ślepe zło 27 z 28

Moderatorzy: skaranie boskie, Gorgiasz

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
lacoyte
Posty: 75
Rejestracja: 16 sty 2015, 11:38

ślepe zło 27 z 28

#1 Post autor: lacoyte » 12 lut 2018, 22:29

w poprzednim odcinku





Druga opiekunka odeszła z grupą staruszków, więc Anna została z Karolem. Stali obok spróchniałej ławeczki jak dwa duchy poległe na jednym froncie.
– Co tu robisz? – zapytała.
Na tak zwykłe pytanie, aż nieprzyzwoicie było odpowiadać historią śledzonego Jana Soroty, który kilkadziesiąt metrów dalej rozglądał się niepokojąco.
– Czekam na kogoś…
– Rozumiem. – Jednak zaciekawiło ją, czy czeka na kobietę. Zerknęła na dłoń, na obrączkę. Więc nagle stało się nieważne, czy czeka na kobietę. – Ile to lat?
– Chyba z dziesięć.
– Tak, niesamowite. Wcale się nie zmieniłeś... A, widzisz, ja tu pracuję niedaleko…
– W tym domu starców?
– Tak. A co u ciebie? Mieszkasz tu?
– Nie. W takiej wiosce. Osiemdziesiąt kilometrów stąd. A ty?
– A ja?
– Jak życie?
– A takie tam… Mam męża. Dziecko. Pamiętasz Roberta?
– To twoje dziecko?
Uśmiechnęła się.
- Mąż.
- Gratuluje... Robertowi.
Robert wygrał, przemknęło Karolowi przez myśl, choć wiedział już wcześniej o ich małżeństwie. W tej grze nie ma remisów, na placu boju zostaje jeden zwycięzca albo sami przegrani.
Patrzyła na niego z niejasnym lękiem. Jakby powróciła do niej treść miłosnego listu, jaki kiedyś otrzymała, ale nic już tej treści nie odtworzy. Przed kilkoma laty Anna szukała listu, który ukryła w najbardziej osobistych rzeczach, ale nie znalazła, a może nigdy go nie było. Bo przecież w tych kilku słowach, autor zapraszał na spotkanie, na które się nie zjawił. Więc czy cokolwiek z tego istniało.
– Zawsze byłaś taka rodzinna – powiedział z głębi serca.
To zaważyło o dalszym toku rozmowy. Będzie wesoło jak dawniej, wesoło jak wśród dobrych przyjaciół, ale już nie zdarzy się nic więcej. Nigdy. Nawet ta noc, którą może wziąłby sobie, gdyby był chamem i sukinsynem. Ale nie był.
– A u ciebie? Jest ktoś?
– Jest żona, ale nie chcemy mieć dzieci.
– Naprawdę? Ciekawe. Muszę koniecznie ją poznać…
– Przy okazji…
– Dobrze, dobrze – drwiąc z jego oficjalności – tajemniczy jak zawsze.
– Opowiedzenie wszystkich moich tajemnic nie zajęłoby więcej niż dwie godziny.
– Musisz kiedyś ofiarować mi te dwie godziny – powiedziała „kiedyś”, tak jak się mówi „nigdy”. Wzdrygnęła się nagle: – To choć może na kawę.
Nie wiedziała, ale Karol dojrzał odchodzącego nagle Sorotę.
- Wiesz, teraz nie mogę, ale jutro wpadnę. Dobrze? Przyjdę tutaj. Muszę już iść.
Spojrzała uważniej, już bez uśmiechu:
- Gdzie tak zawsze znikasz?
Uśmiechnął się przepraszająco. Musiał biec za ministrem, tą swoją życiową tajemnicą, ważniejszą od wszystkiego. Anna kiwnęła głową, odwróciła się, w głębi domknęło się okrutnie coś lekko uchylonego. Nie wiedzieli, że idą w tym samym kierunku. W stronę domu starców, tylko minister wybrał inną alejkę. Karol podążył za nim, ale… Niech wie! Niech ona chociaż wie!
– Ania!
Nie spodziewała się, że ją zawoła. Z iskrami w oczach, z otwartymi ustami, zapytała na wpół odwrócona:
– Słucham cię?
Karol nie wiedział, co powiedzieć, tak aby wystarczyło.
– To w liście to była prawda. Czekałaś wtedy na cmentarzu?
Ania zdecydowanie zaprzeczyła głową:
– Nie pamiętam! Cześć!
Nie pamięta, dobre sobie! Skąd pamiętałaby o jakimś cmentarzu, nie pamiętając, czy na nim czekała? A więc czekała. A nawet jak nie czekała, to pamiętała, że miał być jakiś cmentarz.
Karol odprowadził ją chwilę wzrokiem. Nagle spochmurniał. A więc tak to się kończy. Jutro kawa i pozostanie z myślą o Annie już do końca. Gdyby byli razem pewnie już nie patrzyłaby na niego w ten sposób, taki drapieżny, zadziorny. Budząc się w nocy, spojrzawszy na jego plecy, stwierdziłaby, że to był życiowy błąd. Może ich uczucie to tylko ten skrawek tajemnicy. Razem wszystkie tajemnice gasłyby po kolei jak świeczki przy otwartym oknie. Może i dobrze sie stało. Anna ma męża, zapewne idealnego, i niespełnioną miłość, którą może do woli idealizować w pochmurne jesienne wieczory.
Karol poszedł drugą aleją. Dostrzegł, że minister czeka z boku ogrodzenia ośrodka. Po chwili za bramą zniknęła Anna.
Widzieli się po raz ostatni. Miłości to mgnienia.
Karol ukrył się za pasmem drzew. Minął śpiącego pijaczka i bawiące się piłką dziecko. Nagle zwolnił.
Usłyszał telefon. Sorota z kimś krótko rozmawiał. Słowa po angielsku. Sorota wzburzony, przestraszony. Czyżby rozmawiał z porywaczem?! Tylko gdzie policja, służby? Czyżby nikt nie wiedział, nikt nie śledził?
Minister szybko zakończył rozmowę. Już gdzieś podążył. Karol w ślad za nim. Pilnował bezpiecznej odległości. Czuł, że musi kogoś powiadomić. Wrońko. To idealna osoba. On będzie wiedział, co robić.
Karol wybrał numer dziennikarza. Zajęty. Ale pech! Oczywiście, Wrońko stale z kimś rozmawia, coś ustala, dopina, załatwia.
Drugi numer to Zbigniew. Karol nie wiedział, że Wrońko rozmawiał właśnie ze swym kamerzystą, pilnującym domu porywacza w Wilczkowicach. Oba numery zajęte. Niech to szlag!
Do kogo jeszcze… Przypomniał sobie. Jest jeszcze Klara Socha. Wymienili się numerami na życzenie Wrońki podczas pierwszego spotkania. Tylko, że nie widział Klary od dwóch dni. Nie ważne, spróbuje.

