ślepe zło - 4

Moderatorzy: skaranie boskie, Gorgiasz

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
lacoyte
Posty: 75
Rejestracja: 16 sty 2015, 11:38

ślepe zło - 4

#1 Post autor: lacoyte » 02 lip 2017, 21:48

w poprzednim odcinku
od początku


Porywacze milczeli. Szukano świadków, ale wraz z ważnymi informacjami pojawiło się szereg fałszywych tropów, wariatów wyznających winę, prowokacji i złośliwych ludzi skarżących na wszystkich znanych im posiadaczy mazd. Uznano stąd, że nie wiadomo nic, poza faktami już ujawnionymi. Sprawa stała się medialna, także poza granicami kraju. W akcje zaangażowana została wspólnota europejska, Anglicy przysłali dwóch detektywów, Rosjanie jasnowidza spod Uralu, kilku niezależnych detektywów żądnych sławy ferowało własne poglądy na rzecz. Wszystkich łączył absolutny brak dowodów. Gruszka był już nieuchwytny dla prasy, a w rolę rzecznika śledztwa wcielił się Morawiec z łódzkiej komendy.
Los jest czasem łaskawy, pomyślała Klara, widząc Morawca wypowiadającego się przed palami mikrofonów.
– Podkochiwał się we mnie w liceum. Był strasznie nieśmiały – przyznała Zbyszkowi.
– Policjant na służbie nie wie, co to miłość.
– Ale może wie, co to seks. Spróbuje z nim troszkę poflirtować.
– Przecież będzie się domyślał do czego zmierzasz.
– Poczucie władzy wyostrzy jego apetyt. Zadzwonię do niego jeszcze dziś.
Morawiec ze specjalnego zespołu powołanego do wyjaśnienia sprawy porwania musiał być na drakońskiej diecie, albowiem żadne zabiegi Klary nie poskutkowały. Wyjaśnił jej krótko, że nie może rozmawiać o śledztwie z nikim prywatnie, w tym nawet ze swoją żoną, którą - jak podkreślił - bardzo kocha.
– Czy to ja się zestarzałam, czy to on oklapł? – pytała w próżnię Klara.
Rankiem następnego dnia zadzwonił Wrońko i powiedział, że sobie rękę utnie jak z nią nie porozmawia.
– Wrońko? Co tak wcześnie, do telewizji śniadaniowej wracasz? – Zażartowała dość topornie z wiekopomnego Poranku o szóstej z publicznej. Według jednego z komentatorów program był na tyle katastrofalny, że ludzie kładli się z powrotem spać.
– Ha, ha, nie śmieszne. Spotkajmy się dziś pod Abramem, za godzinę. Dasz radę?
– Nie wiem, najwyżej poczekasz.
– Bądź dobra niewiasto za godzinę. Na razie. Zadzwoń też do Zbyszka.
Po odłożeniu pomyślała: Pod jakim, u licha, Abramem.
Zbyszek na szczęście wiedział doskonale:
- Kiedyś to był zwykły Pub Angielski, ale splajtował.
- Znasz się – rzekła Klara w rozmowie telefonicznej.
- Jestem samotnym myśliwym. Znam połowę knajp w tym mieście, a druga połowa zna mnie.
Zbyszek często wychodził jadać „na mieście” i tamże szukał mocniejszych wrażeń w nocnych włóczęgach. O braku domowego jedzenia, zwłaszcza zacnego schabowego z kapustą, świadczył lekki brzuszek jaki zarysował się pod koszulą. W sumie nie był zbyt przystojnym człowiekiem, twarz owalna, pokryta przypadkowo rosnącym zarostem, uśmiech stonowany, w prostych gestach niegramotny. Ci, co znali go lepiej, wiedzieli, że to tylko pozory, za którymi kryła się przenikliwość oraz niebagatelne zdolności techniczne. Co ważniejsze dla wielu, Zbyszek był lojalny wobec współpracowników.
Co się zaś tyczy Klary, to miała męża, ale była z nim już w chłodnych relacjach. Chłop nie wytrzymał w domu dziennikarza, a może braku w domu żony. Sąd w razie czego to rozstrzygnie.
Pod Abramem było pusto, tylko Wronko pochylony pod kuflem piwa.
