Wyprawa na Płaskowyż Tassili - dziennik z podróży (1)

Dzienniki, reportaże, eseje, felietony, artykuły, listy itp.

Moderatorzy: Gorgiasz, Lucile

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
Dorota
Posty: 11
Rejestracja: 02 lut 2012, 17:30

Wyprawa na Płaskowyż Tassili - dziennik z podróży (1)

#1 Post autor: Dorota » 04 mar 2013, 13:00

NASZA WYPRAWA NA PŁASKOWYŻ TASSILI (BOHATERSKA GÓRSKA WSPINACZKA MIMO WOLI)


Przed Bożym Narodzeniem, w grudniu, zwykle robi się w domu generalne porządki, remanenty, coś niepotrzebnie zalegajacego kąty wyrzuca się, czasem coś ciekawego, zupełnie zapomnianego wpadnie w ręce. Mnie wlaśnie "wpadł" mały notes, w którym zapisywałam dzien po dniu wrażenia z wycieczki turystycznej na Saharę, na Płaskowyż Tassili. Zagłębiłam się w lekturze, zapominając o prozaicznym sprzątaniu, przeniosłam się duchem w tamten miniony czas, odżyła tęsknota za Saharą. Słusznie ktoś napisał, że człowiek, który przebywał na pustyni przez dłuższy czas, pozostaje pod jej urokiem jeszcze wiele lat po powrocie do swojego kraju. Nie całe piękno zaginionego raju - Sahary - będącej przed tysiącleciami kwitnącym ogrodem, znikło wskutek pustynnienia. Przetrwał nikły promyczek tego piękna, wyczuwany przez wrażliwe dusze.
Na wyprawę gnała nas przemożna chęć poznawania świata, a formalności, proste, niekłopotliwe, załatwiło nam biuro turystyczne "Onat" (coś w rodzaju naszego byłego "Orbisu").

Nasza "ekipa": Helenka - pediatra, Basia - anestezjolog, Edward - inżynier (mój małżonek), Dorota - ja, okulistka. Czas wycieczki: od 18 do 24 grudnia 1988 r.

Przed wyjazdem, w naszym mieszkaniu, odbyło się "bardzo ważne" zebranie, na którym omawialiśmy szczegóły natury organizacyjnej, a manatki mieliśmy już wcześniej spakowane. Edward powiedział nam, że na wszelki wypadek zabierze małą kuchenkę turystyczną na benzynę i jakiś mały pojemnik z wyżej wymienionym paliwem. Zaczęłyśmy krzyczeć, że chyba zwariował - zabierać coś takiego do samolotu! Obiecał więc solennie, że nie zabierze. Wszyscy - cztery osoby z naszymi sepetami - zmieściliśmy się w naszym niedużym samochodzie. Aby dotrzeć do Algieru, należało w nocy, pokonać sześćsetkilometrowy dystans w kierunku północno-zachodnim, przez Atlas Telski, ponieważ pracowaliśmy niedaleko granicy z Tunezją.

18 grudnia 1988 r., w niedzielę, późnym wieczorem, wyruszyliśmy w drogę. Podróż minęła nam gładko. O godzinie 4.00 rano dotarliśmy na lotnisko. Samolot wystartował o 6.00. Lot trwał około 5 godzin, z prawie dwugodzinnym postojem w Gardai, gdzie wysiedliśmy o wschodzie słońca. Następnie o 9.30 wylądowaliśmy w Dżanet - małej osadzie, bardzo malowniczo położonej na wysokości 1100 metrów nad poziomem morza wśród gajów palmowych. Na horyzoncie dziwaczne, niewysokie góry. Dżanet zaopatrywane jest w wodę przez liczne źródła bijące ze skał Tassili.

