Proza na KONKURS WAKACYJNY- LUDZIE, MIEJSCA, KLIMATY

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
e_14scie
Posty: 3303
Rejestracja: 31 paź 2011, 17:35
Lokalizacja: Warszawa

Proza na KONKURS WAKACYJNY- LUDZIE, MIEJSCA, KLIMATY

#1 Post autor: e_14scie » 16 wrz 2012, 0:35

TEKST NR 6


Wspomnienia


Wspomnienia..Zawsze wracają wywołane,jakimś ulotnym impulsem..Czymś zupełnie nie zależnym od nas,nie przewidywalnym..Na przykład dzisiaj,choć były już wcześniej ,zauważyłem żółte kwiaty mleczu w trawie Rozgościły się już,jakiś czas temu,lecz dopiero teraz, przywołały obrazy z przeszłości.Przeszłości bardzo odległej,gdy będąc jeszcze ,prawie pacholęciem,hasałem po łąkach. Nasza wieś tętniła życiem.Krowy cieliły się,maciory prosiły,pieczarki leżały na na łąkach,takimi łachami,iż nie było gdzie,zrobić kupy,by nie zgrzeszyć .Ludzie zbierali koszami,jagody,jabłka,gruszki.Baby robiły pranie,na kładkach przepływającej rzeki.Moim ulubionym,no i nie tylko moim zajęciem ,było "pławienie" się ,wówczas w rzece.Na... plecach pływałem..,na brzuchu...,biłem nurki..,byle by tylko zerkać na rozdygotane piersi praczek ,naszej wioski.Płócienne koszule,nieraz, bardzo zmoczone,odsłaniały przepiękne widoki..Piersi bardziej doświadczonych,praczek,po prostu wpadały do wody,nieskrępowane żadnymi normami wstydu..te uwielbiałem najbardziej.Najgorsza to była Kryśka.Zawsze mnie przeganiała,gdy podpływałem za blisko,a było na co patrzeć.Na jej widok,mój" szczupak" zamierał w bezruchu,wyprężony jak struna do granic możliwości.Serce waliło ,jak młot mojego ojca. Oczy wyłaziły mi z orbit,tak jak jemu przy porannych wymiotach.Lecz ja ,nie charczałem,ja po prostu drżałem,łowiąc w umysł te ulotne chwile..

-pójdziesz ty mi stąd.. kurwa...zboczeńcu mały-jej głos wyrywał mnie z odrętwienia otwartej japy.-dla ojca pomagać,konie kuć,a nie mi tu gały wytrzeszczasz..pokajańcu..
A jej głos niósł się rzeką- już cała wioska wiedziała,że to Krycha pierze..

-Wacek!!Wacek!!.do domu?-wołała mnie siostra

-Zaraz..zaraz -odpowiadam,zbierając się niechętnie. Kryska wówczas zadowolona,jakby na złość jeszcze bardziej,trzęsła cycami..

Idziesz!!!czy nie idziesz?-ponaglała siostra,bo jak tato przyjdzie po ciebie...

-idę..kurwa idę-mruczałem do siebie pod nosem
Kryśka ,wówczas patrzyła na jeszcze wyprężonego "szczupaka",który szarpał się na uwiężi natury,nim opadł w siatkę majtek.

-W ojca poszedłeś...śiuraku,jak dorośniesz to całymi dniami tylko o dupach będziesz myślał...baby zadowolone będą...Świnski ogonie..
-dla ojca powiedz...Koń okulał..-on będzie wiedział co zrobić...i tak co pływanie pierdoliła mi jakieś farmazony z ich zagrody,a ojciec mój- Zenon ...dużo roboty miał u nich...Siostra zawsze,mnie wołała.. Kryśka prała..wszystko płynęło wraz rzeką...Piękne czasy..


-Wacuś!chodż do domu!-usłyszałem głos żony.Co ty tam robisz na trawniku?Zgubiłeś coś?

-Idę,idę...-odpowiedziałem, patrząc na jej stęsknioną twarz.

