W cieniu arkad /2/ - Ivo z Lewoczy

Moderatorzy: skaranie boskie, Gorgiasz

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
Awatar użytkownika
Lucile
Moderator
Posty: 2484
Rejestracja: 23 wrz 2014, 0:12
Płeć:

W cieniu arkad /2/ - Ivo z Lewoczy

#1 Post autor: Lucile » 05 cze 2015, 13:08

od początku

Lewocza - pierwsza dekada szesnastego wieku
Ivo


Z Lewoczy wyszedł o świcie. Opuszczał ją z ciężkim sercem. Nadzieja, że pozwolą Maricy czekać na jego powrót, była prawie żadna. Nie zdąży dojść nawet pod Krywań, a z pewnością zmuszą ją do poślubienia tego bogatego, butnego i pewnego siebie Juraja, który na dodatek, czym chełpił się przed wszystkimi, a w szczególności przed ojcem Maricy, pracował razem z mistrzem Pawłem przy ołtarzach w kościele św. Jakuba.
Kiedy, po tysiąc pięćsetnym roku, mistrz Paweł przybył do Lewoczy, Ivo był siedmioletnim podrostkiem, czekającym z nadzieją, że w końcu zostanie zauważony i zasłuży na to, by móc terminować u wielkiego artysty - mistrza, nad mistrzami - z którego zaczynało być dumne całe miasto.

Mniej więcej w tym samym czasie, bo od roku tysiąc pięćsetnego pierwszego w dalekiej Florencji Michał Anioł Buonarroti zmagał się z ogromnym blokiem marmuru karraryjskiego (cierpliwie czekającego już od ponad trzydziestu lat, na pojawienie się prawdziwego mistrza), wydobywając z niego postać Dawida, jedną z najpiękniejszych renesansowych rzeźb. Pierwotnie przeznaczona była do ozdobienia kopuły florenckiej katedry Matki Boskiej Kwietnej - cattedrale di Santa Maria del Fiore, jednak po jej ukończeniu, władze miasta orzekły, że tę piękną rzeźbę należy wyeksponować w takim miejscu, aby wszyscy mogli ją podziwiać.


Mistrz Paweł był już znanym rzeźbiarzem, przecież piękny ołtarz w kaplicy św. Barbary w kościele Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny w niedalekiej Bańskiej Bystrzycy był jego dziełem. W Lewoczy zamieszkał w piętrowej kamieniczce przy Rynku wraz ze swoją świeżo poślubioną małżonką Małgorzatą Messinsloher – Polirer, córką wójta. Otworzył tam warsztat rzeźbiarski, gdzie Ivo pełnił rolę chłopca na posyłki - zawsze pod ręką - bowiem jego mama, po tragicznej śmierci rodziców, została przygarnięta wraz z nim, do domu wójta. Była wszak daleką krewną wójtowej żony. Więzy rodzinne, miłosierdzie, a także opinia sąsiadów, skłoniła ich do opieki nad sierotami. Katarzyna, jego mama, była niewiele starsza od ich córki Małgorzaty, więc te dwie młode dziewczyny, pomimo - że jedna z nich została już matką - szybko znalazły wspólny język. Po zamążpójściu Małgorzaty, przenieśli się do nowego domu wójtówny, teraz już szacownej małżonki mistrza Pawła. Ivo początkowo bał się tego niskiego, poważnego, zbyt rzadko uśmiechającego się mężczyzny. Małomównego, skupionego na swojej pracy, krytycznie oglądającego rzeźbiarskie dzieła swoich uczniów, jednak w towarzystwie swojej ślicznej, mądrej żony wewnętrznie rozświetlonego. Jego mama Katarzyna - która nigdy nie otrząsnęła się po przedwczesnej śmierci swojego ukochanego Polaka i okrutnego, niespodziewanego zabójstwa obojga rodziców - gasła powoli, niewiele rozumiejąc z tego, co działo się wokół niej.

