ślepe zło -22

Moderatorzy: skaranie boskie, Gorgiasz

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
lacoyte
Posty: 75
Rejestracja: 16 sty 2015, 11:38

ślepe zło -22

#1 Post autor: lacoyte » 10 sty 2018, 22:40

w poprzednim odcinku



W kolejnym tygodniu grupa naukowców w liczbie dziesięciu dusz (plus Jan) wyjechała do Chile. Już na lotnisku czuć było ogromne podekscytowanie, w bagażach przemycono wiele litrów alkoholu i dziesiątki prezerwatyw. Potem zapakowali się z całym podekscytowaniem do pierwszej klasy. Alkohol był jednak zbędny, bo na miejscu okazało się, że jest dostępny za półdarmo, ale prezerwatywy stały się koniecznością.
Zatrzymali się w okolicach Valparaiso, a w ciągu kilku dni zwiedzili pół kraju, parki narodowe, pustynie, kościoły czy slumsy dużych miast. Widzieli wiele przedstawień przeznaczonych typowo dla turystów, pokazy tańca i corridy. W dzień szwendali się po przeludnionych targowiskach, odpędzając od dzieciaków kradnących portfele, a w nocy urządzali bankiety z miejscową płcią piękną, która za drobną opłatą dawała zapomnieć o marności tego świata, a może i tamtego.
Czas wlókł się dniami, a noce przeskakiwały w oparach alkoholu, brudu i wymiocin. Profesor Sheridan nabawił się szybko choroby wenerycznej i po tygodniu musiał wrócić do domu. Nie żałowano go przesadnie, ale nieco uważniej dobierano partnerki i partnerów. Odtąd były to tylko najdelikatniejsze kwiaty okolic, metyskie perły, które po ucztach z białymi aniołami mogły wykarmić swoje rodziny przez miesiąc. Do tego czasu nikt nie wymagał niczego od Jana, gdyż dziewczęta spełniały każdą niewypowiedzianą nawet wolę.
Po dwóch tygodniach Wright szepnął tajemniczo Janowi:
- Jedziemy do właściwego celu podróży. To jeden z naszych hojniejszych sponsorów. Augusto Segura.
Segura mieszkał w olbrzymiej rezydencji otoczonej połacią leśną. Setki pokoi, łazienek, taras [lądowisko helikopterów], korty tenisowe, mini zoo z lwami i słoniami, stado koni na wybiegu.
Był to mężczyzna bardzo wysoki, mocny, z pokaźnym wąsem i zarostem jak papier ścierny kontrastującym z łysą czaszką. Powitał się radośnie z Wrightem i kilkoma innymi naukowcami, których znał.
Po ulokowaniu się w rezydencji rozpoczęło się przyjęcie, na które zaproszono młode dziewczęta, a eleganccy kelnerzy donosili alkohol i przystawki.
Potem przyniesiono także marihuanę i kokainę, z której ten region słynął. Siedząc między dwoma nieletnimi Segura zagadnął Wrighta:
- Pamiętasz jak ci mówiłem o mojej córce. Kończy osiemnaście lat. Jest najlepszą uczennicą w szkole i myślę dla niej o dobrej szkole. W Anglii.
Wright rozpromienił się:
- Drogi Augusto, nic więcej nie mów. Wszystko załatwione. Zadbamy o jej edukację.
Rankiem Jan obudził się na łóżku bezsilny. Ból rozsadzał mu głowę. Miał wszystkiego dosyć. Obok spał niejaki doktor Trafford i dwie dziewczyny. Może po czternaście lat.
Z mętnym spojrzeniem zaczął szukać po szafkach jakiejś aspiryny. Poszedł do sąsiedniego pokoju. Wright leżał na podłodze z dwoma metyskami. W odpowiedzi na szept Jana, z trudem wskazał torbę w kącie pokoju. Jan znalazł aspirynę. Dwie tabletki zadziałały średnio, do tego odczuł wyjątkowe znużenie. Wyszedł na taras a następnie skręcił na dróżkę prowadzącą w las. Słychać było śpiew egzotycznych ptaków.
Nagle wpadł na coś lub coś na niego. Odskoczył momentalnie. Strach niemal ściął go z nóg. Na drzewie wisiało dwóch ludzi, a obok nich krążyły stada much. Bose stopy dyndały bezradnie pchnięte przez Jana.
Obok stanął łysy najemnik z karabinem.
- To nie miejsce dla pana – rzekł spokojnie łamaną angielszczyzną. – Proszę wrócić do rezydencji. Dostał pan telegram z Anglii.
Jan bez słowa przytaknął i z lękiem zawrócił. Przytłumiony widokiem z lasu pomyślał, że telegram zapewne jest od Jenny i nawet się ucieszył. Wiadomość jednak zmroziła go:

Wiem wszystko. Nigdy nie wracaj, bo cię za... C.


Jan zaklął soczyście, ale zastanowił się, o czym Connelly wiedział? Czy o Sue, czy też o kłamstwie nazwijmy to podstawowym. Jan wściekł się, ale na krótką chwilę. Spodziewał się podobnej sytuacji. Obmierzło mu to towarzystwo. Wredna Sue, wredny Connelly, gdzie się nie wdepnie, tam mina. Wezmę Jenny i wyjedziemy, pomyślał.
Potrzebował więcej pieniędzy, jakichkolwiek pieniędzy, a to znaczyło umizgiwanie się do naukowców, przynajmniej na razie.
Jan odczuł przeraźliwa pustkę własnego życia, monotonnie zakrywaną setkami ekscesów seksualnych. Jakie to wszystko niemądre, nijakie. Widział pijanych w sztok naukowców. Pustka po raz kolejny. Wiedział, że to jest jego wina. Gdyby nie spotkał tego dnia Wrighta, nie okłamał go …
Wrócił do pokoju i wypił piwo.
W tym momencie usłyszał krzyk dobiegający gdzieś z piętra, jakąś kłótnię, która momentalnie się urwała. Jan wzruszył ramionami. Zapewne naukowcy pokłócili się o coś.
Do pokoju wpadł Wright, a na jego twarzy malowało się przerażenie.
– Co się dzieje? – zapytał Jan.
- Stała się straszna rzecz. Chodź ze mną.
Jan leniwie podniósł się z fotelu.
W kolejnym pokoju naukowcy utworzyli dziwny krąg pochylony nad czymś w środku. Obok na krześle spoczywał doktor Grudgers w samych majtkach. Ręce miał poplamione krwią.
Jan zbliżył się do środka. Na podłodze leżała martwa dziewczyna. Twarz miała zalepioną taśmą, sukienkę poszarpaną, a z brzucha wystawał nóż.
- Co tu się stało? – zapytał Jan beznamiętnie.
Grudgers płaczliwym tonem wyjaśniał:
- Byłem bardzo pijany. Spotkałem tę dziewczynę w środku nocy na korytarzu. Trzymała w ręku jakieś papiery. Myślałem, że to jedna z tych kurewek, że coś kradnie i od razu się do niej dobrałem, ale stawiała opór. Złapałem ją i zaciągnąłem do pokoju. Krzyczała, więc zakleiłem taśmą usta. Po wszystkim zlałem ją jeszcze, żeby się uspokoiła. Zdrzemnąłem się, a nagle widzę jak wyślizguje się i próbuje uciekać. To ja za nią. Nie wiele myślałem, strasznie byłem opity, kurewka coś kradnie, myślę, Segura nie będzie zadowolony. Dorwałem nóż i chyba go w nią wbiłem. Nie pamiętam bardzo. Zasnąłem natychmiast. Obudził mnie krzyk kogoś z was.
- Tylko tyle? – Jan nie pojmował grozy. Przecież faktycznie to prostytutka, która coś kradła i łatwo wyjaśnić, że Grudgers zabił ją w obronie własnej.
Wright z furią zabrał papiery leżące na stole:
- To zobacz, kim była ta dziewczyna! Luiza Segura! To jego córka, a to są jej dyplomy ukończenia szkoły! Co za katastrofa!
Jan momentalnie oprzytomniał:
- Musimy uciekać!
- Oczywiście, ale jak? Jest nas dziesięć osób. Dookoła straże Segury!
- Powiemy, że jedziemy na wycieczkę. Chcemy coś zobaczyć.
- Dziś mieliśmy zwiedzać jego fabrykę!
- Jaką fabrykę?
- Kokainy… Przecież płaci nam za badanie jego produktów. Proponowanie zmian, nowych tańszych zamienników…
Jan nie wiedział, czym bardziej był zdruzgotany. Czy tym, że szanowni naukowcy uczestniczyli w produkcji narkotyków dla chilijskiego barona, czy że zabili jego córkę. Nie, oczywiście, że narkotyki to drobnostka w tych okolicznościach.
- O której Segura ma tu być?
