"Powrót na wrzosowisko" cz.9 - Bronek Traczyk

Moderatorzy: skaranie boskie, Gorgiasz

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
Awatar użytkownika
Alicja Jonasz
Posty: 1044
Rejestracja: 24 kwie 2012, 9:01
Płeć:

"Powrót na wrzosowisko" cz.9 - Bronek Traczyk

#1 Post autor: Alicja Jonasz » 25 kwie 2016, 17:02

do początku
w poprzednim odcinku
Zarekomendowany przez barmana hotel wydał mi się rajem. Schludny pokój z łazienką i dostępem do telewizji stanowił nie lada luksus w tym niewielkim, zaniedbanym budynku. Odrapany z tynku front hoteliku odstraszał brzydotą. Jedyną jego ozdobą była podświetlona na czerwono nazwa "Hotel u Róży". Nasze pojawienie się zdziwiło właścicielkę. Miła, lekko zgarbiona staruszka po dokonaniu niezbędnych formalności wręczyła nam klucze do dwóch najlepszych pokojów z życzeniami "dobrej nocy". Ostatni goście dokonali wpisu w książce meldunkowej pod datą 14 października. Mając w pamięci słowa barmana, pomyślałam, że to zapewne jacyś fascynaci leśnych wypraw, może grzybiarze albo myśliwi, choć ci ostatni szukali zazwyczaj kwaterunku na wsi.
- Nawet nie wiem, jak ma pan na imię - zapytałam, kiedy stanęliśmy przy drzwiach pokojów.
- Wojtek - odpowiedziałeś ciepło. - Wojciech Abramski. Jestem pisarzem i czuję, że natknąłem się na ciekawy materiał do kolejnej książki.
- Wojciech Abramski? Tak mało czytam... - szepnęłam, uświadamiając sobie, że od wielu lat nie czytałam nic ponad artykuły naukowe zamieszczane w biuletynach.
- Oj, nie jestem aż tak popularny - odparłeś ze śmiechem. - Chyba największym miłośnikiem moich książek jest Neron.
- Od razu widać, że kocha pan zwierzęta. Miałam kiedyś w dzieciństwie psa Backa, uwielbiałam go - dodałam i poczułam w sercu ukłucie.
- Posmutniała pani, a o przyjaciołach powinno mówić się z radością - powiedziałeś, głaszcząc po pyszczku Nerona, który stał na dwóch łapach przy twoich nogach i dopominał się o kolejne pieszczoty. - Chodź, piesku, pani Ala powinna odpocząć po wrażeniach dnia. Niech pani śpi dobrze, czeka nas jutro robota.
- Dobranoc, panie Wojtku! - zawołałam.
Nigdy nie spotkałam nikogo takiego jak ty. Pochylałeś się nad Neronem i z czułością głaskałeś po lśniącej sierści, a on odwzajemniał pieszczotę, liżąc cię w dłoń i skomląc radośnie. Znajome wzruszenie...
Sen nie chciał nadejść. Szorstka, pachnąca krochmalem pościel szeleściła za każdym poruszeniem. Co przyniesie kolejny dzień? Kim jest ten tajemniczy mężczyzna, który okazał mi tyle troski. Zjawił się tak nagle. Przez chwilę zaczęłam wątpić, czy jest pisarzem. Może wraz z Neronem okażą się kolejnym wytworem wyobraźni. Może sobie ich wymyśliłam? Obudzę się rankiem i nie tylko ich już nie zobaczę, ale to, co dziś się zdarzyło, będzie tylko snem. Teresa obudzi mnie śpiewem, poda na stół szarlotkę i zaparzy świeżej kawy.
Tak, to tylko sen. Wkrótce świt. Back szczeka. Ojciec wychodzi do pracy. Psisko zrywa się z kojca, biegnie na spotkanie. Ach, jak głośno szczeka! Słyszę kroki dobiegające z werandy, skrzypienie otwieranych drzwi od szopy. Zaraz rozlegnie się warczenie diesla. Już tak wiele razy milkło, kiedy samochód wjeżdżał na pooraną kołami drogę i oddalał się w kierunku miasteczka. Auto po kilku minutach chowało się za pierwszym zakrętem, by wieczorem znów pokazać się wśród wzgórz. Czasem wybiegałam z łóżka, patrzyłam na skuloną postać ojca. Wyczuwał, że patrzę, bo kiedy szedł do szopy, przystawał, oglądał się i machał na pożegnanie.
- Pa, tatusiu! - krzyczałam, rysując na wilgotnej szybie serduszko.
