"Powrót na wrzosowisko" cz.12 - Powrót szefa

Moderatorzy: skaranie boskie, Gorgiasz

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
Awatar użytkownika
Alicja Jonasz
Posty: 1044
Rejestracja: 24 kwie 2012, 9:01
Płeć:

"Powrót na wrzosowisko" cz.12 - Powrót szefa

#1 Post autor: Alicja Jonasz » 22 maja 2016, 20:32

do początku
w poprzednim odcinku
Ogród pachniał, rozbrzmiewał tysiącem dźwięków. Rozglądałam się wokół. Przede mną drzewa posadzone ręką ojca. Zagajnik młodych brzóz, tuż przy płocie wierzba płacząca. W głębi ogrodu gęstwina roślin i kwiatów, wzdłuż chodnika szpaler bukszpanów. Niesamowite miejsce.
I nagle wśród tych wszystkich rekwizytów z przeszłości pojawiła się przede mną twarz kogoś z teraźniejszości. Poznałam go od razu. Do niedawna spotykaliśmy się co dzień, omawiając kluczowe dla badań sprawy. Charakterystyczne czoło ozdobione kosmykami siwych włosów, krótka, starannie przystrzyżona broda, chuda pomarszczona szyja ginąca w kołnierzyku błękitnej koszuli, czerwony krawat, szary, dobrze skrojony garnitur. Szef? Tak, to on, jak zawsze elegancki, pachnący wodą kolońską...
- Myślisz, Tereso, że to odpowiedni moment, by jej o wszystkim powiedzieć? - zapytał niemalże szeptem, spoglądając na mnie swymi łagodnymi niebieskimi oczami. - Czy jest gotowa?
- Spróbujmy - powiedziała.
- Coś się zmieniło od naszej ostatniej rozmowy? A więc w końcu pan awansował? - zdobyłam się na uśmiech, choć od środka zżerał mnie niepokój. - Teresa tytułuje pana ordynatorem... Nie rozumiem tego! Jest pan ordynatorem? Ordynatorem jakiego oddziału? O jakich lekach mówisz, Tereso? Możecie mi w końcu wyjaśnić, co to wszystko znaczy? Od kiedy wróciłam na wrzosowisko, otaczają mnie ciągłe tajemnice. Chyba mam prawo znać prawdę?
- Uspokój się, Alicjo! Twoje wzburzenie tylko utrudni nam przekazanie prawdy, o którą tak się upominasz - powiedziała Teresa.
W jej zachowaniu zaszła zmiana. Zniknął dotychczasowy spokój. Zdenerwowanie zawładnęło słowami i gestami. Nie patrzyła na mnie, tylko na siedzącego obok mnie mężczyznę, jakby w nim szukała wskazówek do dalszego działania.
Pośród szumu wiatru, cykania świerszczy i śpiewu ptaków usłyszałam jego spokojny głos:
- Pani Alu, prawda może okazać się trudna do udźwignięcia, pora jednak ją wyjawić. Zdecydowaliśmy, że przerwiemy eksperyment i przywrócimy pani świadomość do stanu, w jakim znajdowała się, zanim podaliśmy lek. Postanowiłem panią wybudzić, wprowadzić w arkana naszego przedsięwzięcia i wspólnie z tak utalentowanym naukowcem rozpocząć testy na kolejnych pacjentach. Liczę, że pani to zaakceptuje ze spokojem i nasze działania potraktuje jako swój dobrowolny wkład w rozwój ludzkości albo będziemy musieli ciągnąć eksperyment dalej. Dostanie pani następną dawkę leku, która wymaże naszą obecną rozmowę i na nowo uczyni z pani królika doświadczalnego. 
Zostałam poddana eksperymentowi? To niemożliwe! Wyniki badań były co prawda obiecujące, ale wiedzieliśmy, że jest jeszcze za wcześnie na tego typu działania. Przetestowanie nowego leku na ludziach było ryzykowne. Czy są aż tak szaleni, by to zrobić bez zgody Naczelnej Rady Instytutu, bez uzyskania pozwolenia ministerstwa, bez mojej aprobaty? A Back? Skąd tutaj ten pies? Nie może być przecież wytworem wyobraźni pobudzonej lekiem. Skoro przerwali dawkowanie środków, halucynacje ustąpiły, obecność zwierzęcia przeczyła słowom ordynatora. Pies leżał na trawniku. Położył łeb na moich stopach. Czułam jego ciepło. Słyszałam oddech. Śledził ślepiami każdy mój ruch. Skomlał cicho, jakby rozumiał słowa lekarza.