Dobrze zapamiętał tamto tragiczne, tak brzemienne w skutkach zdarzenie. Spał u boku matki, kiedy obudził go hałas, spowodowany wtargnięciem kilku osób do ich izby. Obudzony, leżał cichutko, właściwie nie rozumiejąc słów, kierowanych do jego mamy:
- Katarzyno, bądź dzielna, w drodze do Kieżmarku napadnięto na wóz twojego ojca. Rodzice, niech spoczywają w wiecznym spokoju, nie żyją.
Było tak cicho, że usłyszał bzyczenie natrętnego komara, który kilka godzin wcześniej, nie pozwalał mu zasnąć, a mama bezskutecznie próbowała go zabić, lub odgonić. Nie był tego pewien, patrząc na jej chaotyczne, niezdecydowane ruchy. Komar usiadł na jego policzku i boleśnie wbił się w skórę. Wrzasnął - i ten krzyk przecinający narastającą, groźną ciszę - wyzwolił również krzyk mamy. Nareszcie złapała oddech, na jej twarzy, prawie już przeźroczystej, pojawiły się purpurowe plamy. Krzyczała, tak długo krzyczała, a on nie miał odwagi przytulić się do niej, chociaż tak bardzo tego pragnął. Wujek wziął go na ręce i wyniósł do sąsiedniej izby. Wtedy jeszcze nie wiedział, że ich spokojne, dostanie życie tak gwałtownie się zmieni.

Katarzyna była jedynym, długo wyczekiwanym dzieckiem lewoczańskiego medyka, mistrza Szymona, osoby powszechnie szanowanej i potrzebnej w mieście, gdzie zbiegały się drogi, nie tylko z całego Spisza, ale i Węgier, Czech oraz Polski. Na okolicznych szlakach, szczególnie tym wiodącym do Kieżmarku, a nawet na samej Via Magna, często zdarzały się rozboje. Chociaż minęło już ponad pół wieku od utopienia we krwi ruchu husyckiego*, tu i tam wybuchały niepokoje. Ludzie, dzieleni religijnymi sporami, stawali się agresywni, siłą udowadniający swoje racje i przekonania. Pokojowi nie sprzyjał także konflikt z pobliskim Kieżmarkiem o prawo składu, trwający już od tak dawna, że najstarsi nie pamiętali, kiedy się zaczął. Rozbój na drogach kwitł w najlepsze, a chrześcijanin podnosił rękę na chrześcijanina. Lewocza, bardzo dawno temu, bo już w roku tysiąc trzysta siedemnastym stała się wolnym miastem królewskim, a cztery lata później uzyskała cenne prawo składu. Zagraniczni kupcy, podróżujący z południa na północ, czy też w odwrotnym kierunku, mieli obowiązek zatrzymywać się w mieście i aż przez piętnaście dni oferować swoje towary. Natomiast lewoccy kupcy zostali zwolnieni z płacenia cła. Stało się to znakomitym zaczynem bujnego rozwoju miasta. A kiedy jeszcze Lewocza weszła w związek pięciu wschodniosłowiańskich miast królewskich, nastał czas prawdziwej prosperity.

Ale o tym wszystkim Ivo dowiedział się znacznie później, w domu wójta, a potem mistrza Pawła, od jego małżonki, niewiasty mądrej i uczonej. Małgorzata nigdy nie przepadała za domowymi czynnościami. Oczywiście, była do nich wdrażana, bo taki przecież jest los białogłowy, ustanowiony od zawsze i na zawsze. Sprzeciwianie się temu naturalnemu porządkowi natury było co najmniej dziwactwem, a często również sprowadzało na taką niewiastę tylko same nieszczęścia. Wójtówna jednak chroniona była przez swego - bezgranicznie ją miłującego - ojca. Przy okazji nauczania starszych braci, przyswoiła sobie sztukę czytania i pisania, także po łacinie, co już w odniesieniu do niewiasty było czystym wymysłem. Dzięki Bogu, że tak znakomity człowiek, jak mistrz Paweł, zwrócił na nią uwagę i wziął za małżonkę, pomimo tych oczywistych wad – niepotrzebnego wyedukowania, jakby była zdolnym chłopcem przeznaczonym do stanu duchownego. - Przynajmniej skończyło się zgorszenie – z ulgą wzdychała teściowa wójta, rozmawiając z sąsiadkami. I jeszcze ta łaskawość w stosunku do Katarzyny, wprawdzie córki szanowanego mistrza Szymona, ale przecież zhańbionej matki nieślubnego dziecka z tym polskim przybłędą. I nikt już nie pamiętał, że małżeństwo nie zostało dopełnione przed ołtarzem, tylko z powodu jego śmierci. A już się wydawało, że obrażenia poniesione przy upadku ze spłoszonego konia, zostały na dobre wyleczone. Wprawdzie Katarzyna, tak troskliwie i czule pielęgnująca rannego, zakochała się w tym przystojnym Polaku, jednak nie miała prawa, aż tak się zapomnieć! Co innego rozmowy, nie, to za dużo powiedziane, raczej monologi, tego błękitnookiego, leżącego w łożu młodzieńca, nawet na tak „niebezpieczne” tematy, jak retoryka, poetyka, astrologia (w ogóle ich nie rozumiała, ale brzmiały, jak najpiękniejsza melodia oraz najtkliwsze wyznania miłosne), a zupełnie co innego dzielenie z nim tego łoża. Wszyscy byli winni: ojciec, bo zajęty leczeniem innych nie dopilnował jej; matka, która większość dnia spędzała w kościele, lub pochylona nad haftem, już widziała, jak pięknie - na ołtarzu głównym - będzie wyglądał haftowany przez nią obrus; ten młody Polak, bo nie powinien, tym bardziej w swoim stanie, uwodzić tak młodej, nieświadomej dziewczyny i w końcu - ona sama, bo gdzie podziały się surowe nauki matki?

