w godzinę, taką miałam moc. Były mąż by mnie nie poznał. Nie dość, że użyczyłam ziemi z mojego podwórka jakiemuś obcemu psu, to jeszcze pochowałam go przy ulubionych tulipanach. Niech spoczywa w wiecznym potępieniu.