- Jest pan szalony, myśląc, że uwierzę w takie bzdury - szepnęłam.
Zbyt wiele spraw pozostało niewyjaśnionych. W mojej głowie kłębiły się tysiące pytań dotyczących minionych zdarzeń. Zagadek dni, tygodni, miesięcy, a nawet lat. Jako dziecko wyparłam ze świadomości wszystkie koszmary. Teraz wracały, jeszcze niewyraźne obrazy, skrawki dawno wypowiedzianych zdań, lęki skrzętnie ukrywane przez lata. Czułam, że lada chwila z porozrzucanych w czasie kawałków powstanie czytelna układanka. Nie wolno stchórzyć. Musiałam zawalczyć o prawdę.
- Proszę o tym pomyśleć - powiedział ordynator i skinął na Teresę. - Zostawimy panią samą.
Powinnam dowiedzieć się więcej. Wypytać o szczegóły. Patrzyłam jednak w milczeniu za odchodzącymi. Back polizał moją dłoń, potem ziewnął i ułożywszy pysk na przednich łapach, zasnął. Jego spokój udzielił się i mnie. Siedziałam na schodku, czując ciepło promieni przenikających przez listowie. Lęk przyczaił się, na chwilę ucichły pytania. Weszłam w stan oczekiwania na coś, czego przyjście przeczuwałam, ale nie potrafiłam powiedzieć, kiedy nadejdzie i pod jaką postacią. Nie mogłam tego przeoczyć. Ciemna ściana zieleni mówiła do mnie szelestem liści, brzęczeniem owadów i niespokojnym kwileniem ptaka. Ta skarga niewidzialnego mieszkańca ogrodu przyprawiła mnie o dreszcz. Strach odezwał się na nowo, zacisnąwszy na sercu szpony. Ktoś mnie obserwował.
Było jak kiedyś. Na ścieżce częściowo zarośniętej pokrzywami stoi dziewczynka. Wiatr rozwiewa jej gęste czarne loki. Kilka minut wcześniej pozostawiona przez ojca sama sobie pobiegła za szarym ptaszkiem w gęstwinę. W odległym zakątku ogrodu osaczyło ją przeświadczenie, że nie jest sama. Wyczuła obecność złego. Zatrzymywała się i nasłuchiwała, czując, jak serce przyspiesza. Wśród rozlicznych szmerów przyrody słyszała inne dźwięki, niepodobne do cykania świerszczy, świergotu wróbli czy skrzypienia kołysanych przez wiatr gałęzi. Ogród miał tajemnice i strzegł ich bardzo dobrze. Tych, którzy próbowali wydrzeć te sekrety, nie mijała kara. Byłam wścibskim dzieckiem. Zapędziłam się zbyt daleko. Uciekłam. Pamiętam za sobą głośny trzask łamanych gałęzi i wściekły gardłowy pomruk, jakby jakieś wielkie zwierzę przedzierało się przez zarośla, gotowe puścić się moim śladem. Rozjuszone nieudanym polowaniem ruszyło do ataku w nadziei schwytania uchodzącej ofiary. Biegłam z krzykiem, czując na twarzy, rękach i nogach bolesne ukłucia pokrzyw. Ojciec wyszedł mi na spotkanie. Nic nie mówił, o nic nie pytał. Wszystko wykrzyczałam w czasie szaleńczego pędu przez ogród. Mocne opiekuńcze ramiona schwyciły drżące dziecięce ciało i przygarnęły do szerokiej, pachnącej jagodami piersi. Wrzask utonął we łzach, które napłynęły do moich oczu wraz z pojawieniem się pewności, że tata będzie ze mną zawsze. Nie pozwoli mnie skrzywdzić. Przeszukał potem cały ogród, ale nie natknął się na nic, co wskazywałoby na obecność intruza. Pomimo to czuwał przy moim łóżku przez całą noc, a o świcie ruszył wokół gospodarstwa, by w świetle wschodzącego słońca obejrzeć stan ogrodzenia.
