ślepe zło - 7

Moderatorzy: skaranie boskie, Gorgiasz

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
lacoyte
Posty: 75
Rejestracja: 16 sty 2015, 11:38

ślepe zło - 7

#1 Post autor: lacoyte » 23 sie 2017, 20:48

w poprzednim odcinku


– Po spotkaniu tego człowieka, nic dla mnie nie jest już takie samo, profesorze. To chyba osoba, której szukam – rzekł jeszcze tego wieczora Albert Connelly do profesora Lloyda Wrighta.
Wright zmęczony atrakcjami dnia zasypiał na wygodnym fotelu, nie zważając na obecność znakomitego przyjaciela. Obudził się nagle, ale nic nie odpowiedział, gdyż do jego świadomości doszedł tylko koniec wypowiedzi towarzysza. Ponieważ i Connelly zamilkł, wpatrzony w swą bogato wyposażoną domową bibliotekę, Wright zaczął przypominać sobie zdarzenia całego dnia.
Było oczywiste, że spotkał Jana przypadkiem, a Jan bezsprzecznie wiedział o niedoskonałości profesorskiej wątroby. Potem to Wright zaproponował, żeby poszli do restauracji, gdzie przebywał Connelly, a tam…
A tam Wright i Sorota spotkali Connelly’ego. Restauracja była dość elegancka, choć bardzo tajemnicza, w piwnicach starej kamienicy na King Cross, prowadzona w półmroku przy bladych światełkach świec. Wstęp tu mieli tylko odpowiednio wyselekcjonowani goście z wyższych sfer. Wewnątrz siedziało kilka osób a w samym kącie gentleman około pięćdziesięciu lat, nieco otyły, łysiejący, ale w gestach ruchliwy i żwawy, który w szykownym garniturze i muszce jadł rybę.
– Pozwól, Albercie, że ci przedstawię tego oto młodego człowieka. Nazywa się Jan Sorota i jest portrecistą ulicznym.
Connelly niedbale pozwolił im usiąść, nie okazując wielkiego zainteresowania. Jan zresztą nie przedstawiał się zbyt korzystnie, onieśmielony, z zabrudzonymi palcami, potarganymi włosami i niepewny własnej pozycji. Connelly wyjął bez żenady ość z zębów i ułożył na skraju talerza.
– Co tam w świecie nauki, profesorze? Czy już odkryto sens istnienia?
– Znałem go na początku studiów, teraz wszędzie wątpliwości.
– Zawsze coś. Ja z kolei topię czas w restauracjach z przyjaciółmi, hm, przyjaciółkami. Tak… Samotności ducha nie pokonasz, czasem wydaje ci się – zwrócił się po raz pierwszy do Jana – że pokonujesz, ale to tylko pozbywasz się samotności ciała, nic więcej.
– Choć i tak może być – dorzucił profesor, wzywając kelnera.
– A co u żony? – nieco żwawiej zapytał Albert. – Z tego co pamiętam wyglądała nadzwyczaj pięknie na balu u ambasadora Tainiego.
Profesor stropił się:
– Bal u ambasadora Tainiego? Ach tak, to było ze dwadzieścia lat temu…
– Dwadzieścia? Może…
– Moja żona zmarła piętnaście lat temu.
– Ach, czyli jeszcze przed wojną.
– Przed wojną?
– Zawsze jest przed jakąś wojną – stwierdził Connelly jakby powracając do rzeczywistości. – Bardzo przepraszam panów, po prostu czasem wspominam życie i wciągam w to każdego, kto się napatoczy. Kiedyś wyglądałem jak ty – rzekł znów do Jana - i kiedyś ty będziesz wyglądał jak ja. Czasu nie oszukasz, oszukuj więc siebie! I tak staram się robić, ale coraz gorzej to wychodzi. Znam już wszystkie swoje numery. Tak, a ty umiesz w ogóle mówić?
– Umiem, ja tylko...
– Zresztą… Oddałbym cały swój rozum i majątek, aby być tobą. A ty, profesorze? Jak uważasz?
– Uważam, Albercie, że rozum to dość samotna instytucja w człowieku, a po drugie Jan czuje się w naszym towarzystwie bardzo niezręcznie. Zwabiłem go, obiecując niezapomniane przeżycia, a ty karmisz nas jakimiś smętnymi pogaduszkami. Zwykłego portrecisty bym ci nie przedstawiał!