***


Klara była w potwornym stanie. Zła, rozgoryczona, pozbawiona sił i nadziei. Chodziła bez celu po brudnym łódzkim dworcu. Mijała ludzi nie patrząc na nich. Wszystko wzbudzało w niej wstręt. I ci ludzie, podli, kłamliwi. Nic nie miało już sensu. Wstrzymywała się z zakupem biletu, nawet ta prosta czynność zdawała się być ponad jej siły. Przeszła cały peron. Do odjazdu jeszcze godzina. Minęła ostatnie budki z szybkim jedzeniem.
Zrobiła bezmyślnie kolejnych kilkadziesiąt kroków, wsunęła się w cień starego budynku zamykającego teren dworca. Przynajmniej tu nie było żadnych ludzi. Zeszła z peronu i bez większych refleksji stanęła na końcu nieużywanego obiektu z ciemnoczerwonej cegły.
Pięćdziesiąt metrów dalej stał kolejny nieużywany budynek. Wyglądał jak obiekt do rozbiórki. Odrapane i zabazgrane mury. Co jakieś sześć, siedem metrów w budynku znajdowały się drzwi. Brudne, zielone, wąskie. Niektóre zresztą rozbite albo bez klamek. Gdzieś bezwiednie zaczęła liczyć drzwi. Jeden, dwa, trzy, cztery. Zastanowiła się, co to liczy? A tak, numery. Nad każdymi drzwiami były cyfry malowane białą farbą. Do końca tej ściany siedem numerów. Po drugiej stronie budynku zapewne kolejne drzwi z napisaną cyfrą osiem i dalszymi bezużytecznymi numerami.
Co za miasto, pomyślała. Rudery w centrum. Wróciła na peron. Kotłowanina myśli gdzieś wywietrzała, umysł pracował spokojniej.
Tej godziny, na dworcu przepełnionym wonią oleju z frytury i odorem bezdomnych, Klara postanowiła zmienić swoje życie. Plan zakładał powrót do rodziny, przeproszenie męża, przeproszenie dziecka, bycie szczęśliwym, bycie spokojnym. Rzuca więc w diabły bezsensowną robotę, gdzie jest się na usługach danej opcji politycznej albo tworzy się reportaż o kocie na drzewie. Zostanie kurą domową, nauczy się porządnie gotować, zrobi sobie drugie dziecko, będzie odwiedzać rodziców i teściów co dwa tygodnie.
Tej godziny, wspominając szczęśliwy początek małżeństwa myślała: w sumie ten mój chłop nie był najgorszy, przystojny, z pasją do nurkowania, złota rączka, tylko trzeba mu czasem przytaknąć, w łóżku do ucha nie ziewać, pochwalić przy obcej babie. Człowiek ten już mnie nie podnieca, nie wyzwala emocji, ale ogólnie trudno poderwać własną żonę. Nie ma czym. W towarzystwie mężczyzna może grać intelektualistę, rzucać światłe opinie, spierać się na ważkie tematy. Może poderwać tym słowiańskie bóstwa do miłości i proletariat do działania, ale słuchająca go żona dobrze wie, że powtarza tylko to, co rano usłyszał od sąsiada, przeczytał z gazety, przypadkowo zapamiętał. Nie zaimponuje jej, naraża się na śmieszność jako łgarz, fałszywy intelektualista, krętacz. W sumie jest w tym dużo racji, ale relacje ludzkie składają się z iluzji, a małżeństwo z prawdy jak lustro w które strach zaglądać. Nie był najgorszy, ten mój chłop – podsumowała.
Tej godziny, sprawdzając kolejny raz zaznaczony na tablicy ogłoszeń peron odjazdu, nawet gdzieś w głębokości serca cieszyła się.
Wówczas zabrzmiał telefon. Nieznany numer. Odebrała i ze zniechęceniem w głosie rzekła:
- Słucham?
- To ja Karol Kwietniewski.
- Kto?
