"Powrót na wrzosowisko" cz.10 - Pani Róża

Moderatorzy: skaranie boskie, Gorgiasz

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
Awatar użytkownika
Alicja Jonasz
Posty: 1044
Rejestracja: 24 kwie 2012, 9:01
Płeć:

"Powrót na wrzosowisko" cz.10 - Pani Róża

#1 Post autor: Alicja Jonasz » 03 maja 2016, 10:29

do poczatku
w poprzednim odcinku
Zapatrzona w fotografie nie zwracałam uwagi na okolicę. Przez cały czas dręczyły mnie pytania związane z treścią zdjęć. Co niezwykłego spostrzegł na nich Traczyk? Nie widzę różnicy między jednym a drugim. A może mężczyzna był obłąkany? Nie, o to samo nie tak dawno podejrzewałam siebie. Nie wolno mi tak myśleć. A ty? Jakie jest twoje zdanie w tej sprawie? Wyglądasz na człowieka, który twardo stąpa po ziemi. Nie zwiodą cię byle poszlaki. Pokonaliśmy znaczną część drogi, a ty nadal milczałeś. Nie podzieliłeś się wnioskami z wizyty u Traczykowej, nie wyraziłeś ani jednej opinii. Patrzyłeś z uwagą przed siebie. Terenówka bez trudu radziła sobie z kilkucentymetrową warstwą śniegu, starałeś się jednak trzymać wcześniej przetartego szlaku. Zbliżaliśmy się do miasteczka. Jeszcze kilometr, może dwa, jedno wzniesienie i będziemy na miejscu. Neron strzygł uszami. Od momentu, kiedy wyruszyliśmy z wioski za Tarninowym Wzgórzem, był niespokojny, skomlał, poszczekiwał, rzucał się wściekle po tylnym siedzeniu, jeżąc sierść na grzbiecie. On jeden przeczuwał, co za chwilę się zdarzy.
- Co cię napadło, brachu? - zapytałeś, kiedy pies zawył przeraźliwie. - Wyjesz jak opęta...
Nie dokończyłeś. Zahamowałeś gwałtownie. Samochód okręcił się wokół własnej osi, wzbijając w powietrze fontannę śniegu i stanął w poprzek drogi. Na sekundę serce zamarło mi w piersi z przerażenia, po czym zaczęło łomotać gwałtownie, oblewając mnie falą gorąca. Poczułam ból ramion w miejscu, gdzie przed sekundą werznęły mi się pasy bezpieczeństwa.
- Nic ci nie jest, Alu? - zapytałeś równie przerażony jak ja.
- Wszystko dobrze... Co się stało? Dlaczego zahamowałeś? - szepnęłam.
- Cholera, jakiś człowiek wylazł przed samochód... - krzyknąłeś z wściekłością.
Rozejrzałam się wokół. Droga była pusta. Gdy wysiadłeś z auta, Neron wyskoczył za tobą i węsząc, biegał niespokojnie. Nie było nikogo, nic, żadnych śladów na śniegu, które świadczyłyby o obecności kogokolwiek.
- Co u diabła? Przewidziało mi się? Niemożliwe! Był tu... - wskazałeś na środek drogi. - Stał i gapił się na nas, czekając aż w niego uderzę! Wyparował? Co tu się dzieje?
Byłeś wstrząśnięty całą sytuacją. Stojąc na środku drogi, w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą znajdował się tajemniczy mężczyzna, rozglądałeś się gorączkowo za jakimikolwiek śladami jego bytności. Oprócz odciśniętych w śniegu opon samochodu i tropów zwierząt nie było nic. Neron biegał wokół auta i poszczekiwał zdezorientowany. Nadal był niespokojny.
- Jak wyglądał ten mężczyzna? - zapytałam tylko po to, by przerwać milczenie i nieco uspokoić rozkołatane serce. - To dziwne, że nie ma żadnych śladów.
Wróciłeś do samochodu i ciężko westchnąwszy, usiadłeś za kierownicą. Po chwili oświadczyłeś:
- Tak, to dziwne! Alu... Widziałem go przez ułamek sekundy tak wyraźnie jak teraz widzę ciebie. Wyglądał całkiem zwyczajnie, był ubrany w jakieś szare ciuchy, taki niewysoki blondyn na krótkich nogach. Nie wyróżniał się niczym szczególnym. Po prostu pojawił się nagle i stał nieruchomo odwrócony twarzą w kierunku nadjeżdżającego auta. Uderzyłbym w niego, gdybym nie zahamował. Pierwszy raz coś takiego mi się przytrafiło... To jakaś przestroga!
- Omen... - szepnęłam i ponownie rozejrzałam się wokół.