W rzednącym z wolna mroku, podniósłszy w górę oczy, Ivo skoncentrował swój wzrok na pięknym fresku znajdującym się nad łukowato sklepionym wejściem do kaplicy św. Jerzego – Ecce Homo – taki bolesny, surowy i szlachetny w swej prostocie. „Oto człowiek”*. On też kiedyś wszystkim pokaże - oto ja. Zobaczcie kim naprawdę jestem! Taka butna i obrazoburcza myśl przemknęła mu przez głowę, że aż się przestraszył. Szybko, pochyliwszy się nisko, wykonał znak krzyża.
Ciotka Małgorzata miała rację, karcąc go za jego butę.- oj Ivo, Ivo, tylko z tobą kłopot, po co ci wiedzieć tyle rzeczy, bądź bardziej posłuszny i przydatny, zostaw tę księgę, nie wolno jej ruszać, jest zbyt cenna, mistrz Paweł będzie się gniewał – rugała go dobrotliwie. Jakie to szczęście, że zdołał zabrać ze sobą jedyną ważną rzecz, na której mu naprawdę zależało. Złoty pierścionek*, pamiątka po mamie. Niepozorna, cieniutka obrączka zwieńczona była, nie - jak w innych - oczkiem, ale misternie wykonaną klamerką, zdobioną niebieską emalią. Na szczęście miał go przy sobie, zawieszony na rzemyku i schowany pod koszulą. Starał się nie tracić nadziei, że przyjdzie taki czas, kiedy włoży go na palec ukochanej. A ta niepozorna, finezyjna klamerka zamknie za nimi drzwi oraz ludzkie języki i odgrodzi od tych wszystkich mu niechętnych, za plecami nazywających go bękartem oraz synem polskiego przybłędy. A on przecież urodził się w tym mieście. Więc jaki z niego przybłęda?

W ciemności, stojąc przed północną fasadą kościoła, naprzeciw starej kaplicy św. Jerzego, zastanawiał się gdzie i dokąd powinien powędrować. Kusiła go swymi bogactwami „złota” Praga, pomyślał też o Budzie, gdzie niegdyś osiadł Marcin Bylica*, uczony z - znajdującego się po drugiej stronie gór - Krakowa. Znakomity profesor matematyki i astronomii krakowskiej wszechnicy został zaproszony na dwór króla Macieja Korwina. To przecież dzięki zbiegowi okoliczności, on Ivo, przyszedł na świat w Lewoczy. Ojciec, którego niestety nigdy nie poznał, wraz z niewielką grupką podróżnych, powracał do Krakowa, po ukończeniu nauk – zwieńczonych dyplomem bakałarza - na założonej, kilkanaście lat wcześniej akademii w Bratysławie, zwanej Universitas Istropolitana*. Jego mistrz, daleki krewny, a biegiem lat także najlepszy przyjaciel - Marcin Bylica z Olkusza (z którym jako młody chłopiec, oddany pod opiekę, wyjechał z rodzinnego Krakowa) - zmarł w tysiąc czterysta dziewięćdziesiątym trzecim roku. Ponadto, po krótkim okresie świetności, uczelnia bratysławska traciła na znaczeniu, aż w końcu, niedługo po śmierci jej założyciela Macieja Korwina, została zamknięta. Więc nic już go nie zatrzymywało, ani w Budzie, ani w Wiedniu, ani w Bratysławie i postanowił powrócić do rodzinnego miasta.
Ivo przypominał sobie, jak mama mówiła, iż jego ojciec, jako małe pacholę już kiedyś był w Lewoczy, i że to miasto - tak twierdził - przyciągało go z jakąś magiczną siłą. W końcu to tu znalazł miłość i to tu spotkała go śmierć.
Los, fatum, tak to już jest na tym świecie – nie unikniemy swojego przeznaczenia, jakie każdy z nas ma tam zapisane - Ivo wzniósłszy do nieba oczy, westchnął z rezygnacją.