- No, poznaliśmy się u Wrońki parę dni temu. Mówiłem, że szukam informacji o ministrze Sorota…
- Już wiem, tak. I co chcesz?
- Nie mogę dodzwonić się do Wrońki, a śledzę ministra. Chyba rozmawiał przed chwilą z porywaczami. Był bardzo roztrzęsiony. Idzie gdzieś teraz pieszo. To dziwne, bardzo dziwne.
Klara wzdrygnęła się. Zrobiła kilka szybkich kroków w stronę ściany najbliższego budynku, aby lepiej wszystko słyszeć.
- Zaraz, zaraz… Gdzie teraz jesteś?
- W Łodzi. Niedaleko dworca fabrycznego. Zresztą minister idzie w tamtą stronę.
Klara nie dowierzała. Szli w jej kierunku. Zdążyła po przyjściu na dworzec sprawdzić postępy w śledztwie i wściec się na brylującego w mediach Wrońkę, ale wyglądało na to, że dziecka nadal nie znaleziono, a więc, że jest szansa na jego znalezienie.
- Słyszysz mnie?
- Słyszę.
- Nie mogę już mówić. Idę na ulicę warsztatową. Muszę odłożyć telefon, bo się zorientuje, że jest śledzony. Porywacze też mogą nas obserwować. Zadzwoń do Wrońki, dobrze?
- Jasne!
Rozłączyli się. Sprawdziła nawigację w telefonie. Ulica warsztatowa była dwieście metrów dalej. Aż brakowało jej tchu! Co teraz, trzeba myśleć, dzwonić do Wrońki, powiadamiać szefów, śledzić, śledzić!
W tym momencie jej myśl pogoniła drugą i w głowie wykrystalizował się plan.
Zadzwoniła do Zbigniewa.
– Część, Zbyszek… - rzekła głosem z nizin smutku i rozpaczy.
– Klara, Klaruniu, gdzie ty się podziewasz?
– Słuchaj. Nie chce mi się gadać. Miałam paskudną przygodę. Aresztowali mnie i w ogóle.
– Co?! Jak to? Szukaliśmy cię.
– Kto szukał?
– No, ja i Wrońko – ale głos mu zadrżał przy tym nazwisku i ona to wyczuła.
– Nieważne. Już jestem. Jak poszukiwania?
– Wiemy kto jest tym trzecim, szukamy jego i dziecka.
– A organizator?
– Nie wiemy. Ale…
– Dobra, mam tego dość.
– To znaczy?
– Poddaję się. Rozumiesz? Pieprzę tę robotę. Wracam do męża, dziecka, to wszystko nie jest tego warte. Dużo o tym myślałam w pierdlu.
– Zaskakujesz mnie – rzekł ważąc słowa.
– I siebie. Mam prośbę.
– No?
– Jestem na dworcu fabrycznym w Łodzi. Nie mam pieniędzy ani kart kredytowych. Nie mam jak wrócić do Warszawy. Przyjedź tutaj na chwilę i poratuj. Zaraz mam pociąg.
– Cóż, mamy tygiel. Czekamy na powrót tego porywacza…
- Gdzie?
- Niedaleko Łodzi.
- Jesteś wozem firmy?
- Nie, incognito.
- Ale masz cały sprzęt?
- Pewnie. Czemu pytasz?
– Po prostu zajmie ci to pół godziny. Przyjedź, proszę, naprawdę czuję się koszmarnie.
– Zapytam Wrońki.
– Oddzwoń.
Zbigniew natychmiast zatelefonował do Wrońki:
– Nie uwierzysz! Klara się znalazła. Była w areszcie!
W gruncie rzeczy Zbigniew chciał, żeby Wrońko nie uwierzył, ale ten tylko sapnął w słuchawkę. Nawet nie chciało mu się udawać:
– Dobra, świetnie… A Kamilczak jest?
– Nie ma. Znając jego rytm dnia powinien zjawić się po południu. Mogę pojechać na pół godziny na Fabryczną? Klara tam czeka. Nie ma żadnych pieniędzy. Muszę jej pomóc. W razie czego dostanę cynk o przyjeździe Kamilczaka, a akcja prędko się nie zacznie.
Wrońko nie był zadowolony, ale ugiął się dręczony lekkimi wyrzutami sumienia:
– Dobra, wyślę drugiego operatora, który cię zastąpi. Tylko szybko się z nią uwiń.
– Oczywiście, szefie.