Było już po siódmej, kiedy zapukałeś do drzwi. Faza najtwardszego snu minęła. Kilka godzin odpoczynku sprawiło, że poczułam się silniejsza. Jaśniej patrzyłam w przyszłość, wierząc, że wydarzenia poprzedniego dnia są elementami pewnej układanki i wcześniej czy później uda mi się złożyć je w całość. W ciągu miesiąca moje życie uległo ogromnej zmianie. To, co kiedyś wydawało mi się absurdem, wymysłem ludzi, którzy swoimi odrealnionymi opowieściami pragną za wszelką cenę zwrócić na siebie uwagę, urzeczywistniło się. Wkroczyło bezszelestnie w moje życie i zadomowiło się w nim, nie pytając mnie o zgodę. Poddałam się woli niewidzialnego i pozwoliłam prowadzić, a kiedy odeszło, poczułam się porzucona i samotna. 
Pani Róża czekała ze śniadaniem. Jadalnia kusiła zapachem jajecznicy i kawy. Staruszka stała na środku niewielkiej, pomalowanej na groszkowo sali, zapraszającym gestem wskazując miejsca przy zastawionym stole. W fartuszku ozdobionym makami, z siwymi włosami spiętymi w kok, łagodnym spojrzeniem i serdecznym, delikatnym uśmiechem przypominała mi babcię. Przyjeżdżała na wrzosowisko raz w roku. Był to czas najcudowniejszych, świątecznych smaków. Czas, kiedy wigilijne pierogi, klejone przez babcię, wypieszczone przez nią, wyczekane, rumieniły się na rozgrzanym masełku. Smak dzieciństwa! Do dziś mam je przed oczyma. Najlepsza była chrupiąca skórka. Zawsze rozgryzałam każdego uważnie, jakby miała z niego wyskoczyć błyszcząca moneta. Moneta wkładana do środka przez ukochaną babcię. Wspomnienie wysmukłej postaci pochylającej się nad kuchennym blatem, cierpliwej i zawsze uśmiechniętej. Jakże mi smakowały te babcine, złote pierożki ze skarbem w środku.
Pani Róża należała do tego gatunku ludzi, którzy bez względu na okoliczności nigdy nie tracą pogody ducha i stale z jednakowym zapałem wychodzą życiu naprzeciw. Spoglądała na nas z dobrotliwym uśmiechem, jakby ten wyraz twarzy był jedynym, który znała i ofiarowywała nowopoznanym ludziom.
- Dziękuję za pyszne śniadanie - rzekłam, kiedy góra smacznej jajecznicy zniknęła z talerza, a ja poczułam, że wstępują we mnie siły i chęć działania. - Ugoszczono nas tak serdecznie, jakbyśmy byli nie klientami tego hotelu, ale pani najbliższymi.
Roześmiała się i klasnęła w dłonie, aby okazać, jak bardzo ją cieszą moje słowa, po czym szepnęła:
- Ależ my się znamy, moja droga Alicjo!
Tylko tyle. To jedno zdanie osłodzone kolejnym życzliwym uśmiechem, pełnym ciepła, mądrości i zrozumienia. Nie odpowiedziała na moje pytające spojrzenie. Odwróciła się i lekko pochylona podreptała w kierunku drzwi pokoju, skąd dobiegało ciche miauczenie kota. Neron leżał pod stołem z łbem wtulonym w twoje nogi i nie reagował na znajomy, znienawidzony dźwięk.
- Co z tobą, brachu? Ogłuchłeś? - zapytałeś, najwyraźniej zdziwiony reakcją pupila.
Pies nie odpowiedział. Posapywał tylko, najwyraźniej usatysfakcjonowany sposobnością poleniuchowania wśród smakowitych zapachów. Spał w najlepsze, ignorując pomruki kota ukrytego w czeluści któregoś z hotelowych pokojów. Dźwięk niósł się wśród ciszy.
- Niesamowite! - zakrzyknąłeś, uniósłszy dłoń do czoła. - On nie cierpi kotów! To miejsce działa na niego w dziwny sposób!
- Nie tylko na niego - dodałam, patrząc w kierunku drzwi, za którymi znikła tajemnicza staruszka.
