ślepe zło 26/28

Moderatorzy: skaranie boskie, Gorgiasz

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
lacoyte
Posty: 75
Rejestracja: 16 sty 2015, 11:38

ślepe zło 26/28

#1 Post autor: lacoyte » 07 lut 2018, 20:30

w poprzednim odcinku



10
FINAŁ




Przed dziewiątą grupa prokuratorów, policjantów z brygad antyterrorystycznych i zwykłych policjantów zjechała się w okolice niewielkiej wsi Wilczkowice. Nad całością akcji czuwał Gruszka, który dopijał właśnie trzecią kawę. W nocy spał około godziny, wyglądał więc już jak upiór, blady, z mętnym spojrzeniem, zamiast rozkazów mamrotał coś niewyraźnie, przepełniony irytacją.
W celu nie wzbudzania podejrzeń część funkcjonariuszy w przebraniach pracowników telekomunikacji stało przy otwartej skrzynce z napisem TP; paru policjantów w cywilu gmerało przy masce zaparkowanego kilkadziesiąt metrów dalej auta osobowego, a do tego z drugiej strony ulicy, nieco dalej od domu Kamilczaka, znajdował się samochód z Gruszką i dwoma innymi prokuratorami. Ponieważ z tyłu domu był już las, w lesie tym czekało jeszcze kilku funkcjonariuszy. Ci mieli najlepiej. Leżeli w trawie, popijając colę i przeglądając telefony. Reszta policjantów siedziała ciasno w białej zwykłej furgonetce, stojącej przy miejscowym sklepie. Razem dwudziestu chłopa w bezpośrednim otoczeniu domu plus nieopodal rezerwa w nieoznakowanych autach.
Czekali. Dom Kamilczaków był nowy, usytuowany w szeregu podobnych do siebie domów, wybudowanych kilka lat wcześniej przez jednego dewelopera. Biała elewacja, dwa piętra, wjazd do garażu obok wejścia do domu.
Najpierw jeden z aspirantów w przebraniu kuriera zapukał do domu Kamilczaków. Niby telefon do osobistego odbioru.
Drzwi otworzyła pani Kamilczak. Kobieta około czterdziestu kilku lat, zadbana, elegancka.
– Nie ma go. Wyszedł gdzieś rano. Powinien przyjść na obiad, około trzeciej. Zawsze przychodzi.
W wypożyczonym aucie na skraju wsi czekał też Zbigniew. Miał otrzymać cynk od Gruszki, gdyby tylko zaczynała się akcja.
Gruszka zadzwonił:
- Powinien być około trzeciej.
Zbigniew pomyślał, że to jeszcze dużo czasu. Prawie sześć godzin. Czy coś się jeszcze wydarzy?