Była słoneczna pogoda. W krzewach tarniny świergotały wróble, a po niebie szybował jastrząb. Z łatwością rozcinał przejrzyste powietrze. Wrzosowisko, nawet teraz, gdy zima rozpostarła swoje lodowate skrzydła, tętniło życiem.
- Omen to rodzaj ostrzeżenia - dodałam i poczułam, jak drętwieje mi skóra na karku. - Myślę, że tym razem to był znak skierowany do ciebie.
- Myślisz, że grozi mi jakieś niebezpieczeństwo? - zapytałeś wyraźnie już uspokojony. - A więc wyjdę mu naprzeciw! Obydwoje mamy chrzest bojowy za sobą! Wtajemniczenie pierwszego stopnia...
Uśmiechnąłeś się błazeńsko i schyliłeś, by pozbierać leżące w nieładzie fotografie. Niełatwo było cię przestraszyć. Wrodzona pogoda ducha nie pozwalała ci zbyt długo roztrząsać problemy.
- Spójrz na to zdjęcie... - powiedziałeś nagle. - Coś jest napisane na jego odwrocie. Nie zwróciłem wcześniej na to uwagi.
Podczas gwałtownego hamowania samochodu zdjęcia wypadły mi z rąk i rozsypały się. Rzeczywiście, na jednej z nich, w prawym dolnym rogu widniał niewielki, lekko rozmazany napis.
Miasteczko odstręczało pustymi ulicami. O ile wieczorem wrzało od głośnych rozmów i śpiewów, w świetle dnia przerażało bezruchem i grobową ciszą. Uderzył mnie spokój tego miejsca. Żadne auto nie przemknęło obok naszego, liczne na rynku sklepy kipiały od nadmiaru towarów, ale nikt do nich nie wchodził, nikt nie robił zakupów. Miasto sprawiało wrażenie wyludnionego, chociaż był środek tygodnia, godzina powrotu z pracy do domu. "Czy nikt w tym mieście nie pracuje?" - pomyślałam, gdy dotarło do mnie, że zwyczaje tutejszych ludzi daleko odbiegają od tych, z którymi stykałam się do tej pory. Zajęta przeżyciami ostatnich dni nie zwracałam uwagi na panującą w miasteczku inność. Wróble jak dawniej świergotały w gałęziach drzewek okalających rynek, ale ludzie nie pokazywali się na ulicy w dzień. Mogłam policzyć na palcach tych, z którymi zetknęłam się o tej porze. Pamiętałam uśmiechniętą twarz pracownicy cukierni i pulchnego właściciela baru, nikogo poza nimi. Wszyscy inni kryli się w mieszkaniach jak krety, za dnia ospali, wyciszeni, niewidzialni, w nocy hałaśliwi i radośni. Na obiad wstąpiliśmy do tego samego baru co wczoraj. Jak zwykle o tej porze lokal świecił pustkami. Było nam to na rękę. Gwar męczył i nie pozwalał na zebranie myśli. Mieliśmy nadzieję posilić się i zanim lokal wypełnią ludzie, porozmawiać o przeżyciach dnia. Tyle różnych spraw wymagało dokładnego przeanalizowania. Niektóre dopiero z perspektywy czasu stawały się mniej zagadkowe. Należało przyjrzeć się im dokładnie z dystansu, bez emocji towarzyszących w chwili ich przeżywania. Wizyta za Tarninowym Wzgórzem dostarczyła nowych informacji. Przede wszystkim nurtowały mnie otrzymane od Traczykowej zdjęcia, szczególnie to jedno z napisem. Właściciel baru powitał nas zdziwiony.
- Widzę, że spodobało wam się w miasteczku! - rzekł na wstępie i zanim przyjął zamówienie, dodał nieco ciszej - Wyjedźcie stąd jeszcze dzisiaj...
- Mógłby pan mówić nieco jaśniej... Skąd te dobre rady? Ostatnio był pan bardziej rozmowny - zapytałeś szorstko.
Barman rozejrzał się na boki. Wyczułam, że ten człowiek czegoś się boi. Ale czego? W pomieszczeniu nie było nikogo, a mimo to mężczyzna ściszył głos. Wyraźnie był czymś zdenerwowany.
- To nie moja sprawa ... Po prostu wyjedźcie dla własnego bezpieczeństwa - odpowiedział i odszedł szybko na zaplecze.
- Ech, chyba nic dzisiaj tutaj nie zjemy! Niegościnna ta knajpa - zaśmiałeś się beztrosko.
- Nie uważasz, że powinnyśmy wypytać go o szczegóły? Zachowuje się tajemniczo... W ogóle wiele się w tym miasteczku zmieniło - odrzekłam zaniepokojona.