- Za dwie godziny.
Jan gorączkowo myślał, tymczasem Wright usiadł przy Janie:
– Drogi kolego, teraz jest ten ważny moment. Czy możesz siłą woli powstrzymać Segurę? Zmusić go do zmiany planów, żeby umożliwił nam odjazd?
- Nie, to nic nie da. Musimy załatwić Segurę i jego ochroniarzy – stwierdził doktor Thompkins. – Janie, musisz tylko ich zahipnotyzować na chwilę, a my w tym czasie ich udusimy!
Jan drżał, ale ta prośba wywołała u niego dziwaczny grymas.
– Naprawdę tego chcecie ode mnie?
Reszta natychmiast pokiwała:
– Tak, oczywiście… Jesteś naszą nadzieją.
– To stan wyższej konieczności.
Zwariowali, pomyślał, ale faktem było, że cała grupa nie może opuścić rezydencji.
Jan uśmiechnął się pogardliwie, przelatując wzrokiem po przestraszonych naukowcach.
- Dobrze, ale Segura zawsze chodzi z ochroniarzami. Za dwie godziny, gdy przyjedzie, zaprowadźcie wszystkich do mojego pokoju. Tymczasem sprzątnijcie dziewczynę i wrzućcie ją do jakiegoś pustego pokoju. Zróbcie tu porządek, do cholery!
- A ty?
- Ja będę czekał w pokoju. Nie wchodźcie tam. Muszę… naładować swoją energię.
Przytaknęli. Tak, to optymalne wyjście. Swoją drogą, dziewczynę mógł zabić ktoś inny, jakiś włamywacz albo kelner. Problem w tym, że Segura zdolny był wykończyć wszystkich, którzy tej nocy spali w rezydencji.
Uwzględniając tę okoliczność Jan wszedł do swojego pokoju, wychodzącego na taras. Stamtąd – ze swoją torbą na ramieniu - przeszedł przez główny dziedziniec w stronę garaży. Znalazł wynajęty samochód. Wsiadając do auta, jego wzrok przykuły beczki stojące przy ścianie. Beczek było kilkadziesiąt i każda przykryta plastikowym wiekiem.
W pierwszej beczce znalazł pełno pieniędzy. Wypchana nimi po brzegi jak w słodkim śnie. Treść pozostałych beczek zapewne była niezgorsza, ale Jan jak dobry chrześcijanin zadowolił się częścią zawartości jednej beczki, którą to zawartość zapakował do torby.
Po chwili wyjechał z garażu. Jeden z zaufanych ludzi Segury spojrzał zdziwiony:
- Dziś macie jechać do fabryki…
- Beze mnie. Jedna z waszych dziewcząt zaraziła mnie jakąś czarną cholerą. Muszę szybko jechać do apteki!
Mężczyzna uśmiechnął się i pomachał ręką.
Jan nie odwracał się za siebie. Za półtorej godziny był na lotnisku i wybrał pierwszy lot jaki odlatywał. Rio de Janeiro. Niech będzie.
Nie było mu żal Wrighta i pozostałych. Wierzyli w to, co było wygodne i przyjemne, niech giną więc idioci płacący pięciokrotne stawki za drugorzędne prostytutki.
W czasie gdy samolot do Rio de Janeiro odrywał się od pasa startowego, Segura powitał się z profesorem Wrightem.
- Czemu jest pan taki zdenerwowany?
- Nie, nic, to powietrze takie ciężkie.
- W puszczy będzie lżej, zobaczycie.
- Tymczasem chcemy panu coś zaprezentować, drogi Augusto. Zapraszamy do pokoju.
Augusto spojrzał ze zdziwieniem. Dwóch najemników z bronią podążyło za nim.
Gdy weszli do pokoju, Jana nie było w środku. Naukowcy od razu spostrzegli, że zniknęły rzeczy osobiste i jego torba. Zwiał sukinsyn.
- O co chodzi, profesorze, co chcesz zaprezentować?
Wright przełknął głośno ślinę i podparł się rękoma o kolana. Wyszeptał:
- Już jesteśmy martwi.