Back uniósł łeb, postawił uszy, zaczął węszyć niespokojnie, potem zerwał się na nogi i pobiegł w zarośla, skąd wkrótce dobiegło wściekłe ujadanie. Czyżby koszmar wrócił, pomyślałam, z trudem przełykając ślinę. Ciało odmówiło posłuszeństwa, nie mogłam ani wstać, ani krzyczeć. Pies wkrótce umilkł, a wraz z nim wszystko dookoła. Zapadła cisza. Spojrzałam z lękiem w stronę drzwi wejściowych, jakby stamtąd oczekując ratunku i wtedy go zobaczyłam. Był w kuchennym fartuchu, a jego ręce aż po łokcie bieliły się w słońcu. O tej porze dnia zwykł zagniatać ciasto na pierogi. Uwielbialiśmy to danie. Staś dosłownie je pochłaniał. Z zadowoleniem napychał umorusane jagodami usta, zagarniając na talerz następną porcję. Ojciec rzucał do wrzątku posypane mąką półksiężyce, mieszał chochlą, by nie przywarły do dna garnka, a potem wyławiał je na półmisek, polewał roztopionym masłem i podstawiał nam pod nos. Uśmiechał się, widząc, że jemy z apetytem. Dowcipkował. Ale wtedy, gdy ciszę popołudniowego ogrodu rozdarł krzyk, ojciec nie zważał na gotujące się pierogi. Wybiegł z trwogą na spotkanie wystraszonego dziecka. Przebiegł obok mnie, muskając fartuchem włosy. Tatku, zawołałam, ale on nie usłyszał. Pobiegł w zarośla, przeniknął bezgłośnie przez ciemną ścianę i zniknął... Tatku, powtórzyły moje usta, ale już spokojniej, bez lęku.
Czy umknęłam wówczas śmierci? Czymkolwiek była istota kryjąca się w mroku zieleni, ojciec wyczuwał grożące niebezpieczeństwo i starał się nas ochronić. Wszystko, co robił, było temu podporządkowane. Początkowo nie rozumiałam starań ojca, zarzucałam mu nadopiekuńczość i często samowolnie wymykałam się na wrzosowisko. Po zdarzeniu w leszczynowym zagajniku miałam się jednak na baczności, przez długi okres nie opuszczałam domu bez opieki. Później czas zabliźnił rany. Zaczęłam wierzyć, że był to koszmar, jakich wiele wówczas śniłam.
A co jeśli to halucynacje? Ogłupiające działanie leków. Wróciła niepewność, która boleśnie wwiercała się w świadomość, ilekroć próbowałam ją zignorować. Wspomnienia dopełniane szczegółami stawały się wyraźniejsze, bardziej zrozumiałe. Czułam jeszcze delikatny aromat jagód, jakby ojciec przed chwilą rozgniótł je łyżką w misce, wymieszał z cukrem i małymi porcjami zawinął w pierogowe ciasto. Zapach zawisł w powietrzu i trącał nozdrza. Zdawał się być prawdziwy.
Zło nie przyszło z zewnątrz, ono mieszkało z nami. Przybierało różne kształty. Czaiło się w najciemniejszych zakątkach ogrodu, płosząc ptaki. Kiedy milkły, brzmiał jego gardłowy pomruk. Bestia czekała. Była w ponurym pokoju matki, wśród pajęczyn i smrodu stęchlizny. Snuła się po domu, ocierała o nas. Wyczuwaliśmy jej obecność. Czasem wypuszczała się na wrzosowisko, wietrząc łatwą zdobycz. Przenikała nasze dusze, jakby chciała wziąć je w posiadanie. Widziałam ją w snach, zbliżała się coraz bardziej, wymyślała fortele, bym straciła czujność i wpadła w sidła.
