W cieniu arkad /4/ - przypadki biskupa Ł.

Moderatorzy: skaranie boskie, Gorgiasz

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
Awatar użytkownika
Lucile
Moderator
Posty: 2484
Rejestracja: 23 wrz 2014, 0:12
Płeć:

W cieniu arkad /4/ - przypadki biskupa Ł.

#1 Post autor: Lucile » 24 maja 2015, 12:44

od początku

w poprzednim odcinku

Rozdział IV
Kraków - lata osiemdziesiąte dwudziestego wieku
Łucja i Profesor


W gwałtownie otwartych drzwiach ukazała się ogromna gałąź jabłoni papierówki, obsypanej pierwszymi, jasnozielonymi jabłkami. Dopiero zza niej wynurzyła się twarz portiera Józefa. Ze zdziwieniem patrzyła, jak – zdyszany wspinaczką, po tych stromych, siedemnastu kręconych schodach - wszedł do pracowni z tak nietypowym bagażem. Zaraz za nim pojawił się profesor z naręczem, wyrwanych z korzeniami, krzaczków truskawek i poziomek. Wstała, całkowicie zdezorientowana. Profesor, położywszy ten owocowy ciężar na biurku, chwycił ją w ramiona, delikatnie przytulił i konspiracyjnym, prawie teatralnym szeptem powiedział – dziecko, oddychaj, teraz już możesz oddychać swobodnie, a co równie ważne, w twoim stanie – spojrzał z uśmiechem - powinnaś dobrze się odżywiać.
Trzy miesiące temu rozpoczęła pracę w muzeum, więc kiedy zorientowała się, że jest w ciąży, nie wiedziała, jak ma o tym zakomunikować. Na dodatek z rozmów ze starszymi pracownicami wywnioskowała, że profesor nie lubi ciężarnych kobiet. Tym bardziej, że sam, niestety, nie miał dzieci. Ale przecież jest już w takim wieku, kiedy raczej zostaje się dziadkiem, a nie ojcem, więc może nie będzie aż tak źle - pocieszała się. Mając to wszystko na względzie, kiedy odkryła, że za kilka miesięcy zostanie mamą - w jego obecności - bezwiednie „była na wdechu”, wciągając mało widoczny, przy jej szczupłości, brzuch. Takie danie do zrozumienia, że wie i akceptuje jej odmienny stan było zaskakująco miłe.

Codziennie, wczesnym popołudniem, około godziny 14.30, z ust profesora padało „sakramentalne” pytanie - czy pan Gieniu* poszedł już na pocztę? - Takie pytanie – szyfr mogło paść nawet w obecności postronnych, niewtajemniczonych osób. No bo cóż w takim poleceniu dziwnego?. Nic. Często też było doprecyzowane - a czy Gieniu wie, że powinien kupić również atrament? - To był swoisty sygnał, że czas kończyć służbowe czynności i pora zasiąść przy wspólnym stole. Pan Gieniu „z poczty” przynosił jarzębiak, ulubiony trunek profesora, a „atramentem” były pierogi, łazanki, lub bigos od Kapusty, pobliskiej kultowej jadłodajni. Profesor prosił, aby butelkę stawiać (tak na wszelki wypadek, gdyby trafił się nieoczekiwany gość, nie, nie gość, albowiem ci byli zawsze z radością witani, ale jakiś natrętny interesant) na podłodze – schowajcie za nogą Pani Zosi, bo ani Krysia, ani Irena, ani Basia, ani Łucja, ani nawet Pani Nira, nie mają odpowiednio „ukształtowanych” łydek, zapewniających całkowitą ochronę oraz anonimowość cennej zawartości - żartował.
W takich chwilach, rozpoczynała się najprawdziwsza duchowa uczta. Profesor, w swoim gronie, snuł opowieści. Opowieści przeróżne, przeplatane anegdotami i pikantnymi historyjkami, prawdziwe oraz takie, raz mniej, raz bardziej podkolorowane. Chłonęła je całą sobą i prawie nigdy się nie odzywała. Jeżeli tak, to tylko wtedy, kiedy pytanie skierowane było bezpośrednio do niej. Starała się zawsze pozostawać z boku - prawie niewidzialna.