- Nie teraz... Widzisz przecież, że facet trzęsie się jak osika - powiedziałeś cicho. - Chodźmy stąd, Alu. Lepiej, żeby nas tu nie było, gdy zaczną się schodzić odmieńcy. Może pani Różyczka użyczy nam kuchni.
W hotelu pustka. Budynek był zimny i nieprzyjazny. Pogrążony w mroku przypominał jakiś przerażający labirynt. Nie odnalazłszy włącznika światła, szliśmy niemalże po omacku. Cel wydawał się nieuchwytny, chociaż byłam pewna, że drzwi do pokojów znajdują się tuż za rogiem. Przeszliśmy już kilkanaście metrów, nie natrafiając na żadne z pomieszczeń. Pokoje zginęły wśród plątaniny korytarzy. Podłoga skrzypiała pod ciężarem naszych kroków, a dźwięk niósł się wśród pustki. Dom oddychał.
- Mój Boże - szepnęłam, przeczuwając, że to nie koniec niespodzianek. - Co tu się dzieje?
- Obawiam się, że wdepnęliśmy w niezłe bagno - odrzekłeś. - Niech no ja tylko dorwę tą milutką staruchę!
- Oj, niedobrze, niedobrze! Znowu wyłączyli prąd! - najpierw usłyszeliśmy zdenerwowany głos, potem naszym oczom ukazała się przygarbiona postać wyłaniająca się z bocznego korytarza.
Jej drobne stopy obute w filcowe bambosze cicho szurały po podłodze. Staruszka w jednej ręce trzymała laskę, w drugiej zaś niosła świecznik. Zapalona świeczka migotała jakby miała za chwilę zgasnąć. Delikatny płomień oświetlał pomarszczoną twarz pani Róży, czyniąc ją pośród mroku upiorną. Zjawa przeszła obok nas, kierując się w stronę klatki schodowej. Staliśmy przy ścianie oniemiali. Staruszka, ku naszemu zdziwieniu, nie spostrzegła ukrytych w ciemności gości. Sunęła dalej, mamrocząc coś pod nosem. Naron zaskomlał niespokojnie i poczułam, jak cofa się, napierając na moje nogi. Pies był przerażony.
- Pani Różo... - szepnęłam, kiedy staruszka skręcała na schody.
Pani Róża nie usłyszała mnie. Sunęła w dół po schodach. Wkrótce skryła ją ściana. Pustą przestrzeń korytarza wypełniło donośne stukanie laski o boazerię. Mdły blask świecy oddalał się, aż w końcu zniknął całkiem, na powrót pogrążając wnętrze hotelu w mroku. Czułam się nieswojo. Staruszka przedefilowała przed nami niczym w transie. Było w niej coś nieziemskiego, a zarazem całkiem zwyczajnego. W tych swoich papuciach z laseczką w ręku wyglądała na zagubioną wśród labiryntu staruszkę, która aż się prosi o pomoc. Chciało się do niej podbiec, wziąć pod ramię, zaprowadzić w jakieś przytulne ciepłe miejsce, by mogła usiąść w fotelu i odpocząć. Z drugiej strony tchnęło od niej czymś obcym. Jej oczy zdawały się tkwić w innym świecie, a wypowiadane nerwowo słowa były zimne i skrzypiały jak wieko otwieranej trumny. Dreszcz przerażenia przeorał moje serce. Poczułam na dłoni ciepło, to jęzor poczciwego Nerona niósł pokrzepienie.
- Alu, ta dama wyraźnie pachnie mi lodówką... - szepnąłeś. - Kim u diabła jest ta starucha?
Niespodziewanie zabłysło światło. Naszym oczom ukazał się korytarz. W blasku żarówki prezentował się przytulnie i wcale nie był tak długi, jak nam się wydawało podczas skradania w mroku. Kończył się rozwidleniem, ale ta część, w której obecnie staliśmy, zajmowała zaledwie kilka metrów. Drzwi do pokojów znajdowały się kilka kroków od klatki schodowej. Musieliśmy minąć je w ciemności, choć dałabym sobie rękę uciąć, że jeszcze przed chwilą w ich miejscu była gładka ściana. Neron obwąchiwał futrynę, skomląc cichutko, jakby chciał nam coś powiedzieć. Działy się rzeczy, których nie byłam w stanie pojąć, czułam jednak jakimś szóstym zmysłem, że to dopiero początek niesamowitości, jakby ostrzeżenie przed mającym nadejść kataklizmem.