***


Wrońko tymczasem przebywał w biurze łódzkiej telewizji lokalnej. Kanał 5 wypożyczył dwa pomieszczenia na jeden tydzień. Dyrektor miejscowej stacji początkowo marudził, ale otrzymał kilka ważnych telefonów, które wprowadziły go w stan przymusowego spokoju i zamknięcia jadaczki.
Wrońko potrzebował lokalu bliżej prowadzonego śledztwa. Urządził się szybko, a miejscowy zespół liczył piętnaście osób. Na ścianach powieszono kilka telewizorów, na każdym biurku laptop, w kątach drukarki i skany. Każdy pracownik coś pisał, notował, dzwonił, szukał w internecie, miotał się i krzyczał wśród szelestu papierów, dzwonków i odgłosów urządzeń. Miał być ruch, gwar, działanie. Nikt nie wypominał krótkiej drzemki około południa, jeśli pracowało się całą noc.
A nad wszystkim on, wielki, jedyny. Wrońko. Ostoja i legenda. Opinia publiczna czekała na kolejny odcinek kroniki, którą szeroko komentowano w innych stacjach. Po ledwie jednym odcinku zamilkły domysły nad zmianą prowadzącego i zniknięciem z programu Klary. Tej czarnulki, jak jej tam było. Wszystko zostało przykryte kolejnymi newsami.
Na razie nie podawano publicznie informacji o drugim bezpośrednim porywaczu. Nie wiadomo było, gdzie się ukrywa i czy przetrzymuje jeszcze Kacperka. Obawiano się reakcji mas. Rozpuszczono natomiast nici w terenie, w związku z czym wielu informatorów już wiedziało, kim jest ostatni porywacz. Wrońko oczekiwał podania miejsca jego pobytu. Przy tej skali poszukiwań, wydawało się to kwestią czasu.
Informatorzy zgłaszali się, owszem, ale póki co ze spóźnionymi wiadomościami. Ktoś widział Kamilczaka poprzedniego wieczoru w hipermarkecie, a dwa dni wcześniej w jakiejś siłowni pod Łodzią, gdzie podobno pytał o Francuza.
Wrońko rozłożył na złączonych trzech biurkach wielką mapę, skleconą z kilku wydruków. Mapa przedstawiała obszar Łodzi i okolic, aż do Kapryszewa i Wilczkowic.
Dopijał kawę na przemian z napojem energetycznym i zastanawiał się. Czegoś mu brakowało w układance. Cholera. Nie było wsparcia ludzi, z którymi zdaniem się liczył. Klara w areszcie, Zbigniew czeka na akcję, a ten Karol? Gdzie on się podział? Po prostu nie przyszedł, a niezły był z niego kawał cwaniaka.
Wrońko zaczął mówić głośno, jakby licząc, że któryś z obecnych pomocników podchwyci myśl, dopieści, podpowie:
– Porywają obaj. Na warsztatową dojeżdża tylko Kamilczak. Ma dziecko i martwego Kubę w aucie. Chyba, że gdzieś ich odstawił. Nie, dziecko miał przekazać Francuzowi. Dziecko musiało być w aucie, gdy Kamilczak dojechał na warsztatową. Kuba już w tym czasie nie żył, bo on wiedziałby, gdzie jest warsztat Francuza. Kamilczak pewnie zmienił auta w międzyczasie. Bałby się wjeżdżać do miasta tym samym wozem, które posłużyło do porwania. Kamilczak myli warsztaty. To absurdalna akcja! Dlaczego wcześniej tego nie dopracowali? Bo akcja była sterowana za granicy. Organizator nie chciał lub nie mógł przyjechać i zebrać ich do kupy. To Francuz zbierał skład. – Wrońko patrzy na małe pinezki wbite w mapę. – Chyba, że było inaczej. Najpierw dojechał na warsztatową z trupem Kuby i Kacperkiem. W aucie porwane dziecko. Na warsztatowej nie znajduje Francuza. Musi panikować. Jedzie do domu. Wie, że musi szybko pozbyć się auta i śladów. Pali auto z kolegą i… Idzie do domu? Dziecko musi być więc w okolicach jego domu. W okolicach spalonego auta. Jeśli tak jest, to dziecko nie żyje. Zakopane. Ale po co zakopywałby dziecko a palił Kubę. Mogło tak być, ale po co? Mógł je kropnąć wcześniej, albo ukryć. Koło warsztatowej? Chwilę po wizycie w niewłaściwym warsztacie? Warsztatowa koło dworca… Wysłał je koleją do ciotki, kuźwa? Nie wiem. Koło dworca jest mnóstwo paskudnych miejsc, garaży, warsztatów… Ale dziecko przez pięć dni jest nieodnalezione. Jeśli ukryłby w tym miejscu to albo musiałby je dokarmiać, albo już ono nie żyje.
Nikt nie podchwycił tych dywagacji. Odrabiają pańszczyznę, pomyślał. Wydał poszczególnym osobom kilka poleceń. Drapał się po głowie i brzuchu, pił energetyki, palił papierosa, nie bacząc na zakazy obowiązujące w pomieszczeniu. Czuł, że nie daje rady. Brakuje mu jakiegoś impulsu, śladu. Bał się, że jeśli Juka dostanie kulkę, mały Kacperek nie znajdzie się już nigdy, a to byłaby porażka programu, jego porażka.
Zadzwonił telefon. Kolega z policji.
– Słuchaj, co mam zrobić z tą panienką?
Wrońko zmarszczył brwi. Nie zrozumiał w pierwszej chwili.
– Jaką?
– No, Klara Socha.
– Ach, całkiem zapomniałem – uśmiechnął się. – A co proponujesz?
– Mija już drugi dzień. Wiesz, według przepisów…
– Jasne, wypuszczaj ją. A miała kontakt z internetem przez ten czas?
– Radia słuchała.
Biedactwo, pomyślał z ironią. Uznał plan udzielenia nauczki za spełniony. Mała flądra dostała lekcję pokory.

