ślepe zło - 13

Moderatorzy: skaranie boskie, Gorgiasz

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
lacoyte
Posty: 75
Rejestracja: 16 sty 2015, 11:38

ślepe zło - 13

#1 Post autor: lacoyte » 09 paź 2017, 21:29

w poprzednim odcinku

5
JAN

Umiejętności Jana postanowił ostatecznie sprawdzić Albert Connelly, sir Albert, szara eminencja brytyjskiego rynku farmaceutycznego i obrotu urządzeniami medycznymi. Właściciel kilku firm, członek rad nadzorczych, prezes różnorakich stowarzyszeń, fundacji i nieformalnych kręgów ludzi trzymających władzę, któremu marzyła się posada na Downing Street, jeśli nie dla niego, to chociaż dla protegowanego. Jan Sorota wydawał się być niezłym kandydatem. Oczywiście, polskie korzenie trzeba będzie usunąć z życiorysu, dodać jakąś szkołę wyższą, nauczyć kilku manier, nie pozbawiając chłopaka życiowego cwaniactwa i charyzmy, którą posiadał.
Connelly poprzez posłańca w osobie dosyć szemranego młodzieńca o imieniu Vince Voon, zaprosił Jana do swojej posiadłości w hrabstwie Essex, dystrykt Maldon.
Vince zastał Jana w stołówce laboratorium firmy Heart Forever, w której Connelly również miał większość udziałów.
– Kiedy mogę jechać? – zapytał Jan, oglądając pomięte spodnie Vince’a, wyciągnięte jak macki ośmiornicy długie ręce, oraz twarz pociągłą, niedogoloną, niebudzącą zaufania.
– Jutro. Connelly nie ma czasu na zbędne pogaduchy. Jeśli uzna, że jesteś coś wart, to na tym skorzystasz, w przeciwnym razie, nie będzie sobie zawracał głowy.
Jan zmierzył Vince’a, który był ledwie kilka lat od niego młodszy, surowym spojrzeniem:
– Powiedz swojemu jaśnie panu, że mi się nie chcę i nie wiem, kiedy mi się zachcę do niego jechać.
Vince naburmuszył się trochę:
– Tracisz czas z tymi starymi wypierdkami. Przyjedź do Connelly’ego, a on cię obsypie złotem.
– A ciebie obsypał?
– Ja nie jestem nic wart, ale nie tracę przy nim.
Jan bez śladu ekscytacji skinął lekko głową, na znak, że się zgadza. Umówili się na kolejny dzień.
Jan wiedział, że Connelly będzie chciał go sprawdzić, więc musiał się przygotować. Już wcześniej, po kolejnym myszkowaniu w klinice dr Brown, Jan stwierdził, że nie uzyska żadnych poufnych informacji o stanie zdrowia Connelly’ego, bo chłopina leczył się gdzieś indziej.
Wieczorem Jan zjawił się więc w swojej normalnej pracy, domu publicznym przy Bressex, gdzie ostatnio nadwyrężał zaufanie szefów i podstawowe obowiązki pracownicze.
Przy barze zastał posępnego, niskiego i łysiejącego Toma Kuprowicza, jednego z właścicieli owej świątyni nieprzebranej rozkoszy i zaskakującego syfilisu.
– Sorota, gdzie byłeś, gdy byłeś potrzebny?
– Znalazłem ciekawą fuchę.
– Przyszedłeś się chwalić?
– Przyszedłem zaproponować ci umowę.
Kuprowicz zmierzył go podejrzliwym spojrzeniem:
– Wierzę, że ci się opłaci, a mi?
– Zamawiam na jutrzejszy wieczór trzy dziewczyny i dwóch chłopaków. Do tego wypożyczam samochód. Płacę z góry.
– Co mają robić? To porządne kurwy, muszę wiedzieć.
– Omówmy więc wszystko razem.
Omawiali więc wszystko razem do późnej nocy, intryga wydawała się być szczegółowo zaplanowana, choć prawnie problematyczna.