Jedną z takich frywolnych historyjek, opowiedzianych tak barwnym, soczystym językiem, że wcale nie była pewna, czy jest prawdziwa, czy też zrodziła się z fantazji (profesora? - jej?), była opowieść o znanej w dziewiętnastowiecznym Krakowie postaci - biskupie Ludwiku Łętowskim* .
Brzmiała mniej więcej tak:

Do biskupa Ł. zgłosiła się bardzo wzburzona młoda dziewoja i gwałtownie domagała się widzenia z „Jego Najważniejszą Ekscelencją”, nie przyjmując do wiadomości faktu, że sekretarz własnym ciałem zagradzał drzwi do gabinetu przełożonego. Jej krzyki dotarły do siedzącego przy biurku, zajętego pisaniem, duchownego, który zniecierpliwiony nie milknącym jazgotem, wyszedł z pokoju. Zobaczywszy go, przypadła do jego kolan, lamentując:
– Najpokorniej błagam Waszą Najwyższą Ekscelencję o pomoc i sprawiedliwość, bo inaczej to nic tylko do Wisły mi się rzucić, bo co ja biedna pocznę, kiedy urodzi się dziecko, a jużci i teraz ojce - jak tylko się wydało - że jestem brzemienna, wyrzucili mnie z domu. O ja nieszczęsna, ja nieszczęsna, co ja pocznę!. Ratuj Wasza Najjaśniejsza Ekscelencjo!.
- Córko, a co ja i kościół mają z tym wspólnego – zdziwiony biskup podniósł z kolan zapłakaną dziewczynę – uspokój się, mów po kolei, co się stało oraz kto jest ojcem tego nienarodzonego dziecka..
- Wasza Przewielebność, no bo to było wtedy, kiedy poszłam z ojcem pomóc mu w pracach w ogrodzie klasztornym, bo w wigilię świętej Joanny pobił się w karczmie z kumem Maciejem. Miał paskudnie poharataną rękę, która na dodatek mu spuchła jak bania i nic tą ręką nie mógł robić, a tu przeor przysłał młodego mnicha, żeby ojciec koniecznie przyszedł i posprzątał ogród, bo robili remont refektarza i wszyściutko wywalili przez okno, prosto do ogrodu i okropnie go zniszczyli, a jak przeor to zobaczył, to bardzo się rozgniewał, bo lubił ten swój ogród, w pielęgnacji którego pomagał mu mój ojciec, który miał specjalne pozwolenie wejścia za furtę, bo ojciec ma dobrą rękę do wszelijakich roślin i innych drzew, więc często go proszą o pomoc, a ta jego ogrodnicza robota zawsze jest nieźle nagradzana i matka nie narzekała. No to ojciec, za namową matki, spytał się, czy może mnie wziąć do pomocy, bo nijak sam nie dałby rady, a jakieś grosze zawsze są w domu potrzebne. Najwielkoduszniejszy Ksiądz Biskup pewnie sam to dobrze wie – dziewczyna podniosła głowę, uważnie rozejrzała się po bogato urządzonym wnętrzu – no, no, jak bez zarobków utrzymać taki piękny pałac, Jego Wyniosła Ekscelencja przecież musi to wiedzieć, więc ojciec nie mógł powiedzieć, że nie pójdzie, a matka podpowiedziała mu, że może ja pomogę, bo wyrosłam taka duża i silna. Te gwałtownie, z niebywałą szybkością, bez żadnego porządku i jednym tchem wyrzucane przez dziewczynę słowa zaczęły biskupa wyprowadzać z równowagi, więc zniecierpliwiony podniósł głos.
- Uspokój się i mów do rzeczy, o co ci chodzi, bo ja nie mam czasu na wysłuchiwanie tego co tu mówisz, bez ładu i składu.
- Wasza Ekscelencjo mówię przecie jasno i uczciwie o mojej krzywdzie i jak do niej doszło.
- To przejdź do rzeczy i nie marnuj mojego czasu.