Tak, działy się rzeczy, których nie rozumiałam. Jeszcze raz to powtórzę. Trudno było dojść, co jest prawdą, a co złudzeniem. Twoja obecność była nieoceniona. Patrzyłeś na wszystko z dystansu, a humor nie opuszczał cię nawet w chwilach największego napięcia, kiedy ja umierałam ze strachu i niepewności, co jeszcze może nas spotkać. Trwałeś przy mnie niczym anioł stróż zesłany, by mnie chronić i nieść pokrzepienie. Chociaż znaliśmy się tak krótko, byłeś jedyną zaufaną osobą, w której znajdowałam wsparcie. Tamtego wieczoru po raz kolejny wziąłeś mnie za rękę i głaskałeś ją tak delikatnie jak wtedy na wrzosowisku. Tylko tym razem pragnęłam tego bardziej niż kiedykolwiek. 
Ciche pukanie do drzwi. Jeszcze przed chwilą staliśmy na korytarzu. Uśmiechnąłeś się na pożegnanie, a ja czułam, że to nie koniec wieczoru. Zmęczona, ale z bijącym sercem usiadłam w fotelu, czekając na to, co stać się musiało niechybnie. Zapukałeś. A więc miałam rację. Intuicja mnie nie myliła. Wróciłeś. Byłam pewna, że to ty. Tego wieczoru potrzebowałam twojej bliskości bardziej niż czegokolwiek. Powinnam odczekać, ale nogi same poniosły mnie do drzwi.
- Wróciłeś... - szepnęłam, gwałtownie chwytając za klamkę.
Na progu stała pani Róża. W rękach trzymała tacę wypełnioną smakowitymi, wonnymi potrawami. Na pomarszczonej twarzy kwitł dobrotliwy uśmiech zatroskanej o wnusię staruszki. W niczym nie przypominała bladej zjawy, która jeszcze przed momentem przedefilowała mrocznym korytarzem. Jej drobną postać okrywała kwiecista podomka, a taca z aromatyczną kolacją czyniła z niej wróżkę spełniającą życzenia.
- Moje dziecko, przecież nie jadłaś jeszcze kolacji - powiedziała ciepło i wkroczyła do pokoju. - Przygotowałam kilka delikatnych smakołyków.
Postawiła tacę na niewielkim stole i usiadła z westchnieniem w fotelu. Zapadła cisza. Stałam przy drzwiach zaskoczona tą niespodziewaną wizytą. Patrzyła na mnie ze spokojem, niezwykłą obezwładniającą łagodnością. Dobrotliwy uśmiech nie schodził z tej naznaczonej upływem czasu twarzy.
- Jedz, moje dziecko... - powiedziała wreszcie, zachęcająco wskazując ręką na stolik. - Anatol mówił, że nic nie zamówiliście w barze.
- Anatol? - zapytałam, otrząsając się wreszcie z odrętwienia. - Była pani w barze?
Spróbowałam herbaty. Była przyjemnie gorąca i pachniała ziołami. Staruszka rozśmiała się serdecznie. Wyglądała w tej chwili na psotną dziewczynkę, której udał się kolejny żart.
- Ależ nie, nigdzie nie byłam! Anatol to mój stary znajomy i zawsze robiąc zakupy do baru, zaopatruje także mnie. Zadzwonił i przy okazji napomknął o waszej wizycie. To małe miasto i jak sama wiesz, wieści rozchodzą się tutaj piorunem! - tłumaczyła żywo, a ja miałam wrażenie, że ubyło jej kilkadziesiąt lat.
Mówiła z dużą swobodą, gestykulując przy tym energicznie. Pajęczynki zmarszczek znikły prawie zupełnie z jej twarzy, a włosy przybrały kolor letniego słońca. Pani Róża zmieniała się, ja zaś patrzyłam na to ze spokojem, jakby tego typu metamorfozy były powszechnym zjawiskiem. Zahipnotyzowana łagodnym spojrzeniem kobiety akceptowałam zachodzącą przemianę bez słowa protestu, nie odczuwając strachu.
Jakże inna, odmieniona ukazała się moim oczom. Zamiast poczciwej staruszki siedziała przede mną Teresa. Tak, to była ona! Nieco młodsza, szczuplejsza, ale z tym samym błyskiem życia pod girlandą rzęs. Rumieniec ozdabiał policzki, usta, podkreślone szminką, uśmiechały się znajomo, a włosy, upięte w imponujący kok, lśniły w świetle lampki.
- Tereso... - szepnęłam i wyciągnęłam w jej kierunku rękę.