***


Jerzy Kamilczak nie wiedział, że na niego czekają, ale spodziewał się, że ma niewiele czasu. Jedyną osobą, która mogła go powiązać z porwaniem był Francuz. Wieczorem Jerzy doznał wstrząsu. Kanał 5 podał, że Francuz został złapany. Pętla zaciskała się. Francuz nie znał jego nazwiska, ale wygląd już tak. Do tego pseudonim „Juka” znało kilkadziesiąt osób z Łodzi i okolic.
Dotychczas dni od porwania upływały mu mozolnie, spędzał je zresztą jałowo, na wizytach w barach i nocnych klubach, gdzie wydawał zaliczkę uzyskaną od tajemniczego zleceniodawcy i szukając Francuza. Wyjątkiem w otchłani dnia codziennego była opieka nad porwanym, co stanowiło element jeszcze głębszego kręgu piekła. Mały Kacperek siedział uwiązany w ponurym, opuszczonym budynku, choć niemalże w centrum miasta. Jerzy nie pytał młodego o jego stan zdrowia, nie rozmawiał z nim. Przychodził raz dziennie na około pół godziny, aby nakarmić kanapkami i napoić sokiem. Po wszystkim znów zaklejał usta czarną taśmą i przywiązywał ręce oraz nogi do rury biegnącej wzdłuż ściany. Wodą mineralną przemywał też twarz chłopca, bo bał się, że brud i wydzielina z nosa zatkają mu ostatni dopływ powietrza. W środę zmienił jego bieliznę i spodenki, a także doniósł koc. Noce były w tym budynku chłodne. Nie zostawał długo, gdyż po pomieszczeniu roznosił się smród. I zresztą, po co miał siedzieć. Chłopiec był tak samo przerażony jak na początku. W tym brudzie, odorze, płaczu i strachu, Kamilczak z trudem uznawał go za człowieka, a ratował go jedynie w celu zachowania jednej z możliwości rozwiązania sprawy, czyli przekazania dzieciaka Szefowi.
Codziennie przychodziły maile od Szefa. Krótkie hasłowe pytania po angielsku. W czwartek rano kolejny:

Co z nim?

