W cieniu arkad /7/ - Łucja i jej wystawy

Moderatorzy: skaranie boskie, Gorgiasz

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
Awatar użytkownika
Lucile
Moderator
Posty: 2484
Rejestracja: 23 wrz 2014, 0:12
Płeć:

W cieniu arkad /7/ - Łucja i jej wystawy

#1 Post autor: Lucile » 04 lip 2015, 22:12

od początku

w poprzednim odcinku

Rozdział VII
Kraków - rok dwutysięczny
Łucja i jej wystawy

Dzisiaj długo rozmawiała z Jolą i ta rozmowa dodała jej sił. Ze śmiechem wspominały pierwsze spotkanie. Kiedy, kilkanaście lat temu - po przeszło trzyletniej nieobecności - powróciła do pracy, w muzeum wiele się zmieniło. Pojawiły się także nowe osoby. Nie była tym zdziwiona, taka zasada działa przecież zawsze i wszędzie - nowa miotła, nowe porządki. Nietypowe przedstawienie się dyrektorowi i dziwna rozmowa, gdy nieco ją „poniosło”, dobrze się skończyło, a nawet zaowocowało - po miesięcznej, bacznej obserwacji - awansem i podwyżką. Znacznie później, dowiedziała się, że jedna z „życzliwych koleżanek”, na krótko przed jej powrotem z urlopu wychowawczego, na zadane pytanie przez nowego dyrektora - kim właściwie jest ta Łucja – określiła ją - ach ona, to tylko taka głupiutka żona sportowca.

Po zimowym urlopie zjawiła się w pracy Jola. Niewysoka, zgrabna i… bardzo ładna brunetka. Ciemne oczy błyszczały radością oraz energią. Wszędzie jej było pełno. Miła, wesoła, uczynna i inteligentna. Dobrze władała językiem rosyjskim, angielskim i - czego Łucja bardzo zazdrościła, ale oczywiście nigdy by się do tego głośno nie przyznała - również francuskim. Poczuła zagrożenie. Ona stanowczo była zbyt ładna! Przez kilka dni tak jakoś „chodziły dookoła siebie, strosząc piórka” niemalże - koguty przed walką. Obserwowały się. Już dokładnie nie pamięta, od której z nich wyszła - chyba jakoś tak równocześnie – propozycja poważnej rozmowy. Nie sposób jednak zapomnieć, w jakich okolicznościach.

Wszyscy w muzeum byli ogromnie poruszeni, bowiem - po „wieloletniej niemieckiej niewoli” - powracał do Alma Mater niezwykły zabytek, odręczny rysunek, wykonany przez Wita Stwosza, piórkiem na papierze, około tysiąc pięćset dwudziestego roku, przedstawiający projekt nastawy ołtarzowej ze sceną Bożego Narodzenia, przeznaczony dla kościoła Karmelitów pod wezwaniem Najświętszego Salwatora w Norymberdze. Potocznie zwany projektem ołtarza bamberskiego*, niezwykle cenny rysunek tuszem, ofiarowany został przez Władysława Czartoryskiego, w tysiąc osiemset siedemdziesiąt drugim roku do Gabinetu Sztuki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zrabowany przez Niemców (wraz z innymi dziełami sztuki), w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym, a odnaleziony w Berlinie, do Muzeum UJ powrócił po przeszło czterdziestu latach.

Okazało się, że ich myśli pobiegły podobnym torem, mniej więcej takim; albo się zaprzyjaźnimy, albo zostaniemy rywalkami i będziemy walczyć ze sobą, a to nic dobrego nie przyniesie żadnej z nas. Wyartykułowanie okazało się ważne oraz oczyszczające. Rozładowało napiętą atmosferę i bardzo do siebie zbliżyło. Nagle okazało się, że mają mnóstwo wspólnych cech. I, że podobnie odbierają rzeczywistość. I, że im dobrze, swobodnie, bezpiecznie w swoim towarzystwie. I, że mogą sobie zaufać. Tak zaczęła się przyjaźń trwająca od tylu lat, pomimo różnych dróg, jakimi potoczyło się ich życie.

Kiedyś, przy winie, Jola opowiedziała swoje wrażenia z pierwszego spotkania.
Po raz pierwszy zobaczyłam cię, jak schodziłaś, a właściwie należałoby rzec „kroczyłaś”, po schodach gdańskich w Stubie Communis*. Taka wyniosła, szczupła, długonoga, z wysoko podniesioną głową ozdobioną dwoma czarnymi, niezbyt długimi warkoczami, śmiesznie sterczącymi nad uszami i odrzuconymi do tyłu. Zdziwiłam się, co ta obca pani, zupełnie nie wiadomo dlaczego nosząca się tak dumnie i z dziwną fryzurą (a la Pippi Longstocking), całkowicie nie pasującą do miejsca oraz osoby, robi na tych schodach, których użytkowanie dozwolone jest tylko pracownikom muzeum. Przeszłaś obok, obrzuciwszy mnie jednym uważnym spojrzeniem, jakby gniewnie rzuconym spoza srebrnych oprawek okularów.
– Jest ich dwadzieścia siedem – stanowczo oświadczyłaś, lekko odwracając w moim kierunku głowę.
- Dwadzieścia siedem, czego? No, jak to czego, stopni! – wzruszyłaś ramionami, wydęłaś wargi w coś w rodzaju uśmiechu, od razu przyszło mi do głowy, czy nie powinnam się obrazić, ale nie zdążyłam zareagować, bo poszłaś sobie, pozostawiając mnie zdezorientowaną oraz zdumioną niespodziewaną, nagłą informacją, jakby wiadomość z ilu stopni składają się barokowe schody była w tej chwili najważniejsza, albo chociażby do czegoś przydatna. Ciekawe i dziwne pomyślałam, ona chyba ma jakiś problem, albo robi to celowo, chcąc zwrócić na siebie uwagę, zaintrygować, nawet wyprowadzić z równowagi, jakby ta nie pasująca do niej fryzura nie była już wystarczającym powodem.

Tak bardzo wyczerpana była wysiłkiem, jaki włożyła w urządzenie wielkiej, jubileuszowej ekspozycji muzealnej, zatytułowanej: „Skarby Uniwersytetu Jagiellońskiego”*, że musiała, chociaż na moment, oderwać się od tych zmagań. Wprawdzie już się nauczyła, że najważniejszy jest dobrze napisany scenariusz, logistyka oraz szczegółowe zaplanowanie poszczególnych etapów „budowania” ekspozycji. Nigdy jednak nie była pewna końcowego efektu. Już tyle ich miała za sobą, ale ciągłe jeszcze czuła się debiutantką. A także, za każdym razem tak samo naiwnie myślała, że tym razem będzie zupełnie inaczej, że dostanie większe wsparcie, a szef nie będzie właściwie tylko... krytykował. Bardzo potrzebowała pozytywnej motywacji, akceptacji swych pomysłów, zachęty, a nawet pochwały w trakcie, kiedy mocowała się z tematem i oporną materią, a nie co najwyżej obojętnego „zaliczania” poszczególnych etapów pracy. Jak sobie przypomina, takie słowa pochwały padały wtedy, kiedy proponowano, lub zlecano jej przygotowanie kolejnej muzealnej wystawy. To bolało i zniechęcało. No cóż, dziel i rządź, kij i marchewka. Tylko dlaczego, wiedząc o tym wszystkim, a w szczególności o zgrabnie, inteligentnie stosowanych przez szefa zabiegach socjotechnicznych, które jednak były czytelne i widoczne, tak chętnie „chrupała tę podsuwaną marchewkę”?