Zanim zyskałam świadomość wiszącego nad moją rodziną zagrożenia, żyłam beztrosko, radząc sobie ze wszystkimi trudnościami. Tragedie, które niczym bezlitosne drapieżniki co rusz szarpały moich bliskich, spycham do najgłębszych zakamarków podświadomości. Tak sobie radziłam ze strachem, niepewnością i całą gamą innych emocji. Grube warstwy lęków gromadziły się we mnie i ciążyły coraz bardziej. Najgorsze były noce, kiedy ojciec nie wracał z miasteczka. Leżałam wtulona w delikatne ciało Stasia, wsłuchując się w odgłosy z zewnątrz. Zagadkowe szmery przenikały przez ściany, osaczały łóżko zewsząd, a ja wstrzymywałam oddech, by nie zdradzić swojej obecności. Dom tętnił życiem. Skrzypiały meble, tajemnicze westchnienia, trzaski i drapanie napełniały serce niewyobrażalnym przerażeniem. Bywało, że nie zmrużyłam oka do rana, czasem zasypiałam uspokojona widokiem szarości bijącej z okna. Nadchodził świt, a wraz z nim śpiew ptaków i kojące cykanie świerszczy. Bladość poranka wypełniała pokoje, przeganiając z nich mrok i chłód. Wstawałam z łóżka, na palcach przekradałam się do kuchni. Tam rozpalałam w piecu. Ogień niósł ciepło. Szumiąca woda w czajniku i zapach jajek smażonych na maśle powoli zamazywały nocne przeżycia. Potem wracał ojciec. Opowiadał o ludziach z miasteczka. Te często nieprawdopodobne historie zasłyszane przez ojca od klientów w aptece przenosiły mnie do innego świata. Nic nie mówiłam o nocnych lękach.
Z zamyślenia wyrwało mnie głośne:
- Al! Al, chodź tu natychmiast!
Nazywała mnie tak tylko jedna osoba. Spojrzałam w stronę, skąd dobiegało wołanie. Na tle czarnej wnęki okna na piętrze stała matka. Rozwarte okiennice, kołysane przez wiatr, obijały się o gałęzie rosnącej w pobliżu brzozy. Kobieta nerwowo gestykulowała. Ubrana w starą poplamioną halkę, z rozczochranymi włosami, wyglądała strasznie. Przerażały mnie barwa jej głosu i nieludzki wyraz twarzy. Ojciec nie pozwalał mi do niej zaglądać. Duże dębowe drzwi zamykane na klucz odgradzały matkę od reszty domu. Czasem otwierała jakimś cudem okno i stojąc w nim prawie naga, krzyczała na całą okolicę. Najczęściej były to przekleństwa. Bywało, że przyzywała Stasia albo mnie, wtedy jej głos łagodniał. Matka się uspokajała, a nawet umiała być przymilna. Łatwo mogła nas wtedy zwieść. Był to trudny okres, czas oczekiwania na miejsce w zakładzie psychiatrycznym. Ojciec musiał ją wiązać, by podać leki, nakarmić albo umyć. Wściekle szarpała więzy, ścierając do krwi naskórek. Wyła i klęła, odgrażając się ojcu. Nie wolno nam było patrzeć na to, co działo się za zamkniętymi drzwiami. Nie patrzyłam, ale obłąkańcze krzyki matki wnikały do nagłębszych zakamarków mojego serca, napełniając je strachem.
- Al! - rozległo się po raz kolejny.
Matka, gdy coś nie szło po jej myśli, łatwo traciła nad sobą kontrolę. Zniecierpliwiony ton jej głosu był zapowiedzią niepohamowanego wybuchu wściekłości. Czasami, by powstrzymać burzę, miałam ochotę odpowiedzieć na wezwanie matki, ale wszystko kończyło się ucieczką na werandę, gdzie czekała bezpieczna kryjówka. Tam wciśnięta między dwie donice z bukszpanami wierzyłam, że zło mnie nie dopadnie. Wiecznozielone gałązki rośliny miały w sobie przecież niezwykłą moc odstraszania demonów.
- Al! - krzyknęła wściekle matka i zaklęła paskudnie.
Cóż to za dziwne miejsce, pomyślałam, przyglądając się kobiecie stojącej w oknie. Postać bladła, stawała się coraz mniej wyraźna, odchodziła z powrotem w przeszłość. Obok mnie przemknęła główka ozdobiona gęstwiną loków. Już jej nie widać. Zniknęła za ścianą bluszczu wijącego się po kratce werandy.
