Jakim/ 13.
Moderatorzy: skaranie boskie, Gorgiasz
- 411
- Posty: 1778
- Rejestracja: 31 paź 2011, 8:56
- Lokalizacja: .de
Jakim/ 13.
od poczátku
w poprzednim odcinku
Rozdział trzynasty. Joe.
Joe stoi u wejścia do stajni, na przemian nakazuje nogom i prosi je, by zechciały wykonać jeszcze jeden, ciężki krok. Minęły chyba trzy pory roku nim tu dotarł i z pewnością była to najdłuższa droga, jaką w swoim życiu pokonał. Konie, niespokojne ale ciche, wyczuwają zmianę, jaka zaszła w ich ukochanym opiekunie. Nie, nie: panu – jest im ojcem, bratem i bogiem. Ufają mu całymi wielkimi sercami, pozwalają patrzeć swoimi oczami, czasem też użyczają głosów, by mógł cieszyć się razem z nimi – na ich sposób.
Podrzucają łbami, szepczą między sobą cichutko rżąc, a chrapliwe pytania zastygają w powietrzu. Stary człowiek nie odpowie na żadne z nich. Nie dziś.
- Waakhan ithke umou Kee, waakhan ithke umou Kee... - Wybacz mi, wielki Duchu, o, wybacz!... I ty, dziadku, wybacz mi! I wszystkie słońca, i wiosła moich przodków! – wybaczcie mi...
Długo i żarliwie modli się Joe, łzy wypełniają kaniony zmarszczek, ręce drżą, ale jest przekonany, po prostu wie, że to, co musi uczynić, jest słuszne. Powtarzające się od dziewięciu dni sny w końcu wskazały kierunek, dziadek przemówił, a on, Małe Drzewo, musi teraz...
Raptem Joe dostrzega na alejce, na samym jej środku Sigiego: siedzi spokojnie i tylko patrzy, tak patrzy. Kot wie, że nie uda mu się odwieść Joe´go od zamiaru wykonania tego, co ten sobie postanowił, co wymyślił, ubzdurał! Próbował, ale jego przyjaciel tym razem okazał się naprawdę głuchy! Nie zamierza więc przeszkadzać Indianinowi – niech się stanie, skoro musi. Kiedyś zrozumie. Zrozumiemy wszyscy.
Jednym bezszelestnym ruchem usuwa się mężczyźnie z drogi, przysiada pod ścianką najbliższego boksu, pozwala wyminąć, a następnie wolnym, statecznym krokiem podąża za nim. Jest spokojny, tak jak spokojny jest ten, który czeka na swój los – Sigi długo z nim w nocy rozmawiał, starał się jak mógł wytłumaczyć, że to, co małe i głupie, zawsze próbowało będzie wypełnić to, co najważniejsze. Wierzył, że mu się udało. Chciał wierzyć.
Kroki Joe´go nabierają szybkości, ruchy determinacji - twarz powoli obsycha z łez, a długie włosy splątane z luźnymi, kolorowo zabarwionymi piórami wyśpiewują cichutką piosenkę. Konie umikły zupełnie, wsłuchują się w słowa przeznaczenia. Nie ich.
Stary mężczyzna wysuwa na moment zza paska tradycyjnego stroju, jakby tylko sprawdzając, że wciąż tam jest, mały, kamienny nożyk – inicjacyjny podarunek sprzed lat, od starszyzny. Wie, że jest ostry jak lancet i ma nadzieję, że jak lancet wykona swoje zadanie. Wszystko wcześniej przygotował: mocny, długi sznur lekko huśta się przewieszony przez sufitową belkę, w boksie leżą też juz dwa krótsze kawałki, worek, a właściwie foliowa, czarna torba na odpadki szeleści przy najmniejszym ruchu powietrza zatknięta na gwoździu – nie mógłby inaczej, nie, nie zniósłby tego widoku bez drobnego odstępstwa od tysiącletniego, a niespisanego nigdy zwyczaju.
Już czas.
Trzecie przepierzenie od końca, po lewej. Nie musi liczyć, trafiłby tam z zamkniętymi oczami, jak oblubieniec do kochanki podczas zaćmienia. Waakhan ithke umou Kee... Ostatni głęboki wdech i skobel w górę.