– Na litość boską, dziewiąta godzina! Wronek, nie chlaj z rana.
Podniósł się żwawo, wesoło:
– Alkohol pozwala mi rozdzielić rzeczy ważne od nieważnych. Jeśli nie chce mi się czegoś robić po alkoholu, to znaczy, że jest to rzecz nieważna.
– Słyszysz, Zbyszku, oto myśli proroka Wrońki. Święty Wrońko, patron telewizji śniadaniowej i porannego piwka… A kto poprowadzi auto? Masz urlop czy jak?
– Najpierw siadajcie, zamówcie sobie coś na mój koszt za te grzeczności.
– To trzeba było nas na obiad zaprosić, a nie teraz jak już jesteśmy po śniadaniu.
Klara była rozluźniona i chętnie żartowała, rozdając złośliwości. Zbyszek nie odzywał się wcale. Czuł spory szacunek do Wrońki. Pamiętał go, jak sam dopiero praktykował. Wrońko już wtedy był guru.
W czasie, gdy wypijał piwo o dziewiątej rano w restauracji pod Abramem, Wrońko miał czterdzieści pięć lat i może nie traktował wszystkich z góry, ale swą bezczelnością spychał ludzi na pozycje obronne, marginalne, na stanowiska słuchaczy w rozmowach, posłańców, wykonawców poleceń. Kiedyś był niezastąpiony, nieomylny, dociekliwy i diabelnie skuteczny. Od tego czasu prestiż osłabł. Dla wielu stał się po prostu zwykłym Wrońkiem, jednym z wielu. Zbyszka trochę to bolało. Uważał, że w obecnych czasach osoby warte szacunku są uznawane za dziwaków, nieudaczników, stara się im znaleźć nowe role, jakoś ich zagospodarować. „Poranek o szóstej”, bzdet na śniadanie. A kto odkrył aferę kielecką, czyje taśmy obaliły rząd D., komu mafia Olsztyńska groziła śmiercią? Wrońko miał niesamowity talent i przeczucie.
– Dali nam ultimatum – rzekł nawet z uśmiechem, jakby niedowierzając.
– Nam?
– Tobie, mnie, nam. Dacie wiarę? To jedna z najgorszych stacji na świecie, pewnie im niedługo odbiorą koncecję. I dali ultimatum. Był ten wiceprezesik i dyrektor, nie pamiętam ich nazwisk.
– Jakie ultimatum?
– Jeśli nie wskoczymy na trzecie miejsce wśród wiadomości informacyjnych zlikwidują sekcję informacyjną i będą puszczać tylko telenowele. Ofiarowali dwa tygodnie na przełamanie passy.
– Dwa tygodnie? Co im odpowiedziałeś?
– Powiedziałem, że są kiepskimi szefami w beznadziejnej stacji. Oni na to, żebym się nie denerwował, a na to ja, że się nie denerwuje przez takich kurdupli, choć uczciwie przyznam, że byli ciut wyżsi. Denerwowałem się raz w życiu, gdy mafia wywiozła mnie w podolsztyński las i połamała kolana. Cholera! To już mafia mnie bardziej szanowała.
Wrońko spokojnie dopił piwo, ale nie zamawiał kolejnego. Klara spojrzała porozumiewawczo na Zbyszka, po czym rzekła:
– To niezwykle wzruszająca opowieść i dam jutro na mszę za nas, ale co możemy zrobić? Ja i tak chciałam się przenieść, znajomy trzyma mi miejsce w niezłym tygodniku za większe pieniądze, Zbyszka nie wypieprzą, bo jest tutaj od wszystkiego, a ty pewnie sobie poradzisz. Jesteś najsłynniejszym dziennikarzem śledczym, napiszesz kolejną książkę. Zawsze możesz grać w pornosach. Sam wiesz, że to byłby i tak mniejszy syf niż Kanał 5.
– Ech, czyli nie jesteście załamani? Rozumiem. Fakt. Ty nie jesteś, a Zbyszek jest bezpieczny.
– Chyba się spodziewaliśmy tego, prawda?
– Prawda, ale jednak… To nas różni, Socha.
– Mianowicie?
– Ambicja. Ja zawsze walczę do końca. Rozgryzłem tyle afer, bo się kręcę w te i w to, bo lubię wyzwania, a przy tym kocham ten smrodek sensacji, uwielbiam stres i zawierzać swojej intuicji. Chcę spróbować, właśnie przy okazji tego porwania.
