ślepe zło 14

Moderatorzy: skaranie boskie, Gorgiasz

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
lacoyte
Posty: 75
Rejestracja: 16 sty 2015, 11:38

ślepe zło 14

#1 Post autor: lacoyte » 16 paź 2017, 22:11

w poprzednim odcinku


Wkrótce tournee po uliczkach angielskich miasteczek odbywali przyjaciele profesora Wrighta. Spragniony wdzięków nieletnich profesor Jenkins, złakniony starszych pań profesor Groom, fetyszysta damskich nóg profesor Scomsbstone, ale byli i inni: Thompkins, Falloway, Stenwick oraz kilku mniej znanych naukowców, którzy raczej nie obraziliby się na niewskazanie z imienia i nazwiska w niniejszym wątku.
Warto jednak podkreślić, iż wśród tej grupy pojawiał się także profesor Wright, który długo udawał, że takie nocne eskapady to bezeceństwo i strata czasu, lecz po pewnym czasie odnalazł w tym nowe światło życia i wpychał się do kolejki uczestników. Jan większość pieniędzy od naukowców musiał zwracać do domu publicznego, skąd brały się aktorki oraz kierowcy, wiozący damy na swoisty performance. Dziewczyny wychodzące na spotkanie naukowcom musiały być ubrane zwyczajnie, domowo. To podniecało ich najbardziej.
Najpierw ruszali raz na tydzień: Jan i czterech według listy, potem już co kilka dni, zwłaszcza wobec grupy dwudziestu kilku chętnych. Zaczęli w Londynie, czasem objeżdżali kilka pobliskich miasteczek, potem zapuszczali się dalej, aż do spędzanych weekendów w Szkocji.
Naukowcy stawali się coraz bardziej wybredni, często na ulicy wskazując obiekt, o który prosili, ale przyzwyczajono się też, że moc Jana nie działa na wszystkich. Wyglądali jak karykatura nocnego gangu: kilku przygarbionych pięćdziesięciolatków rozglądających się za wrażeniami dla uwiędłych członków. Zasapani, zmęczeni, oszukujący starość wynalezionymi przez siebie tabletkami, po których spali cały następny dzień.
W zapomnienie odeszły badania, naprawa świata jawiła się jako tani bzdet, iluzja. Liczyło się tylko napastowanie przypadkowych kobiet i walka o dotacje.
Po Jana pewnego dnia przyjechał Vince Voon. Gdy dojechali do Connelly End House, jak zwykle nie wiele rozmawiając, Connelly akurat wyjeżdżał. Mijając ich auto na podjeździe Connelly zahamował i obniżył szybkę:
– Muszę jechać, jakiś wypadek w fabryce. Janie, rozgość się, będę wieczorem lub rano.
Wieczorem Jan przeglądał książkę historyczną w salonie, gdy światła mignęły za oknami. Pomyślał, że Albert wrócił, ale tu spotkała go niespodzianka. Po chwili w salonie zjawiła się przepiękna lady Sue.
– Dobry wieczór – rzekła cicho, zmysłowo.