"Nie rób tego, proszę."
"Muszę. Odejdź."
"Proszę."
"I ja proszę: odejdź."
Sigi odchodzi. Najpierw spokojnie, dostojnie jak to on, za chwilę jednak już biegnie ze wszystkich sił – nic tu po nim, nic nie może zrobić, a skoro tak, nie chce do końca życia słyszeć i widzieć w snach "dzieła" Joe´go. Sigi płacze! Wielkie łzy kapią mu z wąsów, moczą pyszczek, ale on biegnie – jak najdalej stąd.
Indianin wchodzi do boksu i w tym momencie rozpoczyna się szaleństwo: konie taranują furtki zagród kopytami, głowami i barkami swych pięknych ciał, które nagle krwawią - pozdzierane płaty skóry wiszą jak brunatne mulety; potrzaskane stawy i całe kończyny zamieniają niektóre z nich w rozedrganą gromadę kalek, a one biegną, biegną - może w ślady Sigiego, a może do Wielkiego Ducha, by chrapliwie domagać się pociechy...
Joe nie słyszy zamieszania, nie słyszy też błagalnego rżenia Srokatego, który nie wyrywa się, nie ucieka, ale wciąż nie może uwierzyć, że jego dwunożny, uwielbiany brat jest zdolny do takiego czynu. Nie, nie użyje kopyt ani zębów, nie zrani swego opiekuna, pokornie przyjmie wyrok losu.
Stoją obaj naprzeciw siebie, patrzą smutno w oczy i nagle Joe zrywa torbę z gwoździa, i obwiązuje swemu wyjątkowemu dziecku łeb. Teraz już będzie łatwiej.
Pęta nogi, mocuje solidną pętle na szyi i jednym, pewnym ruchem przecina zwierzęciu tętnicę – jego krew tryska mu na twarz, zalewa oczy, stopy obute w miękkie mokasyny wydają ohydne, ciepłe klaśnięcia, ale on twardo szarpie linę i Srokaty zawisa nad klepiskiem. Nerwy, walczące o ostatni łyk tlenu, wprawiają mięśnie w makabryczny taniec i prawie półtonowa bryła wcielonej miłości wierzga rozpaczliwie, szukając oparcia dla nóg; potem cichną.
Dokonało się, ofiara została złożona.
Waakhan ithke umou Kee...
*
Jest cicho: odeszły konie, umilkły pszczoły.
Małe Drzewo odcięło jedną ze swych gałęzi, by ratować to, co uratowane być musi.
*
Henry, oblepiony do kolan wilgotną ziemią i dzierżąc w dłoni szpadel, podchodzi cicho i łagodnie kładzie niespodziewanemu sojusznikowi ręke na ramieniu:
- Gotowe.
*
Sigi, przytulony do stóp obcego, drży i gardłowo mruczy. Zrozumiał właśnie, że obcy nie jest Obcym.
*
Manuelę pochłonęła szarość.
CDN
w poprzednim odcinku
Rozdział trzynasty. Joe.
Joe stoi u wejścia do stajni, na przemian nakazuje nogom i prosi je, by zechciały wykonać jeszcze jeden, ciężki krok. Minęły chyba trzy pory roku nim tu dotarł i z pewnością była to najdłuższa droga, jaką w swoim życiu pokonał. Konie, niespokojne ale ciche, wyczuwają zmianę, jaka zaszła w ich ukochanym opiekunie. Nie, nie: panu – jest im ojcem, bratem i bogiem. Ufają mu całymi wielkimi sercami, pozwalają patrzeć swoimi oczami, czasem też użyczają głosów, by mógł cieszyć się razem z nimi – na ich sposób.
Podrzucają łbami, szepczą między sobą cichutko rżąc, a chrapliwe pytania zastygają w powietrzu. Stary człowiek nie odpowie na żadne z nich. Nie dziś.
- Waakhan ithke umou Kee, waakhan ithke umou Kee... - Wybacz mi, wielki Duchu, o, wybacz!... I ty, dziadku, wybacz mi! I wszystkie słońca, i wiosła moich przodków! – wybaczcie mi...