-lecę,-zamruczałem jeszcze do siebie,czując jak mój "szczupak",obudzony wspomnieniami,zgłodniały,wyprężył się na widok "błystki"jej zwiewnej pupy.
.
-Panie Wacku?Panie Wacku?-głoś sąsiadki z za płotu,-Bocian wypadł z gniazda!!!!
-Kurwa..znowu?-.pomyślałem

-A co ty ornitolog jesteś?-zapytała żona,ocierając się o "szczupaka",a w ucho wyszeptała:-naffffaszerrrooowaaanyyyyy...?-Czy może wolisz bym obtoczyła go w dzwonki?

Nie..pomyślałem..W dzwonki obtoczy Lucyna...z za płotu...


TEKST NR 7


Pamiętne lato


Było upalne lato 1960 roku. Rozpoczęły się wakacje. Jak zwykle w ostatnim dniu roku szkolnego z wzorową cenzurką i nagrodą za pilność w nauce w postaci kolejnej książki pobiegłam do Drugiej Mamusi, żeby pochwalić się piątkami.
Zwyczajowo wspięłam się na rozłożystą czereśnię, która co roku wydawała olbrzymie, pomarańczowo-różowe owoce. Mogłam wreszcie najeść się do syta. Nie przeszkadzał mi stojący obok dwuizbowy wychodek. Sąsiedztwo gnojówki niewątpliwie wpływało korzystnie na urodzaj.
Tak dla wyjaśnienia, Pierwszej Mamy nie miałam, rodzona była nazywana Trzecią, ponieważ nie poświęcała mi zbyt wiele czasu. Jeździła na cały tydzień do ojca, za Wisłę, żeby zarabiać na chleb. Przyjeżdżała na niedzielę z torbą wypchaną cielęciną z pokątnego uboju. Musiała uważać na kontrole, gdyby ją złapano, konsekwencje byłyby przykre, utrata ciężko zdobytego mięsa, pewnie kara pieniężna, a może i gorzej. Czasem przywoziła rarytas,bułkę z szynką konserwową i porcję sałatki jarzynowej, kupioną w dworcowej restauracji. Toż to była wtedy uczta.
Tak więc z konieczności musiałam sobie poszukać zastępczej matki. Najbliżej była po sąsiedzku, za płotem. Miała dorosłe dzieci na studiach. A ja byłam jej ukochaną córeczką, jadałam z nią, spałam pod jedną pierzyną, kopałam grządki, sadziłam kwiatki, odwiedzałam groby, co było całkiem miłym zajęciem.
Chodziłam na skróty przez dziurę w płocie, dopóki ktoś nie przybił szczebelka. Na szczęście płot nie był zbyt wysoki i można było go swobodnie przejść okrakiem.
Po latach dowiedziałam się, że córka gospodyni idąc moim śladem straciła cnotę. Do końca nie daję temu wiary, może to była zwykła bajeczka wymyślona dla matki.
Mnie taka przygoda nie spotkała, stałam się kobietą w zwykły, tradycyjny sposób.
Jak już wspomniałam zaczęły się upragnione wakacje. Pewnego dnia zawitali do nas kuzyni ojca, aż znad morza. Skończyłam właśnie podstawówkę, miałam pomyślnie zdane egzaminy do Ogólniaka, pełnia szczęścia, tylko żadnych planów co do odpoczynku.
Byłam mile zaskoczona, gdy wujostwo zaprosili mnie do siebie, do Gdańska Oliwy.
Pierwszy raz samodzielna podróż, dobre kilka godzin pociągiem. Tak dla wyjaśnienia, jechało się wtedy znacznie krócej niż obecnie.
Oliwa zrobiła na mnie duże wrażenie, miasto pachnące lipami. Aleje wysadzone starymi drzewami,
katedra ze słynnymi organami, bliskość Sopotu.
I ten wysoki chłopak z czarnymi wąsami z pierwszego piętra, co każdego popołudnia zapraszał mnie na dziennik telewizyjny. Szkoda tylko, że w pokoju zbierała się cała rodzina, nie było żadnej intymności, a program trwał tak krótko.
Pewnego dnia poszłam z koleżanką do Ogrodu Botanicznego, niestety ona musiała szybko wracać do domu, ja jeszcze zostałam, był taki piękny dzień. Usiadłam na ławce, pod rozłożystym drzewem, zagłębiłam się w lekturę książki, nie zwracałam uwagi na przechodniów. Nadeszli jacyś dwaj chłopcy, przywitali się, od słowa do słowa okazało się, że są studentami Politechniki Śląskiej, przebywają na wakacjach.
Postanowiliśmy pójść razem do ZOO.Wiadomo egzotyczne zwierzęta,olbrzymi teren. Nawet nie spostrzegliśmy jak zastał nas wieczór. Zaczęłam się trochę bać. Jakieś skowyty, w końcu obcy mężczyźni...I jeszcze ciocia, pewnie niepokoiła się o mnie.
Ogród stał się labiryntem, w nocy wszystko wyglądało strasznie. W końcu zmęczeni dotarliśmy pod jakąś bramę, okazała się zamknięta, a wysoka była pewnie na 3 metry.
Nie było innego sposobu, trzeba było ją jakoś przekroczyć. Na szczęście chodzenie po płotach i drzewach, to była moja specjalność. Tylko ta niebieska sukienka, suto marszczona, na wykrochmalonej płóciennej halce, nie ułatwiała zadania. Kazałam się panom odwrócić i z pewnym trudem pokonałam bramę. Na szczęście nie włączył się żaden alarm.
Zdążyliśmy jeszcze wymienić adresy. Ciocia była wściekła, już miała mnie szukać.Musiałam z detalami opowiedzieć co mi się przydarzyło.
Jakiś czas korespondowałam z Frankiem. Był kilka lat ode mnie starszy. Nigdy go potem już nie spotkałam, chociaż proponował „randkę”.
Ostatnio dla ciekawości wpisałam jego imię i nazwisko w google.Wyskoczyło- prof.zwyczajny F.G.
Nie odważyłam się zadzwonić, bo niby o co miałam zapytać?
Był Pan profesor w Zoo? A czy bał się Pan wilka?