Jak się głębiej zastanowić, to momenty wyartykułowanej aprobaty, czy znacznie częstsze słowa krytyki - z czasem - przestawały mieć znaczenie. Każda kolejna wystawa stanowiła wyzwanie, podejmowane z dreszczykiem emocji. Co z tego wyniknie i gdzie ją zaprowadzi temat, z jakim właśnie przyszło się zmierzyć. Tego nigdy i do końca nie była pewna. Ze wzruszeniem powróciła do listopada roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego ósmego – czasu - kiedy znowu odczuwało się nieuchronność nadchodzących przemian. Jednak, niestety, nie czuło się już tej radosnej, serdecznej, nabrzmiałej nadzieją na lepsze jutro atmosfery, jaka zapanowała po pamiętnym sierpniu tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego. I ona poczuła „przymus” podkreślenia oraz przypomnienia historii Polski. Zaproponowała, że w siedemdziesiątą rocznicę odzyskania niepodległości, na jedenastego listopada przygotuje wystawę o tematyce legionowej; czasie wybijania się na niepodległość, wprawdzie okupionego krwią, ale tak pełnego nadziei na wypełnienie się marzeń ojców i dziadów. Właśnie teraz, w takim okresie, również pełnym nadziei oraz widocznych znaków rozsypującego się starego, znienawidzonego porządku, dobrze sięgnąć do przykładów braterstwa, odwagi i wiary w to, czemu warto poświecić nawet własne życie. Poprosiła o pomoc Beatę i razem, niewielkim nakładem finansowym, ale z ogromnych zaangażowaniem, urządziły tę ekspozycję. Jedną z pierwszych w Krakowie, poruszających temat, wymazywany przez wszystkie ponure, szare lata od zakończenia II wojny światowej. Janusz (utalentowany fotografik, z wykształcenia architekt), wykonał duże powiększenia ze starych klisz legionowego fotografa Stanisława Muchy (z 4 pułku piechoty III Brygady Legionów Polskich) oraz innych fotografów legionistów, takich jak np: Tadeusza Pawlasa i Stanisława Dulęby. Na pięknych, sepiowanych fotografiach zatrzymany czas. Czas nadziei i dumy. Żołnierze legioniści, jakże często młodzi, bardzo młodzi chłopcy. A wśród nich studenci krakowskiego uniwersytetu. Pełni zapału i wiary w siebie, jak również w ich ukochanego komendanta, Józefa Piłsudskiego, dumnie prezentującego się na Kasztance. Na czele kawalerii rotmistrz Zbigniew Dunin – Wąsowicz, brawurowo ( skąd my to znamy – Somosierra) atakuje okopy rosyjskie pod Rokitną*, zostawiając tam swoje życie, ale tworząc legendę. To takie nasze, polskie i tylko z rzadka przynoszące oczekiwane rezultaty. Tym bardziej cenne. Jeszcze dziś pamięta słowa pieśni szwadronu Wąsowicza:

Nasz Wąsowicz chłop morowy
Zbił Moskali w Cucyłowej
Odznaczył się szwadron drugi
Wrażej krwi on przelał strugi

Łucja, przygotowując się do tej wystawy, traktującej o I wojnie światowej, wspominała czas, kiedy w Collegium Maius rządy sprawował profesor Estreicher. Ona, niestety, zbyt krótko pracowała pod jego kierownictwem, ale i tak wiele się nauczyła. A ta swoista nauka, przede wszystkim polegała na wysłuchiwaniu niezwykle barwnych, dowcipnych, podanych z wielkim znawstwem i humorem opowieści snutych przez profesora, podczas codziennych, wczesno-popołudniowych, nieformalnych spotkań pracowników. Te spotkania były czymś w rodzaju specyficznego rytuału. Pośród wielu anegdot o uniwersyteckich profesorach, przypomniała jej się jedna, bezpośrednio nawiązująca do tematu, którym obecnie się zajmowała. Była to opowieść o postaci niezwykle barwnej, profesorze filozofii Witoldzie Rubczyńskim, wielkim patriocie, który po wybuchu I wojny światowej wstąpił do Legionów Polskich. Profesor był mężczyzną wielce oryginalnym, roztargnionym – klasycznym dystraktem - nie przywiązującym większej wagi do rzeczy małych, przyziemnych, nieistotnych, takich np. jak jego ubiór. Niegdyś na swój wykład przyszedł w jednym bucie innym i drugim innym. Kiedy któryś ze studentów zwrócił mu na to uwagę, na moment uważnie spojrzał na swoje obuwie oraz z rozbrajającą, wręcz dziecięcą naiwnością stwierdził – ale ja drugą taką samą parę zostawiłem w domu!
Po zakończeniu I wojny światowej w Uniwersytecie Jagiellońskim postanowiono uczcić pamięć studentów uczelni, poległych na różnych frontach. Jednym z projektów było wykonanie tablicy pamiątkowej z ich nazwiskami. Prace nad nią, całkiem lekkomyślnie, powierzono właśnie profesorowi Witoldowi Rubczyńskiemu. Podczas uroczystego odsłonięcia tablicy, kiedy odczytywano nazwiska poległych, nagle z tłumu rozległ się donośny głos – obecny! Otóż okazało się, że profesorowi pomyliły się kartki z nazwiskami studentów. Wykonawcy tablicy, zamiast spisu poległych, wręczył listę osób zdających u niego egzamin poprawkowy.