Długo i żarliwie modli się Joe, łzy wypełniają kaniony zmarszczek, ręce drżą, ale jest przekonany, po prostu wie, że to, co musi uczynić, jest słuszne. Powtarzające się od dziewięciu dni sny w końcu wskazały kierunek, dziadek przemówił, a on, Małe Drzewo, musi teraz...
Raptem Joe dostrzega na alejce, na samym jej środku Sigiego: siedzi spokojnie i tylko patrzy, tak patrzy. Kot wie, że nie uda mu się odwieść Joe´go od zamiaru wykonania tego, co ten sobie postanowił, co wymyślił, ubzdurał! Próbował, ale jego przyjaciel tym razem okazał się naprawdę głuchy! Nie zamierza więc przeszkadzać Indianinowi – niech się stanie, skoro musi. Kiedyś zrozumie. Zrozumiemy wszyscy.
Jednym bezszelestnym ruchem usuwa się mężczyźnie z drogi, przysiada pod ścianką najbliższego boksu, pozwala wyminąć, a następnie wolnym, statecznym krokiem podąża za nim. Jest spokojny, tak jak spokojny jest ten, który czeka na swój los – Sigi długo z nim w nocy rozmawiał, starał się jak mógł wytłumaczyć, że to, co małe i głupie, zawsze próbowało będzie wypełnić to, co najważniejsze. Wierzył, że mu się udało. Chciał wierzyć.
Kroki Joe´go nabierają szybkości, ruchy determinacji - twarz powoli obsycha z łez, a długie włosy splątane z luźnymi, kolorowo zabarwionymi piórami wyśpiewują cichutką piosenkę. Konie umikły zupełnie, wsłuchują się w słowa przeznaczenia. Nie ich.
Stary mężczyzna wysuwa na moment zza paska tradycyjnego stroju, jakby tylko sprawdzając, że wciąż tam jest, mały, kamienny nożyk – inicjacyjny podarunek sprzed lat, od starszyzny. Wie, że jest ostry jak lancet i ma nadzieję, że jak lancet wykona swoje zadanie. Wszystko wcześniej przygotował: mocny, długi sznur lekko huśta się przewieszony przez sufitową belkę, w boksie leżą też juz dwa krótsze kawałki, worek, a właściwie foliowa, czarna torba na odpadki szeleści przy najmniejszym ruchu powietrza zatknięta na gwoździu – nie mógłby inaczej, nie, nie zniósłby tego widoku bez drobnego odstępstwa od tysiącletniego, a niespisanego nigdy zwyczaju.
Już czas.
Trzecie przepierzenie od końca, po lewej. Nie musi liczyć, trafiłby tam z zamkniętymi oczami, jak oblubieniec do kochanki podczas zaćmienia. Waakhan ithke umou Kee... Ostatni głęboki wdech i skobel w górę.
"Nie rób tego, proszę."
"Muszę. Odejdź."
"Proszę."
"I ja proszę: odejdź."
Sigi odchodzi. Najpierw spokojnie, dostojnie jak to on, za chwilę jednak już biegnie ze wszystkich sił – nic tu po nim, nic nie może zrobić, a skoro tak, nie chce do końca życia słyszeć i widzieć w snach "dzieła" Joe´go. Sigi płacze! Wielkie łzy kapią mu z wąsów, moczą pyszczek, ale on biegnie – jak najdalej stąd.
Indianin wchodzi do boksu i w tym momencie rozpoczyna się szaleństwo: konie taranują furtki zagród kopytami, głowami i barkami swych pięknych ciał, które nagle krwawią - pozdzierane płaty skóry wiszą jak brunatne mulety; potrzaskane stawy i całe kończyny zamieniają niektóre z nich w rozedrganą gromadę kalek, a one biegną, biegną - może w ślady Sigiego, a może do Wielkiego Ducha, by chrapliwie domagać się pociechy...
Joe nie słyszy zamieszania, nie słyszy też błagalnego rżenia Srokatego, który nie wyrywa się, nie ucieka, ale wciąż nie może uwierzyć, że jego dwunożny, uwielbiany brat jest zdolny do takiego czynu. Nie, nie użyje kopyt ani zębów, nie zrani swego opiekuna, pokornie przyjmie wyrok losu.