Pani Róża nie pojawiła się już tego ranka. Mieliśmy ją spotkać dopiero wieczorem, kiedy wracaliśmy do hotelu z zamiarem spędzenia w nim kolejnej nocy. Myśl o niej nie dawała mi spokoju. Czyżbyśmy już się spotkały? Kim była ta staruszka? Zwróciła się do mnie z taką serdecznością, jakbyśmy znały się od lat. Dlaczego jej nie pamiętam? A może z kimś mnie pomyliła, z kimś podobnym, o tym samym imieniu? Postanowiłam porozmawiać z panią Różą, gdy tylko nadarzy się okazja, tymczasem czekał nas dzień pełen niespodzianek. Uzbrojony w notatnik i swoje szczęśliwe pióro zaraz po śniadaniu obwieściłeś, że wyruszamy na wieś, by odnaleźć wdowę po zaginionym bibliotekarzu. Nie pomogły moje protesty, próby przekonania cię, abyś przypadkiem, kiedy znajdziemy nieszczęsną kobietę, nie zwracał się do niej w ten sposób. A co jeśli mężczyzna żyje? Przecież nigdy nie znaleziono biedaka. Żaden dowód nie potwierdził jego zgonu, a żona ciągle wierzy, że mąż wróci do domu. Upierałeś się przy swojej racji.
- Nie sądzę, by facet żył - mówiłeś ze spokojem, zapisując coś w notesie. - Pamięta pani, co mówił właściciel baru? Bibliotekarz przepadł bez wieści. Wyszedł na wrzosowisko na codzienny, poobiedni spacer. Nic ze sobą nie zabrał, żadnego dokumentu, nawet nie ubrał się ciepło. Dlaczego? Bo zaraz miał wrócić! To dowodzi, że przepadł tak samo jak pani matka i ta jej opiekunka. Ktoś go pewnie ukatrupił! Musi się tutaj kręcić jakiś psychopata.
- Nie ma na to dowodów. To tylko pana domysły. Nic nie świadczy o tym, że wszyscy troje nie żyją! - krzyknęłam. - Taaa opiekunka ma na imię Teresa! Niech pan tak ją nazywa!
- Proszę się uspokoić - spojrzałeś na mnie z nad kartki papieru. - Nawet nie jest pani pewna, czy przeżycia ostatnich tygodni miały miejsce w rzeczywistości, czy są projekcją wyobraźni. Chcę pani pomóc wyjaśnić sprawę, a przy okazji zyskać frapujący materiał do książki. Proponuję zacząć od mówienia sobie po imieniu.
- Dobry pomysł! Ja zaś proponuję, abyś nic nie wspominał tej kobiecie o śmierci męża. Czuję, że zguba znajdzie się wkrótce i może będzie ci mogła podsunąć sensacyjny materiał do twojej książki. Nie zdziwiłabym się, gdyby bibliotekarz utknął na jakiś czas w tym samym świecie, w którym tkwiłam ja przez minione tygodnie. Skoro ja wróciłam, on też pewnie odnajdzie drogę do domu...
Terenówka podskakiwała na nierównej drodze. Kuropatwy pierzchały niemalże spod kół, na co Neron reagował głośnym szczekaniem.
- Cicho, wariacie! Obudził się śpiący królewicz! - krzyczałeś ze śmiechem i spoglądałeś w lusterko. - No jak tam, Alu, śniadanie na miejscu?
- Oj, zwolnij odrobinkę! Ranek taki cudny! Dawno tutaj nie byłam - odpowiedziałam, rozglądając się z ciekawością.
W przejrzystym, mroźnym powietrzu okolica odsłaniała swoje piękno. Po obu stronach drogi wznosiły się strome stoki porośnięte tarniną. Ojciec przywoził nas tutaj na narty. Mieliśmy swoje ulubione tory, którymi zjeżdżaliśmy bez obawy, że narta zaczepi o jakiś występ skalny czy korzeń. Raz w roku, w jeden z jesiennych dni wybieraliśmy się na Tarninowe Wzgórze, by oczyścić nartostradę z przeszkód. Staś uczył się na mniej stromym stoku, ja zaś pewnie śmigałam w dół, więc ojciec pozwalał mi szusować tutaj. Tarninowe wzgórze było jednym z moich ulubionych miejsc.
Staś bał się zostawać z matką. Właściwie to był jedyny powód dla którego jeździł z nami na Tarninowe Wzgórze. Mówił, że matka to wilczyca, która zakradła się pewnej nocy do kuchni i gdy wszyscy spali, rzuciła się na krzątającą po pomieszczeniu kobietę, rozszarpała jej ciało na strzępy, nasyciła się świeżą krwią, a potem przybrała ludzką postać. Początkowo ojciec śmiał się z dziecięcych opowieści o wilkołaku, ale gdy pewnego dnia spostrzegł, jak syn z przerażeniem i odrazą odsuwa się od matki, brał chłopca do siebie na noc i nigdy nie zostawiał