TEKST NR 15

Czas bursztynów


Szła cały czas za nim. Sprowadzała ich w dół ścieżka, pełna gałązek, zahaczających o nogi. Odsuwała je kijem, bojąc się przypadkowych pokrzyw i kolczastych pułapek. Zakole wąskiej rzeczki, wbitej między dwa wysokie zbocza, zakręcającej w tym miejscu pod kątem prostym, było już blisko, dostrzegała je przez gałęzie i wysokie trawy. Na samym zakręcie potok zwężał się jak tasiemka, udostępniając tym samym piaszczysty i kamienisty brzeg, chyba jedyne takie miejsce na tym odcinku, gdzie mogli się zatrzymać. Tam sprowadziła ich ta ścieżka. Dziewczyna złapała oddech, rozejrzała się; chłopak zrobił jeszcze parę kroków, zbliżył się do wielkiego kamienia, ale nie usiadł, wpatrywał się w ten kamień, potem w wąską stróżkę, w której co najwyżej można było zanurzyć stopy. Pomyślała, że pewnie bywają takie okresy, gdy woda tu w ogóle nie dociera, gdy brak opadów zamienia to miejsce w kamienistą dolinkę. Osunął się na piasek, oparł plecami o kamień, klepnął dłonią miejsce obok, by też usiadła. Chyba zrozumiała, a może wręcz odwrotnie, teraz już nic nie rozumiała. Bursztynowa rzeka, której nazwę czasem wymawiasz przez sen, to ma być to, spytała z niedowierzaniem... to małe kamieniste korytko…