Stoją obaj naprzeciw siebie, patrzą smutno w oczy i nagle Joe zrywa torbę z gwoździa, i obwiązuje swemu wyjątkowemu dziecku łeb. Teraz już będzie łatwiej.
Pęta nogi, mocuje solidną pętle na szyi i jednym, pewnym ruchem przecina zwierzęciu tętnicę – jego krew tryska mu na twarz, zalewa oczy, stopy obute w miękkie mokasyny wydają ohydne, ciepłe klaśnięcia, ale on twardo szarpie linę i Srokaty zawisa nad klepiskiem. Nerwy, walczące o ostatni łyk tlenu, wprawiają mięśnie w makabryczny taniec i prawie półtonowa bryła wcielonej miłości wierzga rozpaczliwie, szukając oparcia dla nóg; potem cichną.
Dokonało się, ofiara została złożona.
Waakhan ithke umou Kee...
*
Jest cicho: odeszły konie, umilkły pszczoły.
Małe Drzewo odcięło jedną ze swych gałęzi, by ratować to, co uratowane być musi.
*
Henry, oblepiony do kolan wilgotną ziemią i dzierżąc w dłoni szpadel, podchodzi cicho i łagodnie kładzie niespodziewanemu sojusznikowi ręke na ramieniu:
- Gotowe.
*
Sigi, przytulony do stóp obcego, drży i gardłowo mruczy. Zrozumiał właśnie, że obcy nie jest Obcym.
*
Manuelę pochłonęła szarość.
CDN
Nie będę cytować innych. Poczekam aż inni będą cytować mnie.
- skaranie boskie
- Administrator
- Posty: 13037
- Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
- Lokalizacja: wieś
Re: Jakim/ 13.
Wstrząsające.
I zaskakujące.
Nie rozumiem ostatniego wersu. Dlaczego Manuelę i dlaczego szarość?
I skąd się nagle wziął Henry?
Czyżby Joe robił publiczne przedstawienie?
Takie sprawy, to się chyba załatwia bez świadków. No, chyba, że ta ofiara, to jakiś rytuał, w którym uczestniczy więcej wtajemniczonych. Przyznaję, że poległem. Nie nadążam za treścią. Przepraszam...
Może w następnych odcinkach coś się wyjaśni. Będę czekał.
Jak zawsze umilając sobie czas
I zaskakujące.
Nie rozumiem ostatniego wersu. Dlaczego Manuelę i dlaczego szarość?
I skąd się nagle wziął Henry?
Czyżby Joe robił publiczne przedstawienie?
Takie sprawy, to się chyba załatwia bez świadków. No, chyba, że ta ofiara, to jakiś rytuał, w którym uczestniczy więcej wtajemniczonych. Przyznaję, że poległem. Nie nadążam za treścią. Przepraszam...
Może w następnych odcinkach coś się wyjaśni. Będę czekał.
Jak zawsze umilając sobie czas
Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
skaranieboskie@osme-pietro.pl
- 411
- Posty: 1778
- Rejestracja: 31 paź 2011, 8:56
- Lokalizacja: .de
Re: Jakim/ 13.
Zajrzyj do odcinka 11. Obie, Manu i Gloria, zmienily chwilowo czasoprzestrzen.skaranie boskie pisze:Nie rozumiem ostatniego wersu. Dlaczego Manuelę i dlaczego szarość?
Zajrzyj do odcinka 12. Henry caly czas byl w poblizu.skaranie boskie pisze:I skąd się nagle wziął Henry?
Owszem, ale pomocnik zawsze mile widziany, tym bardziej wtajemniczony.skaranie boskie pisze:Takie sprawy, to się chyba załatwia bez świadków.
Skaranku, nie mam pretensji, ze uciekajá Ci wátki, nie mam zalu, ze najlepsze podczas czytania Jakima jest piwo - czasem sama nie nadázam i boje zarazem, co mnie czekac bedzie w kolejnej odslonie...
Dziekuje Ci pieknie za poswiecony czas.
Nie będę cytować innych. Poczekam aż inni będą cytować mnie.
- eka
- Moderator
- Posty: 10469
- Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59
Re: Jakim/ 13.