***

Światowe media głośno omówiły sprawę znalezionych zwłok, które zatrzymały się na mieliźnie zatoki Ancud. Zginęło dziewięciu naukowców, głównie Brytyjczyków. Uznano, że łódź naukowców rozbiła się, a resztę dopełniły jakieś zwierzęta wodne, gdyż znalezione zwłoki zostały pozbawione skóry. Było to ciekawe, podobnie jak to, że ciała znajdowały się niemal w tym samym miejscu, a nie znaleziono żadnych śladów łodzi.
Wielka tragedia. Kolejne uniwersytety ogłaszały żałobę. Jednocześnie stwierdzono zaginięcie jednej osoby, która przebywała w tej grupie. Zaginął Jan Sorota. Ciała nie odnaleziono.
Po chwili jednak nowy temat zalał świat jak potop, więc o śmierci naukowców pamiętali tylko członkowie rodziny, którzy zjeżdżali się po kolei do domu pogrzebowego w Seroico, zidentyfikować ciała i przygotować do transportu.
Jenny płakała po ojcu, ale nie po Janie. On musiał przeżyć. Była tego pewna. I czekała. Brzuch rósł, ale nie zwracała na to rosnące w niej życie przesadnej uwagi, dopóki nie zaczęło jej przeszkadzać, a nogi puchły nawet po krótkim spacerze.
W końcu zaczęła się wściekać w samotności. Co się tam wydarzyło, dlaczego Jan nie daje znaku życia. Czyżby jej przeczucie zawiodło i jej kochanek leży martwy na dnie chilijskich wód?
Wobec niepokojów wdowy bez małżeństwa postanowiła usunąć ciążę. Jest już za późno, rzekł lekarz. To może zagrozić pani zdrowiu. Jeśli pani nie chce dziecka, może je pani oddać.
Z gabinetu wyszła zrozpaczona, samotna z problemem, nieproszonym pasożytem w brzuchu, zadłużonym lokatorem z którym przegrała proces ze względów formalnych.
Gdzie jest Jan? Płakała co wieczór, w nocy budziła się z lękiem, wielkim poczuciem opuszczenia. Jechać do Ameryki Południowej, szukać, rozpoczynać śledztwo? Szaleństwo. Nie w tym stanie, quasi błogosławionym. Dziecko było tylko bólem, tym przeszłym i tym, który ma nadejść. Koleżanki, których miała niewiele, pytały, czy już wybrała imię, kupiła łóżeczko, wyremontowała pokoik, wstawiając masę bezużytecznych bibelotów. Nie chciała mówić, nie była dumna, a temat ją ranił.
Nagle pod koniec lutego, gdy całe miasto tonęło w śniegu późnej zimy, przyszła informacja z Polski. List z Krakowa. Jenny natychmiast pobiegła do tłumacza, sędziwego kombatanta z czasów bitwy o Anglię, który przekazał, że w liście ciotka Jana informuje tegoż o pozostawionych podczas ostatniej wizyty książkach, a nadto potwierdza termin kwietniowego spotkania.
Przecierała oczy ze zdumienia. A więc żył! Był w stałym kontakcie z rodziną w Polsce i będzie tam w kwietniu. A to śmieć! Wyrzucając mu to, co najgorsze z lękiem zauważyła, że wolałaby go martwego na dnie chilijskiej zatoki. Natychmiast zaczęła organizować swój wylot.
W biurze turystycznym uprzejmy handlowiec zapytał:
– Nie boi się pani latać w tym stanie? – wskazał łagodnie na wystający brzuch.
– Jest mi to obojętne. Sprzedasz ten bilet, czy nie? – odparła bezlitośnie.
Przelot był koszmarem, procedury lotniskowe były koszmarem i samotne dobicie do tak mało znanego kawałka Europy wydawało jej się dobrowolnym zamknięciem w obozie jenieckim. W samolocie i lotnisku wymiotowała. Z lotniska wyszła w pobrudzonej spódnicy, długiej do kostek. Nie zauważała, że to już kwiecień, wiosna w Polsce bujna, zielona, kwiecista. Jenny odczuwała jakiś uraz do tego kraju i nic jej się nie podobało. A może mało zwracała uwagi.