Poniedziałek, 19 grudnia 1988 r. Zakwaterowano nas na jedną noc w okropnym hoteliku, gdzie panuje przeraźliwe zimno, nie ma gdzie i jak umyć się, drzwi od pokoju nie posiadają klamki. Trzeba je podpierać szafką nocną, przynajmniej żeby nie stały otworem. Za to - piękne otoczenie i widoki przez zakratowane okienka. Po skromnym obiadku ucinamy drzemkę, która regeneruje nasze siły i idziemy do biura "Onat" załatwić formalności. Całe miasteczko można obejść w krótkim czasie. Parę bardzo skromnych sklepików i suk* równie ubogi, wszystko droższe niż normalnie. Kupujemy suweniry - między innymi kilimek o wzorze typowym dla regionu Gardai. Wieczorem mamy gorącą kolację i idziemy spać, bo cóż innego można robić w tym zimnie?

Wtorek, 20 grudnia. Wcześnie rano (o 6.00) - wstajemy, ale śniadanie jest spóźnione. Ludzie tutejsi nie liczą się z czasem. Menu skromniutkie, na modę francuską. Uzupełniamy je własnymi zapasami. Zanim podjechały po nas samochody terenowe, zrobiono przegląd naszej grupki, aby ocenić, czy będziemy w stanie podołać trudom wspinaczki. Sprawdzono naszą kondycję, ubranie, buty. Ocena wypadła pozytywnie, więc ładujemy się wraz z grupką Francuzów do podstawonych łazików. Francuzów było czworo: młode małżeństwo lekarskie, którzy po studiach odrabiali staż w Tunezji; młody fotograf, zbierający materiał dla jakiegoś francuskiego czasopisma; na koniec dziewczyna, podająca się za pracownicę uniwersytetu w Konstantynie i za Francuzkę. Wyglądała jednak na stuprocentową Arabkę.