- Już to Przewielebna Ekscelencjo i Eminencjo robię, wiec ten przysłany młody mniszek, a taki ładny i gładki – przez moment na ustach dziewczyny zagościł uśmiech - powiedział, że bracia na pewno się nie zgodzą, aby za mury ich weszła klasztoru niewiasta, więc ojciec zdrową ręką drapał się po głowie, ale zaraz matka spytała, czy ojciec może przyjść z synem. Ja i ojciec bardzo się zdziwiliśmy, no bo skąd i co tu do rzeczy ma jakiś syn, skoro w domu są tylko jeszcze dwie młodsze siostry, a matka znowu brzemienna i ojce mają nadzieję, że nareszcie urodzi im się syn, bo mama codziennie chodzi aż na Rynek i modli się w tym pięknym, wysokim kościele, raz mnie też ze sobą zabrała i widziałam tam taki piękny ołtarz, że chyba tak właśnie urządzone jest niebo, więc patrzyliśmy na siebie, kiedy mama powiedziała, żeby przeor się nie martwił, bo jej chłop niechybnie zaraz przyjdzie z synem, który też uczy się tego fachu. Wtedy młody mnich z klasztoru, powiedział – dobrze, byle szybko, bo przeor, jak powtórzył ze dwa razy, jest bardzo zagniewany.
- Jeżeli zaraz nie przestaniesz pleść tych bzdur i nie powiesz krótko i do rzeczy, oraz tylko na temat tego co się stało, każę cię natychmiast stąd wyrzucić.
- Najłaskawsza Przewielebność, toż to ja właśnie dokładnie, żeby niczego nie zapomnieć, dokładniusieńko, po kolei, mówię co i jak.
- Nie nadwyrężaj mojej cierpliwości!
Spojrzała na biskupa z wyrzutem, ale zaraz spokorniała, a z zaczerwienionych od płaczu oczu spływały łzy, które po dziecinnemu, bezradnie rozmazywała wierzchem dłoni.
Biskupowi zrobiło się jej żal, więc nieco łagodniejszym tonem powiedział.
- No dobrze, już dobrze, nie płacz i do rzeczy.
- Najważniejsza Ekscelencjo, przecież tylko właśnie w Waszej Przewielebności i Wysokiej Eminencji cała moja nadzieja. Jak to było dalej, aha, ojciec kazał mi się przyodziać w jego starą koszulę i portki, całkiem dobrze na mnie to leżało, bo wyrosłam, jak ten chojak w Lasku Wolskim, tak mówiła o mnie ciotka Agata, na głowę matka wcisnęła mi czapkę dziadka Jakuba, okropnie było mi wstyd, portki mnie strasznie obcierały w …
Biskup podniósł rękę i chrząknął karcąco. Dziewczyna, zrozumiawszy swój nietakt, nie dokończyła zdania. Zaraz jednak na nowo kontynuowała swoja opowieść.
- Po drodze nikt nie zwracał na nas uwagi i doszliśmy do furty klasztoru. Ojciec zastukał kołatką, brat furtian spojrzał przez małe, zakratowane okienko, które było w drzwiach, popatrzył na nas, ojciec powiedział, że musiał przyjść z pomocnikiem, bo go ręka boli i on (powiedział o mnie „on”!) będzie mu pomagał. Wydawało się, że zakonnik się zawahał, ale w końcu nas wpuścił. Więc weszliśmy, ja się jeszcze bardzo bałam, ale ojciec dał mi kuksańca w bok, aż podskoczyłam, tak mnie zabolało, ale nadal się bałam, żeby się nie wydało. Kiedy ojciec zobaczył, jak wygląda ten pielęgnowany przez niego ogród, aż jęknął, a ja nie wiedziałam, czy to z powodu tej rujnacji na jaką patrzył, czy dlatego, że złapałam go za chorą rękę.
Ksiądz biskup sufragan Ł. z głębokim westchnieniem, które równie dobrze mogło być dowodem jego bezradności wobec tego niczym nie dającego się pohamować słowotoku stojącej przed nim dziewczyny, oraz zrezygnowawszy z jej ponaglania, bo już wiedział, że to nie skutkuje, a wprost przeciwnie, powoduje coraz gwałtowniejszą oraz chaotyczną nawałnicę słów, usiadł w przysuniętym przez sekretarza fotelu, bowiem – niestety - wszystko na to wskazywało, że musi wysłuchać tej opowieści, która, póki co, wcale nie zmierzała do końca, a nawet jeszcze dobrze się nie zaczęła.