Późnym wieczorem dojechała taksówką pod znajome mieszkanie ciotki Jana. Czuła, że kierowca ją orżnął na taryfie, ale nawet nie pisnęła, uznając, że to kierowcy powinno być bardziej wstyd. Chętnie wbiłaby mu paznokcie do oczu, a do ust wepchnęła różaniec, który zawiesił sobie dookoła lusterka.
W oknach paliło się światło. Jenny na ugiętych ze zdenerwowania nogach podeszła do drzwi. Naiwnie sądziła, że Jan musi tu być. Innych mieszkań i krajów nie miał w sercu.
Zadzwoniła, powtórzyła szybko dzwonek, zastanawiając się, czy ktoś usłyszał. Po chwili drzwi otworzyła ciotka Janina. W pierwszym momencie nie skojarzyła, patrzyła zdziwiona, kto dobija się późno do domu. Kobieta w mocno zaawansowanej ciąży.
– Słucham?
– Good evening, i’m sorry…
Ciotka teraz dopiero pojęła, kto to. Zaprosiła do środka. Jenny nie musiała mówić nic więcej. Natychmiast na stole pojawiła się herbata, ciastka, chleb i swojska kiełbasa. Chyba cały zapas jedzenia. I rozmowa łamanym angielskim. Razem z Marią były dobrymi, wylewnymi kobietami. Starały się zrozumieć, co tu Jenny sprowadza i same wyjaśniały, co z Janem. O wypadkach w Chile nie miały pojęcia, więc Jenny również nie poruszała tego tematu.
Owszem był raz w mieszkaniu, ale kilka miesięcy temu. Na krótko. Nie przyjechał ponownie. Już wtedy był strasznie rozgoryczony, smutny. Co się stało? Aha, nie wie pani. Dwa tygodnie temu dostały pocztówkę z Malezji. Pokazują, proszę. Co tu jest napisane? To krótkie pozdrowienia. Wszystkiego dobrego z Malezji. Jan. Tylko tyle. Kręci się gdzieś po Azji. Może zwiedza, może dostał jakąś posadę, ale tam tak niebezpiecznie. Wszędzie jest niebezpiecznie, tylko w Polsce jako tako. Nie wiadomo, kiedy wróci i gdzie. Co się stało? Jenny poczuła się bardzo zmęczona. Doszły jakieś mdłości. Pani prosto z lotniska? Proszę pójść spać, odpocząć, nie puścimy pani w takim stanie. Jest pani cała blada, buja się na krześle, pani chyba zemdleje ze zmęczenia. Na Boga, w takim stanie przylecieć do obcego państwa. Zamykała oczy i znów otwierała, do uszu dobiegały końcówki wyrazów tego piekielnego języka, jakby ktoś miał o coś ciągle pretensje.
Spała do szóstej. Obudziła się zdenerwowana i mimo długiego snu skrajnie wyczerpana. Domownicy jeszcze spali. Nienawidziła tego kraju, ludzi i dziecka, które zajmowało jej brzuch. Wzięła swoje rzeczy w jedną naramienną torbę i wyszła po cichu. Na klatce schodowej minęła mleczarza, który uchylił zamaszyście czapkę na przywitanie.
Musiała trochę pokrążyć po mieście, aż znalazła postój taksówek. Czuła, że wygląda na obłąkaną. Włosy przyklejały się do czoła. Marzyła o łyku czystej wody, o powrocie, o domu, który w całości po śmierci ojca stanowił jej własność.
Po pół godzinie czekania w kolejce przyszła jej kolej. Taksówka zatrzymała się niemal zderzając z brzuchem. Wsiadła bez słowa.
– Airport.
Taksówkarz przytaknął. Zapewne już myślał, o ile więcej skasować obcokrajowca. Tymczasem pogwizdywał sobie beztrosko, dzień zaczął się całkiem okazale. Coś mu się przypominało po angielsku i próbował zacząć zdanie, ale nie wychodziło, więc znów tylko gwizdał cicho.
Natomiast Jenny z tyłu odczuwała pierwsze bóle. Jęknęła i złapała się za brzuch. Jęk przeszedł w krzyk. Osunęła głowę na siedzenie. Tylko nie to, nie tak, nie bez niego. O życie, kraino bólu i rozczarowań.
Taksiarz patrzył w lusterko przerażony i klął bez przerwy. Zamiast na lotnisko pojechał na pełnym gazie pod pierwszy z brzegu szpital. Ani premii, ani nawet zwykłej stawki za przejazd.
Zaprowadził Jenny na izbę przyjęć, użyczając ramienia.
– To cudzoziemka – wrzeszczał na jakiegoś praktykanta. – Cholera, zaczyna rodzić! Zróbcie coś!