Wreszcie napisał:
– Cześć.
Pół godziny później rozpoczęli wymianę maili:
– Dlaczego nie odpisywałeś?
– Bałem się. Wszystko się popieprzyło.
– Wiem. Gdzie jest dziecko?
– Ukryte.
– Żyje?
– Tak.
– To dobrze. Dostaniesz swoje pieniądze, jeśli wskażesz mi TO miejsce.
– Dobra. Gdzie kasa?
– Mam w torbie. Przylot jutro rano. Chcę doprowadzić sprawę do końca. Spotkajmy się w miejscu, gdzie ukrywasz dziecko.
Kamilczak odetchnął. Jednak intuicja go nie zawiodła. A więc Szef jest zainteresowany chłopcem i może nie ma żalu za fuszerkę i martwego współpracownika. Pal licho, z jakiej przyczyny chce mieć akurat Kacpra Sorotę! Kamilczak myślał wcześniej, żeby zabić małego utrapieńca, ale zachował zimną krew. Teraz dostanie resztę kasy i zwieje zagranicę. Z pięciu dych zostało mu czterdzieści kilka, teraz dostanie jeszcze stówę. Za to można godnie żyć za granicą, a przynajmniej kupić sobie nową tożsamość. Kamilczak wyrzucił sobie, że wcześniej nie odpowiadał na maile.
W kolejnej wiadomości opisał stary budynek przy dworcu idąc od ulicy warsztatowej.
Wieczorem udał się jeszcze raz w to miejsce. Tym razem miał ze sobą całą zgrzewkę wody i ręczniki. Dokładnie umył dzieciaka i lekko uprzątnął lokal. Niech wygląda, że się starał.
W następny dzień, a więc w ten dzień, gdy kilkudziesięciu funkcjonariuszy otoczyło dom Jerzego Kamilczaka, Jenny Wright wylądowała na warszawskim Okęciu. Nieco obawiała się podróżowania po Polsce, zwłaszcza, że ostatnia jej wizyta w kraju zakończyła się porodem i ucieczką w stanie skrajnego załamania nerwowego. Następnie wsiadła w pociąg i po około półtorej godzinie znalazła się na Dworcu Fabrycznym. Starym, ponurym, z bezdomnymi zaczepiającymi dla kilku złotych. Nie lubiła tego kraju, ale wiązała z nim te jedyne zapamiętane chwile szczęścia, gdy zwiedzała tę biedną ziemię, łez dolinę, z miłością swojego życia. Dziś miała dopełnić się zemsta zdradzonej kobiety.
Z uwagi na niechęć podróży po nieznanym kraju, Francuzowi postawiła ważny warunek. Dziecko miało czekać blisko dworca, aby Jenny nie musiała daleko szukać. Na jej szczęście Juka przechował chłopca jeszcze bliżej, niemal tuż, tuż.
Juka nie wiedział, kim jest Szef, więc gdy do budynku dochodziła starsza kobieta o siwych, drobnych włoskach, w luźnym kostiumie postarzającym właścicielkę o kolejnych kilka wiosen, poczuł się skonsternowany.
Spotkali się przy wejściu oznaczonym numerem 11. Juka rozglądał się z niepokojem. Czy to kolejna pułapka? Kobieta spytała go:
- To tutaj?
Juka znał angielski bardzo dobrze, ale tylko wydukał:
- Tak.
- Poczekaj – rzekła niespodziewanie i zawróciła. Juka zdenerwował się tym, ale niepotrzebnie.
Po chwili Jenny znów się pojawiła, tym razem z młodzieżowym plecakiem w ręku. Podała mu. Lekko rozsunął zamek. W środku prawdziwe funciaki. Dużo, bardzo dużo. Ręką przemieszał. Nie przeliczał dokładnie, szkoda czasu.
Otworzył drzwi. Z półmroku wyłonił się śpiący, mały i brudny człowieczek. Jenny poznała chłopca. Tak, to on. Skinęła głową. Juka mógł już odejść. Trochę go kusiło zapytać, co zamierza zrobić z dzieciakiem, ale w końcu odstąpił od pytania. Dziwna baba.
Patrzyła w kąt ze smutnym uśmiechem. Wiedziała, że musi osobiście zabić chłopca, szczytem marzeń będzie, gdy dokona tego na oczach Jana.
To będzie koniec jej historii. Zemsta za własne dziecko, za którym przepłakała potem dni i miesiące.
Juka odszedł. Jenny pomyślała, że nie wyglądał na kryminalistę. Miał przyjemny, anielski wygląd. A jednak porwał dziecko, zabił też wspólnika. Wiedziała o wszystkim, śledziła sprawę na bieżąco.
Po pożegnaniu Juki, Jenny jeszcze przez kilka chwil oglądała śpiącego chłopca, po czym wróciła na dworzec i przeszła przez ulicę. Jakaś taksówka zatrąbiła na nią, ale ona się nie przelękła. Myślami była w innym miejscu, w kolejnym punkcie swojego planu. Minęła budynek uniwersytetu, jadłodajnię, punkt ksero. Szukała odpowiedniej scenografii. Nie, nie tutaj, za mała przestrzeń. Poszła dalej. Po drugiej stronie ulicy znajdował się park. Weszła tam. Powitało ją popiersie patrona parku, ale nie spojrzała na tabliczkę informującą, kim była ta osoba. Szereg drzew, ławeczki na których spoczywały głównie starsze osoby. Dalej szeroka przestrzeń, polana ze stawem, a pod horyzontem wielki budynek przypominający ekskluzywny pensjonat. Tak, to dobre miejsce. Tu będzie miała odpowiednią widoczność.
Wybrała numer do ministra, który uzyskała dwa tygodnie wcześniej z jego kancelarii, zmyślając jakąś historię. Zadzwoniła. Usłyszała jego głos. Pierwszy raz od ponad dwudziestu lat. Wciąż kochała i nienawidziła tego człowieka.