Wczorajszą niedzielę, prawie w całości, spędziła w muzeum układając - na przeznaczone im miejsca - bezcenne rękopisy, inkunabuły, pierwodruki oraz inne wspaniałe zabytki, świadczące o wielkości oraz znaczeniu Uniwersytetu Jagiellońskiego. Bardzo chciała to zrobić sama, w ciszy i spokoju nie przerywanego krzątaniną współpracowników. Prawie już wszystko było gotowe i mogła, przed ich ułożeniem w gablotach, delikatnie pogłaskać trzymany cenny przedmiot oraz (tak to czuła) przejąć - choć w najmniejszej części - energię w nich zawartą, siłę, historię, jak również ich tajemnicę. Bowiem każdy z tych zabytków ją zawierał. Była tego pewna. Przechodziły przez tyle rąk, poruszały serca i umysły, dostarczały wzruszeń, odkrywały przed kolejnymi czytelnikami nieznane, tajemnicze światy. Miała nadzieję, że rzadko kiedy leżały zakurzone, gdzieś w kącie, lub trafiały do ludzi obojętnych, odpornych na ich piękno i sekrety. Miała nadzieję, że jeżeli zdarzył się taki okres, był to dla nich czas odpoczynku, nabierania sił oraz mocy.
Te wszystkie stare księgi, były jak żywe istoty, domagające się zainteresowania oraz miłości. Były świadkami tylu zdarzeń, ważnych, tragicznych, radosnych i wielu, wielu innych. Szczególne wzruszenie ogarnęło ją, gdy umieszczała w specjalnej gablocie prawdziwy skarb; oprawę książkową, według tradycji wykonaną przez Annę Jagiellonkę – najpiękniejszą haftowaną oprawę w zbiorach Biblioteki Jagiellońskiej* . Ale w najprawdziwszy zachwyt wpadła, gdy trzymała w swoich dłoniach, oczywiście przyodzianych w białe, bawełniane rękawiczki, manuskrypt Mikołaja Kopernika ”De revolutionibus libri sex*. Kiedy jeszcze przeczytała słowa autora, będącego jednym z najwybitniejszych studentów krakowskiej wszechnicy, rozpoczynające jego wiekopomne, rewolucyjne dzieło (oczywiście czytała je w po polsku, w tłumaczeniu z łaciny, przez Mieczysława Brożka. Wprawdzie na studiach miała lektorat z łaciny, zakończony egzaminem, ale na czytanie Kopernika w oryginale nigdy by się nie poważyła), ogarnęło ją wzruszenie i wdzięczność, że dane jest było obcować z czymś tak niezwykłym.

Z pobłażaniem pomyślała o swojej kolejnej słabości. Miłowania i rozmawiania z zabytkami. Ale czy tylko słabości? To jednak było w miarę normalne, ale te inne „drobiazgi”, o których nigdy nikomu nie powiedziała. Liczyła pokonywane stopnie schodów, na jakich gdziekolwiek się znajdowała. Nawet jeżeli pokonywała je w czyimś towarzystwie i właśnie prowadzili rozmowę, to i tak każdy stopień był kolejną cyferką skrupulatnie dodawaną do poprzedniej. Siedząc w tramwaju, czy autobusie patrzyła na przejeżdżające pojazdy i całkiem bezrefleksyjnie dodawała cyfry z tablic rejestracyjnych. Codziennie rano, w drodze do muzeum, przechodząc przez krakowski rynek, podnosiła oczy i odruchowo liczyła maszkarony wieńczące rozlegle, rozsiadłe na środku placu, renesansowe Sukiennice*. Kiedy zrobiła to po raz pierwszy, z zadartą głową obeszła je dookoła i z dużym wysiłkiem, mrużąc oczy dla „wyostrzenia” wzroku, liczyła ozdoby umieszczone na grzebieniastym zwieńczeniu budowli, brała pod uwagę tylko maszkarony. Doliczyła się ich dwadzieścia dwa, w tym dwa - znajdujące się na środkowym ryzalicie, od strony kościoła Mariackiego - zwieńczone kamiennymi orłami. Więc, czy to są tylko śmieszne, niegroźne dziwactwa, czy już jakieś fobie. Nazwała to swoją własną aberracją (indywidualnym, prywatnym odchyleniem od norm, tym bardziej, że z niektórymi z nich i tak się nie zgadzała, uważała za bezsensowne, a jeszcze inne – zdarzało się - bagatelizowała) i to ją uspokajało. Rzeczy, czynności, czy zjawiska nazwane - świadomie dookreślone - przestawały być groźne. Nie, nie będzie się nad tym zastanawiać. Dla niej zresztą nie było żadnego problemu. Te wszystkie czynności wcale nie zaprzątały umysłu, bowiem równolegle analizowała zdarzenia z minionych dni i szukała w nich, a także w uzyskiwanych przez tak skrupulatne liczonych cyfrach, wskazówki, lub szczególnego znaku, który podpowie, jak ma dalej żyć z tymi nieuporządkowanymi, kłębiącymi się uczuciami.

Dopisywanie własnych historii do otaczających ją przedmiotów, głównie tych muzealnych, sprawiało swoistą przyjemność. Oczywiście, tak długo pracując w Muzeum UJ, znała ich proweniencję i historię, ale czy tak było na pewno? Otaczające ją przedmioty miały przecież swoje sekretne życie, niedostępne dla badaczy. Nawet tych najbardziej wnikliwych. Spoglądając na najstarszy przyrząd naukowy w muzealnej kolekcji, jakiego mogą Collegium Maius pozazdrościć duże naukowe muzea - jeden z niewielu tak cennych w Europie - astrolabium arabskie*, wykonane w Kordobie w tysiąc pięćdziesiątym czwartym roku, od razu przyszła jej do głowy myśl – jakaż to dziwna i czy na pewno całkiem przypadkowa zbieżność dat? Dokładnie w tym samym roku nastąpił gwałtowny wybuch gwiazdy, która jako supernowa, znajduje się od Ziemi w odległości ponad sześciu tysięcy lat świetlnych*. W centrum gwiazdy neutronowej, znajduje się pulsujące jądro, o średnicy nie przekraczającej dwudziestu kilometrów, ale o masie naszego słońca, wysyłające w regularnych, niewielkich odstępach czasu impulsy promieniowania elektromagnetycznego. To rzadkie i spektakularne zjawisko, widoczne w tamtym czasie gołym okiem przez dwa lata, nawet w dzień, zaobserwowane było równocześnie przez Arabów, Chińczyków oraz Indian Navajo z Nowego Meksyku w Ameryce Północnej. I to właśnie oni pozostawili materialny ślad tego niezwykłego „spektaklu niebieskiego” piktogram naskalny - przedstawiający księżyc, gwiazdę i dłoń – na nawisie w kanionie Chaco, niedaleko Pueblo Bonito, ruiny niezwykłej, religijnej budowli, wzniesionej przez Indian Anasazi. Wzmianki o tym spektakularnym wydarzeniu można również znaleźć w średniowiecznych kronikach. To, co po tej gwieździe pozostało, obłok gazów, składający się z wodoru, azotu i tlenu, znane jako mgławica Kraba* do dzisiaj intryguje i zachwyca swym kształtem oraz kolorami.
A na dodatek data ta wiązała się jeszcze z innym, jakże doniosłym w swoich skutkach dla całej Europy wydarzeniem. Rok tysiąc pięćdziesiąty czwarty przyjmuje się za symboliczną datę rozłamu kościoła chrześcijańskiego na wschodni i zachodni, tak zwaną schizmę wschodnią*.