Po ujechaniu 17 kilometrów, dostrzegliśmy z daleka dziwaczne skały i osły z oślarzami, czekające na nasze bagaże. Oprócz naszych rzeczy na grzbiety osłów przytroczono pakunki z zapasem żywności i wody na kilka dni wycieczki oraz materiał na rozpalenie ogniska. Ładowanie i wiązanie sznurami całego sprzętu trwało bardzo długo. Wreszcie karawana osłów prowadzona przez przewodnika kieruje się na inną trasę i wkrótce znika nam z oczu, a nami zaopiekowało się dwóch innych przewodników - pracowników biura "Onat". Jeden z nich, starszy, wyglądający niepozornie, żeby nie powiedzieć - upiorkowato z powodu dużego zeza i krzywych zębów, ubrany w jakiś podniszczony szynel i wyszarzały turbanik na głowie, był właściwym naszym wodzem. Rozpoczynał zwykle każdy marsz okrzykiem: "Bismillah! On y va!"**. Drugi, młody, reprezentacyjny, był odziany pięknie w błękitne szaty tuaregskie, zapewne, żeby robić egzotyczne wrażenie na turystach. Ruszamy za opiekunami w górę, po stromych, kamienistych ścieżkach. Wejście jest ciężkie.Nie byłam zachwycona, ponieważ nawet nasze polskie góry podziwiałam tylko i wyłącznie z nizin zakopiańskich ulic lub ze stoków Gubałówki. Wysokość skalnej ściany, na którą musieliśmy się wdrapać, mój mąż porównał do wysokości dziesięciopiętrowego budynku. Tuż przed osiągnięciem plateau - równej, gładkiej płaszczyzny wieńczącej płaskowyż - znalazłam się w dramatycznym położeniu. Jedną nogą stałam na półce skalnej o szerokości akurat mojej stopy. Druga moja noga opierała się o powietrze. Paznokciami wczepiłam się w szczeliny skalne, a moja głowa sterczała już ponad plateau. Miałam tylko dwa wyjścia - albo spadać, albo gramolić się dalej. Niestety, nie miałam się od czego odbić. Na szczęście upiorkowaty przewodnik wraz z jednym z Francuzów, wciągnęli mnie za ręce na górę, jak worek. Tak oto, niewazne, jakim sposobem, zdobyłam bądź co bądź Płaskowyż Tassili.
Okazał się on równiną usianą kamieniami. Przewodnik pocieszył nas, że wspinanie już skończone. Odtąd mieliśmy poruszać się po mniej więcej gładkim terenie. Otoczenie księżycowe, polanki otoczone zwietrzałymi w przedziwne kształty skałami. W południe dochodzimy do Tamrit - obozowiska namiotów, miejsca naszego najbliższego noclegu. Tuż obok rośnie ogromne drzewo - staruszek cyprys, ponad tysiącletni, którego nazwaliśmy "Baobab", ponieważ do cyprysa wcale nie był podobny. Z jego konarów zwieszały się bukłaki i jakieś tłumoczki, przypominające do złudzenia ogromne gniazda remiza, tak jakby ktoś na tym drzewie mieszkał i tam trzymal swoje mienie. Kwaterujemy się w namiocie, rozkładamy swoje rzeczy na łóżkach polowych. Wody oczywiście nie ma, ale korzystamy z własnych zapasów. Pijemy herbatę i jemy kanapki. Po dłuższym czasie zjawiają się wreszcie osły, które szły inną drogą, niż my. Nasi przewodnicy przygotowują z przywiezionych "wiktuałów" obiad na zimno - sałatka z różnych jarzyn (kartofli, buraków, ogórków, cebuli i chyba kapusty) zaprawionych olejem i sardynki z puszek.Potem idziemy na dwugodzinny spacer po rumowiskach głazów, gdzie przewodnicy pokazują nam u podnóży skał pierwsze malowidła, malutkie, niepozorne, niektóre z trudem widoczne - zupełnie nie to, co sobie wyobrażaliśmy. Potem jednakże pokazano nam dużego słonia, wygrawerowanego w skale.
Po drodze spotykamy też nasze osły, które wypędzono na "pastwisko" - tzn. na poletko, gdzie spod kamieni wyrastają jakieś marne źdźbla.
O zmierzchu wracamy do obozu. Siedzimy w namiotach, rozpakowujemy rzeczy, jemy trochę zapasów, bo na kolację czeka się długo. Wołają nas w końcu do "jadalnego" namiotu, gdzie siedzimy przy długim stole, w świetle własnych ręcznych latarek. Na kolację zupa pikantna, z drobnym makaronem. Potem kus-kus z sosem i po maleńkim kawałku baraniny na głowę. Udajemy się wcześnie na spoczynek, bo czujemy się zmęczeni, a poza tym nie ma nic lepszego do roboty. W nocy jest prawie widno, księżyc w "niepełnej" pełni, na niebie niezliczona ilość gwiazd błyszczących w czystym powietrzu. Panuje paraliżujące zimno. Nie byliśmy przygotowani na aż tak niskie temperatury. Wkładamy na siebie wszystko - pidżamy, dresy, swetry, szaliki, skarpety, chustki na głowy. Mimo to chłód nie daje spać. Budzimy się stale, poprawiamy śpiwór. Ja owinęłam się również kilimkiem z owczej wełny, świeżo zakupionym w Dżanet. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, mąż wyciągnął triumfalnie z ukrycia kuchenkę i baniaczek z benzyna. Zagotował wodę, zaparzył herbatę i nalał do termosa, z którego popijaliśmy przez większą część nocy, co pozwoliło nam przetrwać do świtu. Nie mogłam oczywiście w tej sytuacji mieć mu za złe, że nie dotrzymał uroczystej przysięgi danej nam przed wyjazdem.

(cdn.)



*arabskie targowisko, bazar
** W imię Boże, w drogę!
Nie masz wymaganych uprawnień, aby zobaczyć pliki załączone do tego posta.
Ostatnio zmieniony 27 maja 2013, 13:47 przez Dorota, łącznie zmieniany 3 razy.

