
Przed nami ostatni dzień świata. Zachmurzone niebo sugerowało, że będzie on nieprzyjemny, pełen deszczu, może nawet burza jakaś się trafi. Na najgorsze - znaczy się powódź - byliśmy jednak przygotowani; wszelkie naczynia były puste, by w razie czego to w nich zbierała się woda. Jak oczywiście trochę popada na roślinność, będzie dobrze, byle nie za dużo. Na wieczór zaplanowano bowiem konkurs Młodego Rolnika, ostatni na naszej planecie. Choć może w innym kraju, na innym kontynencie zdążą jeszcze jakiś zorganizować, choćby sms-owy. Wyślij SMS-a i wygraj ostatnią wycieczkę przed zagładą. Satysfakcja gwarantowana.
Słońce nie dawało znaku życia - zapewne Bóg od niego zaczął. Ale wtedy powinniśmy szybciej umierać, a tu nic się nie działo, nikogo nic nie bolało, nikt się na nic nie skarżył. Jedni się całowali, drudzy coś czytali, inni tylko siedzieli i czekali na jakiś cud. Komuś Matka Boska się objawi. Papież uzdrowi nieuleczalnie chore dziecko, by w zdrowiu poczekało na Sąd Ostateczny. Zostanie złapany najgroźniejszy przestępca świata. Pewnie jednak nic nie wyjdzie i koniec świata przejdzie bez echa. Nawet jeśli Bóg zechce stworzyć nową Ziemię i nowych ludzi, nie napiszą o nas, nie pochwalą, zresztą, w ogóle nie będą wiedzieć, że przed sobą mieli takich bohaterów. Bo byliśmy bardzo odważni, z cierpliwością czekając na koniec, który miał się zacząć punktualnie o dwudziestej czwartej. Północ wybije i wszystko się zmieni. Podręczniki czy encyklopedie nie były zgodne co do tego, jakie konkretnie katastrofy nawiedzą planetę, ale my wiemy na przykład, że Czterej Jeźdźcy Apokalipsy to jakaś biblijna ściema. Wątpiliśmy, że ktokolwiek przyjedzie na koniu i zacznie mordować albo rozsyłać choroby Nie te czasy. Jeśli już, musieliby przybyć super-samochodami i z najpiękniejszymi dziewczynami u boku. Słuchajcie, powiedzieliby, zaraz w Ziemię pierdolnie jakiś meteor albo zaleje ją lawa wulkanu, a wy tu zdrowi i szczęśliwi jesteście? Nie wypada! I by nas zaczęło boleć, swędzieć, nie moglibyśmy się jednak drapać, bo by nam ręce odpadły, krzyczeć też nie, bo stracilibyśmy języki, zęby i byśmy byli bez niczego, tylko z duszami, które by zaraz pofrunęły do Boga. Zastanawialiśmy się, jak wyglądało sądzenie dusz ludzkich. Czy Stwórca jest zarazem sędzią, obrońcą i prokuratorem? Robi za ławę przysięgłych i za publiczność? Pilnuje porządku jako policjant i zeznaje jako świadek? Pewnie powie: o tej i o tej godzinie widziałem, jak pan K. kradł bułki ze sklepu. Na to Bóg we własnej osobie podniesie się zdenerwowany z niebiańskiego tronu i wykrzyknie: przecież przeznaczyłem je dla córki państwa J.! Oskarżony wysłucha jeszcze inne zarzuty i w końcu zostanie zepchnięty do piekła. W innym przypadku Ojciec-świadek oznajmi: ten i ten przeprowadził przez ulicę niewidomą osobę. Bóg uśmiechnie się i pogratuluje człowiekowi dobrego uczynku. Jeśli zaś ich liczba będzie wystarczająco duża, zaprosi go do grona wiecznych szczęśliwców. Czy tak właśnie się działo? Media milczały, choć powinny nadawać na okrągło i odpowiadać na pytania. Jakaś pani próbowała się dodzwonić do jednej ze stacji z zapytaniem, czy u szatana jest rzeczywiście tak gorąco jak mówią. Bo ona nie zdąży się już nawrócić - szef nie chciał puścić ją wcześniej do domu. Inni, już wolni od obowiązków, modlili się, po cichu lub głośno, czasem ktoś krzyknął, dlaczego teraz, przecież na następny tydzień miał zaplanowany wyjazd w góry. Może w niebie - o ile do niego trafi - Bóg zafunduje mu jakąś wycieczkę? A reszcie pozwoli dokończyć rozpoczęte sprawy. Na przykład urodzić dziecko. Dużo ciężarnych kręciło się u nas, próbując wymodlić przedwczesne porody, żeby maluchy przynajmniej liznęły życia na Ziemi. Księża zaraz by je ochrzcili; tak narodzone i powitane dzieci umarłyby spokojnie i powędrowałyby do raju najmniejszych duszyczek, bacznie obserwowane przez dobre matki.