- Sprzątaliśmy, to znaczy przede wszystkim ja sprzątałam, bo ojciec w cieniu, rzucanym przez dużą lipę, rozmawiał z przeorem. W południe, kiedy zabrzmiał dzwonek i wszyscy mnisi poszli do refektarza na obiad, ten młody mnich, ten ładny, który był u nas rano, przyniósł nam po misce zupy, chleb i wodę w dzbanku. Jak na niego popatrzyłam, to się cały zarumienił, policzki miał jak namalowane, oczy mu błyszczały, a ja poczułam, że część włosów wysunęła mi się spod czapki, więc je szybko, żeby ojciec nie widział, bo jeszcze w domu surowo nakazał mi, żebym je wszystkie dobrze pod czapkę schowała, matka dała mi dziadkową, taką dużą, żeby się wszystkie zmieściły i przykazał pilnować, aby cały czas były pod tą czapką, a tu, przy tej robocie wcale nie zauważyłam, że się wymknęły, a przecież, jak sama Wasza Prześwietna Eminencja widzi są długie i kręcone i matka mówi, że to jedyna moja ozdoba i mnie też się podobają.
Dziewczyna na chwilę zamilkła, przymknęła oczy, jakby pod zamknięte powieki, przywoływała obraz młodego zakonnika, ale za moment, zanim biskup zdążył zareagować, na nowo zaczęła mówić.
- Wiec poprawiłam włosy i ręką sprawdziłam, czy wszystkie znalazły się pod czapką, ale ten młody mnich, wpatrywał się we mnie, a jego nie tylko policzki, ale również czoło oraz szyja stawały się coraz bardziej czerwone. Na szczęście ojciec niczego nie zauważył, a ja od razu pomyślałam, że to wielka szkoda, żeby takiego ładnego młodzieńca przeznaczać do klasztoru. Toż to czyste marnotrawstwo! - rozłożyła ręce, a w jej głosie brzmiało oburzenie – braciszek pozbierał puste miski i sobie poszedł, a my, to znaczy ja, na nowo zabraliśmy się do roboty. Zrobiło się późno, zmierzchało, byłam bardzo zmęczona, bolały mnie nie tylko ręce, ale i grzbiet, wtedy przeor powiedział, żeby przyjść jutro, więc poszliśmy do domu.
Biskup miał już dosyć tej przydługiej opowieści, dał znak sekretarzowi by wyprowadził dziewczynę, ale ta, zrozumiawszy intencje, ponownie przypadła do jego nóg i zaniosła się głośnym szlochem.
- moje dziecko, jeżeli zaraz nie przejdziesz do sprawy, jaka cię tu sprowadziła, ksiądz sekretarz pomoże ci wyjść.
- Toć przecie Przewielebności mówię! W następny ranek, zaraz po śniadaniu, znowu włożyłam wczorajszy przyodziewek i poszliśmy do klasztornego ogrodu. Całe dopołudnie pracowaliśmy, bo i ojcu się trochę polepszyło i to co usunięto z refektarza, ładowaliśmy na wóz. W południe przyniósł nam posiłek, jakiś inny zakonnik, taki stary, gruby. Wyglądałam tego młodego braciszka, ale nigdzie go nie widziałam. Było bardzo gorąco, ojciec położył się pod starą lipą, powiedział, że tylko na chwilkę musi odpocząć - i chyba przysnął - więc poszłam za krzaki tam w ten w róg ogrodu, którego nie widać z okien klasztoru, bo chociaż na moment chciałam zdjąć te grube ojcowe portki, bo mnie strasznie poobcierały i cała byłam spocona. Przy murze stał spory cebrzyk, jak do niego zajrzałam, to na dnie było trochę wody, więc się pochyliłam i chciałam jej nabrać, a wtedy usłyszałam, że ktoś się zbliża. Przestraszyłam się i już chciałam odwrócić, ale wtedy czyjaś delikatna ręka podniosła mi koszulę i ja miałam nadzieję, a nawet byłam pewna, że to ten ładny, młody mnich, więc stałam nieruchomo i robiło mi się jakoś dziwnie, słodko, miękko w nogach, nawet i trochę się trzęsły, a ten ktoś, głaskał mnie łagodnie pod koszulą po plecach, więc coraz bardziej było mi słodko oraz jeszcze bardziej gorąco i wtedy - pewne ten „mój mniszek”, bo tak sobie już o nim myślałam - przechylił mnie jeszcze mocniej do przodu i zrobił to, co nieraz widziałam u koni i psów, kiedy to samiec dosiada samicę. To wszystko stało się tak szybko, że prawie nic nie poczułam, więc się zdziwiona odwróciłam, żeby zobaczyć co i jak, a on, ten obcy mnich, bom już wiedziałam, że to ktoś inny, bowiem zanim zdążyłam zajrzeć mu w twarz, nasunął jeszcze głębiej na oczy wielki kaptur, więc złapałam w rękę to co wystawało, a było to jego przyrodzenie …
