Tomas Tranströmer, Exorzismus

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
bartosia
Posty: 554
Rejestracja: 10 lis 2011, 10:37
Lokalizacja: Niemcy
Kontakt:

Tomas Tranströmer, Exorzismus

#1 Post autor: bartosia » 28 lut 2013, 20:26

Exorzismus
Tomas Tranströmer
aus dem Schwedischen ins Deutsche übersetzt von Thomas Grössl

IN DEM WINTER, als ich fünfzehn Jahre alt war, wurde ich von einer großen Angst befallen. Ich wurde von einem Scheinwerfer eingefangen, der Dunkel ausstrahlte statt Licht. Jeden Nachmittag, wenn es zu dämmern begann, wurde ich eingefangen, und die Angst lockerte ihren Griff erst, wenn es am folgenden Morgen tagte. Ich schlief sehr wenig; ich saß aufrecht im Bett, gewöhnlich mit einem dicken Buch vor mir; ich las in jener Zeit mehrere dicke Bücher, aber eigentlich kann ich nicht sagen, dass ich sie las, weil nichts im Gedächtnis haftenblieb. Die Bücher waren ein Vorwand, die Lampe brennen zu lassen.
Im Spätherbst fing es an. Eines Abends war ich im Kino gewesen und hatte „Vergeudete Tage“ gesehen, einen Film über einen Alkoholiker. Der endet im Delirium - eine erschütternde Sequenz, die ich heute vielleicht kindlich fände. Aber damals…
Als ich mich zum Schlafen hingelegt hatte, spielte ich mir im Geiste den Film vor, wie man es nach Kinobesuchen zu tun pflegt.
Plötzlich verdichtete sich die Atmosphäre im Zimmer vor Entsetzen. Etwas nahm ganz von mir Besitz. Unerwartet fing mein Körper zu zucken an, am heftigsten die Beine. Ich war ein mechanisches Spielzeug, das aufgezogen worden war und jetzt hilflos zuckte und zappelte.
Es waren Krämpfe gänzlich außerhalb der Kontrolle durch den Willen. Nie war mir etwas Ähnliches widerfahren. Ich schrie nach Hilfe, und Mutter kam ins Zimmer. Allmählich verebbten die Krämpfe. Sie kamen auch nicht wieder. Aber das Entsetzen vertiefte sich und wurde zwischen Abenddämmerung und Morgengrauen ein ständiger Begleiter. Das Gefühl, das während der Nächte herrschte, war jenes Entsetzen, dem Fritz Lang in einigen Szenen von „Das Testament des Dr. Mabuse“ nahe gekommen ist, vor allem in der Anfangsszene - eine Druckerei, wo sich jemand versteckt, während die Maschinen laufen und alles bebt - ich erkannte mich unmittelbar wieder. Aber in meinen Nächten war es stiller. Die wichtigste Dimension im Dasein war Krankheit. Die Welt war ein riesiges Krankenhaus. Vor mir sah ich an Körper und Seele entstellte Menschen. Die Lampe brannte und versuchte, die schrecklichen Gesichter fernzuhalten, bisweilen aber döste ich ein, die Augenlider sanken nieder, und die schrecklichen Gesichter waren plötzlich dicht bei mir.
Es war still, aber die ganze Zeit arbeiteten Stimmen in der Stille. Das Tapetenmuster schnitt Fratzen. Ab und zu wurde die Stille von einem Knacken in den Wänden durchbrochen. Hervorgerufen wovon? Von wem? Von mir selbst? Es pochte in der Wand, weil meine kranken Gedanken es wollten!
Um so schlimmer…War ich geisteskrank? Auf der Grenze.