***


Sorota przeszedł ulicę warsztatową, pusty plac zlikwidowanego przedsiębiorstwa, ścieżkę wśród nielegalnego składowiska śmieci i odpadów. Podążał zgodnie ze wskazówkami udzielanymi przez Jenny. Wreszcie znalazł się niedaleko dworca. Przed sobą miał stary budynek z wieloma ponumerowanymi drzwiami.
Telefon.
– Widzę cię. Jestem pod numerem 10.
Sorota z drżącym sercem doszedł do budynku. Lekko rozejrzał się dookoła, ale nie widział nic podejrzanego. Poza tym, że miejsce napełniało go odrazą.
Drzwi były otwarte. Rozchylił je na zewnątrz. Zaskrzypiały stare zawiasy.
Numer 10.
Wszedł. Wpuścił światło z zewnątrz. Cisza.
Jakiś stary nieczynny magazyn. Pod ścianami puste półki, na dole otworzone puszki po farbach. Z sufitu zwisał kabel bez żarówki. Ściany odrapane i szare. Odór stęchlizny. Tyle zdołał zobaczyć w ciemności. Jedyne drobne okienko było zabite deskami.
Zrobił dwa kroki do przodu, ale drzwi przymknęły się. Znów je otworzył i przytrzymał puszką po farbie. Pomieszczenie było rozległe i posiadało drzwi do pomieszczenia obok. Nie miał ochoty na takie wędrowanie. Pełno kurzu, brudu, pajęczyn.
Nagle przeląkł się. W rogu stała Jenny Wright, chociaż Sorota pamiętał jedynie jej nazwisko i to tylko dlatego, że lepiej zapamiętał jej zwariowanego tatusia.
Wyglądała staro, może starzej niż wskazywałby jej wiek. Włosy krótkie, szare, cera sucha, pomarszczona, jakoś skurczyła się w sobie, wyglądała chudo i żałośnie. Przez moment przeszło Sorocie na myśl, jakie to szczęście, że się z nią nie związał. Gdzie tej starej raszpli do Emilii.
Od razu dojrzała jego obrzydzenie. Różnicę klas. On jednak wyglądał przystojnie, dojrzewał jak wino, ona dawno uschła, w pełni tego świadoma. Uśmiechnęła się nad niesprawiedliwością losu, przytakując tym spostrzeżeniom.
W dłoni trzymała pistolet wymierzony w Sorotę, miłość swojego przykrego życia.


