ślepe zło - 6

Moderatorzy: skaranie boskie, Gorgiasz

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
lacoyte
Posty: 75
Rejestracja: 16 sty 2015, 11:38

ślepe zło - 6

#1 Post autor: lacoyte » 16 sie 2017, 19:01

w poprzednim odcinku
od początku



2
JAN SOROTA


Jan Sorota był ojcem Karola Kwietniewskiego, tak jak ten był jego synem.
W Londynie zaczęła się wiosna 1978 roku i nie padało już trzy tygodnie. Kobiety rozwiązywały płaszcze, których poły niepotrzebnie miotały się między zgrabnymi nogami. Chodnikami w kierunków parku mknęli rowerzyści, na przystanku zebrał się tłumek, oczekujący na mechaniczny symbol miasta, piętrowy Routemaster.
W jednej z wielu zielonych części miasta, nieopodal strzelających w niebo olbrzymimi konarami platanów, u podnóża rzeźby poświęconej królowej Wiktorii, rozłożyli się handlarze zabawek, mimowie, biedni artyści, żonglerzy piłek lub kręgli, malarze i karykaturzyści. Słowem wszyscy ci, którzy chcieli zarobić na wieczorną kolację, kufle piwa i dwa bilety do teatru.
Jednym z nich był Jan Sorota, daleki od wszelkich aspiracji młody mężczyzna bez grosza przy duszy, w dzień pracujący jako portrecista z lichym talentem, a wieczorem menedżer nocnego klubu (menedżer to za dużo powiedziane: po prostu stał na ulicy i spraszał przyciszonym głosem klientów do burdelu).
- Kiedyś było inaczej – rzekł do swojego znajomego, który przebrany za żywą reklamę budki z gastronomią odpoczywał na trawie. – Kiedyś dużo zarabiałem na budowie, a poza tym kończyłem kurs fizjoterapeuty.
- Fiu, fiu, inne życie – zadrwił kolega, bezskutecznie próbując podrapać się po brzuchu wtłoczonym w tekturę z napisem „Sandwich Bar”.
Jan wymoczył pędzel w słoiku z wodą i wyjaśnił:
- Moje marzenia zrujnowała praca w klinice doktor Brown. Słyszałeś o niej? Pewnie nie, bo pacjentami kliniki doktor Brown są fisze miasta, społeczna wyżynka, eminencje i grube kutwy. Pracuje tam od wielu lat moja ciotka, z którą mieszkałem do osiemnastki, cierpliwa zezowata ciocia Hania. Zezowała chyba tak w kierunku Polski, bo ciągle o niej mówiła. Ciotka sprzątała w klinice i nawet doktor Brown ją lubiła, więc zgodziła się na mój staż fizjoterapeuty.
- Wow, staż fizjoterapeuty w klinice doktor Brown. Złapałeś Boga za nogi.
Jan przytaknął, nie dostrzegając tonu głosu kolegi:
- Tak. I odbywałem ten staż i przy jakiejś rozmowie przyznałem, że należę do świetnej ekipy budowlanej, po czym okazało się, że klinika wymaga remontu. I tak słowo do słowa, moja ekipa rozpoczęła pracę w klinice, co nie było najszczęśliwsze. Otóż koledzy budowlańcy, no i niestety ja nakłoniony przez nich, przeglądaliśmy wieczorami dane pacjentów umieszczone w archiwum. Niektórzy kopiowali te dane i wykradali, zwłaszcza dane o chorobach wenerycznych. Po co były im te dane, możesz się domyślić, ale konsekwencji nie wyciągnięto, bo po wykryciu sprawy wszyscy budowlańcy rozjechali się po różnych częściach naszej zielonej wyspy. Zostałem tylko ja, który z pomocą ciotki, zrzuciłem całą winę na kolegów, licząc, że tym uzyskam łaskę dalszego stażu.
- Nie było to najbardziej szlachetne zagranie z twojej strony.
- Ale skuteczne. Utrzymałem staż, choć fortuna wyraźnie mi nie sprzyjała. Pojawił się inny zarzut. Poszło o molestowanie pewnej młodej i ładnej pacjentki. Na moją niekorzyść świadczyło, że zarzut był prawdziwy.
- A na twoją korzyść?
- Tylko to, że pacjentka była młoda i ładna.
- I żeś się nie wybronił?
- Wyleciałem szybko na kopach, kariera fizjoterapeuty w klinice doktor Brown zdechła jak stary pies. – Rzucił ze zniechęceniem pędzel. – Upadek. Dziś nie miałem nawet pijanego klienta do karykatury.
Obejrzał się łapczywie na wszystko, co ruszało się wokół, ale ludzie mijali go bez zainteresowania. Nagle z oddali dojrzał pana w wieku około sześćdziesięciu lat. Jan zaczął zastanawiać się skąd go zna i szybko przypomniał sobie.
- Widzisz tego wysuszonego starucha? To pacjent doktor Brown. Tak, jakiś profesor, który często zachodził z tym nieobecnym wyrazem twarzy do doktorki. Przeglądaliśmy jego kartę zdrowia i z tego co pamiętam, to w naszym najdoskonalszym ze światów niedoskonała jest wątroba tego dziadka. Jakieś powłoki czy naleciałości. Brzydkie rzeczy wewnątrz starego człowieka. Może on się zlituje…
Lloyd Wright, stateczny profesor Uniwersytetu Londyńskiego, któremu daleko było do cudacznych niebieskich ptaków zapełniających okolice, lubił chodzić tym skrawkiem miasta, a chodził tędy od urodzenia. Błogosławił spokojny los, że pozwolił mu urodzić się w mieszkaniu na Flint Street, w rodzinie bogatego przedsiębiorcy z dziedziny detergentów, a potem zachować to mieszkanie przez te wszystkie lata spędzone z żoną, która zmarła niespodziewanie i córką, która poszła w jego ślady, wybierając karierę naukową.
Z rozmyślań wyrwał go napastliwy głos młodzieńca, może nie całkiem młodzieńca, ale na pewno człowieka przed trzydziestym rokiem życia, a więc prawie dwa razy młodszego:
– A może pan szanowny zechce portrecik? Pięć minut i gotowe. A może karykatura?