Coś się przejaśniało, coś grzmiało. Nie wiedzieliśmy, na co się przygotować: czy tylko na brzydkie niebo, czy też na wielkie ulewy? Drugie byłoby bardziej prawdopodobne. Do tego powinny wulkany wybuchnąć, powinna zatrząść się ziemia, a lasy powinny spłonąć co do liścia. W końcu nas Niszczyciel się decyduje i zesłał krople ostatniego deszczu. Dzieci się cieszyły, skakały przez powstałe wkrótce kałuże, a rodzice się zasmucili, że już nie zdążą wyprać ich brudnych ubrań. W ogóle byliśmy nieprzygotowani, choć wydawało nam się inaczej. Żadnego transparentu nie wywieszono czy choćby najmniejszej tablicy z napisem: "Witaj końcu świata!". Nikt nie nagrał pożegnalnej piosenki ani nie napisał pożegnalnej książki. Nawet poradnika "Jak nie przeżyć Apokalipsy, by nie oszaleć?" nie opublikowano! Władza miała nas jak zwykle w głębokim poważaniu; prezydent coś powiedział, inni politycy coś dodali i nic więcej. Musieliśmy liczyć tylko na siebie. Ubraliśmy się schludnie i kazaliśmy dzieciom zaprzestać jakichkolwiek zabaw, po czym każdy usiadł gdzie mógł i czekał. Patrzyliśmy przy tym na lecące ptaki lub pełzające robaki nieświadome zagrożenia, słuchaliśmy odgłosów przyrody, która bezczelnie inspirowała do życia, oraz czuliśmy zapach ciastek, których nie zdążono sprzedać w promocyjnej cenie. Deszcz robił się coraz większy i większy, w końcu doszły błyskawice i wszyscy uznali, że najbezpieczniej będzie w domach. Jak będzie się coś ciekawego działo, znajomy zadzwoni i się wyjdzie.
Uświadomiwszy sobie, że czeka nas wielka burza, wynieśliśmy naczynia na zewnątrz. Niektórzy przykryli warzywa folią, co by za bardzo nie zostały zniszczone przed konkursem. Jacyś panowie próbowali wyciągnąć wannę na dwór. Więcej by się wody zebrało, bo te kupki czy garnki od razu się napełniały. Pioruny uderzały w najwyższe punkty, co oznaczało, że Bóg nie zmienił taktyki. I dobrze - trzeba być do końca konsekwentnym.
Po godzinie osiemnastej Stwórca dorzucił złowrogie dźwięki, jakby wydobywające się z ziemi. Zaczęliśmy się poważnie zastanawiać, czy damy radę przeżyć przed ostatecznym rozwiązaniem. Kogoś dorwał zawał, innego poraził śmiertelnie prąd. Biedaki! W kościołach odprawiono mszę za ich dusze, zresztą, świątynie były dziś otwarte cały czas. Po krótkich pobytach w domach, w których nam się nudziło, popędziliśmy jak najbliżej Ojca, jakbyśmy nie mieli go za chwilę ujrzeć. Prosiliśmy, by przynajmniej wyłączył te okropne odgłosy, od których aż głowa pękała. On jednak pozostawał nieubłagany. Dodatkowo wysłał na Ziemię liczne plagi: deszcz żab, rzeki krwi czy padające bydło. Jak szaleć, to szaleć. Na szczęście o pierworodnych nie pomyślał.