Jan natychmiast podniósł się. Przełknął ślinę, zaczerwienił się, pociągnął nosem. Byli sami. Służba w drugim skrzydle, daleko, nigdy nie przychodzili nieproszeni. Tylko przeklęty Vince Voon nie wiadomo gdzie, a Connelly mógł lada chwila wrócić. Nie, pomyślał Jan, nie zrobię mu tego, to byłoby zbyt parszywe! Trzeźwy osąd zarysowany w myślach miał jednak problem w przebiciu się na powierzchnie rzeczywistości, gdyż staczał nierówną walkę z krągłościami lady Sue, tak wyraźnie zarysowanymi pod ciasno opiętą jasnozieloną sukienką.
Wdali się w banalną rozmowę o książkach, ale to ona ciągnęła temat, Jan mówił krótkimi zdaniami. Wolał się nie rozwlekać, gdyż miał blade pojęcie o książkach, a od kilku lat żadnej nie doczytał do końca. Gdy temat bogatej spuścizny Josepha Conrada został między nimi dwojgiem wyczerpany, dużo prędzej ze strony Jana, powiedziała:
– Już nie przeszkadzam. Dobrej nocy, czarodzieju.
Odetchnął, choć nazwanie czarodziejem było podejrzane.
Znów zajął pozycję półleżącą i gapił się w bogato ilustrowany atlas, ale nie mógł się już skupić. Gdzieś słyszał z zakamarków korytarza jej kroki, gesty, odgłosy. Ściągała ubranie, przebierała się, była naga, myła się, była naga.
Nie, pomyślał po raz kolejny, nie będę jej nakłaniał. Connelly uczyni mnie potężnym, zostanę jego przyjacielem. Jesteśmy skurwielami, robimy świństwa, ale w swoim stadzie gramy uczciwie.
Nagle zjawiła się w pokoju. Była w szlafroku. Spokojnie podeszła i oparła się o stolik. Poły zwiewnego ubrania rozchyliły się, ukazując cudowne nogi. Jan zdębiał zupełnie. Nawet wewnętrzny głos rozsądku zdawał się gapić z rozdziawioną gębą, słaby i z nagła skarłowaciały. Sue miała wyzywający uśmiech, tak świadoma siebie i swojej mocy.
– On dziś nie przyjedzie. Zawsze jak coś się dzieje w fabryce, to wraca rano… Opowiadał mi trochę o tobie. Mówił, że umiesz wpływać na zachowania ludzi.
– To nie takie proste…
– No, pokaż to. Zmuś mnie do czegoś.
Jan stracił swoją pewność siebie.
– Lepiej nie.
– A chciałbyś?
– A ty czego chcesz?
– Chcę wiedzieć, co potrafisz.
Wzięła atlas z jego rąk i odrzuciła na podłogę tak, że otworzył się gdzieś na mapie politycznej Azji. Usiadła przodem na jego kolanach i wbiła się ustami w jego usta. I rzekł Pan: to było dobre. I rzekł Jan: dzięki Ci, Panie! To ona chciała, po prostu. Mężczyzna był i będzie słaby w objęciach pięknej kobiety (porównaj: 2 Sm, 11, 2-4; Sdz, 16, 4-21).
Rano wrócił Connelly, zmęczony, wpół przytomny, więc od razu położył się spać. Chyba nie zwrócił na nic uwagi.
Jan przyjeżdżał do posiadłości jeszcze parokrotnie, zawsze na zaproszenie sir Alberta. Nie widział już Sue. Cieszyło go to, gdyż naprawdę polubił tego bezpretensjonalnego bogacza, zazdrosnego o żonę, która zdradzała go na lewo i prawo. Connelly okazał się też być pasjonującym rozmówcą. Gdzieś mimochodem ponownie obiecywał Janowi posadę w swojej działalności, ale głównie obaj wymieniali setki myśli o społeczeństwie, polityce, historii, seksie, władzy.

