"Zapomniany las" - rozdział I

Moderatorzy: skaranie boskie, Gorgiasz

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
Awatar użytkownika
Alicja Jonasz
Posty: 1044
Rejestracja: 24 kwie 2012, 9:01
Płeć:

"Zapomniany las" - rozdział I

#1 Post autor: Alicja Jonasz » 17 kwie 2017, 17:07

- To rudera! I okolica nieciekawa… - Walenciak nagle ściszył głos i rozglądając się na boki, jakby w obawie, że ktoś ich podsłuchuje, dodał: - Pani Agnieszko, proszę się nie upierać. To nie miejsce dla kobiety. Odkąd pamiętam chałupa stała zawsze pusta. We wsi mówili, że tutaj straszy, że diabły po lesie grzybiarzy na mokradła zwodzą, ale wie pani, ludzie różne bzdury plotą…
- Ano plotą, panie Walenciak – odpowiedziała, muskając starą, płócienną serwetę niedbale zarzuconą na dębowy stół. – Zamierzam przeprowadzić tutaj remont, a pana proszę o pomoc. Sama nie wiem, od czego zacząć! Tyle tutaj roboty!
- Co mam nie pomóc – rzekł Walenciak. - Skoro taka pani wola, ale powtarzam, że to pieniądze wyrzucone w błoto. Ten las… ech, ludzie różnie mówią!
- Zapomniany las – szepnęła w zamyśleniu. – Zapomniany dla kogoś, kto chce zapomnieć…
Chyba nie usłyszał, bo skuliwszy się w sobie, ciągnął drżącym głosem:
- Pani Agnieszko, teraz taka moda wśród miastowych, że sprzedają mieszkania w blokach i ciągną na wieś, a za nimi cały zgiełk i smród ich dotychczasowego życia. My tu gospodarzymy z dziada pradziada i szacunek do natury mamy. Matka zawsze mnie przestrzegała, żebym do lasu na mokradłach nie chodził, do opuszczonej chałupy nie zaglądał. W czasie wojny Niemcy partyzantów tutaj rozstrzelali, pogrzebać ich nie pozwolili. Ciała leżały na polanie w słońcu. Las sam pogrzeb im urządził. Na cmentarzu nie godzi się budować życia.
Uśmiechnęła się. Całe jej życie usiane było przecież mogiłami. Śmierć towarzyszyła Agnieszce na każdym kroku, uparcie szła jej śladem, zawsze uderzając celnie, w samo serce. Pora przestać uciekać. Wystarczyło jedno spojrzenie, by stara, drewniana chałupa utkana dziurami jak sito, stała się jej bliższa niż cokolwiek na świecie. Jakże były do siebie podobne, naznaczone ranami, stare, samotne, zmęczone. Nie było się nad czym zastanawiać. Decyzję podjęła od razu. Bez żalu rzuciła szybką, błyskotliwą karierę w jednej z warszawskich firm, sprzedała mieszkanie i przyjechała tutaj, na sam kraniec świata. Zostanie. Ten las ją przyjmie jak przyjął ciała pomordowanych żołnierzy.
Walenciak umilkł. Czuła na sobie spojrzenie jego jasnych, poczciwych oczu. Nie powiedział nic, czego by wcześniej nie słyszała. Od czasu, kiedy pojawiła się we wsi, on jeden jej sprzyjał, przyjął pod dach, ugościł i chronił zawzięcie przed nieufnością sąsiadów.
- Ze strachu to robią – mawiał, gdy ludzie, żegnając się znakiem krzyża, uciekali przed nią w popłochu. – Przywykną… Trzeba czasu, na wszystko trzeba czasu.
Powtarzał te słowa jak jakąś mantrę. Poczciwy chłop gotowy przychylić jej nieba, byleby zmieniła zamiary. Pomysł osiedlenia się na Słonecznej Polanie, bo tak w myślach nazwała ten zapomniany przez ludzi skrawek ziemi, od początku nie spodobał się Walenciakowi ani jego żonie. Na różne sposoby próbowali ją odwieść od zamiaru zamieszkania na odludziu.