Ich hatte Angst in Wahnsinn zu verfallen, im Übrigen aber füllte ich mich nicht persönlich durch eine Krankheit bedroht - es war kein Fall von Hypochondrie -, nein, die totale Krankheitsherrschaft rief das Grauen hervor. Wie in einem Film, wo ein harmloses Wohnungsinterieur seinen Charakter völlig verändert, wenn dazu eine angsterregende Filmmusik gespielt wird, so erlebte ich jetzt die Außenwelt auf eine neue Weise, weil das Bewusstsein der Krankheitsherrschaft da war. Einige Jahre vorher hatte ich Entdeckungsreisender werden wollen. Jetzt war ich in ein unbekanntes Land eingedrungen, wohin ich nie hatte kommen wollen. Ich hatte böse Macht entdeckt. Oder richtiger gesagt: die böse Macht hatte mich entdeckt.
(Neulich las ich von einigen Teenagern, die jegliche Lebensfreude verloren hatten, weil sie von der Vorstellung besessen waren, Aids habe die Weltherrschaft. Die hätten mich verstanden.)
An jenem Spätherbstabend zu Beginn der Krise war Mutter ja Zeugin der Krämpfe gewesen. In der Folge aber musste sie herausgehalten werden. Alle mussten herausgehalten werden; was vor sich ging, war viel zu schlimm, als dass man darüber hätte sprechen können. Ich war von Gespenstern umgeben Ich war auch selber ein Gespenst. Dieses Gespenst ging jeden Morgen zur Schule und saß in den Stunden da, ohne sein Geheimnis zu enthüllen. Die Schule war eine Atempause geworden; nicht dieselbe Angst dort. Heimgesucht war das private Leben. So war alles auf den Kopf gestellt.
Damals war ich misstrauisch gegen jegliche Religion und Gebete sprach ich nicht. Wäre die Krise ein paar Jahre später eingetretenen, so hätte ich sie als eine Art Offenbarung erleben können, als etwas, was mich aufwecken sollte, etwas wie die vier Begegnungen Siddharthas (mit einem Greis, einem Kranken, einer Leiche und einem Bettelmönch). Ich hätte für die entstellten Kranken die im nächtlichen Bewusstsein auftauchten, etwas mehr Mitgefühl empfinden können und etwas weniger Entsetzen vor ihnen haben müssen. Aber wenn die Angst aktuell war, standen keine religiös getönten Erklärungen zu Gebote. Keine Gebete, aber Versuche der Teufelsaustreibung durch Musik. Um jene Zeit fing ich ernstlich an, auf das Klavier zu hämmern.
Und die ganze Zeit wuchs ich. Zu Beginn des Herbsthalbjahres war ich einer der kleinsten in der Klasse gewesen, am Ende des Frühjahrs war ich einer der Größten. Als wäre die Angst, in der ich lebte, ein Düngemittel gewesen, das die Pflanze in die Höhe trieb.
Der Winter ging seinem Ende entgegen, und die Tage wurden länger. Jetzt trat das Wundersame ein, dass auch das Dunkel in meinem eigenen Leben sich zurückzog. Das ging stufenweise; es dauerte, bis ich mir dessen vollauf bewusst wurde. An einem Frühlingsabend entdeckte ich, dass die Angst eine Randerscheinung geworden war. Ich saß mit ein paar Freunden zusammen und philosophierte (und rauchte Zigarre); es war Zeit, durch die helle Frühlingsnacht nach Hause zu gehen, und ich hatte überhaupt nicht das Gefühl, als erwartete mich dort etwas Grauenerregendes.
Dennoch ist das etwas, woran ich teilgehabt habe. Vielleicht meine wichtigste Erfahrung. Aber sie nahm ein Ende. Ich glaubte, es sei das Inferno, aber es war das Purgatorium.