Podróżni, udający się do Krakowa, wraz z ojcem Iva, zatrzymali się w Lewoczy, którą dwadzieścia lat wcześniej, anno domini tysiąc czterysta siedemdziesiąt cztery odwiedził Maciej Korwin, król Czech i Węgier, młodszy syn Jana Hunyadiego*, zwanego przez Turków „Przeklętym Jankiem”. Przydomek Korwin, jak tłumaczył mu mistrz Paweł, pochodził od jego herbu „Kruk” - po łacinie corvus. Wizyta takiej znakomitości, była dla lewoczan tak wielkim honorem, że postanowili upamiętnić to wydarzenie. Do południowej ściany starego kościoła św. Jakuba dobudowano przedsionek wraz ze znajdującą się nad nią kaplicą, nazwaną Oratorium Korwinowskie. A jego ojciec, wybiegając myślą do rodzinnego Krakowa, snując piękne marzenia, że znajdzie pracę oraz utrzymanie na tym sławnym uniwersytecie (gdzie niegdyś wykładał jego mistrz Marcin Bylica, oraz gdzie, zapisane w testamencie, trafiły najcenniejsze przyrządy* z pracowni astronomiczno - astrologicznej), stracił czujność i nie utrzymał spłoszonego konia, który nagle wierzgnąwszy poniósł oraz gwałtownie wysadził go z siodła. Noga utkwiła w strzemieniu, a głowa boleśnie uderzała o przydrożne kamienie. Tak się poranił, że musiał pozostać w Lewoczy, pod opieką miejscowego medyka, jego dziadka, mistrza Szymona. Ponad rok później młody Polak już nie żył, a na świat przyszedł on - Ivo „Pogrobowiec”’.

Były jeszcze piękne, wyniosłe niemieckie miasta; Bamberg, Norymberga, Kolonia, o których tyle słyszał od samego mistrza Pawła. Opowiedział mu też o Krakowie i pracującym tam mistrzu Wicie Stwoszu. Wspomniał także, że usłyszawszy o osiadłym w tym mieście rzeźbiarzu, jak i jego niezwykłym talencie, zapragnął go poznać. Wit Stwosz właśnie rzeźbił dla krakowskiego kościoła Najświętszej Marii Panny wielki ołtarz główny. Widział jak ten poważny, małomówny człowiek pracuje. Bierze do ręki lipowy kloc i po jego oczach można poznać, że dokładnie wie, co on kryje. Przenikliwe oczy mistrza Wita z jednakową uwagą oraz skupieniem zdawały się prześwietlać ludzi i przygotowane do rzeźbienia pnie ściętych drzew. Widział mistrza tak znakomitego, że jakakolwiek figura wyszła spod jego ręki, wydawała się żywa, a nawet posiadać duszę. Może rzeczywiście tak było?