***



Karol wyciszył telefon i umiejętnie śledził ministra. Nie zgubił go przede wszystkim na tyłach ulicy warsztatowej, wśród złomu, hałd odpadów i ścieżek, którymi posługiwali się menele, uczniowie na wagarach i szczury.
Telefon odzywał się dwa razy. To Wrońko i Zbigniew oddzwaniali, ale Karol nie mógł już odebrać. Miał nadzieję, że Klara powiadomi wszystkich.
Z drżeniem zauważył, że minister wszedł ostrożnie do starego budynku. Drzwi oznaczone dziesiątką. Nie ulegało wątpliwości, że nie znalazł się tu przypadkowo, ale Karol zastanawiał się, czy przybył tu na spotkanie z porywaczami, służbami czy informatorami.
Karol stanął przy otwartych drzwiach, tak, aby go nie było widać ze środka. Nastawił uszu. Słyszał doskonale głosy rozmowy. Dwie osoby. Kobieta i mężczyzna. Minister Sorota i ktoś jeszcze. Kim ona jest? Mówili po angielsku. Jaki pech, że oprócz pojedynczych wyrażeń nie rozumiał tego języka!
Sorota rzucił wściekle:
– Gdzie on jest? Gdzie mój syn?!
– O którego syna pytasz? – odrzekła niezbita z tropu.
Sorota spojrzał z niezrozumieniem. Oszalała, czy co?
– Gdzie Kacper? Mów!
Spojrzała w bok, zupełnie spokojna, a widząc, że Sorota lekko przybliża się do niej rzekła:
– Stój, gdzie stoisz, bo cię zastrzelę! – Spojrzała mu prosto w rozgorączkowane, czerwone z bólu oczy. Nagle podniosła z podłogi sznur i rzuciła mu pod nogi. – Przywiąż się do rury przy ścianie. Tylko w ten sposób masz szansę go uratować.
Sorota drżał, najchętniej udusiłby ją gołymi rękami, może zrobiłby to, gdyby nie miał pewności, że ta kobieta może się jeszcze przydać. Przywiązał się do biegnącej pionowo rury kanalizacyjnej.
Jenny podeszła ostrożnie i szarpnęła sznurem, mocniej kneblując rękę Jana.
- Ładnie pachniesz.
- To strach – odparł wściekle.
Jenny uśmiechnęła się i stanęła przy drzwiach.
- Pozwól, że ci wyjaśnię. Zorganizowałam to bardzo źle…. Nie znam się na porwaniach! Dziecko miałam odebrać z ulicy warsztatowej od znajomego wielkoluda, ale coś nie wyszło im po drodze. Kacper nie trafił do niego, choć na szczęście wszystko się już wyjaśniło.
– To dlatego, że twój ojciec zginął? - wtrącił surowo, nie mając ochoty na długie rozmowy. - Nie miałem z tym nic wspólnego… To był tragiczny wypadek w pieprzonym Chile!
Jenny wydęła drwiąco wargi:
– Mój ojciec zasłużył sobie na taką śmierć. Analizując na chłodno przeszłe zdarzenia, jak również zostawioną dokumentację ojca, domyśliłam się, co robiliście.
Sorota nie rozumiał:
– To dlatego więc, że zniszczyłem twoje marzenia naukowe?
Jenny patrzyła już nie ze wzgardą, a bardziej litością.
– Nie, głuptasie. Nauka poradzi sobie beze mnie.
Sorota spojrzał w ziemię. Pot spływał mu po czole. Doszło… To co dla niego nie miało najmniejszego znaczenia, dla niej było życiem. Utraconym światem. I on już bez tej wściekłości wpatrywał się w Jenny. Wyglądał jak uczeń, starający się usprawiedliwić.
– To dlatego, że…
– Tak.
– Nie chciałaś tego dziecka. Nie możesz zrównywać dziecko, które usunęłaś z moim synem!
Jenny odrzekła bez litości:
– Ja go urodziłam, ty bezduszny bydlaku! Urodziłam i oddałam do przytułku. Tu w Polsce, tym przeklętym miejscu, gdzie cię szukałam, w miejscu, do którego miałam już nigdy nie wrócić. I nie wróciłam. Nigdy już nie zobaczyłam tego chłopca! Zostawiłam w szpitalu i miałam zapomnieć. Przecież nie mogłam z dzieckiem na plecach robić tę swoją karierę naukowca! I nic nie osiągnęłam w życiu, kariera rozmieniła się na drobne, a ty już nie wróciłeś. Kochałam cię bardzo. Nadal cię kocham miłością już chorą, podłą. Szukałam cię i przestałam szukać. A gdy straciłam nadzieję, że jeszcze żyjesz, zaczęłam szukać mojego syna. Listownie odpowiadano mi, że nie są w stanie go odnaleźć. Bo już ukończył osiemnaście lat, bo nie wiadomo w którym domu dziecka, bo część dokumentacji spaliła się w jakimś pożarze. Czułam, jakby to dziecko zabijano na moich oczach. To dziecko, które sama kiedyś zamordowałabym bez żalu. Myślałam o samobójstwie, brałam coraz dłuższe urlopy z uczelni. Starałam się podróżować, zwiedzać, ale nie dało się. Wszędzie dopadał mnie ten ból, poczucie straty. I gdy chciałam umrzeć, rzucić się z wysokiego klifu albo najeść tabletek przed snem, pewnego dnia widzę cię przypadkowo w programie telewizyjnym na jakimś egzotycznym kanale. Polska telewizja satelitarna. Czasem ją włączałam powspominać wasz surowy jak kamień szwargot. I patrzę, nie mogę uwierzyć! Jan Sorota. Nie, to nieprawda! Gadałeś dwie minuty na tle jakiejś fabryki. Wpisałam twoje dane do googla. Wyskoczyło trzysta stron! Zaczęłam czytać. I widzę cię szczęśliwego, robiącego karierę, zadbanego, pięknego! I widzę też jakieś zdjęcia z rodziną, żoną, dzieckiem. Serce podeszło mi do gardła. Ja, samotna, stara, nieszczęśliwa, próchno bez życia. A ty się bawisz, choć zabrałeś mi nawet dziecko. Bo gdyby nie ty, gdyby nie porzucona nadzieja, jaką z tobą wiązałam, nigdy bym go nie oddała. Oszukałeś mnie wtedy. A dziś nawet nie wiedziałeś, za co to wszystko. Jeszcze dziś rano prawie mnie nie pamiętałeś.
Podsłuchujący Karol zrozumiał groźbę zastrzelenia ministra, ale pozostała część, niewyraźnie i nerwowo cedzona przez Jenny była już mglista. Na pewno chodziło o porwanego syna, rodzinę ministra, ale kim była ta kobieta? Musiał ratować ministra, swojego domniemanego ojca. Przeczuwał, że to musi być on!
Ostrożnie i bez najmniejszego szmeru wszedł przez drzwi do pomieszczenia sąsiedniego, oznaczonego numerem 11. Ciemno, cholera, smród i zaduch. Tak samo jak minister, Karol także zostawił drzwi otwarte na oścież, ale one już się nie zamykały. Światło wpadło i oświetliło pół lokalu. Z boku zauważył drzwi wewnętrzne. Tak, one musiały prowadzić do numeru 10. Kobieta jest w tym samym rogu. Jakby się udało szybko otworzyć drzwi i ją powalić? Karol myślał, ale wiedział, że ryzyko jest bardzo duże. Nawet nie wiedział dokładnie, gdzie ona stała i czy na pewno nie ma oprócz niej jeszcze innych osób.
W tym momencie coś poruszyło się w kącie. Przestraszył się i cofnął, ale usłyszał jakieś chwilowe buczenie, krótki skowyt. W mroku zadrgała bezkształtna masa. Bezdomny? Ale gdzieś pośród tych racjonalnych wyjaśnień kiełkowało w Karolu przekonanie czegoś nieracjonalnego. Ostrożnie, wolno, z wstrzymanych oddechem podchodził bliżej. Przyświecił telefonem. Znieruchomiał z wrażenia.
W kącie siedział przerażony chłopiec z zakneblowanymi ustami, związanymi nogami i rękami, przywiązany sznurem do zimnej rury hydraulicznej. Obok stóp leżała zdechła mysz zatopiona nosem w niedojedzonym serku owocowym. Kawałki chleba, opakowania po słodyczach. Straszliwy smród, potęgowany nagrzanym od słońca wnętrzem, spodnie zatopione w nieczystościach. Chłopiec patrzył niepewnie, wyczekująco, bojaźliwie, Bóg raczy wiedzieć, jak bardzo oszalały.