Więc o drugim, tajemniczym życiu eksponatów, oraz ich powiązaniach (często szczególnych, tajemniczych, niewyjaśnionych i unikatowych) wiedziała… i już! Chociaż nigdy z nikim nie podzieliła się tą swoistą, prywatną wiedzą, a może jednak właściwie należałoby powiedzieć intuicją. Zresztą wcale nie czuła takiej potrzeby. Nikomu nic do tego, a na dodatek bez wątpienia wzięli by ją... za dziwaczkę. Było to takim samym kanonem, jak z jej osobistą, nienaruszalną przestrzenią powietrzną (fizyczną ale i również „duchową”) - co najmniej sześćdziesiąt centymetrów wokół niej. Tak już musi być i niech pozostanie na zawsze.
Zmęczona, z bolącym kręgosłupem, położyła się na dywanie i wpatrywała w neogotycki sufit. Należał się jej taki odpoczynek. Nie miało większego znaczenia to, że śledzona była przez okrągłe oko kamery przemysłowej. Już do tego przywykła i nie zwracała uwagi. Uniosła rękę i pomachała przyjaźnie - Halo, tu jestem i właśnie się wyleguję na tym tureckim dywanie. Przyjemnie i miękko. Wiec tak sobie poleżę, a niech tam…

Pomyślała o tym, jak podczas zbierania materiałów do scenariusza wystawy, sięgnęła do „Księgi Pamiątkowej”, wydanej w tysiąc dziewięćset pierwszym roku, w uniwersyteckiej drukarni z okazji pięćsetnej rocznicy odnowienia Uniwersytetu Jagiellońskiego 1400 – 1900. Teraz był rok dwutysięczny i czas świętowania sześćsetnej rocznicy. Ze zdumieniem przeczytała, że podobną funkcję co teraz ona – kuratora wystawy – sprawował wówczas Władysław Łuszczkiewicz*, znakomity krakowski malarz historyczny, uczeń Wojciecha Kornelego Stattlera. Jego obraz „Uniwersytet Krakowski w piętnastym wieku” wisiał w Auli Collegium Maius, nad pięknym renesansowym, szesnastowiecznym portalem, stanowiącym ramę, równie pięknych, manierystycznych, intarsjowanych drzwi, będących dziełem uzdolnionego krakowskiego stolarza Kaliny. Portal i drzwi wykonane były do Sali Pańskiej (Sądowej) Krakowskiego Ratusza, po którym na krakowskim Rynku pozostała tylko samotna wieża.
Wtedy, w tysiąc dziewięćsetnym roku, wystawę prezentującą skarby epoki jagiellońskiej, urządzono w krużgankach kościoła OO. Franciszkanów. Niestety - jej główny twórca - Łuszczkiewicz, nie doczekał otwarcia. Tak wówczas opisano to zdarzenie:
I gdy liczni goście z rozrzewnieniem zwiedzali tę historyczną a tak interesującą wystawę, ów, co był jej duszą i inicjatorem, leżał równocześnie na marach opłakiwany przez swoich a żałowany przez obcych.

Ciekawe, jak by ją zapamiętano, gdyby ona teraz „odeszła”, tu na tym dywanie, w sali przez nią urządzonej? Zachichotała i towarzyszącej jej kamerze przesłała buziaka. Ułożyła się wygodniej na zaimprowizowanym, mięciutkim posłaniu i oddała wspomnieniom. To ją kręciło. Która to już muzealna wystawa, jaką „wypchnie w świat”. Mając te swoje skłonności do liczenia różnorodnych rzeczy, a nawet czynności, tym razem nie chciała tego robić. Licząc - porządkowała, oswajała - starała się ogarnąć, pojąć chaos, jaki zewsząd ją otaczał. Tu niczego nie musiała porządkować. Każda z przygotowanych wystaw miała swój czas, swój rytm i osobne miejsce w sercu. Każda była wyzwaniem, a także inspirującym zadaniem odkrywania nowych przestrzeni. Teraz, po prostu to był czas krótkiego „dywanowego” wypoczynku i śledząca kamera nie miała nic do rzeczy. Usiadła po turecku, bowiem oczy spoglądające z portretu Jeremiasza II*, przypomniały jej inne oczy. Ciemne, „wykrojone w migdał” patrzące wprost w obiektyw fotografa. Niby różne, ale z charakterystycznym smutkiem i tęsknotą, oczy żydowskich dzieci, kobiet, starców. Mądre, przenikliwe oczy rabinów i cadyków. Wtedy, tworząc wystawę pt. „Społeczność żydowska na ziemiach polskich w latach 1864 – 1939”, przeżywała ją emocjonalnie i empatycznie, szukając w ich spojrzeniach przeczucia tego, co wkrótce miało nadejść – czasu holokaustu. Otrząsnęła się, to zbyt smutne, musi pomyśleć o czymś radośniejszym, wszak jeszcze wszystko nie jest gotowe, a ona nie lubi pokazywać swych trosk, smutków i dopadających „demonów”, innym. To, co dzieje się w niej, jest tylko jej i nie ma powodu obarczać tym innych.

Wstała i wyszła na krużganek pierwszego pietra. Arkadowy dziedziniec, cichy, pusty, taki uroczysty kiedy nie ma na nim głośnego tłumu turystów, pomału pogrążał się w nadciągającym zmroku. Przypomniała sobie, że kiedy po raz pierwszy weszła bramą od ulicy Jagiellońskiej na ten, jeden z najpiękniejszych krakowskich dziedzińców, najpierw ogarnęła spojrzeniem całość, a później skupiła się na szczegółach. Kryształowe sklepienia krużganków miały, tak to przynajmniej Łucja odbierała, jasną, wytworną, czystą formę, a rzeźbione kolumny (oczywiście, natychmiast je przeliczyła), różniące się między sobą - jedne zdobione skośnymi kanelowaniami, a inne krystalicznymi ornamentami - nadawały temu miejscu dostojności, szlachetności oraz jakoś tak wyczuwalnego, ale nieuchwytnego mistycyzmu. Uśmiechnęła się do myśli, jaka przyszła jej do głowy:
Collegium Maius
to w czasie zatrzymana
moja tęsknota
Najbardziej lubiła właśnie takie chwile; wydłużający się cień stojącej na środku okrągłej, wykonanej z czarnego marmuru studni, zapadający zmierzch i ta cisza, w której, tak się zdawało, słyszała jakieś szepty oraz tu i ówdzie przesuwające się dziwne cienie. Bowiem, ilekroć pracowała późnymi popołudniami, lub wieczorami towarzyszyły jej niedookreślone, jakby… cienie cieni. Tak to przynajmniej czuła. A czuła całą sobą. Była sama i nikt nie rozpraszał rozmyślań. Jak tu pięknie, bezpiecznie i ponadczasowo. Nie zdziwiła by się, gdyby przeszedł przez dziedziniec, otworzył jedne z licznych drzwi na parterze lub na pierwszym piętrze, któryś z profesorów, dawnych mieszkańców Kolegium Większego. Albo jeden z uczących się tu scholarów, czy po prostu któryś z niezliczonej liczby robotników, rzemieślników, pomocników, mistrzów zatrudnionych przy wznoszeniu tej połączonej z wielu domów budowli. Jak na ten sam widok patrzyli; mistrz Jan*, architekt, który odegrał tak znaczącą rolę, przy nadaniu ostatecznego kształtu dziedzińcowi, murarz Marek i jego następca murator Stefan – budowniczowie Librarii. Przymrużyła oczy i po raz kolejny przeliczyła rzeźbione kamienne kolumny podtrzymujące krużganki pierwszego piętra. Tak, nic się nie zmieniło, nadal jest ich dwadzieścia sześć.