– Porwanie? Przecież jutro ktoś zadzwoni, policja się porozumie i sprawa za dwa dni ucichnie.
Wrońko mierzył ich tajemniczym wzrokiem:
– A jak nie ucichnie? A jak dziecko nie odnajdzie się, powiedzmy, przez tydzień?
– Myślisz, że tak będzie?
– Nie wiem.
– Czy prokurator coś ci przekazał?
– Gramy w jednej drużynie. Mówimy sobie o wszystkim. Prawie wszystkim, ale… mam intuicję, że temat będzie żarł co najmniej tydzień. Tyle nam wystarczy.
Klara zamówiła tylko soczek i słomkę. Piła jak mała dziewczynka i nic przez chwile nie mówiła. W końcu rzekła:
– Słucham więc, jaka jest twoja propozycja?
– Taka, że jedziemy do oporu. Uzgodniłem, że przed dziennikiem będziemy nadawać półgodzinny program poświęcony tylko porwaniu.
– Wpieprzamy się gumowcami w dzienniki innych stacji! Będziemy mieć zerową oglądalność.
– Nie, jeśli będziemy podawać coś, o czym nikt inny nie wie.
Klara zrobiła duże oczy.
– A skąd będziemy mieć takie informacje?
– Tu już zdajcie się na mnie. Mogę mieć do dyspozycji grupki informatorów, setki kontaktów.
– Dobrze, ale czego od nas oczekujesz? I tak przecież pracujemy cały dzień.
– Będziecie mi pomagać tak jak dotychczas, razem będziemy prowadzić tą kronikę porwania, a do tego…
– Do tego?
– Pożyczcie mi dziesięć tysięcy.
– Co?
– Muszę opłacić moich informatorów, do jasnej cholery. I to nie jutro, pojutrze, ale już, teraz!
– A stacja?
– Wiesz ile im wiszę?
– A nie masz rodziny, kolegów, znajomych?
– Mam taką rodzinę i takich znajomych, którzy nie pożyczą mi dziesięciu patyków, a my nie mamy czasu do stracenia.
– A kiedy oddasz?
– W przyszłym miesiącu. Do końca przyszłego miesiąca. Góra dwa miesiące.
Klara pokręciła lekko głową:
– Ale spiszemy jakiś weksel, czy coś…
– Dobra, jeśli mi tylko pożyczycie, to mogę sobie ten weksel wytatuować nawet na dupie.
Zbyszek nie miał wątpliwości:
– Mam trochę grosza w banku. Nie ma sprawy.
Klara jeszcze patrzyła niezdecydowana:
– Wrońko, łobuzie, dlaczego tak napaliłeś się na tę sprawę?
– A dlaczego napaliłem się na aferę kielecką, mafię białostocką… Napisałem o tym bestsellery… Bo czuję, że sprawa jest tego warta.
– A jeśli twoje czucie i wiara cię mylą? Może po prostu za dużo viagry wczoraj połknąłeś.
– Moje przeczucie nigdy mnie nie myliło…
Klara westchnęła:
– A ja czuję się jakbym zaczynała przepijać wódkę piwem. Czuję, że robię źle. Dobra, do końca września.
– Dzięki, spotkamy się w południe. Przynieście gotówkę – wstał, ale zatrzymał się nagle: – Acha, dowiedziałaś się czegoś od Morawca?
– Morawca?
– Przecież znasz go ze szkoły.
– Skąd wiesz?
– Za te dziesięć patyków będziemy wiedzieć takie rzeczy. Więc?
Klara zerkała zdumiona:
– Nic nie wiem. Morawiec odmawia kontaktu. Mają spore ciśnienie.
– Dobra, to nagrywamy czołówkę programu i zapowiedź. Co godzinę stacja będzie podawać, że już wpół do szóstej nowe rewelacyjne fakty na temat porwania. Skontaktujemy się też z jakimś portalem internetowym.
– A jeśli nie będzie nowych rewelacyjnych faktów na temat porwania?
– To je stworzymy! Jesteśmy przecież dziennikarzami. Ech, czego was tam uczą na studiach?! – Rzucając napiwek barmanowi, rzekł do Klary i Zbyszka: - A teraz posłuchajcie. Wiecie, co to jest plan? Plan to jest coś, co zawodzi, gdy brakuje poświęcenia. Do czasu rozwiązania sprawy tego chłopca nie upijam się, nie łapię chorób wenerycznych, śpię cztery godziny na dobę, jestem pod stałym kontaktem telefonicznym i na każde wasze wezwanie.