Południe, zachód, północ, gdzie skierować swe kroki, gdzie szukać szczęścia - nie, szczęścia nie - ono zostaje tu, gdzie zamknięta w alkowie płacze Marica, ale lepszego losu, a przede wszystkim możliwości wzbogacenia się, by móc tu wrócić, jako szanowany, zamożny człowiek i odzyskać swoją delikatną, kruchą i bezbronną ukochaną. Albo się zemścić. To też będzie sprawiedliwe.
Bolało go, że tak nagle musi opuścić mistrza Pawła. Nie mógł, niestety, ani się go poradzić, ani się pożegnać. Dlatego stał tu, niezdecydowany, przed kościołem św. Jakuba. Kościołem, którego piękne wnętrze, a przede wszystkim ołtarz główny, dzięki talentowi, wyobraźni i pracy mistrza nie miało sobie równych, a Lewocza stawała się sławna i bogata. Niestety, ołtarz nie był jeszcze ukończony. Wiedział jednak dobrze, jak będzie ostatecznie wyglądał, bowiem mistrz Paweł nieraz opowiadał o swojej wizji. Chciał - by był największy, najszerszy, najpiękniejszy - by żadna inna świątynia nie posiadała takiego skarbu. Modlitwy wiernych miały wznosić się do nieba, wędrując po wysmukłych rzeźbach. Ostatniej Wieczerzy w predelli, następnie po wspaniałych figurach w części głównej - Matki Boskiej z Dzieciątkiem na półksiężycu, mającej po bokach postaci św. Jakuba Starszego i św. Jana Ewangelisty. Wielkie, ruchome skrzydła boczne wyobrażały sceny z żywotów apostolskich: rozesłanie apostołów, ścięcie św. Jakuba Starszego, św. Jana na wyspie Patmos oraz męczeństwo św. Jana. Od małżonki mistrza Pawła dowiedział się, że Jakub Starszy Apostoł został ścięty na rozkaz Heroda Agrypy I w czterdziestym czwartym roku naszej ery, a wyspa Patmos leży gdzieś daleko na jakimś morzu, zwanym - tak mówiła Małgorzata - Egejskim. I jeszcze to, że znana jest z Ewangelii wg św. Jana. Podobno znajdująca się tam grota była miejscem objawienia, więc nazwano ją Grotą Apokalipsy. Z żalem uzmysłowił sobie, że już nigdy więcej nie usłyszy od niej takich ciekawych historii. Jaka szkoda, że tak rzadko miał odwagę prosić ją o te opowieści.
Wizja powstającego ołtarza była piękna i Ivo był pewien, że mistrz Paweł nada jej realny kształt*. Przez usta przemknął mu cień uśmiechu. Chociaż nie będzie świadkiem urzeczywistniania marzenia, to i tak zostawił swój drobny ślad. Pewno nikt o tym nie będzie pamiętał, ale to nic. On przecież wie, że kielich w ręce św. Jana to jego dzieło. A także niewielkie berło w dłoni samej Najświętszej Panienki i jabłko trzymane przez maleńkiego Jezusa.
Niezwykle trudno rozstawać się z tym miastem, nie tylko z powodu Maricy!

Pójdzie szlakiem Via Magna. Tak chyba będzie najbezpieczniej. Ta droga handlowa, znana już od stuleci, wiodąca znad Cisy na Węgrzech, przez Spisz, aż do Krakowa, może zapewnić mu anonimowość. Miał nadzieję, że potrafi wtopić się w tłum podróżnych, chętnie i często korzystających z tego szlaku. Jutro początek dorocznego jarmarku na św. Jakuba Starszego, patrona wszystkich pielgrzymów, ale również robotników oraz wojskowych. To może dobra wróżba oraz właściwa wskazówka – Ivo myśląc tak, zaklinał rzeczywistość, która malowała mu się w ponurych barwach.
Z całego Spiszu, zewsząd, ściągną tłumy handlarzy, rolników, rzemieślników, a wśród nich również kuglarzy i wędrownych aktorów. Łatwo będzie można wtopić się w tłum i opuścić miasto, najlepiej przez Polską Bramę. Musi się pośpieszyć, bowiem na wschodzie już różowiło się niebo.

Ivo westchnął głęboko, jakby ostatni raz chciał posmakować powietrza rodzinnego miasta, obejrzał się za siebie i z utrwalonym pod powiekami obrazem niebezpiecznego mroku, kryjącego się w arkadach - dostojnie rozsiadłego na lewoczańskim rynku - ratusza, ruszył w... nieznane.
------------------

* Wojny husyckie, trwające kilkadziesiąt lat, od roku 1419, zapoczątkowane zostały zabójstwem Jana Husa (1370 - 1415), duchownego, filozofa, reformatora Kościoła. O jego śmierć oskarżono Zygmunta Luksemburczyka, który po Wacławie IV odziedziczył tron czeski.

* Ecce Homo - częsty motyw w sztuce chrześcijańskiej, przedstawiający ubiczowanego Chrystusa w koronie cierniowej. Słowa te miał wypowiedzieć Poncjusz Piłat, wskazując na Jezusa (ewangelia wg sw. Jana 19,5).

* Dokładnie tak wyglądający pierścionek znaleziono w Ogrodzie Profesorskim - położonym pomiędzy budynkami Collegium Maius, Collegium Minus i Collegium Witkowskiego - początkiem drugiego dziesięciolecia XXI wieku, kiedy to prowadzono tam prace archeologiczne.