Ile to już czasu minęło, kiedy po raz pierwszy weszła na ten dziedziniec. Arkadowy dziedziniec, krużganki na pierwszym piętrze, ich rytm przerwany kamiennymi schodami, wysokie dwuspadowe dachy, na nich kominy* (jedenaście, jak od razu przeliczyła), w tym dwa urocze, spiralne, a na środku studnia z czarnego marmuru. I coś takiego jest w samym centrum Krakowa, a ona o tym nie wiedziała! Od czasu do czasu przyjeżdżała do Krakowa, a raczej była przywożona przez dziadka.

Dziadek Antoni to była nietuzinkowa postać. Wszystko - wbrew okolicznościom w jakich przyszło mu żyć - zdobył własną pracą, uporem i wytrwałością. Przyszedł na świat, jako nieślubny syn młodziutkiej Karoliny, która zmarła tuż po porodzie, nigdy nikomu nie ujawniwszy, kto jest ojcem tego dziecka. Sierota, bez matki i z niewiadomego ojca, wychowany został przez swoich krewnych. Być nieślubnym dzieckiem, bękartem, zdanym na łaskę dalszej rodziny, to przecież w latach dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku, nie mogło być łatwe. Ale to właśnie go zahartowało, nauczyło walczyć pazurami o swoje, pokazać wszystkim, że będzie taki sam, jak inni, a może nawet lepszy. Z biegiem lat upór, ambicja, pracowitość, nauka, talent oraz konsekwencja przyniosły owoce. Stał się szanowanym, zamożnym, pełnoprawnym obywatelem miasta. W odpowiednim czasie ożenił się z rudowłosą pięknością, pochodzącą z dobrego domu – jej babcią Karoliną. Czy to był tylko zbieg okoliczności, że jego żona nosiła takie samo imię, jak biedna matka, przy boku której nie dane mu było wzrastać? Kiedyś przypadkiem zobaczyła dziadka głęboko zamyślonego, takiego nieobecnego i wtedy, całkiem niespodziewanie przyszło jej do głowy pytanie, jakiego oczywiście nigdy nie ośmieliłaby się mu zadać. A mianowicie, czy nie obwiniał się o to, że to on był bezpośrednią przyczyną śmierci matki – umarła wszak w chwili, w której wydała go na świat. Doświadczenia takiego życia nauczyły go także egoizmu, czego w dzieciństwie nieraz, nie tylko Łucja, ale i inni członkowie rodziny doświadczali. Najzabawniejsze z jego licznych dziwactw było to, że w trudnych stalinowskich czasach w pancernym, wiedeńskim sejfie, stojącym w sypialni, przechowywał, między innymi precjozami… czekoladę, banany i tym podobne rarytasy, niedostępne na rynku. Łucja była pewna, że chowa je przed nimi, wnukami, bowiem babcia Karolina bez wątpienia wszystko by im rozdała. A dziadek, od czasu do czasu, mógł „celebrować” swą wielką hojność; zebrawszy wprzódy wszystkich razem i wygłosiwszy stosowną mowę, z namaszczeniem wydzielał każdemu po kawałeczku tych niedostępnych i egzotycznych - w czasach wczesnego dzieciństwa - smakołyków.
Gdy Łucja poznała historię życia dziadka, pierwszą myślą, jaka przyszła jej do głowy, było - o mój Boże - przecież tak naprawdę, nie wiadomo jakie nazwisko powinna nosić nasza rodzina! I jakie geny odziedziczyliśmy po tym nieznanym pradziadku. Nosimy bowiem nazwisko nieszczęsnej prababki Karoliny. Ustnie przekazywana tradycja rodzinna głosiła, że ojcem dziadka był jakiś cudzoziemski oficer – Francuz lub Włoch. Ale to nic pewnego. Jednakże młodziutka Karolina nie miała wiele okazji spotykania się sam na sam z obcym - nie pochodzącym z rodziny - mężczyzną. Raz tylko wyjechała z ojcem w dłuższą podróż - do Wiednia, Florencji i Paryża. Wkrótce potem okazało się, że jest w ciąży, ale zacięła się w swoim milczeniu, a potem było już za późno – umarła, zabierając swój sekret do grobu. Łucja obiecała sobie, że kiedyś zajmie się tym tematem i być może uda się rozwikłać tę rodzinną tajemnicę, która, póki co, była dobrym powodem fantastycznych domysłów, dodając skrzydeł wyobraźni.

W jej krakowskim mieszkaniu, na ścianie wisi rodzinna pamiątka, właśnie po dziadku Antonim. W zaszklonej, złocistej ramie umieszczone jest pokolorowane zdjęcie papieża Piusa XI*, pod nim ręcznie wypisana prośba o Błogosławieństwo Apostolskie wraz z udzieleniem odpustu całkowitego dla całej rodziny, aż do trzeciego pokolenia. Na dole znajduje się sucha pieczęć Watykanu oraz odręczny, łaciński, niestety słabo czytelny tekst oraz podpisy potwierdzające przyjęcie tego adresu hołdowniczego wraz z datą. Jaka szkoda, że nigdy nie pomyślała o tym, by poprosić dziadka o ich odczytanie. Na studiach, uczyła się łaciny, jednakże to pismo było tak nieczytelne, że udało jej się tylko odczytać; Dat. In Vaticanis die 4 octob. 1929, oraz podpis; archipis. Carolus … – i tylko tyle. Wiec, który to arcybiskup Kurii Watykańskiej złożył tam swój autograf nie wiadomo. Obiecała sobie, że kiedyś tym się zajmie i wydobędzie z „niebytu” nazwisko tego dostojnika watykańskiego.