go samego z kobietą, której zresztą coraz częściej zdarzały się stany otępienia i całkowitego wycofania z rodzinnego życia. W dzień przesiadywała w pokoju, zupełnie się o nas nie troszcząc. W nocy tłukła się po domu jak opętana, nie dając nam spać. Bywało, że rano zastawaliśmy w kuchni bałagan, porozrzucane garnki, skorupy naczyń, skażone odchodami jedzenie. Z czasem ojciec przejął wszystkie domowe obowiązki, a matkę zamykał w pokoju, by nikomu nie zrobiła krzywdy. Podjął również starania, by umieszczono chorą w zakładzie psychiatrycznym. Kiedy decyzja zapadła, matce nagle się polepszyło. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wróciła do rzeczywistości i na powrót stała się zwyczajną gospodynią domową, a my mogliśmy spokojnie wyprawiać się na narty. Staś jeździł już wtedy całkiem nieźle.
Back płoszył kuropatwy. Gonił za nimi jak oszalały, tarzał się w śniegu, wczołgiwał pod krzaki tarniny. Gdy szusowaliśmy ze stoku, on węszył, biegał i szczekał, próbując schwytać wróbla albo zwinną sikorkę. Uganiał się za zającami. Tropił sarny, a kiedy trafiał na ślady wilka, niespokojnie strzygł uszami i stroszył sierść. Przybiegał do samochodu zziajany, z sierścią oblepioną śniegiem, z zaplątanymi w niej gałązkami i sosnowym igliwiem, szczęśliwy. Czyściliśmy mu futro, delektując się zapachem pieczonej kiełbasy. Ojciec rozpalał ognisko. Suche, żywiczne gałązki trzaskały w ogniu, iskry unosiły się wysoko, gasnąc w mroźnym powietrzu, a my na długich, zaostrzonych, leszczynowych patykach piekliśmy kiełbasę i wrzucone do żaru ziemniaki. Wspomnienie nielicznych chwil beztroski, kiedy zapominaliśmy o chorobie matki. Staś tańczył wokół ogniska jako wódz Apaczów, Back szczekał radośnie, a ojciec grał na organkach. Teraz, po wielu latach, Tarninowe Wzgórze poznało mnie i powitało śniegiem, świergotem ptaków, świeżym, mroźnym powietrzem. 
Za Tarninowym Wzgórzem leżała niewielka wioska, zaledwie cztery drewniane chałupy kryte strzechą. Wszystkie sprawiały wrażenie opuszczonych. Z komina jednej z nich sączył się cienkim słupem dym.
- Idzie pionowo w górę, to na pogodę - pomyślałam, patrząc na uśpioną wioskę.
Nic się tutaj nie zmieniło. Ojciec przyjeżdżał do wioski przed Wielkanocą. Stara Kukurydziowa, wdowa po czterech mężach, sprzedawała najlepsze w okolicy kurze jaja. Karmiła je wyhodowaną na własnym poletku kukurydzą. Nazywaliśmy ją Kukurydziową, choć na wszelkich papierach urzędowych tytułowali ją Jagną Zytkowską. Mieszkała sama, dzieci nie miała, a krewni powyjeżdżali i słuch po nich zaginął. W każdym razie o staruszce nie pamiętali. Obrabiała pole czym tylko mogła, czasem motyczką i rydlem. Kukurydza co roku rosła i rodziła dorodne kolby. Może dzięki temu jaja były duże, czasem z dwoma żółtkami w środku. Właśnie przy jej domu zatrzymałeś terenówkę. Stara pewnie od wielu lat nie żyje. Już wtedy wydawała się wiekowa. Nie, to niemożliwe, bym mogła ją jeszcze kiedyś zobaczyć. Powróciła we wspomnieniu. Widzę, jak pochyla się nad kurzymi grzędami, wyjmuje z nich jaja i wkłada do brudnego fartucha, coś szepcząc pod nosem, może jakieś zaklęcia. Kury gdakały wtedy jak szalone. Kukurydziowa sypała im ziarno, wołając na całą dolinę "Cip cip! Cip cip!"
Neron nastroszył sierść, słysząc ujadanie psa. Gospodarstwo, ogrodzone starym, gdzieniegdzie spróchniałym płotem, było zaniedbane. W obejściu stała murowana obora, przy niej pochylona od starości szopa. Zagrodził nam drogę czarny, kudłaty kundel, który uwiązany na łańcuchu sięgał aż do furtki. W niewielkim oknie poruszyła się firanka. Kiwnąłeś w tym kierunku, dając znak, że nie mamy złych zamiarów. Po chwili drzwi chałupy otworzyły się i stanęła w nich kobieta, na oko licząca sobie około sześćdziesięciu lat.