Obrazy przewijały się przed moimi oczami jak w kalejdoskopie. Przerażona dziewczynka wciśnięta między wielkie donice z bukszpanem. Piąstki przy uszach, zaciśnięte oczy... Mogłam tak siedzieć godzinami, dopiero chłód wieczoru wyganiał mnie z ukrycia. Cichło zniecierpliwione "Al! Al!", w jego miejsce pojawiał się zaś kojący śpiew słowika. Ten mały szary ptaszek potrafił wlać w dziecięce serce tak wiele radości. Ilekroć potem go słuchałam, przepiękny trel przenikał duszę niewysłowionym wzruszeniem. Był jak czułe dotknięcie rodzica. Pragnęłam, by został ze mną na zawsze. Niestety, lato mijało, a wraz z nim anielski śpiew szarego mieszkańca ogrodu. Ojciec, widząc, jaką sympatią darzę tego niepozornego ptaka, prorokował, że czeka mnie szczęście w miłości, a potem opowiedział śliczną baśń o słowiku, który śpiewem odgonił śmierć od łoża pewnego chińskiego cesarza.
Ojciec stworzył wokół domu coś w rodzaju oazy. Wraz z upływem czasu ogród rozrastał się i przemieniał w azyl dla wielu gatunków ptaków i zwierząt. O ile dla tych pierwszych przedostanie się do kipiącej zielenią enklawy nie stanowiło żadnego problemu, o tyle inni mieszkańcy wrzosowiska napotykali na barierę w postaci wysokiego drewnianego płotu szczelnie porośniętego pędami bluszczu. Mniejsze gryzonie przeciskały się przez szczeliny między deskami. W ogrodzie nie brakowało jaszczurek, żab i węży. Wylegiwały się na polankach, wygrzewały w słońcu, napawając mnie lękiem i wstrętem. Ich skóra była pokryta niezwykłymi wzorami. Najbardziej przerażały żmije.
- Alu, znów na ścieżce do akacjowego zagajnka widziałem węża. Miał takie śliczne jaskrawe wzorki. O mało co nie nadepnąłem mu na ogon! - wołał podekscytowany Staś, wpadłszy jak wicher do pokoju. - Kiedyś go złapię i ci pokażę!
- Ani mi się waż! - krzyczałam, kiedy mały z wypiekami na twarzy podskakiwał na łóżku. - To nie był wąż, ale żmija. Przecież tata zabronił nam zbliżać się do akacjowego zagajnika. To ulubione miejsce żmij. Gdybyś dotknął którąś z nich, na pewno ukąsiłaby cię, a jad zatrułby twoją krew. Umarłbyś...
- A czy umieranie boli? - pytał.
Czy umieranie boli? Nie umiałam wówczas odpowiedzieć na to pytanie. Nie potrafię i dziś. Śmierć przychodziła niespodziewanie. Mimo że dużo się o niej słyszało i mówiło, zaskakiwała wszystkich. Uderzała tam, gdzie nie chcieliśmy jej widzieć. Zawsze umierali inni, dalecy, nieznani, nieobecni, nigdy najbliżsi. Śmierć zbierała wokół bogate żniwo. Czasem zbliżała się za bardzo. Zabrała starą Jadźkę, która co dwa tygodnie prała i krochmaliła naszą pościel. Ojciec wziął nas na pogrzeb. Jadźka leżała w trumnie ubrana w czarny kostium, wokół stali ludzie i głośno odmawiali modlitwę. Wszyscy płakali, ale chyba najbardziej mężczyźni. Nikt bowiem w okolicy nie robił smaczniejszego bimbru, jedna stara Jadźka znała się na tym najlepiej. Dom stojący na uboczu wsi obrastały drzewa śliwek, które co roku rodziły jak szalone na uciechę smakoszy Jadźkowego trunku. Kobieta utrzymywała się z handlu bimbrem, czasem dorabiała, piorąc pościel albo najmowała się do różnych polowych zajęć.
- Kostucha to największa pijanica! - wykrzykiwała Jadźka podchmielona śliwowicą. - Gdy se wypije, to kosi ludzi jak leci! Stary, młody, wszystko jedno!
