ślepe zło 16

Moderatorzy: skaranie boskie, Gorgiasz

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
lacoyte
Posty: 75
Rejestracja: 16 sty 2015, 11:38

ślepe zło 16

#1 Post autor: lacoyte » 01 lis 2017, 21:00

w poprzednim odcinku




Tego wieczoru bracia Łęczyccy wywołali dwie awantury. Na pobliskiej wsi odbywała się dyskoteka, typowa zabawa w remizie na sto osób spod znaku krótkich spódniczek i taniego wina. Łęczyniaki zaczęli też typowo od podrywania nie tych panien, co wypadało. Zgłosił się jakiś rywal, nawet grzeczny, to dostał bez ostrzeżenia w twarz od Krystiana, tracąc zęba. Wprawdzie zostało mu jeszcze ponad trzydzieści w gębie, ale dziewczyny zaczęły denerwująco piszczeć, chłopaki podbiegli a Zbyszek wyjął scyzoryk. Zrobiło się zamieszanie, Witek oberwał sztachetą po plecach, ale i tak impreza zakończyła się szczęśliwie – uciekli. Wracając okrężną drogą postanowili kupić cytrynówkę w sprawdzonym punkcie. Amatorska gorzelnia, sześć złotych za butelkę.
Niestety, wiatr wiał w oczy młodzieży. W domu wytwórcy cytrynówek trwały imieniny, rodzina spod Warszawy zjechała. Impreza odbywała się więc kulturalnie, zwyczajnie, ludzie siedzieli pod krawatami, a butelki nie leżały przewrócone jak bywało, tylko zostały odłożone w rogu.
– Dzisiaj nie sprzedaję – rzekł im gospodarz przez okno, natychmiast je zamykając.
– Jedną butelkę, mistrzu – krzyknął Zbyszek.
Stali przy drewnianym płocie.
– Panie dobrodzieju! – zawołał Witek.
– Ale chuj! – ocenił Krystian.
– Czekaj, powiedz mu, że damy dychę. I tak się opłaci.
– Panie, otwórz pan to okno! – krzyknął znów Zbyszek.
Z wnętrza domu dochodziły jakieś śmiechy i oklaski. Zbyszek widząc, że krzykiem nic nie zdziała wszedł na podwórko i po chwili stanął przy drzwiach. Zapukał głośno. Po chwili otworzyła tęga kobieta w średnim wieku.
– Mąż mówił, że dziś nie sprzedaje. Gości mamy.
– Ale jedną. Zapłacimy dziesięć złotych!
– Nie i koniec.
– A co to za goście? – zapytał nagle Witek. – Chyba znam jednego.
– To rodzina spod Warszawy – powiedziała kobieta. – Nie znacie nikogo.
– Znam waszą rodzinę. Jest tam pan Zdzisiu Lachociąg?
Kobieta nie zrozumiała w pierwszej chwili, spojrzała zdziwiona i zamyśliła się, pytając sama siebie:
– Czy jest jakiś Zdzisiek?
– To może córka jego jest?
– Córka?
– No, Mariola Obciągara.
Kobieta zdenerwowała się:
– Spieprzajcie stąd, Łęczyniaki.
Zamknęła drzwi przed nosem, więc wściekły Zbyszek kopnął je dwa razy, aż się trochę wklęsły z trzaskiem. Sytuacja prawnie problematyczna. Zbyszek nastawił uszu. Tak, uczestnicy imprezy biegli przez korytarz domu.
– Chodu! – zawołał do braciszków.
Pokonał kilka schodków naraz i doskoczył do braci. Z domu wyskoczyło sześciu nietrzeźwych drabów, wszystko spore chłopy, rozmiar buta czterdzieści pięć.
– Tam są ! – zawołał gospodarz, ale braciszkowie byli już pod lasem. Biegła tędy droga asfaltowa, nieremontowana od którejś wojny. Wpadało się po pijaku w dziury i czasem zasypiało z łbem na asfalcie.
Z dali świecił błysk reflektorów. Jechał samochód. Zeszli na bok. Po kilku sekundach zorientowali się, że samochody są dwa i jadą bardzo szybko.
– Cholera, to są chyba ci z dyskoteki! – krzyknął czujnie Zbyszek.
– W las!
Skręcili na łąkę, za sto metrów las, ale póki co byli widoczni jak na patelni. Po chwili z samochodów wybiegło ośmiu chłopaków. Krzyczeli między sobą i motywowali się. Dalej, szybciej, okrążaj!