Młody sekretarz aż pobladł wpatrując się w dziewczynę.
- Oszczędź nam wszystkim tych plugawych szczegółów, bezwstydnico!
- Kiedy to najważniejsze Wasza Wielka Ekscelencjo! Nie widziałam jego twarzy, ale już dobrze się zorientowałam, że to nie był, niestety - „ ten mój mniszek”, tylko jakiś zupełnie inny, taka jakaś całkowita mizerota, wiem, bo zanim uciekł, dobrze przyjrzałam się temu, co trzymałam w ręce. No to się ubrałam, bardzo oburzona taką wielką bezczelnością i tym całym świństwem, jakie mi zrobił, poszłam obudzić ojca, który zaprzągł konia do wyładowanego wozu i pojechaliśmy do domu.
- No i?
- No i już więcej o tym co wydarzyło się w klasztornym ogrodzie nie myślałam, bo nie było o czym, aż tydzień temu, kiedy już od kilku niedziel nie miałam tych dni, Wasza Łaskawość wie – zawiesiła głos - tych comiesięcznych dni, spytałam ciotki Agaty, czemu, a ona poleciała do mojej matki i... dopiero się zaczęło. Zaprowadzili mnie do jednej starej babki, którą wzywają, jak tylko na brzemienne białogłowy przychodzi ich czas, a ta powiedziała, że ja też jestem przy nadziei i wtedy matka, kazała mi powiedzieć z kim się kładłam. A ja przecież nigdy z nikim się nie kładłam!
- To teraz mnie musisz powiedzieć całą prawdę, jak na spowiedzi, kiedy, z kim i jak często jeszcze obcowałaś z mężczyznami. Mów wszeteczna! - wstrząśnięty jej słowami biskup podniósł głos.
- Niech bym tu na miejscu skonała, nigdy z nikim, tylko ten jeden raz, ale czy to można nazwać spółkowaniem, zgody na to przecież nie dałam, żadnej przyjemności z tego nie miałam, a teraz takie kłopoty. I za co! I gdzie tu moja wina? Więc, albo Wasza Najwyższa Ekscelencja znajdzie tego, co mi to zrobił, albo ja rzucę się do Wisły. Moje życie jest w rękach Waszej Przewielebności i Sprawiedliwości – zakończywszy swoją perorę tak dramatycznym akcentem, zastygła w bezruchu, czekając na werdykt.
No to postawiła mnie w sytuacji, z której nie wiem jak wybrnąć. Kogo i jak mam szukać, sama przecież mówi, że nawet nie widziała jego twarzy. Biskup usadowił się wygodniej na fotelu. Już sam nie wiedział, czy słuchając tego przydługiego wywodu, miała do czynienia z latawicą, czy aż tak naiwną oraz głupią dziewką.
Jakiż niewdzięczny ten mój los, czym ja muszę się zajmować, zamiast oddać się bez reszty ulubionym czynnościom - poza modlitwą, ona przecież jest najważniejsza, ale to oczywistość - badaniu historii oraz szczęśliwego ukończeniu dzieła o moich poprzednikach: biskupach, prałatach i kanonikach krakowskich.
Dziewczyna patrzyła na niego z napięciem, aż otworzyła usta, na szczęście nie wydobywał się z nich żaden dźwięk, więc nic nie rozpraszało wytężonego procesu umysłowego biskupa, jak rozwiązać ten problem. Nagle przez usta przebiegł mu uśmiech – mam, przecież to takie proste! – wprawdzie nie widziała twarzy tego zakonnika, ale dobrze przyjrzała się czemu innemu, ba trzymała to nawet w swojej dłoni, więc sprawa jasna. Ustawię tych wszystkich mnichów w rzędzie, niech sobie nawet mają nasunięte na głowy kaptury, a nawet zarzucone całe habity, nie o ich oblicza wszak chodzi, a już ona rozpozna i wskaże winnego.