* Marcin Bylica z Olkusza (1433 - 1493), syn olkuskiego mieszczanina - rurmistrza - dozorcy wodociągów. W 1452 r. został wpisany w poczet studentów krakowskiej Wszechnicy, gdzie cztery lata później uzyskał stopień bakałarza. Dużo podróżował. Wyjeżdżał na Węgry, oraz do Włoch - Padwy, Bolonii i Rzymu. Tam spotkał i zaprzyjaźnił się z Regiomontanusem (Johanesem Mullerem), niemieckim matematykiem, astronomem i astrologiem. Połączyła ich wspólna "astronomiczna" pasja, która zaowocowała opracowaniem tablic astronomicznych oraz rozprawy pt. "Disputationes Inter Viennensem et Cracoviensem super Cremonensia in planetarum theoriae deliramenta" (Dialog pomiędzy Wiedeńczykiem a Krakowianinem o bredzeniach Cremończyka na temat teorii planetarnych). Była to ostra krytyka przestarzałych podręczników do nauki astronomii. Byłica należy także do grona najhojniejszych darczyńców rodzinnej Alma Mater.

* W 1467 r. król węgierski Maciej Korwin (1443 - 1490) założył w Bratysławie (która w ciągu swojej historii posiadała wiele nazw, m.in. Pozsony i Istropolis) wyższą uczelnię - Akademię Istropolitane. W staraniach o jej powstanie brał także udział Marcin Bylica, będący wówczas nadwornym astrologiem i medykiem króla Korwina.

* Jan Hunyadi (ok. 1387 - 1456), wojewoda siedmiogrodzki, pogromca Turków pod Belgradem, gubernator i regent Węgier, miał dwóch synów: Władysława i Macieja Korwina. Zostali skazani na śmierć przez króla Czech Władysława II Pogrobowca. Wyrok wykonano na starszym Władysławie, Macieja uwieziono w Pradze.

* Marcin Bylica zapisał uczelni krakowskiej swoje najcenniejsze przyrządy astronomiczne, tzw. "Instumentarium Bylicy" - wyjątkowej urody komplet trzech mosiężnych, średniowiecznych, unikatowych przyrządów astronomicznych, wykonanych przez Hansa Dorna w Budzie. Podziwiać je można w Pokoju Kopernika w Muzeum UJ Collegium Maius. W jego skład wchodzą: globus nieba wraz z astrolabium i zegarem słonecznym z roku 1480, na jego powierzchni wygrawerowano mapę konstelacji wg. Ptolemeusza; torquetum z 1487 r. instrument matematyczny, jeden z najstarszych zachowanych tego typu przyrządów, oraz astrolabium z roku 1484, największy, finezyjnie zdobiony obiekt tego typu. W czasach nauki Mikołaja Kopernika instrumenty te używane były do celów dydaktycznych. Zapewne i on miał okazję obejrzeć tak znakomity dar.

* Późnogotycki, skrzydłowy ołtarz główny w kościele św. Jakuba w Lewoczy jest największym drewnianym ołtarzem na świecie. Licząc od posadzki w prezbiterium, aż po najwyższy punkt, mierzy 18 metrów i 62 centymetry. Szeroki jest na 6 metrów i 27 centymetrów. Środkowe figury mają wymiary: Madonna z Dzieciątkiem - 2 metry i 47 centymetrów, św. Jakub Starszy - 2 metry i 32 centymetry, a św. Jan Ewangelista - 2 metry i 30 centymetrów. Mistrz Paweł prace nad ołtarzem ukończył w 1517 roku.

cdn.
Ostatnio zmieniony 06 paź 2015, 14:04 przez Lucile, łącznie zmieniany 2 razy.
Non quivis, qui vestem gestat tigridis, audax


lucile@osme-pietro.pl

Awatar użytkownika
skaranie boskie
Administrator
Posty: 13037
Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
Lokalizacja: wieś