Dziadek, w latach dwudziestych XX wieku, już całkiem zamożny człowiek, z ustaloną w mieście pozycją, kolekcjoner malarstwa młodopolskiego, zaprzyjaźniony ze znanym i szanowanym nowotarskim proboszczem, ks. Franciszkiem Karabułą (kiedyś na planie Krakowa znalazła uliczkę nosząca nazwę ks. Karabuły, ale czy tego samego nie była pewna), wybrał się razem z nim do Rzymu, na prywatną audiencję u papieża Piusa XI. Podróż tę odbyli dziadkowym autem (był to sprowadzony z Włoch FIAT), jednym z niewielu w owym czasie na Podhalu. W tamtych latach posiadanie samochodu było wszakże wyznacznikiem zamożności oraz prestiżu. Z rodzinnych opowieści wiedziała, że wkrótce po powrocie, jej ojciec, rocznik tysiąc dziewięćset dwudziesty, wykorzystał nieobecność swego taty i zaprosił na wycieczkę do Zakopanego swoje rodzeństwo i kolegów. Zebrał gromadkę jedenastu śmiałków oraz psa i ruszyli z małym, dziesięcioletnim Kaziem za kierownicą. Przygoda zakończyła się w Białym Dunajcu, gdzie stoczyli się do rzeki. Ucierpiał tylko pies - niestety zginął na miejscu - dzieciarni nic się na szczęście nie stało, nie licząc siniaków oraz zadrapań. Rozbity samochód wyciągnięto z rzeki przy pomocy dwóch koni i odtransportowano do Nowego Targu. Najbardziej jednak ucierpiała duma niefortunnego kierowcy. Przez trzy dni ukrywał się przed gniewem ojca na strychu stodoły sąsiada. Podobno po kryjomu, mama, babcia Łucji, dostarczała mu jedzenie, które wciągał na górę na sznurku, przezornie usunąwszy drabinę. Strasznie rozsierdzony dziadek nawet nie hamował swego słusznego przecież oburzenia, krzycząc na pół miasta – ty hamanie* sakramencki nogi z dupy - panie tego - ci powyrywam - panie tego!!! Dziadek miał w swoim bogatym słownym arsenale kilka powiedzonek – takich przerywników, lub „podkreślników” – których w zależności od nastroju, oraz rozmówcy używał. „Panie tego” było najczęstsze, nawet wtedy, gdy rozmówczynią była kobieta, co Łucję niebywale śmieszyło. „Hamany regimenckie” w ustach dziadka pojawiały się czasami, jednak „hamany sakramenckie” pojawiały się niezwykle rzadko i to tylko w chwilach nadzwyczajnego wzburzenia. Nigdy zresztą nie dowiedziała się, czy ten przywoływany przez dziadka „Haman” – to imię biblijne, starotestamentowe, z Księgi Estery, czytanej w święto Purim (do dziś pamięta jej maleńki fragment: Szukał wiec Haman sposobności aby w całym królestwie Aswerusa wytępić wszystkich Żydów, to jest naród Mardocheusza), czy też chodzi o zwykłego chama, więc nudnego oraz nie pozostawiającego pola do wyobraźni. Chyba jednak dziadek, ze względu na przymiotnik „regimencki”, zapewne miał na myśli takiego zwykłego „wojskowego nieudacznika”, jednak Łucja zdecydowanie preferowała to pierwsze powiązanie i dlatego nagłosowe „H” wymawiała bardziej gardłowo (tylnojęzykowe) oraz pisała z dużej litery.
Po wytwornej „tycjanowskiej’ babci Karolinie, płomienne włosy odziedziczyła kuzynka Łucji Elżbieta, natomiast ona sama dostała w spadku migrenę i … raka szyjki macicy.

O ulotności ludzi i rzeczy pomyślała później, kiedy przyszła jej do głowy – uzasadniona przecież, jeżeli wziąć pod uwagę fakty – myśli, że jest, jak gdyby, nieustannie odcinana od korzeni. Wprawdzie fakt, że nie znała prawdziwej tożsamości pradziadka było pretekstem do snucia różnorodnych, coraz wymyślniejszych historii, ale już to, że takie wprost fizyczne połączenie z przodkami - jak ich domostwa - jeden po drugim przestawały istnieć, było najłagodniej mówiąc zastanawiające. Najpierw zburzono dom, w którym spędziła wczesne dzieciństwo, przy ulicy Szaflarskiej, końcem lat pięćdziesiątych XX wieku, a na jego miejscu powstały pierwsze w mieście bloki. Potem rozebrano piękny, drewniany domek - pochodzący jeszcze z dziewiętnastego wieku - dziadka Jakuba, ojca mamy, położony nad Czarnym Dunajcem. Trzecim zburzonym domem był dom dziadka Antoniego przy ulicy Ogrodowej. A w końcu, ( co napełniało ją największym bólem), ich dom na Kowańcu. Dom, z sercem i miłością budowany przez ojca dla całej rodziny. Solidny, o pięknej harmonijnej architekturze, duży i wygodny, miał służyć całym przyszłym pokoleniom. Nic z tego, też został zburzony. Zburzony przez ich wnuczkę, siostrzenicę Łucji. To takie dziwne, jeszcze nie była w stanie o tym spokojnie myśleć. Kiedy, po śmierci rodziców, przyjeżdżała do Nowego Targu, widziała śmiertelnie zranione domostwo, bezlitośnie oraz nieuchronnie skazane na zagładę. No cóż, ani ona, ani brat, ani siostra nic nie mogli zrobić. To właśnie ta wnuczka, urodzona w tym domu i wychowana przez dziadków, była jego prawowitą właścicielką. Taka była wola rodziców.

Pod koniec studiów, jeszcze przed obroną pracy magisterskiej, kiedy już wiedziała, że zrobi wszystko, by móc pracować właśnie w tym miejscu, postanowiła spróbować szczęścia. Przechodząc przez dziedziniec po raz pierwszy policzyła stopnie schodów rektorskich. Liczenie pomału stawało się sposobem, nie tylko na „niepamięć” tego co jej się przytrafiło kilka lat temu, ale również pozwalało zapanować nad stresem.
Weszła do sekretariatu na drugim piętrze i poprosiła o rozmowę z kierownikiem*.

W następnym dniu, a było to pierwszego marca, była już pracownikiem muzeum.

---------------------------------------------------
* Ołtarz znajduje się w Katedrze w Bambergu.

* Stuba Communis - Izba Wspólna, dawna jadalnia (refektarz) i sala zebrań profesorów. Służyła tym celom do końca XVIII w. Obecnie, oprócz pełnienia roli muzealnej sali, jest miejscem spotkań profesorów podczas przerw w obradach senatu akademickiego. Wyjątkowo, w czasie wizyt znakomitych gości, w tej sali organizowany jest poczęstunek, lub lunch. Tak było np. w czasie wizyty cesarza Etiopii Haile Selassie I (w 1964 r.), oraz wizyty królowej Wielkiej Brytanii Elżbiety II, wraz z małżonkiem, księciem Filipem w 1996 r. Również w tej sali wpisała się do Księgi Pamiątkowej inna cesarska para- cesarz Japonii Akihito, z małżonką Michiko, w 2002 r.
Schody Gdańskie, dębowe, kręcone, wykonane na początku XVIII w. do Stuby Communis przeniesione zostały po II wojnie światowej, przez prof. Karola Estreichera juniora, z pałacu w Krzeszowicach. Nadają tej Sali wyjątkowy charakter, bowiem rzeźbione figury dwóch halabardników, umieszczone po obydwu stronach pierwszego stopnia, zdają się równocześnie witać i strzec wchodzących tu gości.

* Ta wystawa była zwieńczeniem różnorodnych przedsięwzięć, konferencji, ekspozycji i innych wydarzeń uświetniających przypadającą na 2000 r. sześćsetną rocznicę odnowienia Akademii Krakowskiej przez Władysława Jagiełłę, potwierdzoną stosownym aktem z 26 lipca 1400 r. W 2001 r. wystawa "Skarby UJ" została nagrodzona drugim miejscem w ogólnopolskim konkursie na wydarzenie muzealne roku - Sybilla 2000.