Patrzyłam na leżącą w trumnie kobietę. Gdyby nie opłakujący ją żałobnicy, można byłoby pomyśleć, że stara zasnęła na chwilę, jak to zwykła robić po wypiciu kilku głębszych. Przebudzi się, rozejrzy i zacznie naigrawać z kostuchy. Wiatr poniesie pijacki rechot daleko na wrzosowisko, płosząc zwierzęta z ciepłych, bezpiecznych kryjówek. Śmierć jednak triumfowała. Lato tego roku było upalne. Ciężkie, przesycone aromatem lilii powietrze wgryzało się w nozdrza ludzi stojących w przykościelnej kapliczce. Zapach śmierci unosił się nad ciałem Jadźki, przykuwając je do ostatniego ziemskiego łoża.
Duch Jadźki długo jeszcze po pogrzebie przychodził do mnie w snach. Budziłam się zlana potem, nie mogąc zasnąć do rana. Z czasem starucha, najwidoczniej ośmielona zapachem strachu, nachodziła mnie również w dzień. Była w ogrodzie, czaiła się w zaroślach tarniny na wrzosowisku, skradała do łóżka w nocy, przypełzała nawet do kryjówki na werandzie. W upiornej twarzy nie dostrzegałam życia. Dawna, zawsze wesoła Jadźka, odeszła... W pustych oczodołach roiły się leśne mrówki, a z pomarszczonych, zgniłych ust z sykiem wypełzał wąż. Czaszkę pokrywała sucha skóra podziurawiona przez robaki niczym sito. Ojciec nie dowierzał opowieściom. Mówił, że wszystkiemu winna moja zbyt wybujała wyobraźnia. Jedynie Back wyczuwał obecność Jadźki i ilekroć była w pobliżu, ujadał wściekle drażniony silną wonią bimbru. Upiór cuchnął gorzałką, jakby tę jedną ziemską przyjemność pozwolono mu zabrać w zaświaty.
Wkrótce potem rozeszły się po okolicy wieści, że w chałupie Jadźki straszy. Ktoś widział o zmroku dym wydobywający się z komina, inny czuł charakterystyczny swąd pędzonego bimbru. Inni zarzekali się, że stara łazi po wsi i podbiera cukier ze spiżarni. Jakimś cudem jesienią znikały śliwki z drzew obrastających chałupę Jadźki. Na wszystkich padł blady strach i wielu odczyniło stosowne obrządki, by upiorzyca trzymała się z dala od ich domostwa. Ojciec nic nie mówił, ale dostrzegłam, że u wejścia na werandę, przy futrynach okien i drzwi zawisło więcej niż zwykle mosiężnych dzwoneczków i wiązek ziół. Sołtys Gozdek przeszedł przez wieś i zebrawszy pokaźną sumkę pieniędzy, udał się na plebanię. Wkrótce proboszcz odprawił mszę za spokój duszy nieboszczki Jadwigi. Ludzie nieco odetchnęli, ale dla pewności, że starucha nierychło pokaże się na wrzosowisku, po nabożeństwie poszli gromadnie na cmentarz i tam wśród głośno wypowiadanych zaklęć skropili mogiłę święconą wodą. Potem wbili w grób ogromny osikowy pal. Główki czosnku wetknięte w ziemię dopełniły całości obrzędu. Odchodząc, każdy żegnał się znakiem krzyża i przesądnie nie oglądał za siebie, by przypadkiem potępiona dusza nie odebrała tego gestu jako wyrazu żalu czy tęsknoty. Ludzkie starania dopomogły. Rzeczywiście, coraz mniej mówiło się o Jadźce, a i ona najwyraźniej przygwożdżona do trumny osikowym palem nie pokazywała się już nikomu. We wsi za to, jakby dla upamiętnienia starej, piło się tego roku więcej śliwowicy.
Koniecznie muszę porozmawiać z Teresą. Ona jedna powie prawdę. Czułam, że kluczem do wszystkiego jest to miejsce, a właściwie wydarzenia sprzed kilkunastu lat. Niektóre wymazał z pamięci czas, inne sama wyparłam ze świadomości, broniąc się przed tkwiącą w nich bolesną prawdą. Nigdy nie byłam specjalistką od psychologii, ale intuicja podpowiadała mi, że odpowiedzi na wszystkie dręczące mnie pytania należy szukać w przeszłości, w zakamarkach pamięci.
Alicja Jonasz