***


Klarę zaskoczyło jak szybko można stracić rachubę czasu. W areszcie zabrano jej torebkę, telefon i ubranie. Przekazano szorstki strój i bieliznę. Zostawiono w zamknięciu i o niczym nie informowano. Przychodzili z rzadka, zostawiając jedzenie. W totalnym milczeniu. W celi do dyspozycji miała małe radio z dwoma stacjami. I tylko słuchała: jak podaje Kanał 5, według ustaleń Kanału 5, według słów dziennikarza śledczego Edmunda Wrońki…
Drzwi celi zostały otwarte. Zjawił się młody policjant, który zwykle zostawiał posiłki. Pierwszy raz usłyszała jego głos:
– Jest pani wolna. Proszę bardzo.
Klara otarła zaspane oczy. W ciągu dwóch dni spała łącznie około trzydziestu godzin.
– O co tu chodzi?– szepnęła wychodząc.
Mężczyzna nie odpowiedział. Wzruszył tylko ramionami, jakby nic od niego nie zależało. Może i tak. Może on o niczym nie wiedział. A kto wiedział?
W drugim pomieszczeniu odzyskała telefon i torbę. Pokwitowała. Po wyjściu na zewnątrz stwierdziła, że jest pogodny dzień, rześki. Nie tak gorący.
Spojrzała na telefon. Trzydzieści nieodebranych połączeń. Zbigniew telefonował osiemnaście razy. Dwa telefony od kolegi z Kanału 5, kilka telefonów od osób, z którymi ostatnio przeprowadzała wywiady, jeden od agentki ubezpieczeniowej. Nie dzwonił Wrońko. To go zdradziło. Wiedział, gdzie była. Nie dzwonił też mąż. Niesamowite, pomyślała. Siedziała w więzieniu dwa dni i ani mąż, ani synek, o tym nie wiedzieli. Nie zauważyli. Poczuła się z tym przerażająco źle.
Łódź dookoła. Miasto starych pożydowskich fabryk. Zastanawiała się w którą stronę wykonać pierwszy krok.


***


Podczas drugiej rozmowy Jenny poinformowała Jana, gdzie ma przyjechać. Park Staszica. Tak nazywał się gość upamiętniony popiersiem. Ciekawe kim był, pomyślała Jenny i obiecała sobie, sprawdzić ten fakt na wikipedii.
- Kiedy możesz być? – zapytała na koniec.
- Godzinę – odpowiedział szybko.
A więc był w Łodzi lub okolicach.
- Masz pół godziny albo nigdy nie dowiesz się, gdzie jest twój syn.
Dwadzieścia sześć minut później zjawił się. Stanął przy stawiku, gdzie pływały kaczki. Miał nie rzucać się w oczy, więc założył koszulę na krótki rękaw i czapkę z daszkiem. Widziały go jednak tylko babcie z wnukami, czy młode matki z dziećmi, chodzące po alejkach parku. Nawet jak któraś go rozpoznała, nie przyszło im do głowy dzwonić po telewizję ani zagadywać.
Minister czekał już piętnaście minut. Denerwował się, a jeszcze rano dzwonił Gruszka, informując o zasadzce w okolicach Kapryszewa.
Ciągle zerkał na telefon. Gdzieś w dali widział młodego mężczyznę, który zdaje się, obserwował go. No tak, ale to mogła być zwykła ciekawość. Do parku weszła grupa pensjonariuszy pobliskiego domu starców. To był ten duży pensjonat od południa. Szli rozwlekłą grupą, przypominając dzieci na wycieczce. Z tyłu dwie opiekunki. Ładne, młode dziewczyny. Pochłonięte rozmową nie zwracały na nic uwagi.
Zabrzmiał telefon. Minister sprawdził. Znów Jenny.