…mówią, że nie da się cofnąć czasu, tak jak nie zawraca się biegu rzeki, choćby takiej nawet jak ta, a przecież właśnie teraz czas zawrócił, sprowadził mnie tu znowu; to ta sama rzeka łasi się teraz do moich stóp, szarobłękitna, znaczona rozsypanymi cekinami, mrugająca przyjaźnie niebieskim płomykiem, tak samo zmęczona i znudzona jak wtedy, już nie tak młoda i nie tak piękna, pełna zmarszczek, z poszarzałą cerą, ale w tej samej zielonej sukience wysokich traw, z tym samym kokieteryjnym i niemodnym, postawionym wysoko, porośniętym trawami kołnierzem; to ta sama cisza, jakże mi znajoma i bliska, stoi teraz na straży tego miejsca, odgradzając go od świata …

Było południe, słońce się nie śpieszyło, zatrzymało się na chwilę nad nimi, jeszcze jasne, nie wypalone. Piasek nie był w stanie ukryć swej szarości, zaśmiecony tym wszystkim, co potok wypluwał na przybrzeżne kamyki, które jak filtry zatrzymywały patyki i śmiecie. Ten świat był bury i wydawał się jej smutny. Daleko mu było do sielskiego obrazu, do namiastki raju, jakiego oczekiwała. Chciała ironicznie zapytać, czy naprawdę były tu kiedyś bursztyny, ale powstrzymała się. Odnalazła w jego oczach światło, którego dawno już nie dostrzegała, które się wypalało przez lata, Wnikała w ich głębię, wychwytywała to, czego nie mówił, a co niemal słyszała swoim kobiecym instynktem. Jak ona go znała, jak potrafiła czytać znaki niezrozumiałe dla innych, jak głęboko weszła teraz w jego oczy…

…starasz się otworzyć moje oczy jak okno, zajrzeć w duszę, w niej poszukać prawdziwego koloru tej rzeki, nad którą wtedy tworzył się mój świat, gdzie niczym wiewiórka przed zimą gromadziłem na później tamte chwile, na moment powrotu, na kiedyś tam, na dzień taki jak dziś, zbierałem zachłannie, i to nieprawda, że czas jest sadystą, myślę, że potrafi mieć ludzkie odruchy i słabości, jeżeli kogoś polubi, o tak, jeżeli kogoś polubi, potrafi zaskakiwać, nawet częstować cukierkiem, potrafi zapewne odnaleźć bursztyny, do których nikt pozornie nie ma dostępu…

Już nie patrzyła w wodę, tylko w jego oczy. Przeczuwała ukryte gdzieś tam w głębi bursztynowe światło. I dojrzała je w końcu. I już wiedziała. Nie w burym potoku, lecz w zakamarkach duszy kryło się to, czego szukała. Światło w dalekim tunelu, które zaczynała dostrzegać, to jakieś odległe już słońce, które zsunęło się z gór, kiedyś tam, dawno temu, i stawiało na wodzie swoje kroki, zostawiając rdzawe ślady; to piasek nasączony krwistymi kroplami światła; to dopalające się słońce, zamieniające kamienie w bursztyny, znaczące kroplami miodu postrzępioną linię brzegu; to przede wszystkim oblepione piachem mokre, szesnastoletnie ciała, bezwstydne i bezkarne w tej swojej młodości, wypieszczone i wygładzone przez słońce i wiatr; to pewnie też jakaś rozwieszona na krzaku letnia sukienka, jakich dziś się nie nosi, która zapewne potrafiła być cudowna i niezapomniana w deszczu i podmuchach wiatru. Cieszyła się, że jego umysł był znowu jej umysłem, jego oczy jej oczami. Cieszyła się, że uśmiechnął się teraz do niej. Piękna ta rzeka, prawda… szepnął, a ona przytuliła się do niego, O tak, odrzekła, piękna. Bursztynowa.