Matko kochana! Joe?????
Aż mną zatrzęsło, miałam nadzieję, że Sigi go zatrzyma.
---------------------------------------
I boję się następnego odcinka.
Niesamowita jesteś, Autorko!
Mam nadzieję, że ofiara zatrzyma...
Aż mną zatrzęsło, miałam nadzieję, że Sigi go zatrzyma.
---------------------------------------
I boję się następnego odcinka.
Niesamowita jesteś, Autorko!
Mam nadzieję, że ofiara zatrzyma...
- 411
- Posty: 1778
- Rejestracja: 31 paź 2011, 8:56
- Lokalizacja: .de
Re: Jakim/ 13.
eko mila, jak juz Joe wróci z krainy zlego smutku zapytam go: dlaczego...
Dziekuje Ci bardzo, ze wiernie czytasz i zostawiasz slad. Wiele to dla nas znaczy.
Sigi prosi, by Cie pozdrowic. Najserdeczniej.
Co czynie niniejszym.
J.
Dziekuje Ci bardzo, ze wiernie czytasz i zostawiasz slad. Wiele to dla nas znaczy.
Sigi prosi, by Cie pozdrowic. Najserdeczniej.
Co czynie niniejszym.
J.
Nie będę cytować innych. Poczekam aż inni będą cytować mnie.
- skaranie boskie
- Administrator
- Posty: 13037
- Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
- Lokalizacja: wieś
Re: Jakim/ 13.
Dziękuję za pięknie podaną reprymendę.411 pisze:Skaranku, nie mam pretensji, ze uciekajá Ci wátki, nie mam zalu, ze najlepsze podczas czytania Jakima jest piwo
Ponieważ od odcinka do odcinka trochę czasu umyka, a ja już odrobinę sklerozą trącam, mam - jak widzisz - problemy z kojarzeniem zdarzeń i postaci.
Muszę, przy czytaniu kolejnych, wracać o co najmniej trzy do tyłu, może się utrwalą w końcu...
Przepraszam za nietaktowne zapominalstwo
Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.
_____________________________________________________________________________
skaranieboskie@osme-pietro.pl
- 411
- Posty: 1778
- Rejestracja: 31 paź 2011, 8:56
- Lokalizacja: .de
Re: Jakim/ 13.
Skaranku,
wcale nie chodzilo mi o to, co wyczytales z mojego postu.
Wiem, ze jest wiele postaci, wiem, ze sie plácze i wciáz nic nie wyjasnia, w dodatku kolejne rozdzialy pojawiajá sie rzadko, na tyle, by spokojnie zapomniec, co bylo wczesniej. Naprawde nie mam zalu.
Bedziesz mial czas i ochote - odswiezysz sobie co nieco.
Mnie jest milo, ze czytelników nie ubywa - to juz postep, nawet jesli oceniajá rozdzialy autonomicznie.
wcale nie chodzilo mi o to, co wyczytales z mojego postu.
Wiem, ze jest wiele postaci, wiem, ze sie plácze i wciáz nic nie wyjasnia, w dodatku kolejne rozdzialy pojawiajá sie rzadko, na tyle, by spokojnie zapomniec, co bylo wczesniej. Naprawde nie mam zalu.
Bedziesz mial czas i ochote - odswiezysz sobie co nieco.
Mnie jest milo, ze czytelników nie ubywa - to juz postep, nawet jesli oceniajá rozdzialy autonomicznie.
Nie będę cytować innych. Poczekam aż inni będą cytować mnie.
- iTuiTam
- Posty: 2280
- Rejestracja: 18 lut 2012, 5:35
Re: Jakim/ 13.
Maori? Józefino Zielona?411 pisze:Waakhan ithke umou Kee, waakhan ithke umou Kee.
Robi się coraz gęściej.
Zastanawiam się nad składaniem konia jako ofiary? Indianie kochali, kochają konie...
Ale, na tym też musi polegać ofiara.
Przypomniałaś mi Opowieść o Koniu Wiatru, indiańską, z plemienia Choctaw.
http://www.firstpeople.us/FP-Html-Legen ... octaw.html
Myślę, że tak, jak wspomniałaś w ostatnim komentarzu, części Jakima można traktować autonomicznie. To nic, że pozornie, przynajmniej do tej pory, się całkiem nie zazębiają. Mam nadzieję, że kiedyś to nastąpi.