* Bitwa pod Rokitną odbyła się 13 czerwca 1915 r., z przeważającymi siłami wroga. Rotmistrz Dunin - Wąsowicz poprowadził 2 szwadron II Brygady Legionów Polskich i w ciągu 15 minut pokonał trzy linie okopów rosyjskich. Z 64 atakujących legionistów powróciło zaledwie 6. W rezultacie bitwa okazała się pyrrusowym zwycięstwem.

* Głównym elementem kompozycji oprawy jest Orzeł Biały, haftowany perłami na wypukłym, czerwonym podkładzie. Oprawa nosi datę 1582, wyszytą na obu okładzinach, oraz inicjały królowej. Anna Jagiellonka ofiarowała ją Uniwersytetowi podczas swojej wizyty w Collegium Maius, w 1584 r. Jej własnoręczny podpis figuruje w Księdze Królewskiej - Księdze Gości odwiedzających uniwersytet od 1574 do 1983 r. (od Henryka Walezego do Jana Pawła II).

* Dzieło swojego życia, które powstało około 1520 r. Mikołaj Kopernik, zatytułował De revolutionibus libri sex. Po raz pierwszy zostało wydane w Norymberdze, w roku śmierci autora (1543), dzięki namowie i staraniom Joachima Retyka. Używany dzisiaj tytuł De revolutionibus orbium coelestium otrzymało znacznie później.

* Spośród licznych i różnorodnych sztuk i nauk, budzących w nas zamiłowanie i będących dla umysłów ludzkich pokarmem, tym - według mego zdania - przede wszystkim poświecić się należy i te z największym uprawiać zapałem, które obracają się w kręgu rzeczy najpiękniejszych i najbardziej godnych poznania. Takimi zaś są nauki, które zajmują się cudownymi obrotami we wszechświecie i biegami gwiazd, ich rozmiarami i odległościami, ich wschodem i zachodem oraz przyczynami wszystkich innych zjawisk na niebie, a w końcu wyjaśniają cały układ świata.

* Po wielkim pożarze w 1555 roku, w następnych latach przystąpiono do kompleksowej odbudowy spalonych, gotyckich Sukiennic. Odnowiony budynek zwieńczono attyką o arkadowych podziałach i ozdobiono "grzebieniem" z maszkaronami, zaprojektowanymi przez Santo Gucciego.

* Astrolabium - to przyrząd astronomiczny używany przez stulecia do określenia położenia ciał niebieskich nad horyzontem. W Collegium Maius, w tzw. Pokoju Kopernika, obejrzeć można astrolabium arabskie (z wyrytą w tym języku datą - 1054), wykonane z mosiądzu. Przedstawia płaski model strefy niebieskiej, składający się z głównej tarczy z podziałkami oraz siatką 27 gwiazd. Posiada również zestaw 6 wymiennych płyt z określonymi szerokościami geograficznymi. Uniwersytet otrzymał go z zapisu Marcina Bylicy z Olkusza.

* W starych kronikach znajduje się opis tego wydarzenia. W nocy z 4 na 5 lipca 1054 r. zaobserwowano wielki wybuch w gwiazdozbiorze Byka, nad pasem Oriona i przez dłuższy czas, nawet w dzień, obserwować można było gwiazdę jaśniejszą od Wenus.

* To co pozostało po wybuchu super nowej - mgławicę Kraba - po raz pierwszy zaobserwowano w XVIII wieku.

* Papież Leon IX obłożył ekskomuniką patriarchę Konstantynopola Michała I Cerulariusza.

* Władysław Łuszczkiewicz (1828 - 1900), malarz, pedagog, historyk sztuki, muzeolog, konserwator zabytków, od 1883 r. pełnił funkcje dyrektora Muzeum Narodowego w Krakowie.

* Portret Jeremiasza II, patriarchy Konstantynopola od roku 1572 (19 patriarchy od czasu podboju Konstantynopola przez Turków w 1454 r.), namalowany został przez nieznanego artystę u schyłku XVI wieku. Można go zobaczyć w jednej z sal w Collegium Maius.

* 18 sierpnia 1493 roku, za rektora Jana Sacramusa z Oświęcimia, zawarto umowę z architektem Janem (Johannem z Saksonii), na budowę schodów i krużganków wokół dziedzińca Collegium Maius.

* Na dachach Collegium Maius znajduje się 11 kominów, jednak jednego, również "kręconego" nie można zobaczyć od dziedzińca. Widoczny jest tylko od ogrodu profesorskiego. W XVI wieku dachy Collegium Maius wieńczyło aż 17 kominów.

* Ambrogio Damiano Achilles Ratti (1857 - 1939), papież w latach 1922 - 1939. Pierwszy wizytator apostolski w Polsce, od kwietnia 1918 r., a po uzyskaniu niepodległości - nuncjusz apostolski. Po podpisaniu w lutym 1929 r. układu laterańskiego, na mocy którego zostało utworzone Państwo Watykańskie, stał się pierwszym suwerennym władcą Watykanu.

* W żargonie lwowskim "haman" stanowił synonim "baciara".

* Prof. Karol Estreicher junior nigdy nie chciał dla siebie tytułu dyrektora. Odpowiadało mu stanowisko kierownika i jako taki figurował w oficjalnych dokumentach.


cdn.
Ostatnio zmieniony 27 paź 2015, 9:48 przez Lucile, łącznie zmieniany 2 razy.
Non quivis, qui vestem gestat tigridis, audax


lucile@osme-pietro.pl

Awatar użytkownika
Gorgiasz
Moderator
Posty: 1608
Rejestracja: 16 kwie 2015, 14:51