– Wobec tego, profesorze, ponownie proszę o przebaczenie. A ty, młody człowieku, zamów natychmiast coś na mój koszt, opowiedz coś o sobie a ja postaram się zgadnąć z jakich powodów profesor Wright zaprzątnął sobie głowę twoją osobą. W pierwszej kolejności zdradź mi tajemnicę swego pochodzenia, bo rzadkie imię i jasna karnacja sugerują dzikie krainy znane ze słyszenia jak Portoryko, czy wschodnie Leicester.
– On jest z Polski! – wyrwało się Wrightowi.
– Z Polski?! A więc jeszcze bardziej dzikie!
Jan zamówił jedzenie, a na widok młodego kelnera w liberii jeszcze bardziej się stropił, gdyż poznał w nim kolegę z jakiejś mocno zakrapianej imprezy, któremu dodatkowo był dłużny kilka funtów. Kelner ten zmierzył go spojrzeniem pełnym zdziwienia i podejrzliwości. Tak – to spojrzenie wyczuło szachrajstwo w tym, że taka przybłęda jak Jan Sorota spożywa posiłek z sir Albertem i profesorem Wrightem. Tymczasem, nie zdradzając niczego więcej, kelner odszedł.
Jan miał wówczas rozmaite myśli, ale czekając na posiłek z delikatnym uśmiechem rozpoczął:
– Chciałbym zaznaczyć, iż również nie jestem pewny, dlaczego szacowny profesor Wright zaprzątnął sobie mną głowę. – Poprawił włosy, napił się podanego piwa i rzekł zdecydowanie: – Otóż jestem Polakiem, urodziłem się w pięćdziesiątym roku. Mój ojciec był dobrym architektem i kiedyś wraz z matką zjeździł pół świata, aż osiedli w Polsce jako potężni właściciele ziemscy. Przy okazji zaopiekowali się swoimi wiekowymi rodzicami.
– Śmierć to jedyny pewny środek na starość – dorzucił po swojemu Connelly.
– Być może. Ale wracając do mojej opowieści, zdarzył się rok 1952. W Polsce komuniści urządzali świat po swojemu, a rodzice działali w podziemiu antykomunistycznym i biegali po lasach z zacinającymi się pistoletami. Przerzucono mnie wraz z jedną ciotką do Londynu i odtąd tu mieszkam. Rodzice zginęli kilka tygodni po moim wyjeździe.
– Przepraszam – przerwał Connelly – to wszystko bardzo ciekawe, ale zważ, że mam ponad pięćdziesiąt lat i w każdym momencie mogę umrzeć. Streszczaj się proszę.
– Dobrze, dochodzę więc do meritum…
– O tej wątrobie powiedz! – krzyknął Lloyd.
– O czymże gada ten wariat?
– Już mówię. Było u nas biednie, ale spokojnie ukończyłem szkołę. Mając piętnaście lat zacząłem pracować jako goniec, potem mleczarz, trochę w fabryce zabawek…
– Do rzeczy! O co chodzi z wątrobą?
Jan westchnął głęboko i przypomniał mu się film science–fiction.
– Około osiemnastego roku życia strasznie zachorowałem. Robiłem wtedy na farmie i przeziębiłem się. Powstały powikłania, zapalenie płuc, majaki. Już mnie ksiądz żegnał.
– Wnioskuję, że przeżyłeś – rzekł Connelly.
– Tak, ale od czasu choroby zacząłem dostrzegać więcej.
– To znaczy?
– Wydaje mi się – zniżył głos – a nie chcę brzmieć głupio, że potrafię przeniknąć tajemnice ludzkiego ciała i umysłu.
– Zabrzmiałeś głupio – przyznał Connelly.
– Proszę posłuchać. Nie umiem czytać w myślach, ale potrafię zajrzeć wewnątrz człowieka, przeniknąć jego fizyczność i psychiczność. I patrząc na kogoś, intuicyjnie odczuwam obecność jego duszy, kształt kości, nerwy, żyły, widzę całą aurę go otaczającą, którą inaczej nie umiem wyrazić niż na malunku, karykaturze. Stąd przytłoczony tymi wizjami zacząłem malować…
Lloyd złapał gwałtowanie Alberta za rękaw:
– I namalował mnie z wydłubaną z brzucha wątrobą, chociaż o moich problemach z wątrobą nikt nie wiedział! Popatrz, czy to nie jest ktoś kogo szukasz?
Sir Albert na tę uwagę skarcił profesora wzrokiem:
– Cóż, chora wątroba to faktycznie śliski temat. Dobra, co dokładnie widziałeś po przeniknięciu profesora?
Jan podniósł głowę, rozglądając się po sali. Najedzony stekiem i kartoflami, przepity piwem, nagle zaczął wyglądać blado jak upiór.
– Powiem, jak wrócę z toalety.
– Tylko wróć – szyderczo sapnął Connelly.
Gdy Jan poszedł, znikając w ciemnym korytarzu, Wright nachylił się do przyjaciela:
– I co o nim sądzisz?
– Oczywiste, że to kanciarz. Wygadany krętacz…
Wright o mało nie obraził się na tę uwagę.
Jan tymczasem zmierzał do toalety, skąd chciał poszukać wyjścia na zewnątrz. Zatrzymał go kelner w przejściu.
– Co taki wszarz robi w towarzystwie takich ludzi?
– Znasz ich?
– Connelly to nasz stały klient. Mógłby cię kupić razem z nic niewartą duszą.
– A chcesz zarobić?
– Najpierw oddaj dług.
Jan pomacał po kieszeniach i wyjął parę monet:
– To wszystko, co dzisiaj zarobiłem. Jest twoje. Powiedz mi coś o tym Connellym. Jakąś rzecz, o której nie wszyscy wiedzą.
– To nie będzie trudne. Ale za pięć funciaków.
– Żeby cię… Niech będzie.
Jan wrócił do stolika w dobrym humorze.
– O ile pamiętam, pytał mnie pan, co widziałem, patrząc na profesora Wrighta? Była to kolorowa aura, kolory jaskrawoczerwone, zielone, ale z dużymi plamami szarości. Moja intuicja odbiera to tak jakby umysł profesora działał bez zarzutu w określonych sferach specjalistycznych, wyuczonych przez długie lata, ale pojawiają się istotne luki w życiu codziennym. Pewne fale wskazują na kłopoty sercowe. Układ plam najciemniejszych – z mojej dotychczasowej praktyki – wskazuje na początek problemów z określonym organem. W tym przypadku wątrobą.
– Wszystko się zgadza! – Wright nagle się rozpłomienił.
Connelly patrzył podejrzliwie.
– A co widzisz patrząc na mnie?
– Mogę powiedzieć w obecności profesora Wrighta?
– Oczywiście.
Jan rzekł ciszej jakby ze wstydem:
– Jest pan wielkim erotomanem. Odczytuję, co pan robił w nocy i jeszcze w godzinach rannych w tej restauracji i sądzę, że mógłbym się od pana jeszcze wiele nauczyć.
Sir Albert zbladł. Chrząknął jakby mu zabrakło powietrza. Po chwili uspokoił się i zwrócił do Wrighta:
– Co to za żarty?
– Żarty?
– Kpisz ze mnie?!
– Ja?
– Szpiegujesz mnie, chcesz szantażować?
Nawet w półmroku widać było, że Wright poczerwieniał:
– Ależ, Albercie, co też mówisz! Poznałem tego człowieka góra dwie godziny temu!
Connelly patrzył bardzo uważnie na spokojnego Jana i coś rozważał:
– Tak… Wiele w życiu widziałem… Faktycznie, profesor Wright, przy całej do niego serdeczności, nie ma takiej fantazji, żeby zorganizować fałszywego mentalistę czy kimkolwiek jesteś. Powiedz, Wright, kto zaproponował restaurację i spotkanie ze mną?
– Mówiłem już, że ja.
– A gdzie spotkałeś tego człowieka i w jakich okolicznościach?
Wright powtórzył po raz kolejny. Connelly namyślał się chwilę i wybuchnął:
– Mój Boże, jeśliś jest, a może nawet siedzisz przede mną w osobie tego obszarpańca! Profesorze Wright, czy ty rozumiesz?
– Oczywiście!
– Jakie to daje możliwości! Jakie szanse! – wrzasnął pobudzony. – Człowieku, czy będziemy mogli poddać cię badaniom?
– Jasna sprawa.
– Gdzie śpisz?
– Wynajmuję pokój. Dodam, że nieco zalegam z czynszem. Mam też ciotkę w Londynie, która jest sprzątaczką. Czasem u niej pomieszkuję.
– Dobrze. Od dziś przenosisz się do Lloyda, ja pokrywam wszelkie koszty. Jedź, spakuj się. – Connelly spojrzał na Lloyda z oczami pełnymi żaru. – Czy profesorze znasz kogoś w naszym wieku, kto jeszcze zabierał się za zmianę świata?
Lloyd przytaknął równie pobudzony:
– Znam takich, których świat zmienił w naszym wieku.
– Co za perła przed nami siedzi.
– To niezwykłe!
– Jeżeli przejrzymy tajemnice tego człowieka, przejrzymy tajemnicę świata! – krzyczał wesoło Connelly, ale gdy wychodzili z restauracji i puścił ich przodem, uśmiech natychmiast mu znikł. Wiedział, że w przejrzeniu oszusta najlepiej jest sprawić, aby poczuł się zbyt pewnie.
Jan tymczasem zastanawiał się, czy w ogóle kontynuować tę farsę, aby zarobić kilka funtów, czy może już zbiec w pierwszą lepszą uliczkę.