***


Gdy Zbigniew dojechał do dworca, Klara nie wyglądała na osobę zahukaną i pozbawioną nadziei, tak jak to przedstawiała przez telefon.
- Masz sprzęt?! – od razu zapytała i zajrzała na tylne siedzenie.
- Co ci jest?
- Nagła sprawa. Sorota tutaj się kręci. Karol go śledzi.
- Co? Nic nie wiem.
- Teraz to wyszło. Szybko, bierz kamerę. Idziemy ich szukać.
- Ale gdzie?
- W okolicach ulicy warsztatowej.
- A Wrońko wie o tym?
Popatrzyła z lekceważeniem:
- Pewnie, że wie!
Ton jej głosu w połączeniu z tym, że Wrońko wiedział o wszystkim, przekonał Zbigniewa.
Przemknęli przez dwie ulice i znaleźli się na tyłach dworca. Zadzwoniła do Karola, ale ten już nie odbierał.


***


Sorota słuchał z kamiennym obliczem, choć czasem drgała powieka. Oparł się o ścianę, kątem oka szukając dziecka i dostrzegając, że z jednego pomieszczenia przechodziło się drzwiami wewnętrznymi do drugiego. Czyżby Kacper był w tym budynku?
– Zemściłaś się, brawo – wyszeptał. – Gdzie jest mój syn?
– Jeszcze się nie zemściłam. Dopiero się zemszczę. Pamiętasz, opowiedziałeś mi kiedyś, że w domu ojca mieszkał człowiek. W tym małym pomieszczeniu wychodzącym z laboratorium. Nigdy tego nie sprawdziłam, bo uważałam to za jakiś rodzaj twojego żartu.
Jan przytaknął nieznacznie, ale sam już zwątpił w istnienie tej osoby. W tym momencie wszystko wydawało mu się wykraczać poza granicę zrozumienia. Jenny kontynuowała:
- Nie zachodziłam do laboratorium. Odczuwałam coś w rodzaju wstrętu. Zresztą, po waszym Chile wynajęłam małe mieszkanie, w którym nie bała się żyć sama. Dopiero niedawno, gdy postanowiłam wynająć zbirów, którzy porwą twoje dziecko i potrzebowałam pieniędzy, podjęłam decyzję o sprzedaży domu, w którym od dawna nie mieszkałam. Wezwałam ekipę sprzątającą, która otworzyła te małe drzwiczki wychodzące z laboratorium. Wewnątrz pomieszczenia nie było nikogo, tylko czyjeś spodnie i koszula, na pewno nie były to rzeczy mojego ojca. Lokal wyglądał na dawno opuszczony, a w środku tylko zatęchły materac, uszkodzone biurko i lampka. Ktoś tam musiał kiedyś spać.
- A na ścianach znaki, hieroglify, prawda?
- Nie. Na ścianie był tylko napis w języku angielskim. Jedno zdanie. Jedna wyrocznia. Chcesz wiedzieć jaka? Napisane stało: ZABIJESZ JEGO SYNA. Tylko to. Wiesz, co znaczyło? To była odpowiedź na pytanie, które wówczas sobie stawiałam: co zrobię, gdy przyjadę do Polski… Ciekawe, prawda? Jak widzisz, pewne rzeczy są nieuchronne.
Wspomnienie mężczyzny zamkniętego w małym pomieszczeniu domu Wrighta wstrząsnęło Janem, ale tylko dlatego, że nagle uprzytomnił sobie, że przed chwilą postawił najważniejsze dla siebie pytanie: gdzie jest mój syn. Udzielona niegdyś odpowiedź nieznajomego brzmiała: OBOK. Jan ukradkiem rozejrzał się. Widział je od początku, te drzwi wewnętrzne. Czyżby w pomieszczeniu OBOK? Fala ciepła rozlała się po nim, niemal ścinając z nóg.
Jenny kontynuowała:
- Przed przyjazdem tutaj po prostu chciałam porwać twoje dziecko i zabić je, upajając się twoim nieszczęściem. Byłeś zawsze taki kłamliwy i pewny siebie. Ale popełnię jeszcze jedno doświadczenie naukowe, które odpowie na pytanie, czy można uciec od przeznaczenia, od tego co nieuchronne? Zmieniam w ten sposób plan. Będę uczciwsza wobec ciebie.
- Nie rozumiem.
- Jeśli przypomniałeś sobie mnie i moje imię, będzie ci wybaczone. Powiem ci, gdzie jest twój syn. Odmienimy przeznaczenie. Lecz jeśli nie pamiętasz nadal mojego imienia, zabiję twojego syna i rzucę jego truchło pod twoje stopy. Uwierz, zostało mi jeszcze trochę siły.
Uśmiechnęła się ponuro, a Sorota zbladł. Miał do czynienia z wariatką.
- Jesteś gotowy? Powiedz mi więc, jak mam na imię.
Sorota drgał, w głowie pustka, panikował. Dlaczego akurat w ten sposób? Mało to imion przelatuje przez cudze życie. Jakim cudem pamiętał słowa nieznajomego z piwnicy, a zapomniał jej imienia. Na nazwisko Wright, to pewne.
- Nazywasz się Wright – szepnął niepewnie.
Zaprzeczyła głową:
- Imię, słonko. Jak mam na imię. Nie wyłgasz się jak zwykle.
Szukał, myślał, kombinował. Luise, Bonnie, Janice, Selena, Sue… Miał trochę kobiet w życiu.
Uśmiechnęła się złowieszczo:
- Przeznaczenia nie można oszukać. Zabiję twojego syna, tak jak to zostało napisane na ścianie w domu mojego ojca. A potem ciebie i siebie.
Nagle usłyszeli jakiś szmer dochodzący z drugiego pomieszczenia. Po prawej stronie patrząc od Soroty i po lewej patrząc od Jenny. Oboje spojrzeli na drzwi wewnętrzne, prowadzące w tamto miejsce. Jenny Wright zlękła się, słysząc ten szum, a Sorota upewnił się, że tam jest Kacper.