***

Pewnego razu, gdy Jan siedział w bibliotece uniwersytetu pochylony nad atlasem Polski, dosiadła się do niego Jenny:
– Wszędzie cię szukałam. Co się dzieje z moim ojcem, całym ich stowarzyszeniem?
– A konkretniej?
– Co z badaniami nad tobą?
– Toczą się.
– Dlaczego nie ma żadnych oficjalnych informacji. Dlaczego wygląda, jakby nic nie robiono? Powiedz, pracujecie nad czymś ważnym?
– Bardzo ważnym – odparł bez przekonania.
– Dlaczego mnie nie dopuszczacie?
– Wszystkiego się dowiesz.
– Co to jest? Lek na długowieczność, na nowotwory?
– Jesteś blisko.
– A co teraz planujecie? Ojciec mówił, że wyjedziecie na miesiąc do Ameryki.
Nagle, gdy zupełnie przestał myśleć, o czym ona mówi i o co pyta, zagnieździła mu się przekonanie, że powinien jak najszybciej wyjechać, przemyśleć całą sytuację, gdzieś sam, może nie sam, ale z nią.
– Jenny?
– Słucham.
– Chcesz pojechać ze mną do Polski?
– Po co? – zapytała zdumiona.
– Chcę zapalić świeczkę na grobie rodziców.
– A mój ojciec, sir Albert, badania?
Spojrzał na nią. Widział jej ból. Od kilku miesięcy kręcił się po ich domu, a ona zamknięta, bezradna, smutna, z notatnikiem. Najbardziej pracowita, coraz bardziej ambitna i coraz bardziej spychana w kąt.
– Badania nie uciekną. I tak wiesz, że chodzi im tylko o pieniądze.
Rozchmurzyła się nagle, w tym rozchmurzeniu wyglądała całkiem ładnie. Zapytała:
– A pamiętasz jeszcze polski?
– Mam tutaj ciocię z którą rozmawiam, ale ciekawie jak to będzie rozmawiać tam.
Kiwnęła lekko głową i, chyba uradowana propozycją, rzekła:
– Dobrze, jedziemy do Polski.