TEKST NR 17 - zdyskwalifikowany

Drum bun, domna


Bezdroża to stan umysłu. Kiedy zmęczenie i dramatyczne krajobrazy nakładają się na siebie po kilku godzinach jazdy doznajesz czegoś w rodzaju halucynacji , pobudzenia umysłu przypominającego stan po zażyciu extasy : linie stają się ostrzejsze, kolory bardziej wyraziste, przestajesz słyszeć buczenie silnika, a ubłocona do granic możliwości maszyna wspina się w górę.
Z jednej strony przepaść ( nagle przychodzi ci do głowy, że jeżeli spadniesz, a przy szczęściu lub nieszczęściu nie skręcisz sobie karku zaraz na początku spadania – niewłaściwe skreślić – będziesz lecieć, lecieć i lecieć, z linią horyzontu zmieniającą się jak w kalejdoskopie), z drugiej strony stromizna a potem nagle wypłaszczenie a na nim mocno skorodowany słupek. Słupek pokazuje ci, że jesteś na 67 c, drodze pnącej się na 2228 metrów na Urdele.
Ale po błocie, kłodach, śniegu z deszczem na Maramuresz już wiesz, że za chwilę staniesz na przełęczy, natrzesz twarz resztką śniegu i walniesz ostatniego tigera.
A potem zjeżdżasz na Alba Julia i masz prawie pewność, że nic już nie może się wydarzyć.
A jednak.
Znasz już opuszczone chaty Transylwanii, gdzie zasypia się na wiązce słomy pozostawionej przez drwali lub pasterzy, gdzie na powitanie wylatuje ci ogromny nietoperz, znasz wąwozy transfogarskiej, gdzie nie uświadczysz ani kawałka drewna by rozpalić ognisko.
Znasz przydrożne kabany, znasz jeden monastyr na Maramuresz, gdzie brodaty monach namaścił cię mirrą, której zapach do dzisiaj kryje twoja kurtka.
Wiesz, że w monastyrze możesz za darmoszkę zjeść czorbę i pieczone ziemniaki, napić się ziołowej herbaty.
I odjechać.
Ale teraz stoisz na rozdrożu i jak Iwan ze starej ruskiej baśni ( pójdziesz na prawo koń twój zginie, pójdziesz na lewo ty zginiesz) masz przed sobą dwa drogowskazy – jedno spojrzenie, jeden ruch głowy, jedziemy w lewo.
Monostyrja Surpatele.
Zapada zmrok.
Droga prowadzi przez wieś, która jeszcze nie ułożyła się do snu. Okna połyskują w ciemności, za wysokimi bramami szczekają psy.
Obcy, obcy we wsi.
Ale jakoś nikt nie wygląda, by sprawdzić co za jedni. Obcy nocą, i tyle.
Droga łagodnie pełznie w górę, kończą się zabudowania, psy pozostają daleko za nami, otacza nas aksamitna gorąca noc.
Na niebie tkwi ogromny księżyc, tak jasny, że gasną przy nim najbliższe gwiazdy.
W jego świetle ściany monastyru połyskują fosforyczną bielą, wydają się świecić w ciemności.
Opony szorują po żwirze, gaśnie silnik, jak najciszej zamykamy drzwi, ale ich trzask i tak odbija się niby wystrzał od murów.
Ciężka brama monastyru jest uchylona. W zaroślach głośny, miarowy chór cykad, a z uchylonych drzwi kaplicy dochodzi cichy śpiew. Padająca na ścieżkę smuga światła prowadzi nas na próg, a gdy stajemy na schodach prowadzących do kaplicy wyraźnie rozróżniamy słowa.
Domne milujeste.
Panie zmiłuj się.
Staruszek pop z rzadkimi siwymi włosami związanymi z tyłu rzemieniem ma na nosie okulary w cienkich ramkach ze złoconego drutu, a jego duch krąży pomiędzy kopułą cerkwi a księżycem.
Domne, domne, domne, domne.
Kłaniam się ikonie niby wędrowiec powracający z daleka. To przecież z ikon patrzyli na mnie pierwsi święci mojego dzieciństwa, Mikołaj i Jerzy.