Pogłaskała moją dłoń. Palce miała długie, zakończone paznokciami pomalowanymi na purpurowo. Pachniała maciejką. Była przepiękną, seksowną kobietą zdolną oczarować każdego mężczyznę i wzbudzić zazdrość w sercu niejednej rywalki. Jej uroda onieśmielała mnie, a woń, która od niej biła, odbierała jasność myślenia. Znałam ten zapach bardzo dobrze. Aromat letniego wieczoru... Maciejka rosła tuż przy werandzie. Delikatne, niepozorne kwiatki, o których ojciec mówił pieszczotliwie "moja kochanka lewkonia już szepcze...".
- To na pewno ty, Tereso? - zapytałam. - Powiedzieli, że nie żyjesz...
Dźwięk dobiegał z daleka. Słowa były odzwierciedleniem moich myśli, ale usta poruszały się bezgłośnie. Miałam wrażenie, że ktoś mówi za mnie, odebrał mi zdolność wypowiadania się, skradł myśli. Ciągle jednak to były moje słowa i myśli... Czułam na dłoni ciepło dotyku Teresy, które koiło wszelki niepokój, dawało nieprawdopodobną przyjemność obcowania z jakimś nieznanym bytem. Pragnęłam, aby ten stan trwał wiecznie, a jednocześnie jakaś cząstka mnie stawiała pytania, próbowała zrozumieć, buntowała się i chciała otrząsnąć z niezwykłego odurzenia.
Maciejka... Jakaż niezwykła roślina! Zawsze mnie fascynowała. Z ciekawością przyrodnika przyglądałam się drobnym, jasnofioletowym kwiatkom zebranym w grona, które zamknięte za dnia, otwierały się dopiero wieczorem, by intensywną przyjemną wonią zwabiać nocne owady. Byłam takim owadem... Zmysłowy aromat unosił się wśród ogrodowego gąszczu i płynął daleko na wrzosowisko. Budziłam się w nocy, otwierałam okno na oścież i wdychałam niezwykłą woń, ona zaś otulała mnie niczym matczyne ciepło. Marzyłam. Nie znałam innej czułości prócz tej, którą odnajdywałam w śpiewie świerszczy, aromacie kwiatów i dotyku wykrochmalonej pościeli.
Nie czułam strachu. Obecność Teresy sprawiła, że przeszłość wróciła na nowo we wspomnieniu. Przed oczami pojawił się widok ojca siedzącego na werandzie, wsłuchanego w odgłosy dobiegające z ogrodu. Wciśnięty w ogromny wiklinowy fotel przypominał chłopca, który po lekturze książki podróżniczej pragnie wyrwać się z domu w nieznane, na spotkanie przygody. Nigdy dotąd nie widziałam go takim. Zawsze aktywny i obowiązkowy, ani razu nie pozwalał sobie przy nas na chwilę ucieczki od twardej codzienności. Tego lipcowego wieczoru ujrzałam go zupełnie innym. Gęstwina roślin pełna przecudownych woni, tajemniczych dźwięków, ćwierkania ptaków, bzyczenia owadów i szumu gałęzi pobudzała wyobraźnię. Wtulona między dwie wielkie donice z bukszpanem, patrzyłam z ukrycia w rozmarzoną twarz ojca. Znałam ten szczególny błysk w oczach. Rozczulał mnie i fascynował. Zrozumiałam, że nie wolno bać się marzeń.
Teresa milczała. Miała duże brązowe oczy przyciągające uwagę patrzącego. Przypominały kasztany błyszczące w słońcu. Kolejne wspomnienie... Obraz olbrzymiego kasztanowca ze szramą biegnącą od wierzchołka do podstawy pnia. Wiosenny piorun odcisnął na delikatnej korze ognisty pocałunek. Z czasem rana zabliźniła się. Ze względu na tę rysę ojciec nazwał drzewo "dziadkiem". Pamiętam grube konary trzeszczące złowróżbnie podczas wiatru i dziuplę, w której mieszkała wiewiórka Berta. Czarna kita budziła się ze snu z początkiem marca. Kiedy kicała po nagich gałęziach kasztanowca, Back nie mógł spokojnie usiedzieć w kojcu. Biegł do ogrodu i nerwowo zadzierając kudłaty łeb, szczekał jak szalony. Jedynie miska pełna jedzenia była w stanie ściągnąć go na deski werandy. "Dziadek" jesienią zrzucał owoce, zbierałam je w koszyczek i gromadziłam w pokoju na komodzie. Wąchałam gładką, błyszczącobrązową skórkę przypominającą słoje politurowanego drewna. Pachniała tajemnicą. Ojciec wieszał naszyjniki z kasztanów na werandzie, mówiąc, że ochronią dom przed złem. Podczas jednej z wiosennych burz drzewo po raz kolejny rażone piorunem padło na ziemię z głośnym jękiem. Płakałam, gdy Jóźwik zza Modrzewiowego Lasu wywoził "dziadka" z ogrodu na furze. Berta zniknęła, zapadła się jakby pod ziemię.