***

Co więc działo się z porywaczami i biednym Kacperkiem? Nie wszyscy dożyli końca dnia.
Kuba po minięciu dwóch wiosek zatrzymał auto na ścieżce jakiegoś lasu. Właściwie leśnej dróżce, prowadzącej, jak wskazywał drewniany drogowskaz, do miejsca pamięci i spalenia wsi przez hitlerowców. Tu Kuba zaczął płakać z głową opadłą na kierownicę.
– Nic nie pasuje. Wycofujemy się z tego. Zostawmy dzieciaka i wiejmy każdy w swoją stronę.
Juka patrzył na kolegę z odrazą:
– Co ty pieprzysz?! Dobrze nam idzie.
– Nic nie idzie, gdzie idzie?! Tu go zostawmy, odjedziemy samochodem a potem pieszo wrócimy do domów. Trudno, nie wyszło.
– Zaliczkę wzięliśmy.
– Za duże ryzyko, a Francuzowi wytłumaczymy się, że policja siedziała nam na dupie. Zwalimy na to, że musieliśmy porywać z innego miejsca!
Chłopiec skrobał palcem po wnętrzu bagażnika, ale nie krzyczał. Juka rozejrzał się po okolicy. Jeszcze brakowałoby tylko przypadkowych świadków.
– Gdzie jest ta warsztatowa?
– Koło dworca! Tyle, że nie dojeżdża się od centrum tylko z drugiej strony. Taka nędzna dzielnica.
– Francuz ma tam warsztat?
– Tak.
– To dojedziemy.
– Nie ma szans!
– Nie rycz jak baba.
– Daj mi spokój. Nie chcę, złapią nas. Dalej nie jadę.
Milczeli. Nagle Juka rzekł spokojnym głosem:
– Dobrze, masz rację. No, już nie rycz. Zapakuj swoje jaja z powrotem w spodnie i odjedźmy jeszcze kawałek w las. Tam go zostawimy.
Kuba przetarł palcami załzawione oczy i policzki. Juka siedział obok i coś merdał przy butach, jakby je zawiązywał. Kuba spojrzał na wskaźnika paliwa. Wystarczy. Nie jeździł dużo.
W tym momencie sznurówka zawiązała mu się na szyi, a Juka naparł na niego ciałem. Kuba charczał, miotał się, ale było zbyt mało miejsca. Juka zacisnął pięści na sznurówce, aż odpływała z nich krew. Kuba jeszcze resztką sił sięgał do klamki, Juka docisnął jeszcze mocniej, aż kolega wycharczał coś na koniec i umarł.
Juka wiedział, że ma bardzo mało czasu. Włączył radio. O porwaniu na razie nie podawano. To dobrze. Bardzo dobrze. Przerzucił zwłoki Kuby na tył. Wyjechał z lasu. Doszło do niego, że nie da rady pojechać do Łodzi tym autem, jeśli świadek z volkswagena golfa dostrzegł markę. Musiał zmienić wóz. Znał tylko jedno auto z którego mógł skorzystać.
Kwadrans później był w lesie w Kapryszewie. Gęsty bór z wieloma piaszczystymi dróżkami. Trzy kilometry od domu. Dwadzieścia minut od miejsca porwania. Chłopak w bagażniku znów skrobał w blachę, a do tego zaczął płakać. Juka otworzył bagażnik:
- Jak nie będziesz cicho, to cię zabiję.
Kacperek z miejsca przestał płakać, ale jakby coś w nim pękło. Patrzył nieprzytomnie w niebo. Juka tak go zostawił w bagażniku z martwym porywaczem na tylnym siedzeniu. Juka pieszo poszedł do domu. Rodziców nie powinno być. Nie było. Otworzył garaż, skrzypiały elektryczne drzwi. Wziął drugie auto ojca, czarne volvo, rzadko używane, chyba, że przez Jukę. Wrócił do lasu. Jechał ostrożnie, czy nikt podejrzany nie przechodzi. Zdarzają się tacy przypadkowi frajerzy, szukający grzybów i natrafiający na jakieś zwłoki albo bombę z czasów wojny światowej. Tym razem pusto. Tylko las szumiący, ptaki śpiewające i inne przyjemne okoliczności przyrody. Nawet chłopak w bagażniku nie płacze. Może umarł? Dalej cicho skrobie palcem. Juka otworzył bagażnik.
– Wyłaź. Przejdź do drugiego auta.
Kacper posłusznie wykonywał polecenia, tylko zerknął na las. Las jak las, nic do zapamiętania.
Gdy Kacper leżał w bagażniku drugiego auta, Juka oblał mazdę benzyną z baku i podpalił. Nie czekał, aż się dopali. Usłyszał lekki wybuch jak wystrzał z pistoletu. Znalazł się na drodze asfaltowej.