***

Tego wieczora Jan nie zdołał już przeprowadzić się do Wrighta, starego wariata podążającego za naukowymi chimerami, gdyż dopiero rano Wright spłacił za Jana czynsz za lokal po drugiej stronie Tamizy. Lokal tak nędzny, że nie warto było za niego płacić, co stanowiło prozaiczną kość niezgody z właścicielem.
Jan pojawił się w domu Wrighta przed południem. Zobaczył ten wielki gmach wtłoczony między inne bliźniaki z rozległymi oknami, wystającymi wykuszami, biały jak polski śnieg. Trzy piętra, dziesięć sypialni, cztery łazienki, dwie służące. Fiu, fiu, Jan gwizdnął z uznaniem.
I w domu Wrighta poznał Jenny Wright. W zdaniu tym sugeruje się jakąś niezwykłość, doniosłość chwili, ale z pewnością Jan nie odebrał poznania Jenny w ten sposób, urzeczony bardziej wnętrzem domu. Jenny ukazała się z najgorszej strony, stanęła brzydko, wyniośle, okularnica w długiej wełnianej spódnicy, typowa cicha myszka, naukowiec, córka naukowca, tytan pracy, wielokrotna stypendystka, prymus i absolwent. W ogóle mu się nie spodobała. Nawet nie oceniał jej w kategoriach kobiety, mając przecież doświadczenie ze słowiańskimi prostytutkami, koreańskimi masażystkami czy panienkami z gimnazjum. A tu stała naukowiec – dziewica, nudna i niepewna, choć tatuś dumnie szczerzył sztuczne zęby:
– Moja córka, Jenny, ukończyła studia z wyróżnieniem. Obecnie jest moją asystentką.
– Cześć – przywitał się bez zbędnej pozy.
Spojrzała z ciekawością. Co to za obszczymurek w rozciągniętym ubraniu, nieco poplamionym farbą. I dlaczego wszedł głównym wejściem, a nie tym dla służby, gdzie Bob albo inny Eddy wyprowadza co rano psy. Dlaczego ogląda dom tak jakby miał zamiar go okraść, a ojciec wprowadza tę podejrzaną eminencję jak wspólnika w brudnym interesie. Idzie w brudnych butach po lakierowanym drewnie, zostawiając ślady błota za sobą, jeśli to chociaż było błoto.
Faktycznie Jan natychmiast taksował poszczególne obrazy, kryształy, stoły, krzesła, lampy, a potem i dywany, a gdy spostrzegł, że na puszystym dywanie z baraniej wełny zostawił brud, wytarł niepostrzeżenie but w tą puszystość baraniej wełny. Oczywiście, wydawało mu się, że niepostrzeżenie, bo Jenny widziała wszystko. I ten jego przymilający się, fałszywy uśmiech. Uśmiech opryszka, łazęgi, bajeranta spod budki z piwem. Wszystko widziała, odczytywała bez trudu.

do następnego odcinka
Ostatnio zmieniony 29 sie 2017, 21:44 przez lacoyte, łącznie zmieniany 1 raz.

Awatar użytkownika
eka
Moderator
Posty: 10469
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

ślepe zło - 7

#2 Post autor: eka » 27 sie 2017, 7:08

Nie wiem, co zmieniasz w pierwotnej wersji, ale to, co serwujesz, jest bardzo ciekawe i dobrze napisane. Kolejna odsłona Ślepego zła nie zawiodła. Postacie nowe, intryga się rozszerza, kluczy... z wielką ciekawością czekam na ciąg dalszy.
:kofe:

lacoyte
Posty: 75
Rejestracja: 16 sty 2015, 11:38

ślepe zło - 7

#3 Post autor: lacoyte » 29 sie 2017, 21:25

Nie zmieniam fabuły, tylko kwestie techniczne. Mozolne poprawki redakcyjne. Tymczasem zapraszam do kolejnej części.

ODPOWIEDZ

Wróć do „Ślepe zło”