***

Gdy niektórzy myśleli o podróżach, inni wytężali umysły w odmiennych celach. Vince Voon, wierny pies sir Alberta, prowadził prywatne dochodzenie w sprawie Jana, do którego czuł odrazę od pierwszego wejrzenia.
Trudno było, ale udało się odnaleźć ciotkę Jana, niejaką Hannę Kijowską, która żyła w skromnym mieszkanku w czynszowej starej kamienicy, dorabiając jako sprzątaczka. Vince ubrał się w szykowany garnitur i odwiedził popołudniową godziną panią Sorotę.
Przedstawił się jako przyjaciel Jana, z którym dawno się nie widział, a z którym chciałby odświeżyć kontakt. Pani Hanna widząc tak eleganckiego, młodego człowieka, zapałała do niego sympatią i opowiadała o trudnych kolejach losu, swoim żywocie, gdzie było więcej łez niż uśmiechu, emigracji z ukochanego, zielonego kraju, powolnym i nieukończonym dorobku na uchodźstwie, a najwięcej poświęcała miejsca Janowi. Że taki kochany, choć kłamczuch, łobuz, leń, nieuk, łajza, pijak, krętacz, cwaniak, bumelant, złodziejaszek, ale kochany.
– Może zna go pan z innej strony, ale ja… cóż… – rzekła smutno i zawiesiła głos jak wpół urwaną nutę.
Vince przytaknął grzecznie:
– Ja go szczerze uwielbiam, uważam go za bardzo wartościowego człowieka.
Odłożyła filiżankę herbaty na stół, a jej ręką drżała chyba ze wzruszenia, że ktoś pochylił się ciepło nad jej bratankiem.
– Jest wartościowy, jest…
Vince uznał, że to dobry moment:
– Ciekawi mnie jeszcze, czy rozwija te swoje zdolności?
Pani Hanna kiwała krótko głową, będąc jeszcze przy poprzednim ciepłym pochyleniu się nad bratankiem, ale coś do niej dotarło, gdyż spojrzała z niezrozumieniem:
– O jakich zdolnościach mówisz?
– No, tych jego…
Pani Hanna nagle uśmiechnęła się:
– O, tak, nachwalić się go nie mogą. Już dwie techniki masażu opanował, w przyszłym roku pójdzie na dwa szkolenia… To jego dar.
– Nie chodzi mi o fizjoterapię – przerwał jej lekko zniecierpliwiony – tylko o tę drugą sprawę.
– Drugą? Mówi pan o malarstwie? Mżonka, iluzja, i on o tym wie, nigdy nie traktował tego poważnie.
– Nie, chodzi mi więc już o trzecią rzecz pani bardzo zdolnego bratanka. Wie pani, prawda? To wpływanie podświadomością, siłą mentalną, na drugiego człowieka.
Pani Hanna miała wyraz twarzy, jakby połowę tych słów słyszała pierwszy raz w życiu.
– O czym pan mówi?
– Czy zdarzyło się, aby Jan zahipnotyzował kogoś bez słów? Albo powiedział, że ktoś jest chory na serce, nerki, wątrobę, bez badania tej osoby?
– Kompletnie nie rozumiem. Skąd pan zna Jana?
Podejrzliwość pani Hanny podziałała mocno deprymująco na Vince’a, ale w zasadzie zdał sobie sprawę, że więcej nie może osiągnąć. Kobieta nie miała o niczym pojęcia. Dla niej bratanek był jakimś początkującym masażystą i hulaką bez grosza przy duszy. Tylko i wyłącznie.
Vince wyszedł z mieszkania pani Soroty oszołomiony. Zbyt dużo klocków mu się nie zgadzało, a jednocześnie cuda z udziałem Jana stanowiły dowód jego niezwykłych umiejętności. Vince wiedział o wszystkim, a były to zdarzenia trudne do wytłumaczenia: wątroba Wrighta, erotomania Connelly’ego, potwierdzone choroby innych naukowców, wędrówki po ulicach z poddającymi się sile mentalnej kobietami, córka profesora Deana przydybana za regałami w bibliotece uniwersytetu. To były fakty, które już sprawdził! Jak to wytłumaczyć?
Następnego dnia Vince trafił na ślad domu publicznego serbskiego emigranta Kuprowicza. Po rozmowie z właścicielem burdelu udał się do kawiarni, a stamtąd zadzwonił do biura Connelly’ego, któremu przerwał rozmowę z prezesem jednej z firm farmaceutycznych. Omawiano kontrakt na nowy rok. Connelly od razu poznał rozmówcę.
– Czego się dowiedziałeś?
– Sorota to lichy oszust.
– Niech go szlag!
Odłożył słuchawkę, a prezes firmy farmaceutycznej spoglądał z obawą:
– Coś się stało?
Connelly nie odpowiedział. Usiał na fotelu i w milczeniu wpatrywał się w przeciwległą ścianę. Myślał o Sue. Wiedział o jej zdradzie, bo nic, co działo się w posiadłości nie działo się bez wiedzy Vince’a Vonna, jego wiernego psa. Connelly zrozumiał, że cudowna Sue oddała się byle oszustowi, łajzie ze slumsów, drugorzędnemu krętaczowi. Wcześniej łudził się, że to być może Sorota ją wykorzystał dzięki swym zdolnością, ale w obliczu tego, że był nikim, cały romans stał się romansem dwojga miernych postaci niegodnych znajomości kogoś takiego jak sir Albert. Na biurku znalazł wizytówkę swojego adwokata.