Pani Traczykowa, żona bibliotekarza, początkowo spoglądała na nas nieufnie. Nic dziwnego, mieszkała przecież sama na tym odludziu. Pojawienie się nieznajomych w tej okolicy mogło wróżyć tylko jedno, kłopoty. Nie zdziwiłabym się, gdyby pojawiła się w drzwiach ze strzelbą i stojąc teraz na progu, mierzyła do nas z dwururki. Scenariusz rodem z filmów sensacyjnych rozbawił mnie i dodał nieco animuszu. Pies ujadał coraz głośniej, szczerząc kły i rozgrzebując łapami śnieg. Kobieta stała na progu chaty w milczeniu. Mierzyliśmy się przez chwilę oczami. Ubrana w wełniany szary sweter, spódnicę i ciepłe botki z filcu sprawiała miłe wrażenie, jednak z jej spojrzenia, zaciśniętych ust dało się odczytać dystans i zniecierpliwienie.
- Czego tu chcecie? Nie sprzedam gospodarki! - powiedziała mocnym głosem.
- My nie w tej sprawie - odrzekłam ze spokojem. - Szukamy żony bibliotekarza. Chcielibyśmy porozmawiać o jego zaginięciu. Podobno zbierał informacje o tym, co dzieje się na wrzosowisku.
Zawahała się, potem kazała psu iść do budy i zaprosiła nas do chałupy. Kundel pokornie podkulił ogon. Minęliśmy pogrążoną w mroku sień, znaleźliśmy się w pokoiku o drewnianej podłodze. W pomieszczeniu panował porządek, co stanowiło kontrast z wyglądem podwórka i chaty z zewnątrz. Na pobielonych ścianach wisiały obrazki przedstawiające górskie krajobrazy, w jednym kącie stało łóżko, w drugim piec z zapieckiem, naprzeciwko ogromna półka z książkami, na środku stół przykryty zdobioną serwetą. Wszystko skromne, schludne i zadbane. Sama mieszkanka chałupy była kobietą o inteligentnym wyrazie twarzy i dużych smutnych oczach. Bibliotekarzowa posadziła nas przy stole, sama zaś podreptała w kierunku pieca, by zaparzyć herbatę.
- Zawsze to przy czymś gorącym łatwiej się rozmawia - rzekła.
Herbata była wyśmienita. Od kiedy wróciłam na wrzosowisko każdy łyk tego naparu był wyjątkowy. Dawniej nie znałam prawdziwego smaku herbaty. Kupowane w markecie paprochy w saszetkach w niczym nie przypominały herbatek parzonych przez tutejszych ludzi. Suszone owoce głogu, dzikiej róży i liście mięty, zalane wrzątkiem, z dodatkiem miodu, orzeźwiły mnie i rozgrzały, a kawałek placka drożdżowego pokrzepił.
- Teresa parzy w tych swoich dzbanuszkach równie smaczne napary... - przemknęło mi przez myśl, kiedy spróbowałam herbaty.
W piecu buzował ogień i miłe ciepło biło na pokój. Traczykowa usiadła na ławie niedaleko paleniska. Bawiąc się frędzlami chusty, którą zarzuciła na ramiona, zaczęła opowiadać:
- Początkowo myślałam, że z zaginięciem Bronka miał coś wspólnego ten, co chciał kupić działkę pod budowę hotelu. Już prawie zagarnął całą dolinę, jedynie nasze gospodarstwo stało mu na przeszkodzie.
- Kiedyś mieszkała tutaj stara Kukurydziowa, to znaczy Jagna Zytkowska, co się z nią stało? - zapytałam.
- Zytkowska, zanim poszła do domu starców, sprzedała gospodarstwo. Znała Bronka i wiedziała, że będzie o wszystko dbał, gospodarował jak się patrzy. Przyjechaliśmy tutaj w poszukiwaniu spokoju. Wcześniej ciągle praca i praca, on w miejskiej bibliotece, ja w szwalni. Przyszła emerytura, zaczęliśmy myśleć o własnym kącie z dala od miejskiego zgiełku, a tu cisza, świeże powietrze, kawałek ziemi. Sprzedaliśmy mieszkanie w bloku, odkupiliśmy gospodarkę od Zytkowskiej. Wszystko zaczęło się układać. Bronek trochę ogarnął wnętrze domu, co się