Byłam daleko, poza hotelowym pokojem. Moja dusza, unoszona niezwykłą siłą, wyrywała się do zatartych w pamięci miejsc, na nowo przeżywała dawno przebrzmiałe zdarzenia, widziała zapomniane ludzkie twarze i lgnęła do nich ze wzruszeniem. Powracałam na wrzosowisko. Wąską, poszatkowaną błotnistymi kałużami drogą biegnie Staś. Niedbale zawiązany wokół szyi szalik powiewa na wietrze. Chłopiec zatrzymuje się, patrzy za siebie, macha ręką. Nie zdążył zjeść obiadu, a taki chudy, najdrobniejszy w klasie, prawie chucherko. To nic! Urośnie, zmężnieje! Może będzie jak ojciec - twardy... Już nie widać drobnej dziecięcej postaci, zniknęła za zakrętem drogi. Niebo szare. Ciemne bałwany chmur suną po nim cicho jak orszak żałobników.
- Staś... - szepczę.
Wóz trzeszczy, podskakuje na nierównościach. Koła toną w błocie. Jóźwik pogania konia. Wstając z kozła, rozcina batem powietrze.
- Wio, Siwek, wioooo! - pokrzykuje na konia.
Na furze zawiniątko przykryte zimowym płaszczem ojca. Ubrudzoną torfem czuprynę martwego dziecka zdobią nitki siana. Jóźwik przysposobił posłanie dla topielca z tego, co miał pod ręką.
- Staś... - szepczę niemal bezgłośnie.
Nazywali go głupim Jóźwikiem. Od kiedy zmarła matka, mieszkał sam w chacie za Modrzewiowym Lasem. Ludzie stronili od niego, choć był wesołkiem. Serce miał dobre i szczere. Niejednego gospodarza wspomógł, gdy trzeba było przywieźć z lasu drzewo, zaorać pole albo w jesieni przyciąć drzewka w sadzie. Ojciec zatrudniał go do prac w ogrodzie. Mężczyzna był silny, obyty z robotą i co ważne nieskory do pijaństwa. Nie brakowało mu fantazji. Bywało, że w najgorszą zawieruchę pędził furmanką przez wrzosowisko, przekrzykując wiatr i deszcz. Czasem zamyślał się dziwnie. Nic go wtedy z otępienia nie było w stanie wytrącić. Zdarzało się, że trwał w tej niezwykłej pozie godzinami. Jedynie unosząca się pierś zdradzała, że Jóźwik oddycha, żyje. Kto go w takim stanie widział, żegnał się znakiem krzyża i uciekał z trwogą. Mówiono, że mężczyzna rozmawia z duchami nieczystymi. Lepiej mu wtedy nie przeszkadzać, bo czart zezłości się. Zwłoki Stasia ułożył Jóźwik na sianie, które zwykł wozić dla Siwka. Przez całą drogę nucił coś pod nosem, niespokojnie oglądał się za siebie, a kiedy płaszcz ojca zsuwał się z martwego dziecka, troskliwie okrywał je na powrót.
Smutne wspomnienie. Już nigdy potem nie wracałam do wydarzeń z tamtego jesiennego dnia. Byłam wtedy dzieckiem. Cierpiałam... W dzień pogrzebu uciekłam na wrzosowisko. Biegłam na oślep przed siebie, aż w końcu zabrakło mi sił, upadłam wśród krzewów tarniny. Back wytropił mnie, uratował... Chorowałam długo. Lekarze orzekli zapalenie opon mózgowych, ale ja wiedziałam, że to kara, mój piorun, który uderzył celnie, w sam środek serca. Czas mijał, a we mnie wszystko cichło, rosła za to pewność, że rana powoli zabliźnia się, znika... Nie, nie znikła, została szrama! Równie głęboka jak rysa na pniu "dziadka". Kasztanowiec żył, co roku wypuszczał liście, zakwitał, wydawał owoce, ale blizna pozostała. Nigdy nie pogodziłam się ze śmiercią brata. Czemu wtedy go nie zatrzymałam? Jedno słowo wystarczyło, by Staś żył. Zjadłby obiad, wgramolił się na łóżko z kuferkiem skarbów i do wieczora bawiłby się w najlepsze, potem kolacja, sen. Zwyczajny dzień, jakich wiele w życiu każdego człowieka, niewiele różniący się od innych. Postanowiłam zapomnieć. Udało się! Wymazałam wszystko, wyrwałam brutalnie z pamięci... Wróciło! Odnalazło się w dotyku Teresy. Dlaczego? Kim była kobieta, która kazała mi wrócić do tamtych chwil? Czarownicą? Wampirzycą? To głupie! A może ucieleśnieniem minionych zdarzeń? Przypomnieniem? Nie wolno zapominać tego, co nas ukształtowało. Ważna każda chwila, twarz, myśl, ważne każde spojrzenie, spotkanie, przeżycie.