***

Jan wrócił do domu nietrzeźwy. Wolał nie zapalać światła, więc poobijał się o kanty mebli. Wyrzucił z siebie kilka złorzeczeń. Odpowiadała mu cisza. Zdziwił się, gdzie stary Wright, gdzie Jenny?
Nagle dopadła go czkawka, którą musiał przepić. W kuchni zapalił światło i natychmiast oślepiony zmrużył oczy. Przeszła mu ochota na wodę, gdy znalazł w lodówce piwo. Gdy spił już połowę prosto z butelki, przypomniał sobie, że faktycznie Wrightowie mieli gdzieś wyjechać na jeden dzień. Sympozjum? Raczej nie. Pogrzeb! Tak, ktoś z dalszej rodziny Wrightów kopnął w kalendarz. Sorota wzruszył ramionami i nawet ucieszył się. Cały dom dla niego.
Natychmiast rozświetlił cały dół, włączył telewizor, a w drugim pokoju radio, i z butelką w ręce przechadzał się po kwaterach.
Zbudził się przed północą. Leżał na kanapie przed telewizorem z paczką chipsów pod ręką. Zgasił szumiący telewizor i ziewnął przeciągle. Coś usłyszał. Nastawił uszu. Coś usłyszał. Wyjrzał na korytarz. Coś usłyszał. Jakieś krótkie lekkie odgłosy w laboratorium. Kot? Skąd tu kot.
Zszedł ostrożnie. Na dole ciemności. Odgłosy ustały. Włączył żarówkę. Laboratorium czekało tak jak je Wright zostawił.
Sorota obszedł stół dookoła i już zamierzał wyjść, gdy zerknął na małe drzwiczki z boku. Pamiętał dobrze słowa Wrighta: pod żadnym pozorem nie można było tam wchodzić.
Dotychczas nie ciekawiło to Jana, ale wówczas, mając pusty dom i lekki stan rauszu za sobą, nie wydawało się głupie sprawdzić, co Wright ukrywa.
Szarpnął mosiężną klamkę raz i drugi, ale bezskutecznie. Po drugiej stronie musiały być stalowe zabezpieczenia. To tym bardziej zaciekawiło Jana. Po chwili wrócił z kompletami kluczy, które Wright zostawiał w kuchni. Jan długo mocował się, ale okazało się, że żaden z kluczy nie pasował.
Zrezygnowany uderzył pięścią futrynę i odwrócił się, zamierzając wyjść. W tym momencie drzwi szczęknęły od drugiej strony i zaczęły się uchylać. Jakby ktoś je otworzył.
Nie wyglądało to już tak ciekawie. Jan z drżeniem nachylił się w stronę ciemności dobiegających zza drzwi. Zrobił kilka kroków naprzód. W pomieszczeniu panował półmrok. Ostrożnie przeszedł dalej.
Pierwsze co zauważył, to lampka przy odrapanym biurku, a w kącie wąski materac. Oprócz tego kilka rozrzuconych gazet, ale ściany były pokryte dziwnym pismem, przypominającym hieroglify. Wodził po nich oczami, aż zatrząsł się z przerażenia. W kącie siedział przeraźliwie chudy mężczyzna. Był boso, a miał na sobie wyciągnięte spodnie i białą koszulę wiszącą jak na strachu na wróble. Mężczyzna z szerokimi zakolami na czole i wąską szczęką, przy której zęby jawiły się nieproporcjonalnie duże, spoglądał na Jana spokojnie, nawet z delikatnym uśmiechem.
- Na Boga, kim pan jest?! – wrzasnął Sorota. Mężczyzna nie odpowiadał, więc Jan zbliżył się i zapytał znów: - Kim pan jest? Wright zamknął tu pana?!
Po chwili doszedł do Jana bezsens tego pytania, bo przecież to nieznajomy otworzył drzwi.
Mężczyzna wstał. Jego twarz nie zdradzała niczego.
- Nie jestem uwięziony – rzekł nagle miękkim głosem. – Ja tu po prostu jestem.
- Ale dlaczego?
- Bo chcę.
Jan znów spojrzał na rozsiane po pokoju hieroglify:
- Jesteś jakimś badaczem?
- Nie. Te zapiski robiłem z nudów.
- A co oznaczają?
- Wszystko i nic. Wszystko, bo jest tu prawda o świecie w którym żyjecie, i nic, bo nic z tym nie możecie zrobić.
- A ty nie żyjesz w tym świecie?
- Nie tylko.
- A są jeszcze inne światy?
- Są przede wszystkim inne.
- Wright cię karmi? Kiedy? Nie ma tu śladów jedzenia, napojów…
- Nikt mnie nie karmi – przystąpił kilka kroków. Jan zadrżał ponownie. Nieznajomy uśmiechnął się: - Wright próbował mnie badać, ale jestem poza waszą zdolnością rozumienia. O tobie też wiem wszystko. Znam całą twoją przyszłość. Znam przyszłość każdego stworzenia na tym świecie, każdego, które się narodzi.
Jan nie dowierzał. Patrzył na wpół ironicznie:
- To co będę robił za trzydzieści lat?
- Nie uważasz to za zbyt banalne i nieprecyzyjne pytanie?
- To co mi możesz powiedzieć?
- Mogę ci powiedzieć, która chwila twojego życia będzie najszczęśliwsza, która najbardziej rozpaczliwa, kiedy będziesz najbardziej kochał i jaka będzie ostatnia myśl, zanim umrzesz w wieku osiemdziesięciu dwóch lat.
- Słucham więc…
Nieznajomy spuścił nagle wzrok.
- Pora na mnie.
- Ach tak? Co za pech.
Nagle złapał Jana za dłonie i nachylił się do jego ucha:
- Nawet nie wiesz, jakie będzie najważniejsze dla ciebie pytanie, jakie w życiu postawisz. Zdradzę ci więc odpowiedź.
- Tak?
- Odpowiedź brzmi: obok.
- Co?
- Obok.
Nieznajomy odszedł na materac i położył się na plecach. Oczy nieprzytomnie wpatrywały się w sufit. Już nawet nie drgnął.
Jan natychmiast otrzeźwiał.
- Odpowiedź na najważniejsze pytanie jakie w życiu zadam brzmi: OBOK? Wariat.
Wyszedł oszołomiony.