"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak

Awatar użytkownika
Gorgiasz
Moderator
Posty: 1608
Rejestracja: 16 kwie 2015, 14:51

Re: "Powrót na wrzosowisko" cz.12 - Powrót szefa

#2 Post autor: Gorgiasz » 23 maja 2016, 20:30

Napisane praktycznie bezbłędnie, jak zawsze na dobrym poziomie, ale tym razem lektura trochę się dłużyła, szczególnie w środkowej partii tekstu. Znalazło się też kilka powtórzeń. Ja bym to trochę skrócił.
Kilka minut wcześniej pozostawiona przez ojca sama sobie pobiegła za szarym ptaszkiem w gęstwinę.
Dałbym przecinek po „sobie”. Może formalnie nie jest on niezbędny, ale moim zdaniem się przyda.
Matka, gdy coś nie szło po jej myśli, łatwo traciła nad sobą kontrolę. Zniecierpliwiony ton jej głosu był zapowiedzią niepohamowanego wybuchu wściekłości. Czasami, by powstrzymać burzę, miałam ochotę odpowiedzieć na wezwanie matki,
Powtórzona „matka”. Z drugiej można zrezygnować, wiadomo o jakie i czyje wołanie chodzi
Potem wbili w grób ogromny osikowy pal.
O ile pamięta, to należało go wbić precyzyjnie w serce.
Niektóre wymazał z pamięci czas, inne sama wyparłam ze świadomości, broniąc się przed tkwiącą w nich bolesną prawdą. Nigdy nie byłam specjalistką od psychologii, ale intuicja podpowiadała mi, że odpowiedzi na wszystkie dręczące mnie pytania należy szukać w przeszłości, w zakamarkach pamięci.
Powtórzona „pamięć”.

Awatar użytkownika
Alicja Jonasz
Posty: 1044
Rejestracja: 24 kwie 2012, 9:01
Płeć:

Re: "Powrót na wrzosowisko" cz.12 - Powrót szefa

#3 Post autor: Alicja Jonasz » 24 maja 2016, 19:31

Gorgiasz, serdecznie dziękuję za sugestie. Zgadzam się, że tekst wymaga nie tylko korekty, ale i obróbki redaktorskiej. Metodę pisania mam jedną, co dzień piszę fragment, cały czas do przodu. Mam nadzieję, że pewnego dnia wrócę i przeredaguję. Być może po upływie roku, dwóch tak wypracuję warsztat, że czytając swój tekst, będę w stanie dostrzec, co powinnam zmienić, dodać, dopracować, wyrzucić do kosza. Wydaje mi się, że robię postępy, coraz lepiej składam wyrazy w zdania... Pozdrawiam serdecznie:)
Alicja Jonasz

"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak

ODPOWIEDZ

Wróć do „Powrót na wrzosowisko”