***


Karol zaparkował przed budynkiem pobliskiego uniwersytetu, dwieście metrów od Soroty.
Zanim udał się za ministrem zamknął oddzielnie dwoje drzwi wypożyczonej Skody Fabii. Samochód nie miał centralnego zamka, zresztą biegi też luźno latały. Zużyta maszyna. Zerknął jeszcze na napis: AUTOMOBIL KLUB. Rzucał się w oczy, pomyślał.
Do parku wszedł drugim wejściem, ciągle nie tracąc z oczu ministra. Śledził go od kilku dni i już parę razy zdarzyło się, że byli blisko spotkania. Nie, to za wcześnie, uznawał Karol. Jeszcze nic nie wiadomo.
Gdy minister stanął przy sadzawce, Karol zajął miejsce oddalone o jakieś sto metrów, pod wielkim kasztanem. Patrzył w niebo, niby odpoczywał. Mijały go dzieci i ich opiekunowie. Widział, jak minister zerka nerwowo na telefon. Na kogo czeka?
Po około piętnastu minutach do parku weszła grupa staruszków z pobliskiego gmachu. Szli w kierunku Karola. Podciągnął wyciągnięte nogi, żeby się któryś nie przewrócił. Za nimi młode kobiety, opiekunki w białych uniformach do kolan, ładne nogi.
Spojrzał wyżej na posiadaczki ładnych nóg. To ona! Karol zadrżał z wrażenia, oniemiał, gdy tylko dojrzał te rysy. Tę twarz. Ania Łęczycka. Siostra trzech braci. Miłość jego życia, tak, a jak gdyby nic, jak przypadkowy przechodzień, przemykała obok nóg wciągniętych, zagadana z koleżanką. Karol nie dowierzał, czy to ona, czy… Matko jedyna, przecież osiem lat minęło! Zbigniew coś mówił o jej pracy. Na pewno w Łodzi, na pewno tutaj.
Spojrzała w dół i dostrzegła. Zastygła na moment, uśmiech uleciał, jakaś wiązka, drżenie przeszło przez ciało. Poznała, na pewno poznała.
Gdy przestrach uleciał, rozpromieniła się, zaczerwieniła, on tak samo, mocniej, goręcej, czerwieniej! Tam minister, porwanie, w domu Amanda, a tu miłość chodzi po ulicach za krokami starych ludzi.
– Karol! – rzekła blisko jakoś okrzyku.
On stanął na baczność, ręce drżały, serce waliło, przybrał uśmiech niepełny, niepewny, skrócony w biegu. Tego się nie spodziewał w mieście Łodzi. Otworzył szeroko oczy. Jakby te iks, chyba osiem lat, chciało wyskoczyć i rozlać się potopem po zielonej trawie. Karol nie wiedział, ile w tym czasie miała lat smutku, rozpaczy, pytań, zaskoczenia a potem pogodzenia, melancholii i żalu. Czy był choć jeden taki dzień, pół chwili. Czy przyszła na cmentarz, czy czekała, czy może choć kwiatki zebrała. A on się nie zjawił, bo uwierzył, że mogła dać list Robertowi Mitkowi. Karol zniknął wówczas, jakby nigdy go nie było, jakby wszystko było żartem, grą. Może po wszystkim musiała sprawdzić, czy list dalej leży w szafce, czy chociaż to było prawdziwe.
Czy tak?
Karol tego nie wiedział. Tymczasem tysiące myśli spłynęło po niej, niosąc mrowienie ciała i przejmującą ciepłotę. A przecież od dawna nie było go nawet w jej myślach.
Karol stał zaskoczony, z tą swoją miną nie na wesele, nie na pogrzeb. Nie przyszedł do niej, to jasne, ale jest. Tak nagle, tak po prostu. Osiem lat, w trakcie której był ślub, dziecko, dom państwa Mitków, dom z szerokim tarasem, ogrodem z drzewami egzotycznymi. A on przychodzi, nawet nie przychodzi, a siedzi, siedząc powoduje tę lawinę, potop wspomnień, teraz, nagle się zjawia z głupią miną. Nie wiedziała, że się uśmiecha, ale tak było.
– Cześć! – dodała zaraz po półkrzyku jego imienia, a w tym powitaniu był wszystko. Była ta udawana euforia z widoku starego przyjaciela, łatwo wyczuwalna fałszywa nuta. Karol wiedział, że euforia przykrywa tą najgłębszą, z samego dna tęsknotę za czymś odległym, co powinno przyjść, kiedyś na pewno, a teraz to już raczej nie. Gdyby on był inny. Może jako ostatni sukinsyn złapałby, nie odpuścił, a ona mogłaby ulec… Mimo wszystko powiedziała to „cześć” jak do jednego ze starych przyjaciół. To musiało rzutować. Karol odparł tak samo, trochę bardziej delikatniej:
– Cześć! – I nie odsłonił się wcale, jak zawsze ukryty, znów był tym młodym pokraką o niepewnym chodzie i tajemniczej, pustej pewnie myśli. Miał o to złość do siebie.
– Co za spotkanie…
– Tak..
Zaśmiali się oboje.
W tym czasie minister odebrał telefon.