Łucja była zauroczona takimi, często bardzo pikantnymi opowiastkami, no może nawet nie samymi historyjkami, ale sposobem ich przekazywania przez profesora. Zazdrościła mu swobodnego, soczystego, „pełnego kolorów” posługiwania się językiem ojczystym. W taki sposób - czego nie raz na wykładach z historii sztuki była świadkiem – że w sali pełnej studentów, panowała absolutna cisza. Ona, nigdy nie osiągnie tej barwności, lekkości, ale równocześnie jędrności, i - jak przyszło jej do głowy – takiego wprost „rozbuchania” językowego i intelektualnego. Jak i głębokiej wiedzy, nie tylko z dyscypliny uprawianej przez profesora, ale rozległej, szerokiej, dotyczących tylu dziedzin, takiej - jak to się zwykło nazywać – prawdziwie renesansowej osobowości. Jaka szkoda, że tak krótko dane jej było obcować z kimś tak szczególnym.
Dziewięć miesięcy po zatrudnieniu w Muzeum Collegium Maius, poszła na kilkumiesięczny urlop macierzyński. Potem powróciła na kolejne kilka miesięcy, kiedy już było wiadomo, że profesora, jego własna Alma Mater, bezapelacyjnie wyśle na emeryturę natychmiast, jak tylko osiągnie odpowiedni, określony przepisami wiek. Samego momentu pożegnania się profesora ze „swoim dzieckiem” Muzeum Collegium Maius – wszak innego nigdy nie miał – nie była świadkiem. W tym czasie najważniejsze było jej dziecko – maleńki, ukochany synek, istny cud - i tylko nim zajmowała się przez kolejne trzy lata.
Do muzeum powróciła już w zupełnie innych warunkach, kiedy rządy sprawował całkiem inny profesor, wtedy jeszcze docent doktor habilitowany.