*** Do posiadłości Connelly’ego pojechali srebrnym, trzydrzwiowym citroenem. Vince prowadził jak wariat, nie zważając na znaki drogowe. Żwir ciskał się spod kół na pobocza. Jan co chwila prosił go, aby zwolnił i oglądał się chyłkiem wstecz.
Sorota pierwszy raz widział, żeby ktoś mieszkał w takiej rezydencji i nie był królem. Olbrzymi pałac pochodził z XVII wieku, gdy służył do podejmowania rodziny królewskiej. Otoczony był równym trawnikiem, fasadą ogrodową z przeważającą liczbą niewielkich krzewów, a dopiero dalej okalały go wysokie, nieco ponure drzewa. Posiadłość wyodrębniona byłem murem a częściowo kutym ogrodzeniem, półtora metra wysokim, wjazdu natomiast broniła strzelista, zdobiona motywami rycerskimi, brama obstawiona przez dwóch stróżów w budce. Rezydencja zwana Connelly End House miała kremową elewację, z boku dwa wysunięte do przodu skrzydła, a wewnątrz niezliczone sypialnie, korytarze, sale i łazienki, całe skrzydło dla kuchni, piwnicę z winami i salą telewizyjną, siłownię i pokój masażu. Wszystko to robiło ogromne wrażenie.
Vince wprowadził Jana do biblioteki pałacu, gdzie w szerokich regałach, od podłogi do sufitu, piętrzyły się niezliczone kolumny książek, a wśród nich kolekcjonerskie w nienagannych oprawach, i te zdarte pochodzące z antykwariatów, jak również publikacje znajomych, nigdy nie otworzone [chyba, że na wpis autografu]. W pokoju znajdowały się także drewniane krzesła, zapewne bardzo drogie, secesyjna sofa, okrągły brązowy stół z wyrytymi na blacie motywami kwiatów oraz kilka stojących posążków.
– Poczekaj tu – rzekł sucho Vince i gdy już wychodził, przypomniało mu się: – Aha, jak spotkasz tu jego żonę, nie zagaduj do niej i nie zwracaj na nią uwagi. Connelly jest strasznie zazdrosny.
– A jak ją rozpoznam?
– Spokojnie, rozpoznasz – odparł Vince z uśmiechem i wyszedł. Dziwny człowiek.
Jan nieco zestresowany sytuacją nie przejawiał zaciekawienia komnatą, nie kręcił się po niej, tylko usiadł na skórzanym fotelu.
Connelly zjawił się po piętnastu minutach.
– Miło cię znów spotkać.
Następnie Connelly oprowadził Jana po części pałacu, wskazując jakieś paskudne mordy uwiecznione na portretach. W końcu usiedli w jadalni przy długim stole, pod szerokim żyrandolem, pośród luster w srebrnych ramach. Lokaj w liberii, stary Lloyd ze skrawkami siwych włosów wyłażących zuchwało uszami, wyglądał jakby pamiętał wizyty władców z dynastii Stuart i wzdychał głęboko po każdym kroku, pilnując należytej obsługi. Ta była wykonywana przez młodą jasnowłosą kelnerkę, której pomagał Vince, tym razem ubrany elegancko, z zawiązanym ciasno krawatem jak pętla na wisielcu.
Connelly nie omieszkiwał dodawać:
– Proszę, co za kaczka, prawda! Przepyszne!
– A ta zupa w wazie?
– To zupa galijska. Rybia. Waza tej zupy w restauracji kosztuje pięć tysięcy funtów – rzekł ciszej.
– Doprawdy? Straszne pomyje.
Connelly spojrzał z ukosa zaskoczony, ale natychmiast się rozchmurzył, jakby o to mu właśnie chodziło. Usiadł przy krześle Jana i szepnął:
– Chwaliłeś się, że umiesz sterować ludźmi za pomocą myśli…
– Chwaliłem się nie bez podstaw – rzekł pewnie, maczając lekko usta w winie. – Wprawdzie dopiero uczę się swoich możliwości, ale przyznaję, że rezultaty są widoczne.
Connelly chwilę wiercił się na krześle ze zniecierpliwieniem, po czym rzekł twardo:
– Mówisz jak zwykły oszust, więc dosyć pierdolenia i albo pokażesz mi jakąś prawdziwą sztukę, albo spieprzaj z mojego pałacu.