Re: W cieniu arkad - Ivo z Lewoczy

#2 Post autor: skaranie boskie » 06 cze 2015, 14:20

Lucile pisze:po tysiąc pięćsetletnim roku
Może miało być "wyroku", skoro tysiąc pięćsetletnim?
Lucile pisze:zbyt, rzadko uśmiechającego się
Zbędny przecinek.
Lucile pisze:z - znajdującego się po drugiej stronie gór - Krakowa
Właściwie błędu tu nie ma, ale tak skonstruowana wypowiedź powoduje zaburzenie fonetyczne. A gdyby spróbować trochę inaczej? Na przykład: z położonego po drugiej stronie gór, albo ze znajdującego się za pobliskimi górami, królewskiego Krakowa? A przy okazji, oddzielenie wtrącenia myślnikami też jest trochę niefortunne. Wystarczą tutaj przecinki.
Lucile pisze:a biegiem lat
Czy aby nie z biegiem?
Takich szczegółów można doszukać się więcej, ale to już robota korektorska.
Mnie właściwie zainteresowało coś innego. To mianowicie, że twoja opowieść zatacza coraz szersze kręgi, że przenosi nas w czasie do epoki renesansu, zupełnie, jakby chciała doprowadzić nas do korzeni alma mater pani Kustosz. To naprawdę przybiera interesujący obrót. Musisz tylko uważać z opisywaniem historii, bo tu małpa będzie Cię wyjątkowo dokładnie sprawdzać.
Tymczasem jest ok. Z przyjemnością zapewne oddam się lekturze kolejnych fragmentów.
:kwiat: :kwiat: :kwiat:Lucile
Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.


_____________________________________________________________________________

E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl

Awatar użytkownika
Gorgiasz
Moderator
Posty: 1608
Rejestracja: 16 kwie 2015, 14:51

Re: W cieniu arkad - Ivo z Lewoczy

#3 Post autor: Gorgiasz » 06 cze 2015, 19:06

Doskonale napisany tekst, ale sam w sobie - o ile nie jest się miłośnikiem historii – niezbyt wciąga i zaciekawia, jednak na pewno sprawdza się jako fragment większej całości.
Komar usiadł na jego policzku i boleśnie wbił mu się w skórę.
„mu” niepotrzebne, wystarczy „jego”. Albo na odwrót.
Katarzyna, jego mama, była niewiele starsza od ich córki Małgorzaty, wiec te dwie młode dziewczyny,
„więc” - literówka
Oczywiście, była do nich wdrażana, bo taki przecież jest los niewiasty, ustanowiony od zawsze i na zawsze. Sprzeciwianie się temu porządkowi natury było co najmniej dziwactwem, a często również sprowadzało na taką białogłowę tylko same nieszczęścia. Wójtówna jednak chroniona była przez swego - bezgranicznie ją miłującego - ojca.
„była – było – była”
kobiety mądrej i uczonej. Małgorzata nigdy nie przepadała za kobiecymi czynnościami.
„kobieta – kobiecymi”: powtórzenie. Może dać „domowymi czynnościami'?
A ta niepozorna, finezyjna klamerka zamknie za nimi drzwi oraz ludzkie języki i odgrodzi od tych wszystkich mu niechętnych, za plecami nazywających go bękartem oraz synem polskiego przybłędy.
Dałbym przecinek po „klamerka”.
Widział jak ten poważny, małomówny człowiek pracuje. Bierze do ręki lipowy kloc i po jego oczach już widać,
„Widział – widać”: powtórzenie
do rzeźbienia pnie ściętych drzew. Widział rzeźbiarza tak znakomitego,
„rzeźbienia rzeźbiarza”: powtórzenie, choć nie jest rażące.
Nie mógł, niestety, ani się go poradzić, ani się pożegnać.
To jest w porządku, ale ja bym napisał: Nie mógł, niestety zasięgnąć jego rady, ani się pożegnać.
A także berełko w dłoni samej Najświętszej Panienki i jabłko trzymane przez maleńkiego Jezuska.
Nie brzmi mi to „berełko”, „”Jezusek” też nie bardzo, choć w tym wypadku pewnie tak się mówiło.
Napisałbym „berło”, opatrzywszy je ewentualnie przymiotnikiem typu „kruche” czy „niewielkie”.
- Niezwykle trudno rozstawać mi się z tym miastem, nie tylko z powodu Maricy!
Jak zwykle mam zastrzeżenia do „mi”, zwłaszcza, że tutaj nie ma zaakcentowanego podmiotu, który wypowiada tę kwestię. Bez niego jest tak bardziej ogólnie.