* Pan Gieniu - Eugeniusz Sternadel (1906 - 1999), najstarszy uniwersytecki pedel, długoletni i wierny pomocnik prof. Karola Estreichera młodszego. Ostatni lokator Collegium Maius, kontynuujący wielowiekową tradycję zamieszkiwania w najstarszym uniwersyteckim gmachu.

* Ks. biskup sufragan krakowski Ludwik Łętowski (1786 - 1868), historyk, literat, członek Senatu Rzeczypospolitej Krakowskiej, postać barwna, mająca w swoim życiorysie także epizod żołnierski. Był porucznikiem w wojsku Księstwa Warszawskiego. W Krakowie, 1852 roku, zostało wydane dzieło jego życia - "Katalog biskupów, prałatów i kanoników krakowskich".

cdn.
Ostatnio zmieniony 06 paź 2015, 17:37 przez Lucile, łącznie zmieniany 4 razy.
Non quivis, qui vestem gestat tigridis, audax


lucile@osme-pietro.pl

Awatar użytkownika
Gorgiasz
Moderator
Posty: 1608
Rejestracja: 16 kwie 2015, 14:51

Re: W cieniu arkad - przypadki biskupa Ł.

#2 Post autor: Gorgiasz » 25 maja 2015, 8:33

Nie bardzo wiem jak potraktować ten tekst. Czy oparty jest na materiałach źródłowych, czy jest to zbeletryzowana autentyczna historia (odwołujesz się do historycznej postaci) czy też fikcja literacka. Jeśli to pierwsze – to wszystko w porządku, zawsze dobrze jest poznać kawałek przeszłości ze wszystkimi tego konsekwencjami i wypływającymi z niej konkluzjami; zwłaszcza, jeśli jest atrakcyjnie podany. Jeżeli natomiast jest to tylko fantazja, to odjęty został główny atut tego opowiadania. Niczego nowego z niego się nie dowiaduję, wiadomo, że takie zdarzenia mogły mieć miejsce w zakonach, wśród ludzi żyjących w sposób sprzeczny z przyrodzoną naturą. Natomiast reakcja biskupa może zastanawiać: jest zbyt uległy wobec dziewczyny, jego pokorne wręcz zachowanie nie wygląda naturalnie. A zaproponowane na końcu rozwiązanie problemu, być może w zamierzeniu humorystyczne, jawi się jednak jako naiwne i groteskowe. I w żadnym razie nieoryginalne. Z drugiej strony harde i wyzywające zachowanie dziewczyny wobec biskupa (!), brak opisu płaczu czy lamentów, również wydaje się mało realistyczne.

Na czym polega jej krzywda? Właściwie chodzi o to, że zgwałcił ją nie ten mnich, który jej się podobał, na dokładkę którego widziała tylko przez moment i którego właściwie nie znała. Bo gdyby to był właśnie ten, to wydaje się, że nie miałaby o nic pretensji. Jakoś nie wzbudza to nadmiernego współczucia. I doznana krzywda jakoś traci na znaczeniu. A jej szczegółowe opowiadanie rzeczywiście jest nieco nużące, to literatura, a nie wylewanie żalu i rozpaczy przez doświadczoną przez zły los biedaczkę, z minimalną dozą dramatyzmu i emocji; ja bym je drastycznie skrócił i przedstawił w oprawie łez i rozpaczy.

Język i stylistyka, którymi bohaterka się posługuje, nie odzwierciedla chyba stanu faktycznego jej środowiska i epoki, aczkolwiek lepiej jest przedstawić to w uwspółcześnionej formie, z lekką tylko stylizacją, niż popaść w przesadę i sztuczność. Tak więc, jeśli to fikcja literacka, to jest niby dobrze, choć prawdę mówiąc, język którego używa jest zbyt literacki, zbyt poprawny. Podejrzewam natomiast, iż gdybyś korzystała z tekstów źródłowych, przedstawiających jak prezentowała się wówczas mowa prostych ludzi, wyglądałoby to znacznie inaczej, choć być może byłoby trudniejsze do przełknięcia.

Technicznie – bardzo dobrze, zauważyłem tylko dwa nieznaczące potknięcia.
Gdy go zobaczyła, przypadła do jego kolan i lamentowała:
Trzy końcówki „ła” w jednym krótkim zdaniu, to dla mnie za dużo. Napisałbym: Zobaczywszy (Ujrzawszy) go, przypadła do jego kolan lamentując:
Cały czas mówię o tym mówię.
Przecinek po pierwszym „mówię”,

Awatar użytkownika
Lucile
Moderator
Posty: 2484
Rejestracja: 23 wrz 2014, 0:12
Płeć:

Re: W cieniu arkad - przypadki biskupa Ł.