dało odnowił, planował uporządkować podwórze, zaorać kawałek pola pod ogródek. W wolnym czasie zaczął gromadzić opowieści o tych terenach, legendy, miejscowe opowiastki, takie różne historie, które po każdej wsi krążą. Zamierzał to wydać. Już nawet nauczyciel z miasteczka przepisał mu rękopis na komputerze... Bronek skontaktował się z kilkoma wydawcami, miał posyłać tekst do redakcji, ale pojawił się ten biznesmen, wykupił ziemię od innych i zaczął nas nękać. Mąż zrobił się nerwowy, nie mógł spać w nocy, całymi dniami włóczył się po wrzosowisku. Kiedy zniknął, pomyślałam, że ten biznesmen maczał w tym palce, ale policja sprawdziła ten trop i wykluczyła jego udział. Już dwa lata jak go nie ma. To tyle...
Traczykowa umilkła i zapatrzyła się w ogień. Nie trudno było odgadnąć, o czym myśli. Miała najsmutniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziałam.
- Pani Heleno - powiedziałam - proszę nie tracić nadziei. W ciągu niespełna trzech tygodni moje dotychczasowe spojrzenie na świat uległo diametralnej zmianie. Jestem przekonana, że możliwe jest wszystko, nawet to, co wydaje się niemożliwe, całkiem odrealnione. Myślę, że pani mąż odkrył coś, co pozwoliło mu przedostać się na drugą stronę... do świata alternatywnego, istniejącego równolegle z tym naszym.
- Ależ Alu! Nie żartuj! - krzyknąłeś zdumiony. - To niemożliwe! Nie ma żadnego alternatywnego świata! Owszem, jest prawdopodobny w książkach, w literaturze, ale nie...
- Jest! Byłam w nim! To jedyne wytłumaczenie tego, co mi się przytrafiło - próbowałam cię przekonać. - Jakimś cudem udało mi się tam dostać! Coś mnie do niego ściągnęło! Przypuszczam, że Teresa, moja matka, pan Bronek też tam są! Pani Heleno, może mąż zostawił jakieś notatki, coś, co pomogłoby nam go odnaleźć, wyjaśnić całą sprawę?
Notatki Traczyka przepadły. Bez słowa wytłumaczenia spalił na oczach żony grube zeszyty z zapiskami. Zdziwiła się. Wiedziała, ile czasu poświęcił na ich zgromadzenie i jakie były dla niego ważne. Jeszcze przed kilkoma dniami planował spotkać się z wydawcą, a teraz stał przy piecu i patrzył, jak płomienie zachłannie pożerają zdobycz, plon jego kilkumiesięcznej pracy, potem odwrócił się od paleniska, założył wełniany sweter i wyszedł z chałupy do pracy w obejściu jak zwykł to robić co ranek. Żona widziała przez okno, jak zabiera się do rąbania drzewa. Minionej nocy wiatr przewrócił sosnę rosnącą nieopodal obory. Bronek Traczyk piłą poćwiartował drzewo, zwlókł kawałki w jedno miejsce, rąbał je siekierą na drobne polana i układał w szopie aż do momentu, kiedy Helena zawołała go na obiad. Był bardziej mrukliwy niż zwykle, ale nie pytała o przyczynę tego nastroju. Znała go od lat i wiedziała, że wcześniej czy później opowie jej o wszystkim. Zawsze tak robił. Zwykł milczeć przez kilka godzin, potem w najmniej oczekiwanym momencie otwierał przed nią duszę i wyjawiał wszystkie przemyślenia. Dlaczego tym razem miałoby być inaczej? Siedzieli w milczeniu przy obiedzie. Bronek jadł bez apetytu. Miał poszarzałą twarz, zmęczone oczy i drżące ręce. W nocy znów nie spał. Co jakiś czas zapalał światło, kręcił się po izbie, spoglądał przez okno w ciemną noc. Gdzieś z oddali dobiegały odgłosy zwierząt. Znała je dobrze. To wycie wilków. Tej jesieni było ich więcej niż zwykle. Czasem podchodziły do samej wioski, a wtedy odgłos ich ujadania mroził krew w żyłach. Gdy pierwszy raz usłyszała ich wycie, miała wrażenie, że to sam diabeł wyszedł z piekła, by okazać swoją moc. Czytała, że wilki nie są groźne. Zabijają tylko wtedy, gdy muszą. Bała się ich jednak przeraźliwie i nigdy, nawet w dzień, nie oddalała się sama od domostwa. Bywało, że Bronek wychodził w nocy, wtedy bała się o niego najbardziej. Niepokój przenikał jej duszę i nie mogła zmrużyć oka aż do białego rana. 