Awatar użytkownika
zdzichu
Posty: 565
Rejestracja: 06 lip 2013, 0:06
Lokalizacja: parking pod supermarketem

Re: W cieniu arkad - Ivo z Lewoczy

#4 Post autor: zdzichu » 07 cze 2015, 23:19

Przeczytałem chyba wszystkie odsłony, pani Lucile.
Trochę się gubię, bo mi nijak nie wychodzi żadna chronologia, zwyczajnie gubię się w tych tekstach. Podejrzewam, że wklejasz tu pani fragmenty wybierane losowo, ale i tak muszę przyznać, że to dobra proza. Czekam na więcej.
kurna po piersze
chcem pisać wiersze
po kurna drugie
zawsze mam w czubie

Awatar użytkownika
Lucile
Moderator
Posty: 2484
Rejestracja: 23 wrz 2014, 0:12
Płeć:

Re: W cieniu arkad - Ivo z Lewoczy

#5 Post autor: Lucile » 08 cze 2015, 12:48

Szanowni Panowie: Skaranie boskie, Gorgiaszu, Zdzichu,

pięknie dziękuję :rosa: za odwiedziny, wytrwałość i cierpliwość przy czytaniu moich tekstów, oraz rzetelną, mrówczą pracę przy wyłapywaniu wszelkich - popełnianych, niestety :wstyd: przeze mnie - błędów i potknięć. Proszę nie ustawać, to dla mnie bardzo istotne i pouczające. Oczywiście, ja również się staram, ale czytając po raz któryś ten sam tekst, czytam go "jakoby a głowy" i w pewnym momencie, tracę czujność.
Oczywiście, zaraz zajmę się naniesieniem poprawek.

Skaranie,
nie mam nic przeciw temu, aby małpa wnikliwie sprawdzała fakty historyczne, szczególnie te, zawarte w przypisach, bowiem, bywa że w tekście wprowadzam ich alternatywne dzieje, powstające tylko w mojej imaginacji. Stąd zresztą - ten gąszcz przypisów. Przyznam, że zanim przystąpiłam do spisywania tej historii, dziejącej się na przestrzeni kilku wieków i w różnych miejscach, przeprowadziłam szeroko zakrojoną kwerendę, zgromadziłam oraz zapoznałam się z materiałami źródłowymi, a także byłam w miejscach, jakie opisuję. Na ile to zdało egzamin? Nie wiem, to się okaże, jak to przedsięwzięcie uda mi się doprowadzić do szczęśliwego końca. I jeżeli, rzeczywiście uda mi się postawić ostatnią kropkę, ba, póki co, historia "pączkuje" , tak jakby bohaterowie, których stworzyłam, okrzepli, nabrali "mięsa" i teraz to oni zaczynają decydować, a co najmniej wtrącają się w mój proces pisania.
Ponadto - małpa z pewnością już to wychwyciła - lucile jest zdecydowanie bardziej zaprzyjaźniona z historią i historią sztuki, niż - powiedzmy to otwarcie - interpunkcją ;)

Gorgiaszu,
szczególnie dziękuję za wykonaną przez Ciebie pracę :rosa: Jestem Ci bardzo wdzięczna, Rzeczywiście, to pierwszy odcinek przenoszący nas, zarówno w inny czas, jak i inne miejsca, ponieważ dwoje głównych bohaterów pochodzi własnie z rożnych czasów. Historia się przenika, jednak swój finał znajdzie w jednym miejscu i jednym czasie.

Panie Zdzichu,
najpierw słowa uznania. Pańskie "Oleandry" - palce lizać - :ok: Zostałam ich stałą, wierną czytelniczką. Świetne!!! :bravo:
Istotnie Panie Zdzichu, istotnie, fragmenty wkleiłam, jak Pan to słusznie zauważył, losowo. Może to błąd. Jednak wydawało mi się, że z powodu tych przenikających się wątków z tak różnych epok historycznych, chronologia nie ma większego znaczenia.
Teraz jestem w przysłowiowej kropce. W oryginale rozdziały mają zupełnie inne tytuły i są obszerniejsze.
Muszę więc przemyśleć dalsze swoje postępowanie.
Szczerze mówiąc, zupełnie nie miałam pojęcia, jaki i czy w ogóle "ta cała moja pisanina" znajdzie oddźwięk. Dlatego, ot tak, wrzuciłam na próbę kilka fragmentów.
Ku mojej wielkiej radości znalazła uznanie w oczach Panów - czuję się zaszczycona, podbudowana i zachęcona do dalszej pracy :)

Życząc miłego tygodnia, przesyłam słoneczne pozdrowienia
Lucile :rosa:
Non quivis, qui vestem gestat tigridis, audax


lucile@osme-pietro.pl

ODPOWIEDZ

Wróć do „W cieniu arkad”