Nagle jacyś ludzie zaczęli krzątać się wokół niej, coś mówić, o coś pytać. Jeden z lekarzy znał angielski, ledwo wymienili kilka słów, ujął ją za rękę, pocieszył fałszywym akcentem, bóle nasiliły się. Nie ma czasu, ona rodzi! Na litość boską, nie tak, nie tu, nienawidzę was, jego. Ze ścian złaziły kolory, na lampach pajęczyny, akurat w tej samej sali jeszcze dwie rodzące obok siebie, niemal na jednym łóżku, pielęgniarki coś krzyczą, nie rozumiem was, nie jestem stąd, z czego się śmiejecie, nie pomylicie tych dzieci, jak tu każdy rodzi jeden na drugim, przez drugiego. Dajcie jej coś na uspokojenie. Wyjdzie czy kroimy? Poczekajcie jeszcze. Wyjdzie, chyba wyjdzie normalnie. Co ona tak wrzeszczy, te nasze spokojniejsze. Polska kobieta wprawiona. Ta chyba z Niemiec. To Angielka. Sprawdźcie potem papiery. Szpital wystawi potem rachunek na koronę brytyjską.
To był ciężki poród. Kobiety na sąsiednich łóżkach już urodziły i odjechały, przyszły kolejne i te też urodziły i odjechały. Jenny nie mogła, jakaś blokada, już lekarz wołał, że trzeba kroić, bo się dziecko udusi. Jenny tego nie rozumiała. Dlaczego to tak długo trwa, inne już urodziły. Dlaczego tak boli, przecież to coś rozrywa mi ciało. Chcę być nieprzytomna, chce umrzeć, dajcie mi umrzeć, weźcie sobie ten płód. Był ranek, a już jest popołudnie. Nagle puściło, ostatni jej krzyk, wylało się wszystko, co było tamowane zalewając lekarza i dwie położne. Każdy odetchnął.
Po kilku minutach dali dziecko na minutę. Chłopak, tyle i tyle waży i mierzy. Wrzeszczał, ale ona była zbyt zmęczona, styrana, obrzmiała, pot zalał jej oczy, prawie nic nie widziała, ledwo zerknęła półprzytomnie. Co za brzydki mały człowiek, a ja jestem taka zmęczona.
Obudziła się po kilku godzinach. Dziecko gdzieś zabrali, i dobrze. Przez moment zastanawiała się, czy nie jest tak w komunistycznym kraju, że zabiera się dzieci od razu do jakiegoś żłobka i sączy propagandę do ucha. Mniejsza z tym, wiedziała, że nie może zostać.
Ubranie leżało pod łóżkiem. Przebrała się z trudem, w głowie zawroty, w oczach błyski. W sali jedna kobieta spała, druga ze wsi nic nie mówiła, ale obserwowała ze zdziwieniem.
Jenny rozejrzała się uważnie na korytarzu i wolno, na wpół przytomnie wyszła ze szpitala, nigdy już do niego nie powróciwszy. Jeszcze tej nocy była w Anglii.
Personel szpitala z niemałym szokiem omawiał sytuację. Obawiano się konsekwencji, po korytarzach przechadzali się funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa. Potem szukali taksówkarza, który przywiózł cudzoziemkę. Może on coś wie? Nikt nie spisał jej danych, wszystko działo się zbyt szybko. A dziecko patrzyło spokojnie. Sennie. Jak to małe.
Kim była matka. Gdzie tu taką znaleźć? Gdzie szukać. Chyba z Anglii, znała angielski, ale może z innego kraju?
Poczekali dwa dni, przenieśli na oddział dla chorych dzieci. Nie szukano już matki, porzuciła dziecko, jej wybór. W prasie lokalnej podano drobny artykulik o zdarzeniu, pod kątem bezwzględności matek z krajów zachodnich, które są w stanie zostawić dziecko w obcym kraju. Polki są inne, u nas rodzą i wychowują z uśmiechem na ustach. A może zostawiła dziecko w Polsce, bo wiedziała, że tu będzie miało lepiej? Taaa, takich bzdurnych wynurzeń nikt nie kupi, wykreślił to zdanie redaktor naczelny z projektu artykułu.
Nie zawracano sobie głowy sprawdzaniem wszystkich cudzoziemek, które wyleciały tego dnia z Polski. Co by zmieniło szukanie, kto miał na to czas?