Musieliśmy przytoczyć pełną wypowiedź sir Alberta, bez skrótów i interpretacji, w celu wskazania, iż sir Albert był bogatym również w doświadczenie człowiekiem. Wulgaryzmy w jego ustach miały przyjemny wydźwięk, melodyjny, jakby zabarwiony akcentem wprost z londyńskich doków. Nie wiadomo, gdzie sir Albert nauczył się tak prawdziwie kląć, ale nauczyciele musieli mieć głowy na karku.
Jan popatrzył z lekką niezręcznością. Connelly spodobał mu się swoją rzeczowością, pomimo, iż Jan czuł, że jeśli się nie sprawdzi, to będzie ich ostatnie spotkanie.
Sorota dosyć nerwowymi ruchami nabierał mięso na widelec, a po słowach Alberta wzruszył ramionami i odłożył sztućce, które uderzyły w talerz:
– Dobrze, pokaże ci coś, ale nie tutaj. Wpłynięcie na przykład na ciebie jest trudne, bo spodziewasz się. Twój umysł tworzy automatyczną blokadę – rzekł to, co kiedyś słyszał od naukowców.
– Co w związku z tym?
Jan wytarł chusteczką usta:
– Pojedźmy tylko we dwóch, w dowolne miasto w Anglii. Proponuję coś oddalonego o jakieś pięćdziesiąt kilometrów, żeby nikt cię nie rozpoznał. Tam zobaczysz.
Connelly namyślał się. Wreszcie coś ciekawego.
– Dowolne miasto? Co mi grozi?
– Nie wiem. Dużo zależy od ciebie. Jesteś skłonny zaryzykować?
– Dobrze. Niech będzie Yockham.
– Niech będzie.
– Albo Hilbsury.
Jan uśmiechnął się drwiąco:
– Nie mam pojęcia gdzie jest Yockham czy Hilsbury. Ty decydujesz.
Connelly założył tylko na siebie płaszcz i kapelusz i wyszli na zewnątrz.
Pojechali kolejnym autem Connelly’ego, tym razem metalicznym Aston Martinem, sześćdziesiąt kilometrów na zachód do miasteczka Hilsbury, dość typowego w tych rejonach. Dwa kościoły, wiele pubów, jedna główna ulica, a większość mieszkańców pracowała na obrzeżach miasta w rozmaitych fabrykach.
Na miejscu zostawili samochód na parkingu pod komisariatem policji. Tu powinien być bezpieczny.
– I co teraz? – zapytał sir Albert.
– Chodźmy.
– Dokąd?
– Poszukamy odpowiedniej okazji.
W poszukiwaniu tejże przeszli wzdłuż głównej ulicy miasta, obok szkoły, by skręcić w stronę centrum handlowego. Minęli garstkę młodych ludzi, a następnie dotarli – przy coraz większym rozdrażnieniu i zasapaniu Connelly’ego – do ulicy pełnej mieszczańskich kamienic. Napotkali przystanek autobusy i czekających na nim kilka osób, w różnym wieku, różnego koloru skóry i wyznania. Słowem kilka przypadkowych postaci.
Tu wreszcie Jan przystanął i wstrzymał ręką sir Alberta.
– Co się dzieje? – zdziwił się Connelly.
– Musimy działać ostrożnie. Nie chcę mieć policji na karku.
– Spokojnie, jesteś ze mną. Połowa okolicy należy do mnie.
– Być może. Widzisz tego młodego? – Jan skinął na chłopaka, około dwudziestu lat, dość umięśnionego, w ciemnej koszuli, spod której na kark wypełzał tatuaż przedstawiający węża. – Podejdę bliżej i spróbuje spowodować, aby pobiegł bez celu.
Connelly wzruszył ramionami. Trochę mało fantazyjne zadanie, ale niech tam. Jan wmieszał się w grupkę pod przystankiem, aby jak najbliżej podejść wskazanego chłopaka. Stanął około metr od niego. Po chwili chłopak odepchnął stojących obok i pobiegł chodnikiem, jak gdyby przypomniało mu się ważne spotkanie. Ludzie spojrzeli za nim ze zdziwieniem, a on po stu metrach zwolnił, a za kolejne dwadzieścia całkiem się zatrzymał. Spojrzał na przystanek. Wstyd mu było chyba wrócić tak nagle i wszedł w jakąś uliczkę.
Jan także wyszedł z tłumu, ale spokojniej.
– Niezłe – szepnął Connelly. – Idziemy dalej.
Przez długi czas milczeli, gdy Connelly podjął:
– Te stare pryki, Wright i reszta, banda idiotów i nierobów. Trzymają cię, ale nie wiedzą, co z tobą zrobić. Są za płytcy na ciebie, dawno stracili pasję naukową, a jedyne co umieją robić dobrze, to wypełniać wnioski o pieniądze do państwa, firm, uczelni, a ty jesteś gwarantem na to, że dostaną tyle, ile poproszą. Wszystko lipa. Potrzebują pieniędzy na badania, które nie są przeprowadzane, a w rzeczywistości produkują jakieś lipne lekarstwa dla całego świata.
Jan usłyszał to samo od Jenny.
– Więc co mi radzisz?
– Daj sobie z nimi spokój. Zostań przy mnie.
– A co ty mi proponujesz?
– Najpiękniejszą rzecz na świecie. Władzę. Jeśli potwierdzi się, że masz choć cząstkę zdolności, o których mówisz, z moimi powiązaniami, osiągniesz wszystko.
Jan słuchał go uważnie, nagle jednak przerywając. Znajdowali się już wówczas dwieście metrów dalej, na obskurnej i wąskiej drodze.
– Spójrz na tę parę, tam… – Po drugiej stronie ulicy, przed pozamykanymi sklepami, stała para młodych osób, rozmawiali wesoło, po przyjacielsku. – A ile władzy możesz mi dać, jeśli oni zaczną się rozbierać. Tu na ulicy. Może dam radę mieć wpływ na dwie osoby.
Connelly przytaknął oszołomiony i lekko wycofał się, a Jan przeszedł na drugą stronę. Przy dwójce młodych stanął w odległości dwóch metrów, jak gdyby obserwując wystawę sklepową.
Para nagle przerwała rozmowę i zaczęła się całować i gorączkowo pieścić. Wpadli z rozpędem w przerwę między budynkami, a mężczyzna włożył rękę pod jej koszulę, gdy ona zdejmowała jego spodnie. Nagle zawahali się, ale jeszcze dotykali. Pierwsza to ona zobaczyła wpatrzonego Jana i trąciła chłopaka:
– Patrzy się.
Chłopak jakby się ocknął. Wygładzili ubranie. Natychmiast odeszli przerażeni, wątpiący, jakby zawstydzeni, choć w rzeczywistości byli dobrze przygotowanymi aktorami z burdelu serbskiego emigranta Kuprowicza.
Connelly podbiegł do Jana:
– To było już rewelacyjne! I cholernie podniecające!
Jan popatrzył na niego uważnie:
– To może jeszcze coś w tym stylu?
– Co proponujesz?
– Chodźmy.
Ruszyli w dalszą wędrówkę. Ściemniło się na dobre i po ulicach wędrowały już przede wszystkim grupki chłopaków i pary, choć zdarzały się wyjątki. Znaleźli się na peryferiach miasta, mało uczęszczanej drodze o tej porze. Po jednej stronie ulicy nieczynne sklepy, po drugiej stronie wejście do parku.
Nagle przed nimi, w pewnej jeszcze odległości, zauważyli drobną blondynkę z książką w ręku. Zapewne wracała z biblioteki, może jakichś korepetycji. Connelly szturchnął nieznacznie Jana. Ten przytaknął, równie nieznacznie. Gdy mijali dziewczynę, Connelly wstrzymał oddech, jakby nie chcąc przeszkadzać wirującym w powietrzu tajemnym mocom. Jan wzdrygnął się i spojrzał na przechodzącą dziewczyną. Ona zatrzymała się. Spojrzała do Connelly’ego z twarzą, niezdradzającą absolutnie niczego, jakby martwą. W tym momencie jednak zbliżyła się, zagryzła wargi i dotknęła jego ramienia. Jan klepnął Connellyego w plecy i szepnął:
– Szybciej.
Connelly pociągnął dziewczynę do parku, a ona posłusznie poszła. Szybko zdjął jej spodnie i zaczęli się całować, dotykać i tarzać po trawie. Jan stał za drzewem i obserwował to z niepokojem. Connelly w oparach niezdrowej żądzy zaczynał dostrzegać, że dziewczyna powoli zaczyna powracać do świadomości, ale choć po chwili była lekko otumaniona, nie przestawała, pozwalała na wszystko. Po chwili zakończyli. Pocałował ją, niechętnie odpowiedziała na pocałunek. Uklęknął przy niej, oddychając głęboko. Wydawał się w tym momencie odrażający. Grupy, oślizły i stary. Dziewczyna równie zdyszana jakby tego nie dostrzegała.