Scena przygotowania i zabicia konia wywołuje duże wrażenie.
- 411
- Posty: 1778
- Rejestracja: 31 paź 2011, 8:56
- Lokalizacja: .de
Re: Jakim/ 13.
Blisko, ale uczciwie powiem, ze jezyk, a raczej fragment modlitwy Joe'go po prostu stworzylam. Nic mi nie pasowalo, nic nie brzmialo jak powinno, a jeszcze musialam sie dostosowac do wykreowanego swiata - mam nadzieje, ze sie ani Wy, ani Joe nie pogniewacie.iTuiTam pisze:Maori?
Tez mam taká nadzieje.iTuiTam pisze: Myślę, że tak, jak wspomniałaś w ostatnim komentarzu, części Jakima można traktować autonomicznie. To nic, że pozornie, przynajmniej do tej pory, się całkiem nie zazębiają. Mam nadzieję, że kiedyś to nastąpi.
Nie no, zartuje oczywiscie. Nastápi i to juz niedlugo zaczná sie sciezki prostowac.
Dziekuje.iTuiTam pisze:Scena przygotowania i zabicia konia wywołuje duże wrażenie.
Jak dziekuje za czas i dobre slowo. Klaniam sie bardzo nisko,
JZ.
Nie będę cytować innych. Poczekam aż inni będą cytować mnie.
- Patka
- Posty: 4597
- Rejestracja: 25 maja 2012, 13:33
- Lokalizacja: Toruń
- Płeć:
- Kontakt:
Re: Jakim/ 13.
Cześć, Józefino! Na początek trochę cytowania:
okazał się być i podobne
Przy okazji zauważyłam literówkę.
Jak zwykle u ciebie utwór trzyma poziom. Opisy bezbłędne, bohaterowie ciekawi.
Pozdrawiam
Patka
Nie brzmi. "nakazuje" wymaga Celownika, a "prosi" Biernika. Napisałabym: "na przemian nakazuje nogom i prosi je..."411 pisze:na przemian nakazuje i prosi nogi,
Zakładam, że przecinek przed "ale" jest specjalnie pominięty - wtedy "niespokojne ale ciche" staje się jedną, nierozerwalną całością - ale przed "jaką" bym mimo wszystko znaczek dała.411 pisze: Konie, niespokojne ale ciche, wyczuwają zmianę jaka zaszła w ich ukochanym opiekunie.
Nie brzmią mi serca w liczbie mnogiej. Wiadomo, że każdy koń ma swoje serce, a nie jedno wspólne, ale nie będzie błędem, gdy napiszesz: "Ufają mu całym wielkim sercem". A jeszcze lepiej by było napisać: "Ufają mu z całego wielkiego serca" - tak się raczej słyszy i mówi. Liczba pojedyncza jest o tyle lepsza, że potem masz już "głosu".411 pisze:Ufają mu całymi wielkimi sercami, pozwalają patrzeć swoimi oczami, czasem też użyczają głosu
"teraz" zbędne - wiadomo, że nie za chwilę ani nie jutro. Forma czasownika już mówi, kiedy dana czynność się dzieje.411 pisze:Podrzucają teraz łbami,
Częsty błąd: wystarczy napisać "okazał się naprawdę głuchy". Czasownik pomijamy.411 pisze:okazał się być naprawde głuchy!
okazał się być i podobne
Przy okazji zauważyłam literówkę.
Tu też.411 pisze:zamieniaja
Przecinek po "tlenu" - trzeba zamknąć wtrącenie. Ewentualnie wyrzucić ten, co już jest.411 pisze:Nerwy, walczące o ostatni łyk tlenu wprawiają mięśnie w makabryczny taniec
"swych" jest raczej niepotrzebnym dopowiedzeniem. A jeśli już, zmieniłabym szyk: "barkami swych pięknych ciał"411 pisze:i barkami pięknych swych ciał,
Jak zwykle u ciebie utwór trzyma poziom. Opisy bezbłędne, bohaterowie ciekawi.
Pozdrawiam
Patka