Profesor Wright zmierzył Jana z obrzydzeniem. Stał oto smukły cwaniaczek, trzymając w dłoni długi ołówek, ołówek dodajmy obgryziony prawdopodobnie przez wyhodowane szczury. Pseudoartysta przed jakimi zwykle ostrzegał swą jedyną córkę. Dla profesora było oczywiste, że człowiek może bawić się w sztukę i rozmaite artystyczne przedsięwzięcia, gdy jest na tyle leniwy, żeby zabrać się za prawdziwą robotę. Uznawał jednak, że tęsknota za pięknem duchowym dopada czasem każdego, byle nie za często i nie w rodzinie. Niemniej profesor rzucił okiem na dwa rysunki oparte obok o ławkę. Dwie karykatury uwiecznione były nie gorzej, nie lepiej, ale profesor nieco zmęczony przechadzką z apetytem spoglądał na puste krzesełko dla pozujących.
– Dobrze, jedną karykaturę poproszę.
– Już się robi, ram tam tam – rzekł Jan wesoło.
W czasie rysowania profesor oglądał inne obrazki Jana, nie wyrabiając sobie o nich opinii. Sam nie znał się na sztuce, a o malarstwie wiedział, że zdarza się ładne, gdy pejzażowe albo z antycznymi motywami. Broń Boże, straszny Martin czy ojcobójca Dadd.
Tak uspokojony omal nie zasnął na krzesełku.
– Gotowe! – wrzasnął Jan i okazał profesorowi rysunek.
Profesor oniemiał. Na rysunku przedstawiał się z olbrzymią głową, a w ręku trzymał własną wątrobę, wyciągniętą z rozciętego brzucha i połączoną jeszcze z wnętrzem organizmu jakimś flakiem. Zbadał szaleńczo obrzydliwy rysunek.
– Jak to? To przecież… – wydukał.
– Tak? – zdziwił się karykaturzysta.
– Przecież… Co znaczy ta wątroba w ręku?
– Nie rozumiem, sir – rzekł Jan speszony, łapiąc za sztalugę. - Proszę, ma pan ten portret w prezencie, ja już muszę uciekać
– Poczekaj, stój. Co znaczy ta wątroba?
– Przepraszam sir, ale ja już lepiej pójdę. Dzisiaj nie wszyscy czują się najlepiej.
– Ale dlaczego wybrałeś ten organ?
– Nie wiem, po prostu tak mi się pan kojarzy.
– Naprawdę? – profesor rozłożył szeroko ręce. – Ale… Stój… Nie zjem cię!
Chwycił go za ramię, więc Jan zatrzymał się z niepewnym wyrazem twarzy. Profesor spokojnie wyjaśnił:
– Rysunek bardzo mnie zaskoczył, muszę ci więc zdradzić dlaczego. Otóż od wielu lat bezskutecznie leczę się u słynnej doktor Brown, najwybitniejszej lekarki naszych czasów, na zwłóknienie wątroby. Proces choroby okrutnie mi dokucza, podobnie zresztą jak proces leczenia. Co więc znaczy twój rysunek?
Jan zrozumiał, że drobnym żartem popełnił niefortunność. Przeglądanie cudzej historii choroby bez pozwolenia było prawnie problematyczne i profesor oczekiwał innego wyjaśnienia.
Jan rozejrzał się dookoła, jakby miał zdradzić tajemnicę państwową i rzekł coś, co takiej tajemnicy mogłoby dorównywać:
– Skoro szanowny pan tak wypytuje, to będę szczery – rzekł, szykując się do kłamstwa, które miało gładko uciąć sprawę. – Posiadam pewne niezwykłe zdolności mentalne.
– A można jaśniej?
Jan wskazał na krzesło, a profesor natychmiast usiadł, ale tak jakby to krzesło tym razem parzyło. Słuchał bowiem Jana z rosnącym podekscytowaniem.
– Nie jest to proste do wyjaśnienia – zaczął, z trudem panując nad śmiechem – ale pan może mi uwierzy. Otóż za pomocą wzroku, bardzo niewyraźnie i przy wielkim skupieniu, ale odczuwam, jakbym przechodził przez wnętrze człowieka, przenikał istotę ludzką na wylot. Dosłownie, sir. I ta wątroba, cóż… Ja takie rzeczy po prostu widzę, a jednocześnie zdarza mi się także samą myślą wpływać na poczynania innych osób, choć przyznaję, że tylko w prostych czynnościach. Na przykład to, że zgodził się pan usiąść i zapolować było także wynikiem mojego mentalnego oddziaływania na pana.
Wydawało się, że temat powinien zostać ucięty, albo jako zbyt zawiły, albo zbyt absurdalny, ale profesor patrzył z lękiem i podziwem. Wydawało mu się to niemożliwe, ale okoliczności zdarzenia, których był uczestnikiem, potwierdzały prawdopodobieństwo.
– Wytłumacz mi, czy masz te zdolności przez cały dzień?
– Niezależnie od pory dnia, choć jak mówiłem, muszę się skupić, dobrze przypatrzeć, wytężyć wzrok, żeby przeniknąć badaną jednostkę, odnaleźć klucz do jego wnętrza, nie tylko fizycznego, ale i psychicznego, jakbym zaglądał w duszę. Zaznaczam, że nie byłem nigdy leczony psychiatrycznie i nie chce być, więc jeśli uznaję mnie pan za wariata, jak wielu wcześniej, to zgadzam się z tą opinią.
To wyznanie, uczynione w formie zawierającej i lęk, i pewnego rodzaju ufność w drugiego człowieka, natchnęło profesora dawką energii, którą zamierzał spożytkować na rzadkie w jego wieku, a grożące śmiercią, odstępstwo od zwyczajów dnia codziennego.
– Posłuchaj, dam ci za ten obrazek dziesięć funtów i dodatkowo zapraszam cię na obiad. Dawno pewno nie jadłeś?
– Zależy jak oceniać pół godziny…
– Przyjmij moje zaproszenie, muszę cię komuś przedstawić.
– Nic z tego nie rozumiem – rzekł z rosnącą niepewnością, zamierzając znów się wycofać, ale Wright nadspodziewanie władczo znów ujął go za ramię.
– Zaraz zrozumiesz, nie bój się, jestem profesor Lloyd Wright z naszego szacownego uniwersytetu. A ty jak się nazywasz?
– Jan Sorota.
– Sorota, ha! Rzuca się w uszy twój hiszpański akcent.
– Przepraszam, ale nigdy byłem w Hiszpanii.
– Skąd więc pochodzisz?
– Może to trudno sobie wyobrazić, ale jestem Polakiem, choć niemal od urodzenia mieszkam w Anglii.
Profesor aż przyklasnął w dłonie:
– Ha! I do tego mówi, że jest Polakiem. Chodź, zaraz coś zjemy a przy okazji opowiem ci o człowieku, którego mam nadzieję spotkać na lunchu. To Albert Connelly, słynny biznesmen i działacz społeczny! Przygotuj się na szok, bo po spotkaniu z tym człowiekiem nic dla ciebie nie będzie już takie samo!