Kościoły więc pękały w szwach, a wiernych przybywało. Najwięksi grzesznicy udawali, że chcą się nawrócić, by po kryjomu ukraść jakich obraz lub rzeźbę. Bóg już szykował zarzuty - będzie miał o czym mówić przed Sądem. Ciekawe, kto popełni ostatni grzech i jaki on będzie? Czyżby zabójstwo? Po ulicach kręciło się paru nie wiedzących, co ze sobą zrobić. Czasem zaczepili przechodnia, czasem zawołali na piękną dziewczynę. Może więc i kogoś zdołają zabić? Wybiła godzina dwudziesta - zostały im cztery godziny. Media ożyły, zaczęły robić zakłady, która z gwiazd zginie od kul zamachowca lub przedawkuje narkotyki. Nie przejmowaliśmy się tym, po raz pierwszy bojkotując sensację. Najważniejsze bowiem to dożyć w skromności: Oskary czy Noble nas nie obchodziły. Czekaliśmy na konkurs Młodego Rolnika, a konkretnie jego rozstrzygnięcie. Do ścisłego finału zakwalifikowało się dziewięć rolników, każdy z pokaźną liczną hektarów. Specjalne jury musiało objeździć wszystkie pola, by ogłosić werdykt. Ten miał zapaść o godzinie dwudziestej trzeciej pięćdziesiąt dziewięć. Na przewodniczącego wybrano człowieka, który szybko i wyraźnie mówił, a także dziewczyny, które szybko rozdadzą nagrody. Nikt nie wątpił, że będzie to największe wydarzenie dnia.
W pewnym momencie deszcz i odgłosy ustały, jakby Bogu odechciało się Apokalipsy. Nie daliśmy się jednak nabrać - była to zwykła zmyłka, nieśmieszny żart Niszczyciela. A przecież nie należało się śmiać w takiej sytuacji. Również rozpaczanie nie wyglądało dobrze. Trzeba było być umiarkowanie spokojnym: umiarkowanie spokojnie siedzieć, umiarkowanie spokojnie patrzeć i umiarkowanie spokojnie słuchać. Nic więcej. No chyba, że modlitwa, spowiedź. Księża jednak powoli opuszczali konfesjonały, tłumacząc się brakiem czasu. Bo musieli się sami przygotować i takie tam. Tylko papież dalej przemawiał do wiernych. Słyszeliśmy go w radiu, widzieliśmy w rozstawionych wszędzie telewizorach. Mówił długo, ładnie i choć w obcych języku, każdy go rozumiał. Nadszedł właśnie czas zrozumienia i pojednania. Pasterz wybacza swoim owcom, a owce wybaczają pasterzowi. Deszcz po chwili znów zaczął padać, co jednak nie zburzyło spokoju. Dopiero, gdy pojawiły się kule ognia, ogarnęła nas panika. Naczynia się przewróciły, powódź więc była nieunikniona. Gdzieś zapalił się las, gdzieś indziej pole, którego właściciel walczył w konkursie. Rolnik bardzo się wkurzył, my również; tknęło nas, by zniszczyć planetę, nim Bóg się z nią rozprawi. Chwyciliśmy co się dało i kopaliśmy, biliśmy, wierciliśmy każdy kawałek ziemi. Niszczyliśmy budynki i drogi. Paliliśmy roślinność. Próbowaliśmy nawet wywołać sztuczne tsunami, ale nie wyszło. Bóg patrzył i wysyłał coraz więcej ognia z wodą, które łączyły się w niebezpieczną mieszankę. Taką w sam raz na zabicie miliardów ludzi na świecie. I to nas chyba dobiło, straciliśmy szybko zapał, szybko też narzędzia się psuły, specjalnie, na rozkaz Niszczyciela. Na szczęście zbliżało się rozstrzygnięcie konkursu, w którym mieliśmy pokazać, że nie byliśmy gorsi. Co prawda większość pól była już albo zalana, albo spalona, ale zostały jeszcze trzy i wśród tych trzech jury postanowiło przyznać pierwszą nagrodę. Przewodniczący kwadrans przed czasem stanął na specjalnym podeście i zaczął przemowę. Słuchaliśmy go z trudem, czuliśmy jednak wzruszenie, a każdy trzymał kciuki za swojego kandydata. W końcu wybiła ostatnia minuta: mężczyzna otworzył kopertę z wynikami i już otwierał usta, gdy Bóg postanowił skończyć całą zabawę. Pozabijał wszystkich wokoło i przywołał ich dusze, by je sądzić. Rzucił na planetę najróżniejsze zniszczenia. Zatruł powietrze, wodę i glebę. Tylko Czterech Jeźdźcy Apokalipsy się nie pojawili. Zdobyliśmy jeden punkt - przynajmniej tyle.