Wybaczcie, że tak długo mnie nie byłe.
Scuzati me.
Łagodna krągłość kopuły monastyru kontrastuje z szorstkością języka off-roadu ( kurwa, szlag jasny, pierdol to), z nieskoordynowanymi zakrętami, balami leżącymi w poprzek drogi, błotem tłustym a gęstym, wszechobecnym kurzem.
Monastyr wznosi się ku niebu, światło świec tańczy na złoceniach ikon i w śpiewnym mamrotaniu popa - domne, domne, domne, domne - rodzą się wszystkie słowa zachwytu, te inne, delikatne ( niepojęty, niewyobrażalny, patrz).
Starsza mniszka obserwuje nas zza modlitewnika.
Nosimy – jak okaże się później – to samo imię.
Ekaterina.
Ten zbieg okoliczności przyprawia ją o graniczącą z histerią euforię. Chwyta nas za ręce i zaciąga do refektarza. Na stole, mimo późnej pory chleb, pomidory, ser, świeże oliwki.
Po kolacji Ekaterina prowadzi nas do pokoju, gdzie będziemy spać – osobno, bo to klasztor, i w oknie nie pokazywać się, bo monaszki są bardzo sensitiv.
Za to w locum secretum najlepszej jakości kosmetyki. Przyjemność umycia się, jestem w raju bieżącej wody, mydła, puszystego ręcznika.
Kiedy wychodzę na korytarz monacha Ekaterina zaczyna wycierać mi włosy.
Przez chwilę zastanawiam się, czy to chrześcijańskie miłosierdzie nakazujące nakarmić głodnego a nagiego przyodziać, czy…
Potem Ekaterina prowadzi mnie do swoich towarzyszek. Wybuch radości – czyżby goście byli tutaj rzadkością? – Każda chce chwycić mnie za ręce, pocałować. Dotknąć.
Wreszcie dzwon wybija porę snu.
Jego głos odbija się od ściany drzew otaczających monastyr, niesie się dalej, ku wsi, sponad której odpowiada szczekanie psów.
Powracam myślami do pisanego na świstkach papieru opowiadania, Dolina Psów, to musiało być gdzieś tutaj.
Noc jest tak gorąca, że najchętniej zdarłoby się z siebie skórę. Nie da się spać, ale Talib jakoś sobie poradził. Śpi, co prawda przewraca się z boku na bok, ale śpi.
Księżyc świeci mi prosto w twarz.
Podchodzę do okna, żadna mniszka mnie nie zobaczy. Za to na murze otaczającym monastyr siedzi ogromny, czarny jak smoła kot.
Na tle tarczy księżyca przypomina wycięty z papieru szablon.
Wracam do łóżka, ale kiedy wreszcie zaczynają mi się kleić oczy powietrze rozdziera przeraźliwy wrzask.
Naprzeciw siebie na murze siedzą teraz dwa koty.
Bezsenność i upal stają się nie do zniesienia. Narzucam na siebie koszulę Taliba i boso wychodzę z pokoju.
Kamień krużganków jest ciepły i gładki, na dole na klombie połyskują ogromne, białe róże.
Kobieta – a raczej dziewczyna, która spaceruje dokoła klombu wydaje się niczego nie zauważać. Wędruje sennym, lunatycznym krokiem, od czasu do czasu pochylając się nad różami.
Podnoszę malutki kamyk i rzucam go na dół.
Spada z cichym szelestem pomiędzy liście. Kolejny koci wrzask wdziera się w ciszę.
Kiedy ponownie spoglądam w dół przy klombie nie ma już nikogo. Zapach róż, silny, intensywny dociera na krużganki, kręci w głowie.
Schodzę na dół. Drobny żwir delikatnie kłuje w bose stopy. Dokoła trwa koncert cykad, falami napływa zawodzenie psów, a nad monastyrem dalej wisi księżyc.
Róże wydają się być w jego świetle nierzeczywiste. Wyciągam rękę i czuję, jak ostry kolec wbija mi się w przegub dłoni. Ale mam różę!