Awatar użytkownika
411
Posty: 1778
Rejestracja: 31 paź 2011, 8:56
Lokalizacja: .de

Re: Wyprawa na Płaskowyż Tassili - dziennik z podróży (1)

#2 Post autor: 411 » 04 mar 2013, 19:37

Sympatyczny tekst. Dobrze sie czyta, lekko, przejrzyscie.
Brakuje mi bardziej obszernych opisów - w zyciu nie bylam w Afryce i pewnie nigdy nie bede, a bardzo bym chciala wiedziec jak wyglada
Dorota pisze:kilimek o wzorze typowym dla regionu Gardai
tym bardziej, ze jako autorka (zakladajac, ze nie zakupilam takiego ustrojstwa na suku) tez nie chcialabym stracic takich wspomnien.


Zajrze na pewno do nastépnej czesci (nastepnych?). Mam tez nadzieje, ze pojawi sie nieco wiecej "ekszyn" - jesli nie w faktach, to przynajmniej w warsztacie.

Klaniam sie,
J.
:)
Nie będę cytować innych. Poczekam aż inni będą cytować mnie.

Awatar użytkownika
skaranie boskie
Administrator
Posty: 13037
Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
Lokalizacja: wieś

Re: Wyprawa na Płaskowyż Tassili - dziennik z podróży (1)

#3 Post autor: skaranie boskie » 10 mar 2013, 20:18

Interesujące i dobrze napisane, jeśli nie brać pod uwagę kilku literówek, które - uważnie czytając - na pewno znajdziesz i poprawisz. Czekam na mój ulubiony ciąg dalszy.
:kwiat: :kwiat: :kwiat:

A w ogóle to się zastanawiamy nad wygospodarowaniem odrębnego działu na tego typu twórczość, jak dzienniki i reportaże.
Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.


_____________________________________________________________________________

E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl

Awatar użytkownika
anastazja
Posty: 6176
Rejestracja: 02 lis 2011, 16:37
Lokalizacja: Bieszczady
Płeć:

Re: Wyprawa na Płaskowyż Tassili - dziennik z podróży (1)

#4 Post autor: anastazja » 13 mar 2013, 18:15

Pozazdrościć tylko. Świetne. :ok:
A ludzie tłoczą się wokół poety i mówią mu: zaśpiewaj znowu, a to znaczy: niech nowe cierpienia umęczą twą duszę."
(S. Kierkegaard, "Albo,albo"

Dorota
Posty: 11
Rejestracja: 02 lut 2012, 17:30

Re: Wyprawa na Płaskowyż Tassili - dziennik z podróży (1)

#5 Post autor: Dorota » 25 mar 2013, 13:53

Pragnę podziękować za miłe słowa na temat mojego dzienniczka z podróży, które mnie zachęcają do pisania dalszych odcinków.
Niebawem pojawią się zdjęcia, dzięki którym będziecie mogli się przenieść wirtualnie w opisywane przeze mnie okolice.

Dorota.

Awatar użytkownika
Gloinnen
Administrator
Posty: 12091
Rejestracja: 29 paź 2011, 0:58
Lokalizacja: Lothlórien

Re: Wyprawa na Płaskowyż Tassili - dziennik z podróży (1)

#6 Post autor: Gloinnen » 27 maja 2013, 15:13

Do dziennika zostały dołączone oryginalne zdjęcia.
:)
Niechaj inny wiatr dzisiaj twe włosy rozwiewa
Niechaj na niebo inne twoje oczy patrzą
Niechaj inne twym stopom cień rzucają drzewa
Niechaj noc mnie pogodzi z jawą i rozpaczą

/B. Zadura
_________________
E-mail:
glo@osme-pietro.pl

ODPOWIEDZ

Wróć do „PROZA DOKUMENTALNA I PUBLICYSTYKA”