- Tego dnia, w którym Bronek zaginął, nie działo się nic niezwykłego. Było chłodno i mgliście jak to w listopadzie na wrzosowisku. Błoto, że ani dojechać do miasteczka. Na nogach trzeba wszędzie... Mąż jak zawsze wyszedł po obiedzie na spacer. Nawet się nie pożegnał... - powiedziała drżącym głosem pani Helena, a po chwili dodała z troską - Założył tylko wełniany sweter, czapkę uszatkę, wziął laskę. Zawsze wracał po godzinie. Tego popołudnia nie wrócił...
W piecu buzował ogień, sosnowe polana strzelały, a my milczeliśmy, choć do głowy przychodziły najróżniejsze myśli. W pokoju było przytulnie i ciepło, mimo to poczułam na rękach gęsią skórkę. Prostota i szczerość tej kobiety ujęły mnie, a jej ból i samotność wzruszyły. Co ukrywał przed nią mąż? Może nie chciał jej martwić? Wyraźnie coś go niepokoiło, nie pozwalało spokojnie spać. Pewnie chciał ją chronić, ale przed czym? Dlaczego spalił notatki? Kto go do tego zmusił? Co było w nich zawarte, że zamiast opublikować, zniszczył je? Spojrzałam na ciebie. Siedziałeś przy stole zapatrzony w krajobraz rozpościerający za oknem. Widziałam po wyrazie twarzy, że i ciebie nurtują podobne pytania.
- A czy kiedykolwiek mąż wspominał o starym domu na wrzosowisku? Czy chodził tam? - zapytałam, chcąc przerwać przedłużającą się chwilę ciszy.
Kobieta drgnęła, a jej dotychczas smutne oczy zasłonił niepokój.
- To przeklęte miejsce! Ludzie opowiadali o nim dziwne historie. Bronek był w tym domu, zrobił kilka zdjęć, ale potem nie zachodził tam już więcej, bał się... Nie, nie był zabobonnym człowiekiem, ale coś go zaniepokoiło. Widziałam, jak się denerwuje, gdy porównywał te zdjęcia, czegoś na nich wypatrywał - powiedziała wyraźnie zdenerwowana i przeżegnała się, kierując spojrzenie na obraz Matki Boskiej. - Myślicie, że on tam wtedy poszedł? Tak, przypominam sobie, że wiele razy przeglądał zdjęcia tego domu, nie dawały mu spokoju, czasem nawet w nocy...
Zdjęcia przedstawiały dom na wrzosowisku sfotografowany z frontu. Stara weranda, zniszczony podziurawiony dach pochylony na prawą stronę, lekko zapadnięty w miejscu, gdzie zawalił się strop, odrapane ściany szczerzące się oczodołami okien, nic niezwykłego, takim widziałam go wczoraj. Zdjęcia zrobiono podczas jesiennego pochmurnego dnia. Zabudowania otacza szarość wyschniętych traw. A jednak było w tych fotografiach coś, co przykuło uwagę Bronka Traczyka. Co? Jeśli wierzyć słowom jego żony, dokładnie analizował zdjęcia i znalazł na nich coś niepokojącego.
- Ot, zdjęcia! Nie dostrzegam w nich żadnej tajemnicy. Czy możemy je wypożyczyć? - zapytałeś, rozkładając ręce w geście bezradności.
Helena Traczykowa pokiwała głową na znak zgody i spojrzała na mnie ze smutkiem.
- Pani jedna wierzy, że Bronek żyje. Nawet ja straciłam nadzieję...
- Pani Heleno, znajdziemy go! - odpowiedziałam, sama nie będąc tego pewna.
Wracaliśmy, milcząc. Wpatrywałam się w fotografie i miałam dziwne przeczucie, że kryje się w nich rozwiązanie naszej zagadki, na razie zasłonięte przed naszymi oczyma, ale wkrótce znajdziemy właściwą drogę i poznamy prawdę. Tarninowe Wzgórze rysowało się czarnym pasmem na tle błękitnego nieba. Neron skomlał niespokojnie.
w następnym odcinku
Ostatnio zmieniony 08 gru 2016, 17:54 przez Alicja Jonasz, łącznie zmieniany 3 razy.
Alicja Jonasz