***
– Po spotkaniu tego człowieka, nic dla mnie nie jest już takie samo, profesorze. To chyba osoba, której szukam – rzekł jeszcze tego wieczora Albert Connelly do profesora Lloyda Wrighta.



do następnego odcinka
Ostatnio zmieniony 23 sie 2017, 20:49 przez lacoyte, łącznie zmieniany 1 raz.

Awatar użytkownika
eka
Moderator
Posty: 10469
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

ślepe zło - 6

#2 Post autor: eka » 17 sie 2017, 10:55

Mam nadzieję, że nie przerwiesz pracy nad coraz ciekawiej rozwijającą się powieścią. Londyn, cwaniak, profesor... porwanie w Polsce.
Przeczytam jeszcze raz od początku, może wyłowię jakąś nić wiążącą.
Trzymam kciuki za kontynuację.
Pozdrawiam:)

lacoyte
Posty: 75
Rejestracja: 16 sty 2015, 11:38

ślepe zło - 6

#3 Post autor: lacoyte » 20 sie 2017, 18:09

całą historię mam ukończoną, ciągle poprawiam. oczywiście wątki łączą się ze sobą i sprowadzają do wyjaśnienia porwania.

Awatar użytkownika
eka
Moderator
Posty: 10469
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

ślepe zło - 6

#4 Post autor: eka » 21 sie 2017, 15:28

lacoyte pisze:
20 sie 2017, 18:09
całą historię mam ukończoną
Super, jest wysokie prawdopodobieństwo, że poznam winnych/winnego i motywy.
Pozdrawiam.

ODPOWIEDZ

Wróć do „Ślepe zło”