Tomas Tranströmer,
Egzorcyzm.

Tej zimy, gdy miałem piętnaście lat, zostałem zaatakowany przez wielki strach w postaci reflektora, który emitował ciemność zamiast światła. Strach dopadał mnie każdego popołudnia, gdy zaczynało się ściemniać, a ustępował dopiero następnego dnia o świecie. Spałem bardzo mało; siedziałem wyprostowany w łóżku, zazwyczaj z grubą książką przed sobą; w tym czasie czytałem wiele grubych książek, lecz właściwie nie mogę powiedzieć, że je przeczytałem, ponieważ nic nie utkwiło mi w pamięci. Książki były pretekstem do pozostawienia włączonej lampy.
Wszystko zaczęło się późną jesienią. Pewnego wieczoru byłem w kinie i oglądałem „Zmarnowane dni”, film o alkoholiku. Kończy w delirium - wstrząsająca sekwencja, którą może dzisiaj uważałbym za dziecinną. Ale wtedy...
Kiedy położyłem się spać, zacząłem odtwarzać w myślach ten film, jak to się zwykło czynić po powrocie z kina.
Nagle atmosfera w pokoju zgęstniała od strachu. Coś całkowicie mną zawładnęło. Nieoczekiwanie moje ciało zaczęło drgać, a najmocniej nogi. Byłem mechaniczną zabawką, którą ktoś nakręcił i która teraz bezradnie drgała i miotała się.
To skurcze, niezależne od mojej woli. Nigdy nie przytrafiło mi się nic podobnego. Wołałem o pomoc i do pokoju weszła matka. Skurcze stopniowo ustawały i nie powtórzyły się. Ale horror trwał nadal, pogłębiał się, był stałym towarzyszem od zmierzchu do świtu. Uczucie, które panowało nocami to był ów strach, do którego zbliżył się Fritz Lang w kilku scenach „Testamentu Doktora Mabuse”, przede wszystkim w scenie początkowej - drukarnia, w której ktoś się chowa, podczas gdy maszyny pracują i wszystko drga - rozpoznawałem natychmiast siebie. Ale moje noce były spokojniejsze. Najważniejszą siłą mojego istnienia była choroba. Świat zdawał się olbrzymim szpitalem. Przed sobą widziałem ludzi upośledzonych na ciele i duszy. Lampa paliła się i próbowała trzymać w oddaleniu powykrzywiane twarze, ale czasami przysypiałem, powieki opadały, a te twarze natychmiast zbliżały się do mnie.
Było cicho, lecz w tej ciszy cały czas dały się słyszeć głosy. Wzór na tapecie stroił miny. Od czasu do czasu ciszę przerywały jakieś trzaski w ścianach. Co je wywoływało? Kto? Czy ja sam? Kołatało w ścianie, bo moje chore myśli tego chciały!
Czy jeszcze gorzej…Byłem umysłowo chory? Na granicy.
Bałem się popaść w szaleństwo, lecz poza tym nie czułem się osobiście zagrożony przez chorobę - nie był to przypadek hipochondrii - nie, to totalna władza choroby wzbudzała przerażenie. Jak na filmie, w którym zwyczajne wnętrze mieszkania całkowicie zmienia swój charakter pod wpływem muzyki, budzącej lęk, tak teraz odbierałem świat zewnętrzny, ponieważ miałem świadomość, że to choroba w nim panuje. Kilka lat wcześniej chciałem być odkrywcą. Teraz wdarłem się do nieznanego kraju, do którego nigdy nie chciałbym przybyć. Odkryłem złą siłę. Lub bardziej słusznie: zła siła odkryła mnie.
(Niedawno czytałem o kilku nastolatkach, którzy utracili całą radość życia, ponieważ opętała ich obsesja, że Aids zapanował nad światem. Oni by mnie zrozumieli.)
Tamtego późnojesiennego wieczoru na początku kryzysu mama była świadkiem drgawek. Lecz w konsekwencji musiała zostać odsunięta. Wszyscy musieli zostać odsunięci; to co się działo, było zbyt złe, żeby można było o tym mówić. Byłem otoczony przez duchy. Sam byłem duchem. Ten duch szedł każdego rana do szkoły i siedział na lekcjach, nie odkrywając swojej tajemnicy. Szkoła stała się wytchnieniem; tam strach nie był silny. Atakował tylko życie prywatne. Tak więc wszystko było postawione na głowie.
Wtedy byłem nieufny w stosunku do wszelkich religii i nie odmawiałem modlitw. Jeśli kryzys wystąpiłby kilka lat później, mógłbym go przeżyć jak rodzaj objawienia, jak coś, co powinno mnie rozbudzić, coś jak cztery spotkania Siddharthy (ze starym człowiekiem, z chorym, z nieboszczykiem i z żebrakiem). Umiałbym współczuć oszpeconym chorym, którzy pojawiali się w nocnej świadomości i odczuwałbym w stosunku do nich nieco mniejszy lęk. Lecz wtedy, kiedy opanowywał mnie strach, nie miałem do dyspozycji żadnego wytłumaczenia o zabarwieniu religijnym. Żadne modlitwy, tylko próby wypędzenia diabła przy pomocy muzyki. W tym czasie zacząłem na poważnie stukać w fortepian. I cały czas rosłem. Na początku roku szkolnego byłem jednym z najmniejszych w klasie, z końcem wiosny należałem do największych. Jakby strach, w którym żyłem, był nawozem pomagającym wzrastać roślinie.
Zima zbliżała się ku końcowi i dni stawały się dłuższe. Wtedy właśnie nastąpiło to najwspanialsze wydarzenie - ciemność wycofała się z mojego życia.
To odbywało się stopniowo; trwało dopóty, dopóki w pełni sobie tego nie uświadomiłem. Pewnego wiosennego wieczora odkryłem, że strach stał się zjawiskiem marginalnym. Siedziałem z kilkoma przyjaciółmi i filozofowałem (paląc cygaro); nadszedł czas, żeby wracać do domu jasną, wiosenną nocą, a ja wcale nie miałem uczucia, że czeka tam na mnie coś przerażającego.
Niemniej jednak jest to coś, w czym uczestniczyłem. Być może moje najważniejsze doświadczenie. Lecz ono dobiegło końca. Myślałem, że to piekło, ale to był czyściec.