– Dorwią nas, rozdzielmy się – sapał Witek.
– Nie. Zaraz jest szopa, tam staniemy.
Po kolejnych dwustu metrach biegu leśną ścieżką dotarli do drewnianej szopy, przebieralni miejscowych drwali. Licha to była zabudowa, z lekkimi drzwiami, ale braciszkowie nie mieli już sił uciekać.
Oddychali głęboko, po kilku sekundach słyszeli podobne oddechy dookoła szopy. Czuli, że sytuacja jest naprawdę kiepska. Otoczyło ich dziesięciu chłopa, nadjechały auta.
– Jesteście w dupie – rzekł jeden z młodzieńców.
– Co ty powiesz? – odparł zaczepnie Zbyszek.
– Wyłazić po kolei!
– Zapraszamy do nas. Pierwszy, który łeb wstawi, dostanie kosę.
– Rozwalimy tę budę, spalimy was.
– Sramy na to! – odparł Zbyszek.
Młodzieńcy z dyskoteki naradzali się. Przede wszystkim trzeba zachować cało skórę, a z Łęczyckimi nigdy nic nie wiadomo.
W tym momencie dróżką szedł Karol.
– Co się dzieje? Pizzerię tu otwierają? – zapytał bez trwogi. Pobieżnie znał kilku chłopaków.
– Nie twój interes – odparł któryś.
– Spieprzaj stąd.
– To Karol od Walochy – wyjaśnił łysy i barczysty chłopak z niepełnym uzębieniem. Zwrócił się do Karola: – W środku są Łęczyniaki. Zlejemy ich.
Z szopki doszedł głos przeciwny:
– Niech się który zbliży!
Karol udał zdziwienie:
– Łęczyniaki?
– No te pacany od Eweliny, co się z Gruszeckim ohajtała. I kipnął parę dni później – wyjaśnił barczysty.
– Spływaj gościu, nie twój interes – zniecierpliwił się inny.
– Dobra, spływam – odparł spokojnie Karol.
Zawrócił koło drzewa. W lesie ciemno jak pod kapeluszem. Bezszelestnie dotarł do aut zostawionych przez młodzieńców. Tak jak się spodziewał, drzwi pierwszego z brzegu auta były otwarte. Kilkuletni golf. Karol usiadł za kierownicą. Do szopki pięćdziesiąt metrów, ale noc zapadnięta na amen. Mało tego świata widać. Kluczyki w stacyjce. Wziął głęboki oddech i natychmiast zapalił auto. Z piskiem opon śmignął w przeciwnym niż szopka kierunku.
Przy szopce zrobił się rejwach:
– Golfa kradną!
– Szybko!
– Wy czterej pilnujcie – krzyknął najwyższy do pierwszych z brzegu i sam pobiegł za autem.
– Mój golf, ja pierdolę! – zawył ze wściekłości inny.
W szóstkę upchnęli się do drugiego auta i ruszyli w pościg.
Czterech zostało więc przy szopce, ale z nietęgimi minami. Bo jak tu czterech na trzech Łęczyniaków. To żadna przewaga, a nawet tamci mają przewagę, bo scyzoryki w kieszeniach. I przecież za co tu gęby nastawiać? Nawet nie o ich dziewczyny poszło. Tak sobie ta czwórka przemyśliwała, coraz bardziej rozglądając się po nieprzyjaznym ciemnym lesie.
Karol skręcił w boczną pooraną dróżkę i tam zgasił auto. Znał te zakamarki doskonale. Pościg przejechał prosto. Karol zostawił rzęcha i zawrócił lekkim truchtem w stronę szopki.
Łęczyniaki natychmiast wyczuli zmianę sytuacji.
– Ilu was tam jest? – zawołał Zbyszek.
– Tylu.
– To wychodzimy!
– Wychodźcie.
– A jak wyjdziemy to lejemy.
– Zobaczymy.
Zbyszek popatrzył na braci. Przytaknęli cicho.
– Dawać, bracia!
Wyskoczyli z szopy. Trzasnęło stare drewno. O mało drzwi nie zerwały się z zawiasów.
– Spieprzamy! – zawołał jeden z przeciwników. – Nie będę o jakieś kurwy z remizy łba nastawiał!
Mowa argumentująca ucieczkę z pola walki miała tyle żarliwości i pasji, że natychmiast podziała, pomimo jej rażącej skrótowości. Jeszcze któryś potknął się o korzeń, inny rozdarł koszulkę o świerkową gałąź. Jakby cały las nagle stał się wasalem Łęczyniaków, którzy parsknęli śmiechem na widok nieporadnie uciekających rywali.