#3 Post autor: Lucile » 25 maja 2015, 23:04

Dobry wieczór Gorgiaszu,
chyba przesadziłam, wyrywając ten fragment (mówisz, że przydługi - pomyślę nad przeredagowaniem) z kontekstu. Moja bohaterka wysłuchała tej opowieści od swojego szefa, wieloletniego dyrektora Muzeum UJ, prof. Estreichera, który był znakomitym gawędziarzem. Może, jak przywrócę mu pierwotny kształt - spojrzysz łaskawiej. Niestety, ten rozdział "W cieniu arkad" jest dłuuuugaśny i stąd, jak widać, nie trafiona decyzja o fragmentaryzacji.
Dziękuję i pozdrawiam
Lucile :rosa:
Non quivis, qui vestem gestat tigridis, audax


lucile@osme-pietro.pl

Awatar użytkownika
Lucile
Moderator
Posty: 2484
Rejestracja: 23 wrz 2014, 0:12
Płeć:

Re: W cieniu arkad - przypadki biskupa Ł.

#4 Post autor: Lucile » 26 maja 2015, 22:20

Od dłuższego czasu usiłuję poprawić, a nawet przeredagować ten tekst, jednak, nie wiem dlaczego, nie mogę tego zrobić? Program uwzględnił jedną, małą poprawkę, ale tego co dodałam już nie. Być może coś źle robię - po modernizacji forum - więc na razie się poddaję.
Non quivis, qui vestem gestat tigridis, audax


lucile@osme-pietro.pl

Awatar użytkownika
Patka
Posty: 4597
Rejestracja: 25 maja 2012, 13:33
Lokalizacja: Toruń
Płeć:
Kontakt:

Re: W cieniu arkad - przypadki biskupa Ł.

#5 Post autor: Patka » 27 maja 2015, 15:41

Jest jakiś błąd. Próbowałam sama poprawić coś w twoim tekście, ale jak klikam "wyślij" kursor przeskakuje mi do opcji ankiety. Pewnie wina modernizacji, jak mówisz, trzeba poczekać, aż wszystko wróci do normy. Oby wróciło. ;)

Awatar użytkownika
Lucile
Moderator
Posty: 2484
Rejestracja: 23 wrz 2014, 0:12
Płeć:

Re: W cieniu arkad - przypadki biskupa Ł.

#6 Post autor: Lucile » 27 maja 2015, 22:48

wróciło - poradziłam sobie - no, no ;)
Non quivis, qui vestem gestat tigridis, audax


lucile@osme-pietro.pl

Awatar użytkownika
skaranie boskie
Administrator
Posty: 13037
Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
Lokalizacja: wieś

Re: W cieniu arkad - przypadki biskupa Ł.

#7 Post autor: skaranie boskie » 31 maja 2015, 19:01

Masz jeszcze kilka pomyłek w zapisie tekstu, ale musisz je sobie sama wyłuskać.
Z opinią Gorgiasza się nie zgadzam. Ten tekst jest z założenia satyrą, wprowadza czytelnika w opowieść o dziewce wcześniejszym nakreśleniem okoliczności jej powstania. Jest ok.
Czytając, wyobrażam sobie hardą, gadatliwą panienkę, co to z niejednego pieca, której potok słów jest wyjątkowo szybki, głos zbliżony do lamentu, a cała postawa - jakby dla odmiany - kokieteryjna.
Moim zdaniem zmiany zbędne.
:kwiat: :kwiat: :kwiat:
Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.


_____________________________________________________________________________

E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl

Awatar użytkownika
Lucile
Moderator
Posty: 2484
Rejestracja: 23 wrz 2014, 0:12
Płeć:

Re: W cieniu arkad - przypadki biskupa Ł.

#8 Post autor: Lucile » 04 cze 2015, 17:58

Dzień dobry Skaranie,
wiesz dobrze, że cenię sobie wszelkie uwagi, dziękuję :kwiat:
Cieszę się, że od razu odczytałeś mój tekst - jako satyryczny - bo taki właśnie miał być.

Serdecznie pozdrawiam i życzę miłego, już prawie letniego, wieczoru :kofe:
Lucile
Non quivis, qui vestem gestat tigridis, audax


lucile@osme-pietro.pl

ODPOWIEDZ

Wróć do „W cieniu arkad”