- A bo to nie ma innych miejsc? – sarkała Jagna Walenciakowa, krojąc słoninę na smalec. – Pani Agnieszko, a chociażby u nas… Chałupa duża, dla wszystkich znajdzie się kąt! Po co kusić złe? Na moczarach podobno sam czart grasuje…
Znała już mnóstwo takich opowieści, mrocznych, pełnych okropieństw, duchów, strzyg i diablików, opowieści, od których jeżyły się na głowie włosy, a serce truchlało w piersi. Co dzień dochodziły nowe. Umyśliła sobie, że gdy już osadzi się tutaj na dobre, spisze te wszystkie historie i pośle Jankowi, znajomemu jeszcze z czasów pracy w wydawnictwie, dobrych, szczęśliwych czasów. Westchnęła, chyba zbyt głośno, bo Walenciak chrząknął i poruszył się niespokojnie.
- Pani Agnieszko - usłyszała niepewny głos starego - trzeba czasu...
- Wiem - przerwała mu i spoglądając przez okno na ciemną ścianę lasu, powiedziała: - Dach dziurawy, koniecznie musimy załatać, wstawić nowe okna i drzwi, uprzątnąć ten bajzel! Dobrze by było zacząć od jutra, tylko że sami nie damy rady. Ludzi nam trzeba. Zna pan może kogo?
Walenciak znowu chrząknął, a potem drapiąc się intensywnie po masywnym karku, począł spacerować między rozrzucanymi po izbie sprzętami.
- Ano... - zaczął - sama pani wie, ludzie się boją. Będzie ciężko, ale gdyby pani zmieniła zdanie i tę chałupę po starej Jóźwikowej wzięła, na pewno przekonaliby się, pomogli, a tak...
- Panie Stanisławie - rzekła z uśmiechem - postanowiłam adoptować Słoneczną Polanę. Czuję, że ona mnie akceptuje. Pasujemy do siebie.
Jakby w odpowiedzi dobiegł ich uszu melodyjny trel jakiegoś ptaka.
- Słyszy pan? Pięknie, prawda? To słowik! - zawołała. - Jego śpiew przynosi szczęście.
Walenciak stanął w kącie, wsparł się łokciem o starą komodę, aż skrzypnęła i zwróciwszy twarz do okna, zaczął wsłuchiwać się w świergot leśnego śpiewaka. Jego przysadzista postać wydawała się Agnieszce w tej chwili nieco komiczna. Grube ramiona, szerokie bary, zmierzwiona broda w kolorze wypłowiałego lnu nadawały mu wygląd przerośniętego krasnala. We wsi uchodził za mędrca, bardzo go ceniono, szczególnie za wiedzę i doświadczenie, ale i za dowcip, niezwykle cięty język. Dziwny to był człowiek, czasem małomówny, czasem szorstki, jednocześnie dobry i prostoduszny. Ktokolwiek miał jakiś kłopot, potrzebował rady, pszczelego miodu albo po prostu chciał pozbyć się bolącego zęba, szedł do Stanisława Walenciaka. Gdy przed trzema miesiącami Agnieszka przyjechała do Sokolnik z zamiarem napisania artykułu o rzadkich gatunkach ptaków i roślin, nie spodziewała się, że zwiąże swój los z losem tego osobliwego starca. Dla niej był jak ojciec.
- To dusza jakiegoś nieszczęśnika woła o pomoc - szepnął, wyrywając ją z zamyślenia. - Późno już, wkrótce zmierzch. Pani Agnieszko, wracajmy lepiej do wsi. Nie ma co po ciemku włóczyć się po lesie, jeszcze jakieś licho przywleczemy do chałupy za sobą.
Straszyli wszyscy, na każdym kroku stare podania, gusła, tajemnicze obrzędy z pogranicza czarnej magii, wianki z ziół, gałązki i dzwoneczki przy drzwiach, zaklęcia szeptane przy zasłoniętych oknach. W ciągu tych zaledwie kilku tygodni napatrzyła się i nasłuchała niemało.
- To tylko słowik - powiedziała. - Nie wstyd panu tak mnie straszyć? - dodała, grożąc mu filuternie palcem.