W radiu już mówiono o porwaniu. Zaklął, ale jechał dalej, a przed nim Łódź, Łódź szara, betonowa, miasto, które uczyni go bogatym. Mijało go mnóstwo radiowozów, gdzieś pędziły na sygnale, ale dróg nie blokowano. Juka domyślił się, że musieliby zablokować całe miasto. Za duży ruch w mieście, żeby sprawdzać każdy samochód, a przecież porwanie odbyło się na wsi, gdzieś dalej, po co blokować centrum.
Włączył GPS. Warsztatowa. Straszna dziura, ale nieszczęśliwie blisko dworca. Jechał powoli, ostrożnie, rozglądając się wokół. Zastanawiał się skąd w nim tyle spokoju. Zabił człowieka, porwał dziecko, wszystkie radiowozy szukają właśnie jego. Dziwne, ale z tą myślą poczuł się lepiej, pewniej, jakby najgorsze było za nim. Teraz tylko zostało uratować skórę i pobrać wypłatę.
Na wskazanej przez GPS ulicy znalazł się o godzinie dziesiątej dwadzieścia. Puste zaniedbane biurowce, jednopiętrowe budynki z odrapanymi ścianami, trochę ludzi na placach. Ulica z pewnością niereprezentacyjna.
Jest warsztat samochodowy! Serce podeszło do gardła. Zatrzymał się na pustym parkingu, nieco dalej. Załączył głośną muzykę, na wypadek gdyby dzieciak zaczął krzyczeć.
Szybszymi krokami doszedł do warsztatu. Ominął praktykantów, pracujących przy otwartej masce starego fiata punto i wszedł do budynku. Za ladą stary facet. Siwy, chudy, około sześćdziesiąt lat. Nie widać Francuza, a jak nie widać, to znaczy, że nie ma. Francuz to bydlę, jeden z bardziej napakowanych ludzi jakich znał, szerszy niż dłuższy.
– Jest Francuz?
– Kto?
Juka pomyślał, że facet udaje, boi się. Wie, że akcja napotkała na komplikacje.
– Francuz. Wykonałem zadanie, cholera. Radia nie słuchasz?
– Co?
Juka zdębiał na moment. Doszło do niego, że jest idiotą i przyszedł do pierwszego z brzegu warsztatu samochodowego, a być może być jeszcze inny na ulicy. Nerwy w strzępach. Trzeba myśleć, kurwa.
– Nic, pomyłka.
Dziadek machnął ręką. Pomyślał coś o dopalaczach, że tak się pewnie po nich wygląda.
Na zewnątrz kręciło się kilku pracowników. Juka spuścił wzrok i potykając się o krzywy chodnik doszedł do samochodu. Idiota, co za idiota! Walił pięścią w kierownicę i ściszył już muzykę. Pojechał dalej. Były jeszcze dwa warsztaty, ale jeden nieczynny a drugi z jakimiś młodymi ludźmi. Ani śladu Francuza. Nie mógł już ryzykować. Musiał odstawić gdzieś dzieciaka. W jakieś bezpieczne miejsce.
Dzieciak zaczął stukać chyba jakimś śrubokrętem. Dźwięk rozchodził się z echem. Juka zaklął i wjechał przez rozwaloną bramę na teren po jakimś upadłym przedsiębiorstwie. Odrapany pusty budynek z wybitymi szybami, trzęsąca się od podmuchu wiatru wiata, leżące luzem przy rdzawej siatce pokrzywione druty i blachy.
Wszedł do budynku. Puste, obszerne pomieszczenia. Trochę gruzu, kawałki szkła, smród. Niezbyt dobre miejsce i za blisko sąsiedniego zakładu.
Wyjrzał przez wybite okno. Pięćdziesiąt metrów dalej stał kolejny odrapany budynek, ale mniejszy, z wieloma drzwiami. Wyglądał na jakiś nieczynny skład. Tylko, że za tym składem był dworzec. Centrum logistyczne miasta!
Gorączkowe myśli. Czy to dobry pomysł? Nikt się nie spodziewa. Jak Francuz wpadnie, to wszyscy będą przeczesywać warsztatową, a nie zaplecza dworca.
Między ulicą warsztatową a budynkiem obok dworca, gdzie Juka upatrzył sobie zostawić dziecko był obszar nieużytkowany. Jeden wielki śmietnik. Jakaś hałda brudnego piachu, złom wszelkiego rodzaju, dwadzieścia metrów zagajnika pełnego pustych butelek i puszek. Między tym bałaganem wąskie ścieżki piasku zmieszanego z petami, porwanymi gazetami i prezerwatywami. Nad wszystkim krążyły stada much. Ściek miasta.
Tam będzie dobrze, pomyślał. Tu zostawi dzieciaka, zanim nie znajdzie pieprzonego Francuza.


