Zapomniany las - rozdział II

Moderatorzy: skaranie boskie, Gorgiasz

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
Awatar użytkownika
Alicja Jonasz
Posty: 1044
Rejestracja: 24 kwie 2012, 9:01
Płeć:

Zapomniany las - rozdział II

#1 Post autor: Alicja Jonasz » 23 kwie 2017, 16:14

w poprzednim odcinku
O świcie Walenciak zapukał do drzwi na poddaszu. Kiedy Agnieszka pojawiła się we wsi, obydwoje z Jagną uzgodnili, że dziennikarka zamieszka właśnie u nich, w pokoju Antosia, ich nieżyjącego syna.
- Jemu ta izba nie będzie już potrzebna - powiedział wtedy - a ona, biedaczka, odpocznie sobie tutaj od miejskiego zgiełku, sił nabierze i może od nowa życie ułoży, bo po wielkim bólu kiedyś przecież i ukojenie przyjść musi. Co by to było, gdyby nas Bóg tylko samym cierpieniem doświadczał, a radości dla serca skąpił?
Antoś zginął przed trzema laty przygnieciony przez drzewo w lesie. Od tego czasu izba na poddaszu stała pusta. Nie zaglądali do niej, bo i po co...
- Jestem gotowa, panie Stanisławie! - usłyszał wołanie dobiegające zza drzwi. - Zaraz zejdę!
Dopięła swego. Wieczorem, zaraz po powrocie ze Słonecznej Polany, zaszedł do braci Zarębów, którzy zajmowali się we wsi ciesielką. Dobrzy byli w fachu, o innych by nie zabiegał, nie prosił się jak dziad jakiś. Nie dla siebie prosił, ale dla niej, bidulki... Widział, jak bardzo zależy jej na tej starej, zapomnianej przez wszystkich chałupie. Bracia nie kwapili się do roboty. Nosem kręcili, a to że czasu nie mają, bo dach u Bednarskich kończyć będą, a to że żniwa wkrótce. W końcu zgodzili się. Musiał jednak przyobiecać, że księdza proboszcza ze sobą zabiorą, a ten na miejscu stosowne egzorcyzmy odczyni, chałupę wodą święconą pokropi i moce nieczyste precz przegoni. Młodzi a jacy zabobonni ci Zarębowie, pomyślał, schodząc do kuchni, gdzie Jagna akurat podgrzewała mleko dla wilczka. Dziwne to było zwierzę, wychudzone, osłabłe, ledwo ślepia otwierało, a w nocy, nie wiadomo jakim sposobem, widocznie resztkami sił powlokło się po schodach na poddasze i pod drzwiami pokoju Antosia na gołych deskach legło.
- Jak jakieś wierne psisko - stwierdziła Jagna, kładąc malca koło pieca. - A przecież to dzikie, ludzkiej ręki nie zna...
Zanim ruszyli do lasu, Agnieszka nakarmiła sierotę kozim mlekiem. O ile szczenię nie chciało tknąć jedzenia od gospodyni, zaczęło ze smakiem zlizywać cieplutkie jeszcze mleczko z ręki Agnieszki, ona zaś głaskała je pieszczotliwie po sierści, chwaliła i zachęcała.
- Dobry wilczek - szeptała. - Jedz, maluchny, kochany, jedz... Będziesz zdrowy!
Walenciakowie przyglądali się tym dwojgu z prawdziwym wzruszeniem. Dziwili się też ogromnie, że dzikie zwierzę niczym oswojone z takim zaufaniem je z ludzkiej ręki.
- Pani to ma prawdziwy dar - rzekła w końcu Jagna. - Ten osesek od razu się poznał na dobrym człowieku.
Z zewnątrz dobiegł głośny warkot silnika samochodowego, jednocześnie dało się słyszeć ujadanie Łatka, który zwykł jako pierwszy powiadamiać gospodarzy o wejściu obcego na podwórko. Na domowników nigdy nie szczekał. Podskakiwał za to radośnie, obiegał, wracał, węszył i merdał ogonem, pragnąc wszelkimi sposobami wyrazić swoje zadowolenie. Wilczek zaniepokojony także uniósł głowę, postawił czujnie uszy i zaskowytał żałośnie. Warkot ucichł równie szybko, jak się rozległ, zaś w jego miejsce pojawiły się podniesione głosy ludzkie.
- Oho! Komu w drogę, temu czas! - rzekł Walenciak, wstając z ławy. - Bracia Zarębowie przyjechali ciągnikiem!
Jagna również porwała się na nogi i zaczęła pakować jedzenie do dużego, wiklinowego kosza. Uwijała się przy tym jak mrówka. Kosz zdawał się pęcznieć w oczach. Czego w nim nie było! Mnóstwo paczuszek, słoików i butelek. Agnieszka dostrzegła pęta dobrze uwędzonej kiełbasy, dwa bochenki chleba, duży słoik ogórków kiszonych, pomidory, masło, kotlety schabowe. Na koniec Walenciakowa wyjęła z kredensu butelkę wypełnioną po sam korek jakimś jasnobrązowym płynem i mrugnąwszy do Agnieszki, powiedziała półgłosem:
- A to na polepszenie humoru! Tylko nie za dużo, co najwyżej kieliszek, dwa, bo to mocna przepalanka, ze spirytusu! Potrafi uderzyć do głowy niejednemu chłopu, choćby i temu wprawionemu, a co mówić takiej chudzinie!
- Pani Walenciakowa - przytuliła ją Agnieszka - co ja bym poczęła bez waszej pomocy! Nie wywdzięczę się chyba do końca życia! Jesteście dla mnie jak rodzina...
Na te słowa wilczek uniósł łeb i spojrzawszy na Agnieszkę, zaskomlał żałośnie. Naprężył przednie łapy, lekko zakołysał się i znów zapiszczał. Było widać, że poruszanie się sprawia mu ból. Po chwili jednak zebrał się w sobie i zaczął powoli pełznąć w kierunku drzwi.
- Hola, bratku! A ty dokąd? Patrzcie, ledwo toto zipie, a już gdzieś się rwie! - zawołał wesoło Walenciak. - Ho ho ho, a to ci dopiero chojrak! Żeby tak wszyscy chętni byli do roboty, to już byśmy tę chałupę w pałac przerobili!
- Jaki mądry! - wtórowała mężowi w wesołości Jagna. - Nadziwić się nie mogę temu stworzeniu! Niby wilcze szczenię, a takie jakby ludzki rozum miało! Będzie miała pani kiedyś pociechę z niego przy domu!
- E tam! Natury nie oszukasz! - rzekł Walenciak. - Wyliże się, sił nabierze i wróci do swoich. Tam mu będzie najlepiej...
- Swoi go nie chcieli - szepnęła Agnieszka i wziąwszy wilczka na ręce, dodała z troską w głosie: - Zostań jeszcze dzisiaj tutaj, maluchny...
Szczeniak cichutko zaskomlał jakby na znak, że się zgadza, a kiedy Agnieszka położyła go na rzuconym koło pieca starym kożuchu, zwinął się potulnie w kłębek i przymknął ślepia.
- Zajmę się nim - powiedziała Jagna. - Pod naszym dachem jeszcze żadne stworzenie krzywdy nie doznało! Sam powiedz, Stasiu, ile to żeśmy różnych stworzeń leśnych uwolnili z wnyków!
- Ano, było ich mnóstwo! Zając Franek, sarenka Magda, kuna Klotylda... - przytaknął Walenciak, podnosząc ze stolika koszyk wypełniony prowiantem. - Długo by opowiadać! Każde z tych zwierząt to inna historia! Ale na nas już czas, pani Agnieszko, bo robota sama się nie zrobi! Jeszcze po księdza proboszcza zajechać trzeba!
Łatek szczekał nieprzerwanie. Nie ucichł nawet wtedy, gdy gospodarz wyszedł przed dom i go złajał.
- Nie lubi pijaków psisko! - Roześmiała się Jagna. - A bracia Zarębowie za kołnierz nie wylewają! Kiedy nieboszczka Agata żyła, krótko ich trzymała, pilnowała, ścigała za pijaństwo. Bali się matki, a teraz... Nic chłop niewart bez kobiety w chałupie!
Agnieszka milczała, głaszcząc wilczka po pysku. Ona wiedziała najlepiej, jak bardzo samotność potrafi dokuczyć człowiekowi. W jednej chwili odbiera chęć do cieszenia się z czegokolwiek, pozbawia wszelkiej nadziei, w zamian ofiarowując tylko ból, obezwładniający, uniemożliwiający jakiekolwiek działanie.
Czuła też, że los wreszcie się zlitował, stawiając na jej drodze tych dwoje dobrych ludzi. Walenciakowie, sami straciwszy jedyne dziecko, rozumieli ją lepiej niż ktokolwiek. Bez zbędnych słów, ceregieli, użalania się, umieli celnie dotrzeć do źródła bólu i uśmierzyć go zawsze wtedy, gdy najbardziej doskwierał. Była pewna, że w każdej chwili wesprą ją dobrą radą, pomogą, gdy braknie sił. Zaraz po przybyciu do Sokolnik odstawiła leki i to nie dlatego, że były nieskuteczne, po prostu już ich nie potrzebowała. Ukojenie przynosiła praca w ogrodzie, długie spacery po okolicznych polach i lasach, a chyba najbardziej możliwość szczerej rozmowy z mieszkańcami, jakże innymi od ludzi, których spotykała do tej pory. Zapragnęła osiąść tutaj na stałe. Stara chałupa w Zapomnianym Lesie, bo odkąd usłyszała jego historię, tak właśnie nazywała to miejsce, stała się przedmiotem jej marzeń. Zamieszka na Słonecznej Polanie, postanowiła, i zacznie wszystko od nowa, może w końcu na poważnie zajmie się pisarstwem. Był przecież taki czas, że pisała to i owo, co prawda głównie artykuły do czasopism przyrodniczych, ale trafiały się też krótkie opowiadania.
- Pani Agnieszko - usłyszała zatroskany głos Walenciaka - wszystko gotowe do drogi. Żeby tylko ksiądz proboszcz obiekcji żadnych nie miał...