- Ja tam swoje wiem, pani Agnieszko - mruknął. - Zbierać się trzeba! Berta i po omacku do domu wróci, ale...
Nie dokończył, tylko nacisnął kapelusz na głowę, westchnął głęboko i ruszył szybko do wyjścia.
Rzeczywiście, słońce było nisko nad horyzontem. Jego ostatnie promyki, zagubione wśród zbitej masy gałęzi, nie docierały już do polany, tonęła w głębokim cieniu.
Berta nie podzielała zaniepokojenia swego pana, skubała spokojnie trawę, wybierając spośród zielska co smaczniejsze źdźbła mniszka i koniczyny. Była to stara klacz pociągowa, można powiedzieć emerytka, którą Walenciak zaprzęgał tylko do wozu. Nawet jeśli podczas drogi przysnęło się gospodarzowi, szła równo, bez szaleństwa, zawsze trafiając do domu. Na widok pana Stanisława delikatnie zakołysała ogonem.
- Najadłaś się, maleńka? - zapytał pieszczotliwie, głaszcząc ją po grzywie. - Na nas pora!
Klacz potrząsnęła łbem i prychnęła kilka razy jakby na znak, że się zgadza. Tych dwoje rozumiało się doskonale.
W zagrodzie Walenciaków nie brakowało zwierząt. Po podwórku biegał Łatek, zwinny kundel, mistrz w gonieniu i osaczaniu dzikiej zwierzyny, szczególnie cięty na dziki, które wiosną i jesienią podchodziły prawie pod samą chałupę, pustosząc ogródek warzywny. Na zapiecku sypiał kocur Gacek, w spichlerzu grasowały myszy, a w stajni stadko kóz na czele ze starym capem Mojżeszem. Jagna Walenciakowa dbała o przychówek, zwłaszcza o drób. Kury, kaczki, indyki szły za gospodynią zwartym szeregiem, donośnie gdacząc. Berta była ulubienicą gospodarza. Jak silna łączyła ich więź, ocenić mógł tylko ktoś, kto widział tych dwoje obok siebie. Agnieszka przyglądała im się zawsze z fascynacją. Tak też było i tym razem. Stojąc w drzwiach leśnej chaty, patrzyła, jak Berta żywo reaguje na każde słowo gospodarza, jak wesoło wtedy strzyże uszami, macha ogonem z boku na bok.
- Dasz radę, maleńka. Dasz radę. Ty jedna odważna, ty jedna... - powtarzał Walenciak, zaprzęgając klacz do wozu.
Gdy ruszyli, nad polaną unosiła się już lekka, wilgotna mgła, znacząc ziemię bladymi pasmami. Wóz z cichym skrzypieniem zagłębił się w mrok lasu. Wieczór nadchodził szybko. Agnieszka miała wrażenie, że szybciej niż zwykle. Kiedy znaleźli się wśród drzew, poczuła przenikliwy chłód, sięgnęła więc po leżący na siedzeniu koc, okryła się nim szczelnie i zaczęła rozglądać wokół. W promieniu kilku kroków nie widziała nic oprócz gęstniejącej z chwili na chwilę ciemności. Wszystko w okamgnieniu zamazywało się, zatracało kształty, przeobrażało w jedną, wielką, nieprzeniknioną, sięgającą nieba, ścianę czerni. Walenciak zapalił przytroczoną do wozu lampę naftową. Blade światło rozproszyło mrok. Jechali w milczeniu, wsłuchując się w odgłosy lasu i własne myśli. Berta szła wolno.
Agnieszka zamknęła oczy. Jeszcze nie tak dawno siedziała w pustym mieszkaniu na Mokotowie, rozpamiętując przeszłość. Warszawa miała być dla nich szansą na nowe życie. Krzysztof znowu zaczął rzeźbić, a ona rzuciła się w wir pracy w firmie, potem przyszedł awans. Kupili mieszkanie, samochód. Wszystko się układało. Po tym wszystkim, co przeszli, znowu zaczynało być normalnie, przynajmniej bardzo się starali, by tak właśnie było. Policja już dawno umorzyła śledztwo, a oni… no cóż, oni pragnęli zapomnieć. Nie zapomniała. Koszmar wracał, a w sercu ciągle tliła się nadzieja.