- Nie wolno zapomnieć... szepnęłam, czując, że dłoń Teresy staje się coraz chłodniejsza, obca, a ja tracę jakąś ważną cząstkę siebie.
- Nie mogę zostać - usłyszałam z oddali i wszystko wokół pogrążyło się w ciemności.
Kiedy otworzyłam oczy, był już ranek. Nawet nie zdziwiłam się, że leżę w łóżku przykryta kołdrą, przebrana w piżamę. Teresa jak zwykle troskliwa, pomyślałam, uśmiechając się do pająka wczepionego w pajęczynę. Przeżycia wieczoru były niezwykłe. Cokolwiek się działo, nie miało na celu skrzywdzenia mnie. Dawno już bym nie żyła, gdyby jakaś irracjonalna siła upatrzyła sobie mnie na zdobycz. Czułam się prowadzona, a nie ścigana, osaczona i wystawiona na żer drapieżników. Tego ranka nie chciało mi się wstać z łóżka, choć ciekawość zżerała mnie od środka. Pani Róża okazała się być Teresą... Kogo zastanę w recepcji? Czekała nas wyprawa. Za oknem śnieżyca, a do wioski za Modrzewiowym Lasem daleko. Czy zastaniemy Jóźwika? Przecież to już tyle lat... Znów powrócił obraz niskiego, barczystego mężczyzny siedzącego na koźle furmanki. Miał rude włosy, usianą piegami skórę i czarne oczy dziwnie niepasujące do reszty. Mało mówił, za to śpiewał chętnie. Naśladował głosy zwierząt, puszczyka i wilka chyba najlepiej, ale nie powstydziłby się też innych. Czasem straszył gołębie okrzykiem jastrzębia albo udawał chrapliwe beczenie jelenia. Kiedy ostatni raz widziałam Jóźwika, mógł mieć około czterdziestki. Bibliotekarz napisał na odwrocie zdjęcia jego imię. Co Bronek Traczyk w ten sposób chciał przekazać, co miał na myśli? Czy znał rudzielca? Co Jóźwik ma wspólnego z tym wszystkim? A Teresa? Jej dotyk przywrócił mi wspomnienia. Przypomniałam sobie każdy szczegół tamtych tragicznych wydarzeń. Przeżyłam prawdziwe katharsis. Tak, Jóźwik musi mieć jakiś związek z całą tą sprawą. Tylko jaki? Tego właśnie muszę się dowiedzieć. Od wyjazdu z wrzosowiska nie zajmowały mnie problemy tego miejsca. Nowe stanowisko w instytucie genetyki w Warszawie było wyróżnieniem dla młodej, zakompleksiałej dziewczyny z prowincji. Rzuciłam się w wir pracy. Całymi dniami nie wychodziłam z laboratorium, ślęcząc do późna nad mikroskopem, zapisując dane, przeglądając i porównując wyniki badań. Nic innego mnie nie interesowało. Liczyły się cyfry, badania, narady, projekty. Czasem jakiś bankiet, wieczorny wypad z koleżankami do pubu, popołudnie na zakupach. Jednostajność i pustota dni nie męczyła. Pochłaniały mnie sprawy związane z instytutem, tym żyłam. Myśli uciekały od rodziny. Matka radziła sobie wtedy jeszcze sama. Nie utrzymywałyśmy kontaktu. Po wielu latach telefon od Teresy o chorobie matki zburzył równowagę... Pająk ruszył na łowy. Ciągnąc za sobą cienką, prawie niewidoczną nić, spokojnie przemierzył fragment sufitu, po czym gwałtownie rzucił się na mikroskopijną zdobycz. Muszka owocówka nie miała szans z drapieżnikiem. Sieć pajęczyn rozpostartych w różnych częściach pokoju, misternych pułapek, dawała mu przewagę. Każda próba oswobodzenia się była niepotrzebną stratą sił, przybliżała owada do śmierci. Czy czuł nieuchronność tego wyroku? 
w następnym odcinku
Ostatnio zmieniony 20 maja 2016, 21:27 przez Alicja Jonasz, łącznie zmieniany 1 raz.
Alicja Jonasz