- Nie martw się, Stasiu... Nie odmówi! Śmiałości nie będzie miał przez wzgląd na naszą szczodrość! - zawołała Jagna.- Miodu, jaj i serków kozich to on nigdzie lepszych w okolicy nie dostanie!
Rzeczywiście, wyroby Walenciaków słynęły nie tylko w okolicy, ale i w całym województwie. Ludzie przyjeżdżali po miód nawet ze stolicy, bo kto raz zasmakował w słodkim przysmaku z pasieki pana Stanisława, z chęcią wracał do Sokolnik i kupował cały zapas dla siebie, rodziny i znajomych. Każdy próbował, uśmiechał się i z zadowoleniem mówił, że dla takich pszczelich specjałów warto było tłuc się przez pół Polski. Pszczół doglądał głównie gospodarz, znał się na tym jak mało kto, gospodyni zaś gromadziła miód w słoikach w kształcie beczułki, naklejała na każdy płócienny kwadracik z wyhaftowaną pszczołą i ustawiała w spiżarce jeden koło drugiego. Prezentowały się pięknie, ciesząc oczy każdego, kto na nie spojrzał.
W gospodarstwie nie brakowało roboty, od wschodu do zachodu słońca krzątanina w domu, obejściu i ogrodzie, a pomimo to Agnieszka nigdy nie słyszała narzekania, wprost przeciwnie, na każdym kroku wesołe śpiewy i żarty. Widać było, że w domu tym goszczą miłość i wzajemny szacunek, choć przecież i tu śmierć swego czasu wzięła bogaty łup. Jagna Walenciakowa była dobrą gospodynią. Ta niewysoka, szczupła, zdawałoby się niezwykle krucha kobieta potrafiła oporządzić własne gospodarstwo i jeszcze wspomóc innych, mniej zaradnych mieszkańców wioski.
- Co tu marudzić - mówiła, gdy ktoś zaczynał gderać. - Taka pszczoła... malutka, delikatna, a samo z niej dobro, słodkie i zdrowe. Nie narzeka, nie ociąga się, tylko pracuje na chwałę Boga!
Była taką pszczołą, małą i kruchą, a jednocześnie silną i wytrwałą. Agnieszka uwielbiała przebywać w jej towarzystwie. Czuła, że ta obecność wzmacnia ją, nasyca nadzieją, przywraca światu. Tutaj wszystko było proste. Pojawiały się jednak i takie momenty, kiedy Agnieszce wydawało się, że wszystko, co ją otacza, wszystko, co się dzieje, jest snem, jakąś ułudą daną jej na chwilkę... chwilkę, która wkrótce zniknie, pozostawiając tęsknotę za czymś, co się nigdy nie zdarzyło.
Miewała takie sny, zwłaszcza w szpitalu, gdy odurzona lekami nie odróżniała dnia od nocy. Wszystko zlewało się w jedno. Wszystko było cierpieniem, każde słowo, spojrzenie, każdy oddech, dźwięk, kęs jedzenia. Śniła o czasach sprzed porwania Bartusia, o beztrosce, lekkości, cieple, czułości i bezpieczeństwie. Krzysztof co sobotę wypożyczał auto od swojego ojca, jechali za miasto posłuchać ptaków, fotografować stare, olbrzymie drzewa w Puszczy Kampinowskiej. Wdychając zapach leśnej ściółki, patrzyła na rozpostarte na niebie korony dębów i buków, czuła się szczęśliwa. Kiedy sen mijał, nienawidziła wszystkiego wokół, bolesnej dosłowności świata. A co jeśli i teraz śni? Jeżeli nawet tak jest, nie chce się budzić...
Sen, który przynosi doznania tak prawdziwe i piękne, na wskroś przesiąknięte nadzieją, że pobudka mogłaby zabić, niech trwa jak najdłużej, całą wieczność. Gdyby okazało się, że wszystko jest złudzeniem, nie dałaby rady na nowo się podźwignąć, uwierzyć w jakieś jutro.
- Bracia Zarębowie pojadą ciągnikiem, a my wozem - rzekł Walenciak. - Po drodze wstąpimy na plebanię.
- Dobrze, panie Stanisławie - odparła Agnieszka, patrząc przez okno na mężczyzn ładujących na wóz drewniane krokwie i łaty, które jakiś czas temu zakupiła w pobliskim tartaku z myślą o remoncie dachu. - Widzę, że zwerbował pan jeszcze kogoś do pomocy. Co to za chłopak? Nie za młody do tak ciężkiej pracy?
- Tutaj każdy na robocie się zna - powiedział Walenciak. - A ten chłystek nietutejszy! Przyjechał na letnisko do Bednarskich. Pomóc chciał, zgodziłem się. Przytrzyma krokiew, łatę poda, gwoździe przyniesie, a i pani w chałupie wyprzątnąć pomoże. Niech sobie chłopak zarobi parę groszy!
Alicja Jonasz

"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak

ODPOWIEDZ

Wróć do „Alicja Jonasz”