"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak

Awatar użytkownika
barteczekm
Posty: 478
Rejestracja: 08 kwie 2016, 22:55
Kontakt:

Re: "Powrót na wrzosowisko" cz.9 - Bronek Traczyk

#2 Post autor: barteczekm » 01 maja 2016, 21:56

Zupełnie nie wiem czemu jeszcze nikt nie skomentował tego tekstu. Płynny, zwarty, interesujący. Świetnie wplecione retrospekcje. Działa na wyobraźnię i do tego nie jest przesadzony. Bardzo mi przypadł do gustu. Pozdrawiam. Bartek
" a Gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych

niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
dla szpiclów katów tchórzy - oni wygrają
pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzucą grudę"

Z. Herbert

Awatar użytkownika
Alicja Jonasz
Posty: 1044
Rejestracja: 24 kwie 2012, 9:01
Płeć:

Re: "Powrót na wrzosowisko" cz.9 - Bronek Traczyk

#3 Post autor: Alicja Jonasz » 02 maja 2016, 7:49

Ty skomentowałeś:) Nie ukrywam, że wstawiając tutaj fragmenty tekstów, szukam w komentarzach wskazówek. Nie mając ich, nie wiem, czy to, co piszę, trafia, da się czytać. Dziękuję za opinię:)
Alicja Jonasz

"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak

Awatar użytkownika
pallas
Posty: 1554
Rejestracja: 22 lip 2015, 19:33

Re: "Powrót na wrzosowisko" cz.9 - Bronek Traczyk

#4 Post autor: pallas » 06 maja 2016, 21:21

Oczywiście, że się da się czytać, a postacie są autentyczne. Świetnie manewrujesz tajemnicą, świetna narracja. Ja się aż wzruszyłem z powodu bibliotekarza i jego żony. Wiesz ja od sprawdzania błędów dobry nie jestem, sam ich wiele robię. Mnie urzekł pies Neron i dlaczego nosi imię cesarz rzymskiego i do tego źle wspominanego. Myślę, że to coś ważnego dla fabuły.
A samo nadanie bohaterce swojego imienia również ciekawa, bo pokazuję jak tęsknimy za dzieciństwem za tym, co było. Przypomina mi to trochę prozę dwudziestolecia wojennego.

Piotr :)
Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie.
/Dante Alighieri - Boska Komedia/

Awatar użytkownika
Alicja Jonasz
Posty: 1044
Rejestracja: 24 kwie 2012, 9:01
Płeć:

Re: "Powrót na wrzosowisko" cz.9 - Bronek Traczyk

#5 Post autor: Alicja Jonasz » 08 maja 2016, 19:43

Dziękuję, pallas:)
Alicja Jonasz

"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak

Awatar użytkownika
Gorgiasz
Moderator
Posty: 1608
Rejestracja: 16 kwie 2015, 14:51

Re: "Powrót na wrzosowisko" cz.9 - Bronek Traczyk

#6 Post autor: Gorgiasz » 21 maja 2016, 17:17

Nigdy nie spotkałam nikogo takiego jak ty. Pochylałeś się nad Neronem i z czułością głaskałeś po lśniącej sierści, a on odwzajemniał pieszczotę, liżąc cię w dłoń i skomląc radośnie.
Usunąłbym „cię”.
To, co kiedyś wydawało mi się absurdem, wymysłem ludzi, którzy swoimi odrealnionymi opowieściami pragną za wszelką cenę zwrócić na siebie uwagę, urzeczywistniło się.
Niepotrzebne „mi”; zresztą było niedawno.
Wkroczyło bezszelestnie w moje życie i zadomowiło się w nim, nie pytając mnie o zgodę.
„mnie” do usunięcia; za dużo tych zaimków.
Taaa opiekunka ma na imię Teresa!
Taaa – celowe?

T
eraz, po wielu latach, Tarninowe Wzgórze poznało mnie i powitało śniegiem, świergotem ptaków, świeżym, mroźnym powietrzem.
Za Tarninowym Wzgórzem leżała niewielka wioska, zaledwie cztery drewniane chałupy kryte strzechą.
Powtórzone „Tarninowe Wzgórze”.
Minęliśmy pogrążoną w mroku sień, znaleźliśmy się w pokoiku o drewnianej podłodze.
Może: Minąwszy pogrążoną w mroku sień, znaleźliśmy się w pokoiku o drewnianej podłodze.
Jeszcze przed kilkoma dniami planował spotkać się z wydawcą, a teraz stał przy piecu i patrzył, jak płomienie zachłannie pożerają zdobycz, plon jego kilkumiesięcznej pracy, potem odwrócił się od paleniska, założył wełniany sweter i wyszedł z chałupy do pracy w obejściu jak zwykł to robić co ranek.
Jeszcze przed kilkoma dniami planował spotkać się z wydawcą, a teraz stał przy piecu i patrzył, jak płomienie zachłannie pożerają zdobycz, plon jego kilkumiesięcznej pracy, potem odwrócił się od paleniska, założył wełniany sweter i wyszedł z chałupy do pracy w obejściu, jak zwykł to robić co ranek.

Bardzo dobry fragment. W możliwie najkrótszym czasie zbiorę się do następnego. Narobiłaś apetytu. Obrazek

ODPOWIEDZ

Wróć do „Powrót na wrzosowisko”