– Chodźcie, bo zaraz wrócą większymi siłami – rzekł Zbyszek.
– Kto tam siedzi? – zauważył Witek i wskazał jakąś postać siedzącą na pieńku, nieco dalej, po drugiej strony drogi.
– W mordę chcesz? – zapytał Krystian dla pewności.
Podeszli ostrożnie bliżej. Czyżby pułapka?
Dojrzeli mocno zbudowanego, ale spokojnego chłopaka, który nawet się uśmiechnął. Uśmiech w obliczu zdarzeń nocy miał niepokojący charakter, jakby stało za nim szyderstwo.
– Nie chcę. Do domu wracam.
– W lesie mieszkasz?
– Za stawem.
– A, to o tobie gadali. Ty jesteś od Walochy? Czego chcesz?
– Niczego. Chciałem popatrzeć, jak to się skończy.
– Ktoś im samochód ukradł? – dopytywał Zbyszek.
– Kawałek odjechałem. Nie widzieli mnie. Jak się rozwidni, to pewno znajdą wóz.
Łęczyniaki, jak na rozkaz wyższej im natury, uczynili podobne, zdziwione miny:
– Ty im auto zajumałeś? Dlaczego?
– Jakoś mi głupio było, że na waszą trójkę cała grupa poszła.
– E, siły były wyrównane – spuentował Krystian. – Chodź z nami, obalimy jakieś wino.
Karol pokiwał głową, nieco zamyślony:
– Tak, dziś mam smaka na wino.
Kupili dwie butelki w nocnym sklepie i wrócili do lasu. Rozpalili ognisko. Tanie wino wyśmienicie zaspokajało pragnienie. Drobne gałązki trzaskały w płomieniach. Nad głową poszum lasu, nieco wyżej gwiazdy. Karol czuł się swobodnie wśród Łęczyniaków, co przyjmowali ze zdumieniem, niepewnością chowaną za głośnym śmiechem. Od niepamiętnych czasów wzrastali bowiem we własnej, nieprzyjaznej obcym, enklawie.
– W rzeźni robisz? – pytał Witek.
– Tak. Przeprowadzam bydło na drugą stronę.
– A jak one mają po tej drugiej stronie?
– Czy ja wiem, żadne jeszcze stamtąd nie wróciło, więc chyba nie najgorzej... A co ci się stało w rękę? – zapytał Zbyszka, który od pewnego czasu trzymał się za ramię.
– Jak uciekaliśmy do szopki to walnąłem w futrynę i chyba zwichnąłem. Teraz zaczyna boleć. Dajcie wina.
Karol popatrzył.
– Nastawić trzeba.
– Rano.
– Daj.
– Umiesz?
– Tak – przytaknął bardzo cicho.
– Nie wyrwiesz mi jej?
– Klęknij.
Karol, nachylając się obok, nagle szarpnął rękę kolegi. Zbyszek syknął krótko. Spojrzał na ramię, potem obleciał spojrzeniem czarne niebo. Zastanawiał się, czy umiera. Lekko poruszył ręką, wyprostował.
– Chyba już nie boli… Dobry jesteś. Gdzie się tego nauczyłeś?
Karol skromnie upił łyk owocówki.
– Nie wiem. Tak po prostu. Parę razy już to robiłem. Patrzę na te chude, brzydkie ludzkie ciała i tak jakbym je rozumiał. A jak jeszcze robię w rzeźni, to w anatomii jestem obcykany.
– Lekko to niesamowite – przyznał Krystian. – Wylądujesz u czubków.
Dopili butelkę i zostawili przy drzewie, obok starych butelek po winach, plastikowych opakowaniach po piwie, zużytych prezerwatywach, które zbierały się w tym miejscu od kilku lat.
– Dziś poznałem waszą mamę. Była u Pimki. Macie jakiś problem?
– Tak, podobno ksiądz coś spieprzył i małżeństwo z Pawłem nieważne. Chuj z tym – Witek machnął ręką. Nie interesowali się tym tematem, włóczędzy po swym losie.
– I poznałem waszą siostrę. Potem przyjechał jej chłopak.
Karol czekał na reakcję, jakąś dodatkową informację.
– Robert to frajer – rzekł Zbyszek, na co Karol przytaknął, jakby takiej odpowiedzi oczekiwał.