następny odcinek
Ostatnio zmieniony 11 lip 2017, 22:37 przez lacoyte, łącznie zmieniany 1 raz.

Awatar użytkownika
eka
Moderator
Posty: 10469
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

Re: ślepe zło - 4

#2 Post autor: eka » 03 lip 2017, 18:08

Biedny dzieciak, opowieść brutalizuje się, w mediach nadzieja, bo akcja organów ścigania delikatnie mówiąc - cieniutka.
Bardzo mnie wciągnąłeś, wątki się krystalizują, niepewność duża, czyli przyzwoity kryminał się rodzi.
Zobaczymy co przyniesie pożądany ciąg dalszy.
Wrońko chyba bardziej w nim porządzi, co?:)
Pozdrawiam.

lacoyte
Posty: 75
Rejestracja: 16 sty 2015, 11:38

Re: ślepe zło - 4

#3 Post autor: lacoyte » 05 lip 2017, 21:30

Bóg Ci zapłać za dobre słowo. Nie wiem, czy fabuła podąży za ulubionym Twoim kierunkiem, ale mam nadzieję. Oczywiście Wrońko będzie ważną postacią i wokół niego będzie śledztwo, ale niemniej ważne będzie wyjaśnienie przyczyny porwania. pozdrawiam ciepło

ODPOWIEDZ

Wróć do „Ślepe zło”