Awatar użytkownika
Liliana
Posty: 1424
Rejestracja: 11 lis 2011, 20:07

Re: Tomas Tranströmer, Exorzismus

#2 Post autor: Liliana » 10 mar 2013, 12:46

Witaj, bartosiu!
Twoje tłumaczenie wydaje mi się niezłe, chociaż jezyk niemiecki nie jest moją mocną stroną. W tym fragmencie jednak razi powtarzajace się: był, było...

Wszyscy musieli zostać odsunięci; to co się działo, było zbyt złe, żeby można było o tym mówić. Byłem otoczony przez duchy. Sam byłem duchem. Ten duch szedł każdego rana do szkoły i siedział na lekcjach, nie odkrywając swojej tajemnicy. Szkoła stała się wytchnieniem; tam strach nie był silny. Atakował tylko życie prywatne. Tak więc wszystko było postawione na głowie.
Wtedy byłem nieufny w stosunku do wszelkich religii i nie odmawiałem modlitw.


Pozdrawiam :rosa:

Awatar użytkownika
411
Posty: 1778
Rejestracja: 31 paź 2011, 8:56
Lokalizacja: .de

Re: Tomas Tranströmer, Exorzismus

#3 Post autor: 411 » 11 mar 2013, 18:49

Juz jakis czas temu przeczytalam uwaznie tekst, porównujac oryginal z tlumaczeniem bardzo dokladnie.
Nie ma sie czego czepiac, tekst z gatunku tych, którym jakakolwiek finezja jest w stanie tylko zaszkodzic, to w koncu nie poezja, gdzie mozna poszalec.

Racje ma jednak Liliana z tym wrednym "bylo". Sa miejsca, gdzie moznaby to pieknie zastapic innymi slowami, ale... przyznaje sie, ze usmiechnelam sie pod nosem na te zarzuty. Robie dokladnie to samo, ten sam schemat mi towarzyszy (zreszta nawet gdy pisze po polsku mieszaja mi sie obie gramatyki). Osobiscie znajduje to jako urocze, aczkolwiek przyznaje, ze od strony warsztatowej jest to duza niedoróbka.

Rada?
Nie mam. Niech Tlumaczka sama zdecyduje, co z tym fantem zrobic. Powiem tylko, ze chetnie przeczytam te pozycje - obojetnie - w oryginale, czy tlumaczeniu.

Milego, J.
:)
Nie będę cytować innych. Poczekam aż inni będą cytować mnie.

bartosia
Posty: 554
Rejestracja: 10 lis 2011, 10:37
Lokalizacja: Niemcy
Kontakt:

Re: Tomas Tranströmer, Exorzismus

#4 Post autor: bartosia » 12 mar 2013, 12:35

Liliano, Moderatorko :rosa:

Dziękuję Wam najserdeczniej za szczere wypowiedzi.
Powrócę do tego tekstu. Na pewnogo poprawię.
Nie ukrywam oddechu ulgi...

Pozdrawiam cieplo :)

Awatar użytkownika
refluks
Posty: 714
Rejestracja: 28 lut 2016, 11:49

Re: Tomas Tranströmer, Exorzismus

#5 Post autor: refluks » 06 mar 2016, 22:41

Swojego ulubionego pisarza, Kafkę, przeczytałem po raz pierwszy w oryginale, chociaż „Proces” był lekturą (jakoś wtedy nie mogłem się zmusić do przeczytania i nawet nie pamiętam jak, ale udało mi się nie zarobić lufy za jej nieprzeczytanie).

Potem przeczytałem przekłady i chociaż mistrzowskie, to jednak nie oddawały tej mroczności, jak w oryginalnym języku.
Kiedyś chciałem dorobić tłumaczeniem i okazało się, że tłumaczenie tekstu to trudna sztuka, nie można zrobić go dosłownie i też nie uciec we własną interpretację.
Czytam oryginał i tłumaczenie bartosi i jestem pod wrażeniem.
Zrobiła to świetnie.

ODPOWIEDZ

Wróć do „Proza”