***
– Jesteś sam?
– Przecież wiesz – odparł z dozą zniecierpliwienia. Nienawidził jej głosu, oddechu. Z trudem przypominał sobie czas, który razem kiedyś spędzili.
– Idź w stronę domu starców. Zauważysz duży klon. Tam czekaj.
Wstał z ławki, rozglądając się wokół. Musiała go obserwować, sprawdzać, czy jest rzeczywiście sam. Korciło go zadzwonić do Gruszki, ale stanowiło to zbyt duże ryzyko. Ruszył żwawo, po czym zwolnił tempo. Nie rzucać się w oczy, nie prowokować. Pół kilometra dalej był dom starców, oddzielony kutym, czarnym ogrodzeniem od reszty parku. Przed ogrodzeniem z boku alejki rósł rozłożysty klon. Mógł mieć z dwieście lat. Na korze przyczepiono znaczek pomnika przyrody.
Znów czekanie. Drugą alejką pensjonariusze pod opieką młodej pielęgniarki wracali do swojego ośrodka. Kiedy wam, bracia i siostry, przeminęło to życie? Czy ktoś z was też rzucił na ślepo kamyk, powodując lawinę? Czy zło kiedyś wywołane już wygasło, czy rozrosło się i dalej kwitnie jak bluszcz na siatce?
Odwrócił się do nich plecami.
Po kilku minutach wreszcie telefon.
– Idź za dom starców, przejdź dwieście metrów ulicą WONSKA i skręć w ulicę ŁARSCHATOWA. Jeśli zobaczę policjantów albo cokolwiek podejrzanego, dzieciak zginie.
Przez chwile starał się zrozumieć nazwy ulic wypowiedziane przez Jenny, aż zamarł. „Dzieciak zginie”? Czy do tego jest zdolna ta kobieta? Wariatka, demon, wampir. O co jej chodzi?
– Dlaczego? – wydukał cicho, ale Jenny już zakończyła rozmowę.




do następnego odcinka
Ostatnio zmieniony 12 lut 2018, 22:30 przez lacoyte, łącznie zmieniany 1 raz.

Awatar użytkownika
Nula.Mychaan
Posty: 2082
Rejestracja: 15 lis 2013, 21:47
Lokalizacja: Słupsk
Płeć:

ślepe zło 26/28

#2 Post autor: Nula.Mychaan » 07 lut 2018, 22:18

Przeczytałam jednym tchem :)
Czekam na dalszy ciąg :)
Może i jestem trudną osobą,
ale dobrze mi z tym,
a to co łatwe jest bez smaku, wyrazu i znaczenia

Awatar użytkownika
eka
Moderator
Posty: 10469
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

ślepe zło 26/28

#3 Post autor: eka » 11 lut 2018, 18:35

I zaczynam żałować, że wątki splatają się czytelnikowi, co prawda napięcie nieznośne, bo co stanie się z porwanym, przyrodnim bratem Karola?
Jak wybrzmi w finale rola Wrońki? Co z miłością Karola?
Powieść psychologiczna na podbudowie kryminału może być obszerna, czego sobie życzę.
Ponownie rozczuliły mnie wstawki odautorskie (narrator jako alter ego autora) w poprzednich, niekomentowanych, ale przeczytanych uważnie rozdziałach.
Pozdrawiam.
:kofe:

ODPOWIEDZ

Wróć do „Ślepe zło”