Czasem wystarczyły odgłosy zabawy dobiegające z osiedlowego podwórka albo widok niebieskiej, pluszowej narzutki na dziecięcym wózku, by nadzieja na odnalezienie Bartusia całego i zdrowego na nowo w niej odżyła. Wychodziła z domu i zupełnie jak wtedy, zaraz po porwaniu, całymi godzinami chodziła po mieście lub wystawała na placu zabaw, wpatrując się w dzieci. A potem ten straszny wypadek Krzysztofa, pogrzeb, pojedyncze obrazy widziane jakby przez mgłę, depresja, długie miesiące spędzone w zakładzie psychiatrycznym, leczenie i powolny powrót do rzeczywistości. Los nie oszczędził jej niczego. Jakby nie dość się nacierpiała…
- Stój, stóóój maleńka! Stój… - Usłyszała nagle głos Walenciaka dobiegający jakby z oddalenia. Koła cicho skrzypnęły, wozem szarpnęło. Zatrzymali się.
- Co się stało, panie Stanisławie? – zapytała Agnieszka, odpychając od siebie bolesne wspomnienia.
Rozejrzała się, próbując przeniknąć wzrokiem otaczającą ich czerń, ale las krył skrzętnie swoje tajemnice.
Walenciak nie odpowiedział, machnął jedynie ręką, dając do zrozumienia, aby została na miejscu. Powoli zszedł z kozła. Patrzyła, jak ostrożnie, trzymając się lotry wozu, ruszył do przodu. Klacz niespokojnie strzygła uszami. Poklepał ją uspokajająco po zadzie, a ona prychnęła na znak, że ufa mu bezgranicznie.
- Nooo, maleńka, przecież nie chcemy, by mu się stała jakaś krzywda, prawda? – powiedział, schylając się.
W nikłym świetle lampy Agnieszka dojrzała, jak mężczyzna podnosi z ziemi jakieś zawiniątko. Musiało leżeć na drodze. Może spróchniały pień, stara szmata albo zwierzę, które spłoszone hałasem wbiegło wprost pod końskie kopyta.
- Skąd żeś się tutaj wziął, biedaku? - zapytał stary, kładąc na derkę swoje znalezisko. - Gdyby nie Berta, byłoby po tobie...
Wilczek mógł mieć ze trzy, cztery tygodnie.
- Musiała go odtrącić matka - stwierdził Walenciak i przysunąwszy bliżej lampę, zaczął przyglądać się zwierzęciu. - Cały pokaleczony i ledwo zipie! Bez watahy nie przeżyje!
Rzeczywiście, mały był skrajnie wycieńczony, z ranami na grzbiecie i kończynach. Delikatnie pogłaskany po pyszczku na chwilę otworzył zaropiałe ślepia. Nie bój się, nieboraku, pomyślała Agnieszka, teraz należymy już do siebie.
- Panie Stanisławie - powiedziała - ten las pragnie mi coś ofiarować na powitanie i ja przyjmuję ten dar ze szczerego serca. Od jutra ruszamy z remontem.
w następnym odcinku
Ostatnio zmieniony 23 kwie 2017, 16:20 przez Alicja Jonasz, łącznie zmieniany 1 raz.
Alicja Jonasz

"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak

Awatar użytkownika
eka
Moderator
Posty: 10469
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

Re: "Zapomniany las" - rozdział I

#2 Post autor: eka » 18 kwie 2017, 19:07

Gdy historia się rozwinie (zgodnie z planem, czy bez niego: ) będzie można napisać coś więcej. Trzymam kciuki za cdn.
: )

Awatar użytkownika
Alicja Jonasz
Posty: 1044
Rejestracja: 24 kwie 2012, 9:01
Płeć:

Re: "Zapomniany las" - rozdział I

#3 Post autor: Alicja Jonasz » 18 kwie 2017, 19:35

I tym razem bez planu :) zaczęłam już klecić II rozdział :) pozdrawiam :)
Alicja Jonasz

"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak

ODPOWIEDZ

Wróć do „Alicja Jonasz”