***

Minęły cztery pory roku. W postępowaniach sądowych czas biegnie nieco inaczej, obrót ziemi przyśpiesza w terminie rozprawy, następują kataklizmy, przesilenia, a po rozprawie ruch planety spowalnia, fauna i flora odżywa na nowo, aż do kolejnego terminu.
W przypadku Eweliny wypadki potoczyły się niekorzystnie. Sąd odroczył termin jeden raz i natychmiast wydał stwierdzenie nabycia spadku po Pawle na rzecz jego ojca i brata. Pimko pro forma wrzucił apelację, ale i ona została szybko rozstrzygnięta, jak gdyby za tym niezwykłym pośpiechem stały czyjeś pieniądze.
W maju Gruszeccy pojawili się w firmie. Objechali stacje benzynowe, stanowiące już ich własność, wszędzie zatankowali po dwadzieścia złotych i nie zapłacili.
– To już jest wszystko moje i mojego synka! – rzekł stary Gruszecki, nie kłaniając się nikomu.
W siedzibie firmy zmienili zamki w drzwiach i czekali na Ewelinę. Pojawiła się po dziesiątej.
Zenon Gruszecki siedział za biurkiem przy włączonym laptopie, którego nie potrafił obsługiwać, a nieco z boku przycupnął jego durnowaty syn Stasiek, który z kolei nie umiał usuwać historii przeglądarki i po godzinach pracownicy śmiali się ze stron pornograficznych, jakie odwiedzał nowy pryncypał.
Ewelina usiadła bez słowa naprzeciwko. Miała dumny i dzielny wyraz twarzy. Stasiek patrzył na nią pożądliwie, a Zenon uśmiechał się z fałszem:
– Dla nas jesteś członkiem rodziny. Prawnie wygląda to jak wygląda, ale wiemy, że ślub się odbył, choć nas nie zaprosiliście na niego. Jesteśmy katolikami, więc dla nas ślub w kościele ważniejszy. W każdym razie zatrudniamy cię w firmie, pensja na razie będzie niewielka, w domu możesz też mieszkać, póki jakoś inaczej tego nie rozstrzygniemy. Może jakiś najem czy coś. Oczywiście, macie duży dom. Dla was piętro, my na parterze. Chłopaki są już duże, sprawiają problemy, powinni się wyprowadzić i usamodzielnić. Jeśli chodzi o Anię, to chyba idzie na studia, tak?
Ewelina przytaknęła. Po stokroć wolałaby brutalne wyrzucenie na ulicę niż tę zabawę w pogardę i łaskę.
– Po wakacjach idzie.
– No, dobrze się składa. – Zenon rozejrzał się po gabinecie.– Trochę tu bałaganu. Może zamieć, czy co... I tych papierów tyle. Ciężko to ogarnąć. Na początek posprzątaj trochę, a potem może umyj podłogę na sklepie. Ludzie błoto wnoszą. Straszne.
Ewelina zagryzła wargi. Nie da się sprowokować. Po prostu, gdy nadejdzie odpowiedni moment zabije ich i popełni samobójstwo.