***


Karol wyciągnął dłoń. Chłopiec patrzył jak na topór kata, ale dłoń pogłaskała po sklejonych włosach.
– Nie bój się. Jesteś wolny – wyszeptał delikatnie i objął go.
Natychmiast wyjął mu szmaty z ust i rozwiązał kończyny. Położył palec na ustach na znak, że trzeba być bardzo cicho. Chłopiec przytaknął, będzie cicho. Z trudem się wyprostował, z trudem wstał, upadł, Karol pomógł mu. Chłopiec oswoił się, zaufał. Chyba był świadomy tego, co się dzieje.
Na ugiętych kolanach wyszli na zewnątrz.
– Boli – rzekł chłopiec i osuwał się na ziemię.
– Musimy uciekać – szepnął Karol, biorąc go na ręce.
Jenny wyszła z budynku i ujrzawszy uciekinierów wściekle ryknęła angielski rozkaz, który Karol ledwo mógł zrozumieć:
– Stój! Będę strzelać!
Wymierzyła w plecy Karola.


cdn

Awatar użytkownika
eka
Moderator
Posty: 10469
Rejestracja: 30 mar 2014, 10:59

ślepe zło 27 z 28

#2 Post autor: eka » 12 lut 2018, 23:32

Ufff... którego syna?
Najmocniejszy fragment z opublikowanych, brawurowo przyspieszający akcję i natężenie emocji czytelnika.
Szacun.

Awatar użytkownika
Nula.Mychaan
Posty: 2082
Rejestracja: 15 lis 2013, 21:47
Lokalizacja: Słupsk
Płeć:

ślepe zło 27 z 28

#3 Post autor: Nula.Mychaan » 12 lut 2018, 23:56

Też mnie zastanawia który syn zginie, ale podejrzewam że Karol.
W sumie to interesuje mnie również ta zagadkowa tajemnicza istota z laboratorium, jego zagadkę mam nadzieję też wytłumaczysz.
:)
Może i jestem trudną osobą,
ale dobrze mi z tym,
a to co łatwe jest bez smaku, wyrazu i znaczenia

ODPOWIEDZ

Wróć do „Ślepe zło”