***

Jan, po ucieczce z rezydencji Segury i przelocie do Rio, wyjechał w kierunki Azji, jak najdalej od swojego dotychczasowego świata.
Na półwyspie malajskim uczył dzieci angielskiego, w Indiach pracował jako sanitariusz w szpitalu, w Hongkongu został korespondentem brytyjskiego dziennika. Nie zagrzewał długo miejsca jakby przeszłość stąpała po piętach podobna do nieustępliwego detektywa. Dowiedział się już, że nie da się uciec od wyrządzonego zła. W którymś momencie powołał je do życia, pielęgnował, aż w dorosłej postaci uderzyło w okolicach chilijskiego Velparaiso. Wiedział też, że to usnute zło dalej istnieje, pęcznieje, przerasta samo siebie, aż wróci kiedyś do niego jak syn do domu ojca.
W motelowym pokoju, w szumie wentylatora, pił miejscowy alkohol kupiony od ulicznego sprzedawcy. W powietrzu unosił się zapach wszechobecnego kadzidła, który doprowadzał go do szaleństwa. Nie położył się spać, czując, że i tak zaśnie dopiero nad ranem.
W tym momencie przyszła chwila opamiętania. Zmoczył głowę pod kranem, przeliczył przechowywane przez kilkanaście lat pieniądze. Zastanowił się. Brytania z pewnością odpadała, za dużo nierozwiązanych spraw. Europa zachodnia także nie wchodziła w grę, nie miał aż tyle środków. Rozłożona na stole gazeta informowała o przemianach ustrojowych w Polsce, częściowo wolnych wyborach. W pierwszej chwili wydawało mu się to jeszcze większym szaleństwem niż włóczęga po Azji.
Jednak spróbował i przyjechał do Polski. Jak każdy emigrant był bardziej szanowany od przeciętnego obywatela, a do tego miał szczęście i godne pieniądze. Nikt nie wiedział, że szczęście wyrywane siłą charakteru, a pieniądze zabrane handlarzowi koki z okolic Velparaiso, gdzie słychać śpiew kondora i krzyk czarnego łabędzia. Spotkał odpowiednich ludzi, znał języki, pokręcił się po prywatnym biznesie, potem trafił przypadkowo do polityki. Karuzela podrzuciła go wyjątkowo wysoko.
Nie wiedział, że nawet niedaleko, bo w granicach stu kilometrów, inny los miotał jego synem. Najpierw jednak sąd umieścił porzucone dziecko w pogotowiu rodzinnym, dając imię i nazwisko: Karol, bo wówczas popularne, Kwietniewski, od miesiąca urodzenia. 

cdn

Awatar użytkownika
eka
Moderator
Posty: 10469
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

ślepe zło -22

#2 Post autor: eka » 11 sty 2018, 15:08

Autor kończy wątek naiwnych naukowców spektakularnie, no i poniekąd w podmuchu dydaktyki.
Karol przypisany rodzicom.
Ale jeszcze wiele zagadek do rozwiązania, zatem czekamy na cdn.
Pozdrawiam, zadowolona z lektury fragmentu.
:kofe:

ODPOWIEDZ

Wróć do „Ślepe zło”