do następnego odcinka
Ostatnio zmieniony 23 paź 2017, 21:48 przez lacoyte, łącznie zmieniany 1 raz.

Awatar użytkownika
eka
Moderator
Posty: 10469
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

ślepe zło 14

#2 Post autor: eka » 17 paź 2017, 19:20

Zawsze, gdy rodzi się we mnie podstępna myśl o napisaniu czegoś dłuższego niż opowiadanie, tłumię ją bezwzględnie, bez litości. Rozgniatam jak wesz:)
A wiesz dlaczego? Bo przeraża mnie plecenie łańcucha przyczynowo-skutkowego. Cienka w tym jestem, tzn. moja wyobraźnia a za to w nadmiarze króluje we mnie lenistwo.
Wiesz, że z wielkim zainteresowaniem śledzę proces kreowania fabuły powieści przecież w założeniu realistycznej, choć oczywiście fikcyjnej.
(Chociaż ten gościu ze znajomością losów niby wpisuje się w fantastykę, to ja jednak widzę tu puszczenie oka do czytelnika, bo upatruję w nim Autora:).
Podziwiam Twoją wyobraźnię i konsekwencję. Nakładanie i zdzieranie masek.
No to zobaczymy, jak Sorota z Jenny wykuli sukces w Polsce.
I kiedy padnie pytanie z najważniejszą dla głównego bohatera odpowiedzią.
Będę obok:)

lacoyte
Posty: 75
Rejestracja: 16 sty 2015, 11:38

ślepe zło 14

#3 Post autor: lacoyte » 23 paź 2017, 21:23

Napisałem kilkanaście opowiadań i wydaje mi się, że dopiero pisanie powieści uczy pisania. Tak jak to określiłaś, to heroiczne plecenie łańcucha przyczynowo-skutkowego, mozolne dopisywanie i wywalanie w niebyt dziesiątek scen. Nie wiem, co będzie z tą moją twórczością, każdy chyba na portalu jest po części naiwnym marzycielem, różne są przy tym pułapy spełnienia, ale zawsze celowałem w dłuższą formę.
Ten facet z piwnicy pojawi się jeszcze raz, także z przepowiednią. Wzorowałem go na postaci Ismaela z filmu "Fanny i Aleksander". Postać z pogranicza światów, częściowo umieszczona w sferze ponadzmysłowej, nieznanej zwykłemu człowiekowi. Choć oczywiście nie wyklucza to utożsamiania z Autorem.
pozdrawiam ciepło

ODPOWIEDZ

Wróć do „Ślepe zło”