Re: W cieniu arkad - Łucja i jej wystawy

#2 Post autor: Gorgiasz » 05 lip 2015, 16:10

Bardzo ciekawy i doskonale napisany fragment. :bravo:
Prawie już wszystko było gotowe i mogła, przed ich ułożeniem w gablotach, delikatnie pogłaskać trzymany cenny przedmiot oraz (tak to czuła) przejąć - choć w najmniejszej części - energię w nim zawartą, siłę, historię, jak również ich tajemnicę.
„nim zawartą – ich tajemnicę”: trochę niezgrabnie wyszło, gdyż jest tu przeskok z liczby pojedynczej na mnogą. Lepiej by brzmiało „w nich zawartą”.
Należał się jej taki odpoczynek. Nie miało większego znaczenia to, że śledzona była przez okrągłe oko kamery przemysłowej. Już do tego przywykła i nie zwracała uwagi. Uniosła rękę i pomachała przyjaźnie w jej kierunku
Powtórzone „jej”, ale specjalnie nie razi.
Ciekawe, jak by ją zapamiętano, gdyby ona teraz „odeszła”, tu na tym dywanie, w sali przez nią urządzonej? Zachichotała i towarzyszącej jej kamerze przesłała buziaka. Ułożyła się wygodniej na zaimprowizowanym, mięciutkim posłaniu i oddała wspomnieniom. To ją kręciło. Która to już muzealna wystawa, jaką „wypchnie w świat”. Mając te swoje skłonności do liczenia różnorodnych rzeczy, a nawet czynności, tym razem nie chciała tego robić. Licząc - porządkowała, oswajała - starała się ogarnąć, pojąć chaos, jaki zewsząd ją otaczał.
Trzy razy „ją”. Ale również jakoś nie gryzie.
umarła wszak w chwili, w której wydała go na świat. Doświadczenia takiego życia nauczyły go także egoizmu,
Powtórzone „go”.
O ulotności ludzi i rzeczy pomyślała później, kiedy przyszła jej do głowy – uzasadniona przecież, jeżeli wziąć pod uwagę fakty – myśli, że jest, jak gdyby, nieustannie odcinana od korzeni.
„myśl”
Wprawdzie to, że nie znała prawdziwej tożsamości pradziadka było pretekstem do snucia różnorodnych, coraz wymyślniejszych historii, ale już to, że takie wprost fizyczne połączenie z przodkami - jak ich domostwa - jeden po drugim przestawały istnieć, było najłagodniej mówiąc zastanawiające.
Powtórzone „to”. Zamiast jednego „to” można użyć „fakt”.
Kiedy zrobiła to po raz pierwszy, z zadartą głową obeszła je dookoła i z dużym wysiłkiem, mrużąc oczy dla „wyostrzenia” wzroku, liczyła ozdoby umieszczone na grzebieniastym zwieńczeniu budowli, brała pod uwagę tylko maszkarony. Doliczyła się ich dwadzieścia dwa,
Tak, nic się nie zmieniło, nadal jest ich dwadzieścia sześć.
Zdaje się, że lubisz liczyć, dostrzegać cyfry i liczby, tak napisałaś. Zakładam, że są to rzeczywiste wartości. A czy łączysz je z czymś? Dlaczego akurat 22 i 26?

Awatar użytkownika
Lucile
Moderator
Posty: 2484
Rejestracja: 23 wrz 2014, 0:12
Płeć:

Re: W cieniu arkad - Łucja i jej wystawy

#3 Post autor: Lucile » 05 lip 2015, 17:49

Witaj w słoneczne, upalne popołudnie Gorgiaszu,

tak mi miło, że mogę liczyć na Ciebie. Dziękuję za wszystkie uwagi, poprawki i sugestie :) :rosa:
Bezbłędnie wychwytujesz moje nadmierne upodobanie (skrzywienie, manierę?) do zaimków i liczebników ;)
Mam nadzieję, że "w całości" - jak już się wykrystalizuje - wszystko, również te cyfry, złożą się w miarę logiczną i spójną całość.

Ślę, równie upalne, jak za oknem, serdeczne pozdrowienia :vino:
Lucile :kwiat:
Non quivis, qui vestem gestat tigridis, audax


lucile@osme-pietro.pl

Awatar użytkownika
eka
Moderator
Posty: 10469
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

Re: W cieniu arkad - Łucja i jej wystawy

#4 Post autor: eka » 08 lip 2015, 18:32

Splątana historia życia i sposobu trwania szlachetnej Instytucji.
Ładnie i ciekawie poprowadzona.
:bravo:

Awatar użytkownika
Fałszerz komunikatów
Posty: 5020
Rejestracja: 01 sty 2014, 16:53
Lokalizacja: Hotel "Józef K."
Płeć:

Re: W cieniu arkad - Łucja i jej wystawy

#5 Post autor: Fałszerz komunikatów » 08 lip 2015, 19:07

Zbiór lużnych satyryczno - obyczajowych wątków z życia bohaterki powiązanych z historią, instynktownie odmalowanych poetycko przez Autorkę. Podoba mi się, choć w pierwszej części za dużo mym zdaniem masz myślników. W drugiej części masz powtórkę słowa "pierwsze".
Nie ukrywam, że najbardziej podobało mi się porozumienie autorki z eksponatami i refleksje na temat apokaliptycznych spojrzeń społeczności żydowskiej sprzed wojny.

Awatar użytkownika
skaranie boskie
Administrator
Posty: 13037
Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
Lokalizacja: wieś

Re: W cieniu arkad - Łucja i jej wystawy

#6 Post autor: skaranie boskie » 24 lip 2015, 0:29

Lucile pisze:w tysiąc osiemset siedemdziesiąt drugim roku
Niewłaściwy zapis liczebnika.
Lucile pisze:(a la Pippi Lansztrung)
Pippi nazywa się Langstrumpf - Długa Pończocha, co w tytule powieści Astrid Lindgren zostało błędnie przetłumaczone na Pończoszanka. W wersji szwedzkiej, mniej u nas znanej - Pippi Longstocking.
Wersję nazwiska podaną przez Ciebie, można znaleźć w internecie, ale jest ona efektem zubożenia piśmienniczego jego użytkowników, czego akurat po władającej kilkoma językami Łucji się nie spodziewałem.
Jezdem zdegustowany! :be:
Lucile pisze:szukała w nich, a także w uzyskiwanych przez tak skrupulatne liczonych cyfrach, wskazówki, lub szczególnego znaku,
Konia z rzędem temu, kto wyjaśni mi o co w tym chodzi.
Sorry, dziś mi się już oczy zamykają, ale obiecuję wrócić do tekstu i doczytać do końca, choć mam wrażenie, że gdzieś odpłynęła dramaturgia, że coś tu się zaczyna rozwlekać i zwyczajnie nużyć.
Rozumiem, że dla Łucji opowieść o odbywających się na uczelni codziennych, bądź niecodziennych rytuałach, może być godna największego zainteresowania, pytanie jednak, czy tym samym będzie dla czytelnika. Rozdziały traktujące o czasach trochę dawniejszych, niż sierpień osiemdziesiątego roku, a już na pewno te, z udziałem pewnego przystojnego Włocha, jakoś mnie nie usypiały, choć bywałem równie zmęczony, jak dzisiaj. ;)
Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.


_____________________________________________________________________________

E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl

Awatar użytkownika
Lucile
Moderator
Posty: 2484
Rejestracja: 23 wrz 2014, 0:12
Płeć:

Re: W cieniu arkad - Łucja i jej wystawy

#7 Post autor: Lucile » 29 lip 2015, 23:18

Dobry wieczór,
Eko, Gorgiaszu, Fałszerzu i Skaranie
serdecznie dziękuję za odwiedziny, poczytanie, komentarze i wszelkie uwagi :green:
Są dla mnie ważne, pouczające :myśli:
oraz wczytuję się w nie z uwagą, zrozumieniem i wdzięcznością :)

Przesyłam pozdrowienia i życzę miłych snów

Lucile :rosa:
Non quivis, qui vestem gestat tigridis, audax


lucile@osme-pietro.pl

ODPOWIEDZ

Wróć do „W cieniu arkad”