***

Mecenas Pimko nie tracił woli walki. Właściwie pracował dla Eweliny za darmo, a innych zleceń nie chciało mu się przyjmować, więc wpadł w tarapaty finansowe. Kolejny raz odwiedził naczelnika Kozłowskiego, nadzorującego urząd stanu cywilnego.
– Panie mecenasie – mówił urzędnik, dość grzeczny, ale z rezerwą traktujący petentów, zwłaszcza takich jak Pimko, którzy przychodzili dziesiąty raz pytać o to samo – szukaliśmy naprawdę wszędzie. Nikt nie pamiętał, żeby wpłynęło coś od księdza.
– A to archiwum, mówił pan, że czasem jakieś papiery…
– Przetrząsnęliśmy to archiwum specjalnie dla pana dwa razy. Ksiądz nie przekazał nam tego zaświadczenia. Niestety. Nic nie mogę poradzić. Przecież gdyby ksiądz nam przysłał lub przekazał coś osobiście to miałby potwierdzenie nadania, prawda?
Prawda, prawda. I piętnasty raz Pimko poszedł do proboszcza Wojciecha Prymuły. Ksiądz zbolały całą sytuacją mówił:
– Czasem wysyłam pocztą, czasem osobiście idę do urzędu. Robię to najpóźniej w środę, nie czekam pięciu dni, jak to jest dopuszczone. Na pewno. Potwierdzenia złożenia zawsze trzymam w notatniku i składam po powrocie z poczty lub z urzędu od razu do akt. Tak jest zawsze! – I smutno rozłożył ręce. – I nie mam tylko tego potwierdzenia dla naszej Ewelinki… Boże, a ci nowi Gruszeccy, co to za ludzie! Jak byłem u nich na stacji, to pytali się, czy gosposi nie potrzebuję, bo znają taką piętnastolatkę bez zawodu. Nie wiem, naprawdę nie wiem...
Pimkowi brakowało już cierpliwości:
– Proszę księdza, proszę tak nie biadolić, to bardzo poważna sprawa.
– Czy ja tego nie wiem?! Sakrament małżeństwa!
– Ale ja patrzę na sprawy pod kątem majątkowym. Ona nie ma za co żyć!
– Wiem, wiem. To straszne. W urzędzie nie mają? Na poczcie przecież nie przetrzymali? Czy ja to pocztą wysłałem, czy osobiście… Teraz i tego nie pamiętam.
– Nawet gdyby, to ksiądz jest odpowiedzialny, bo to ksiądz powinien mieć potwierdzenie złożenia. Bez tego trudno księdzu uwierzyć!
– Wiem. Będę szukał. Ta sprawa bardzo mnie boli.
– Szukał, szukał. Od roku ksiądz szuka i gówno z tego. Przepraszam, ale Gruszeccy eksmitują Ewelinę i co?
– Zawsze będę mógł przyjąć całą rodzinę na parafię – przyznał proboszcz Prymuła. Uczciwie trzeba przyznać, że w całej jego posłudze żadna sprawa tak go nie bolała jak nieważne z punktu prawa cywilnego małżeństwo Eweliny i Pawła.
Zapewnienia księdza nie wystarczyły. Któregoś piątku Pimko przedstawił Ewelinie gruby stos dokumentów. Na szczycie pismo opatrzone nazwą POZEW O ZAPŁATĘ. Pozwany: Parafia pod wezwaniem św. Marcina. Wartość przedmiotu sporu: dwa miliony sześćset tysięcy złotych, czyli połowa majątku Pawła. Tyle otrzymałaby, gdyby ksiądz wysłał w porę zaświadczenia do urzędu. Do pozwu załączono wniosek o zwolnienie od kosztów.
Ewelina patrzyła na te dokumenty z niedowierzaniem:
– To może być głośna sprawa.
– Powinna taka być. Wtedy są większe szanse, że będą chcieli się dogadać. - Ujął ją za ręce. Był twardy i zdecydowany, gdy jej brakowało już sił, codziennie poniewieranej przez Gruszeckich. Zenon pomiatał ją w pracy, Stasiek grzebał w jej bieliźnie w domu i podglądał przez dziurkę od klucza. Nie mówiła tego adwokatowi, ale Pimko wiedział, że jest bardzo źle. – Musimy iść po wszystko, jeśli chcemy uzyskać cokolwiek.


do następnego odcinka
Ostatnio zmieniony 15 sty 2018, 22:52 przez lacoyte, łącznie zmieniany 1 raz.

Awatar użytkownika
eka
Moderator
Posty: 10469
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

ślepe zło 16

#2 Post autor: eka » 02 lis 2017, 17:43

Dobre!
Wciągnęło.
:kofe:

lacoyte
Posty: 75
Rejestracja: 16 sty 2015, 11:38

ślepe zło 16

#3 Post autor: lacoyte » 07 lis 2017, 23:35

Obiecuję, że akcja będzie już tylko zawijać.
pozdrawiam

ODPOWIEDZ

Wróć do „Ślepe zło”