"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak

Awatar użytkownika
barteczekm
Posty: 478
Rejestracja: 08 kwie 2016, 22:55
Kontakt:

Re: "Powrót na wrzosowisko" cz.10 - Pani Róża

#2 Post autor: barteczekm » 03 maja 2016, 20:38

Wyróżniająca w całym "powrocie na wrzosowisko" jest narracja. A konkretnie wyraża się to w dialogach - te które są kierowane bezpośredni do kogoś i tego kogoś słowa bezpośrednio kierowane do autorki łączone są z dialogami opisywanymi jakby z pozycji obserwatora. Ten swoisty eklektyzm widać również w szerokości emocji, które opisywane sytuacje wywołują - romantyzm, obietnica erotyki, która już zaraz wydaje się ma nadejść, mistyka. To wszystko sprawia, że czeka się na dalsze części z niecierpliwością. Pozdrawiam. :ok:
" a Gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych

niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
dla szpiclów katów tchórzy - oni wygrają
pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzucą grudę"

Z. Herbert

Awatar użytkownika
Alicja Jonasz
Posty: 1044
Rejestracja: 24 kwie 2012, 9:01
Płeć:

Re: "Powrót na wrzosowisko" cz.10 - Pani Róża

#3 Post autor: Alicja Jonasz » 05 maja 2016, 20:19

Dziękuję za komentarz:)
Alicja Jonasz

"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak

Awatar użytkownika
Gorgiasz
Moderator
Posty: 1608
Rejestracja: 16 kwie 2015, 14:51

Re: "Powrót na wrzosowisko" cz.10 - Pani Róża

#4 Post autor: Gorgiasz » 21 maja 2016, 17:53

Poczułam ból ramion w miejscu, gdzie przed sekundą werznęły mi się pasy bezpieczeństwa.
„werżnęły”
Widziałem go przez ułamek sekundy tak wyraźnie jak teraz widzę ciebie.
Widziałem go przez ułamek sekundy tak wyraźnie, jak teraz widzę ciebie.
- Oj, niedobrze, niedobrze! Znowu wyłączyli prąd! - najpierw usłyszeliśmy zdenerwowany głos,
- Oj, niedobrze, niedobrze! Znowu wyłączyli prąd! - Najpierw usłyszeliśmy zdenerwowany głos,
Tamtego wieczoru po raz kolejny wziąłeś mnie za rękę i głaskałeś ją tak delikatnie jak wtedy na wrzosowisku.
Tamtego wieczoru po raz kolejny wziąłeś mnie za rękę i głaskałeś ją tak delikatnie, jak wtedy na wrzosowisku.
Przez całą drogę nucił coś pod nosem, niespokojnie oglądał się za siebie, a kiedy płaszcz ojca zsuwał się z martwego dziecka, troskliwie okrywał je na powrót.
Pierwsze „się” do usunięcia.
- Nie wolno zapomnieć... szepnęłam, czując, że dłoń Teresy staje się coraz chłodniejsza, obca, a ja tracę jakąś ważną cząstkę siebie.
- Nie wolno zapomnieć... - szepnęłam, czując, że dłoń Teresy staje się coraz chłodniejsza, obca, a ja tracę jakąś ważną cząstkę siebie.

Znakomicie! Świetnie ujęte przenikanie wrażeń, wspomnień, czy alternatywnych światów. Zamglone, niejednoznaczne, a jednocześnie rzeczowe, konkretne i bez zbędnych udziwnień i emocji.

ODPOWIEDZ

Wróć do „Powrót na wrzosowisko”