– Kim jesteś? – zapytała.
– Aniołem.
Podciągnął spodnie mokre od parkowej trawy.
Ona położyła się na trawie:
– Przepraszam… Jeszcze nigdy nie odczułam takiego pożądania… Jakbym oszalała na chwilę.
– Zdarza się – rzekł i odszedł, ciągle sapiąc. Po chwili zjawił się przy nim Jan.
– I co? – zapytał.
Connelly przyśpieszył kroku. Za nic nie chciał oglądać się za siebie, zerkać na dziewczynę. Uśmiechnął się jednak do Jana i kręcił głową z niedowierzaniem:
– To najbardziej niesamowita rzecz w jakiej brałem udział w swoim życiu. Najdziwniejsze jest to, że nie przestała, nawet gdy wróciła jej pełna świadomość. Pobudzenie było na tyle silne.
– Tak naprawdę, to z każdym treningiem jestem coraz lepszy, ale jak widzisz, efekty nie trwają długo. Moi klienci chwilowo odrywają się od rzeczywistości… Są w jakby półśnie.
– Niesamowite!
Po godzinie wrócili do pałacu. Rozmawiali do późna w nocy, aż Connelly polecił przygotować gościowi pokój. Było to dość klasycznie urządzone pomieszczenie z wielkim łożem i mnóstwem drobnych szczegółów, pamiątek, wazoników, sztucznych kwiatków, obrazków. Jan był strasznie zmęczony, więc natychmiast zasnął.
Obudził się jednak wcześnie, nie było jeszcze piątej. Na dworze dniało. Mgła oplotła posiadłość, lekko też mżyło. Jan wyszedł z komnaty, rozglądając się za jakąś ubikacją. Otwierał kolejne pomieszczenia, część z nich była zamknięta. Gdy minął następny korytarz natknął się na kobietę.
Od razu przystanął w pełni zdumienia. Jakaż to była piękność! Oniemiał. Długie czarne włosy, nieco przyciemniona cera, oczy jak oceany. Kobieta schodziła akurat z wyższego piętra w ręku trzymając pudełko na kapelusz. Ubrana była luźno, spodnie i czarna kurtka. Szykowała się chyba w jakąś podróż. Zauważyła gościa:
– Dzień dobry, to o panu Albert wczoraj opowiadał? Mówił, że ma pan nienaturalne zdolności. Nie chciał zdradzić jednak szczegółów.
– Cóż, moje zdolności są niczym w porównaniu z pani urodą…
– Proszę sobie darować te tanie fanty. Mam na imię Sue – przywitała się z uśmiechem. – Jestem żoną Alberta, jak pan się pewnie domyślił.
– Jestem Jan – rzekł zauroczony.
W tym momencie na szczycie schodów stanął Connelly. Ze zwinnością młodzieniaszka zbiegł na dół.
– Cieszę się, że się poznaliście. Wczoraj nie było okazji.
– Tak, Albercie, wczoraj jakoś się nie kwapiłeś pokazać mi ten swój odkryty skarb, a wiedziałeś, że dziś wyjeżdżam.
– To nic – rzekł Jan – mam nadzieję, że będzie jeszcze okazja do spotkania.
Connelly patrzył skonfundowany, aż wreszcie odetchnął, gdy odjechała.

cdn

do następnego odcinka
Ostatnio zmieniony 16 paź 2017, 22:11 przez lacoyte, łącznie zmieniany 1 raz.

Awatar użytkownika
eka
Moderator
Posty: 10469
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

ślepe zło - 13

#2 Post autor: eka » 12 paź 2017, 18:11

Takie... sobie.
Wolę realistyczne polskie klimaty, Wrońko wróć!
Pozdrawiam:)

lacoyte
Posty: 75
Rejestracja: 16 sty 2015, 11:38

ślepe zło - 13

#3 Post autor: lacoyte » 16 paź 2017, 21:49

Dziękuję. Wezmę to pod uwagę. Jest to na pewno w innym stylu.

ODPOWIEDZ

Wróć do „Ślepe zło”