Po skórze spływa kropla krwi, przedziwnie czarnej srebrnej poświacie. Zlizuję ją językiem i okrążam klomb. Wąziutka ścieżka prowadzi za monastyr, nagle pokazuje się na niej kot, oczy na jedną chwilę rozbłyskują niby dwa światełka i gasną, kot biegnie przede mną z uniesionym ogonem, zupełnie jakby gdzieś mnie chciał zaprowadzić.
Za monastyrem, otoczony niskim żeliwnym ogrodzeniem – cmentarz. Tu zapewne spoczywają mniszki, kiedy zgaśnie ich przedziwnie natchniona, rozświetlona od środka uroda, tu rozsypują się w proch i mieszają razem z podskórnymi ciekami spływając ku różom.
Tu spocznie Ekaterina, Illeana, wszystkie te, które witały mnie pocałunkami.
Klasztor jest, myślę idąc przez cmentarz, wyspą róź i cykad.
Płyta jednego z grobów jest biała, czas zmył z niej litery, zatarł do reszty ślad istnienia. Kamień jest szorstki i chłodny i kiedy przesuwam po nim dłonią pozostawiam ślad krwi, cienką, ciemną kreskę na białym kamieniu.
Kładę różę na płycie i rogiem koszuli próbuję zetrzeć krew, ale mam wrażenie, że ślad nie tylko, że nie znika, ale robi się większy. Siadam na brzegu płyty, na którą nagle pada cień.
Przez jedną krótką chwilę nie mogę oddychać, tak jakby na mojej szyi, na ułamek sekundy zacisnęły się czyjeś ręce.
Tłumaczę sobie to doznanie duchotą nocy, dziennym zmęczeniem, fenomenem Transylwanii.
Cień natomiast przesuwa się po płycie, aż do pęknięcia w szorstkim kamieniu i znika tam, niby strużka wody.
FLORICA odczytuję nagle zatarty napis.
Florica, i nic więcej, to znaczy pewnie kiedyś coś tam było, ale już nie ma, resztę zmyły deszcze, rozwiał na cztery strony świata wiatr.
Zza muru napływa nieco chłodniejsze powietrze. Kładę się na płycie i spoglądam w górę.
Nade mną niebo i księżyc otoczony tęczowym, drgającym pierścieniem.
Nagle przypomina mi się zbocze góry na Transfogarskiej a tuż obok Wielki Wóz, zupełnie, jakby piął się tym zboczem wzwyż.
A ZBOCZEM GÓRY WIELKI WÓZ WZWYŻ NIEWIDZIALNE CIĄGNĄ KONIE szepcę.
To dobry motyw do wiersza, trzeba go zapamiętać.
Pode mną śpi nieznana Florica, mniszka zapewne, ale skąd tak okazały grób. Być może zasłużyła się swoimi modłami w szczególny sposób, być może dokonała cudu. Cuda się zdarzają, dowodem to, że jestem w Surpatele.
Tylko, że cuda powinny rodzić radość, mi zaś robi się przejmująco smutno, tak samo, gdy widzę chore zwierzę, któremu nie mogę pomóc, – czemu mi nigdy nie żal ludzi?
Czarny kot wskakuje na nagrobek, nachalnie trąca mnie głową, ale kiedy próbuję go pogłaskać wbija mi w rękę pazury i gryzie.
Uwalniam rękę, a kot siada naprzeciwko mnie. Zza muru dochodzi chłodniejszy powiew, rozpinam koszulę i rozkoszuję się chwilą orzeźwienia.
Może wreszcie zasnę, przed nami kawał drogi, a dopalacze się skończyły.
Wracam do pokoju. Gdzieś, z głębi korytarza dobiega stłumiony chichot i jakiś szept. Kładę się na łóżku, ale najpierw cicho przekręcam klucz w zamku. Diabli wiedzą, co za piekielne mniszki tutaj żyją…
Ta, która rankiem przynosi nam herbatę z piekłem nie ma nic wspólnego, raczej wygląda tak, jak prześwitywało przez nią niebo, to niebo, z dużej litery, do którego idą wszyscy ludzie i wszystkie psy.
Ma na imię Teofilia i jest piękna. Ma ogromne, czarne oczy o słodkim wejrzeniu – ta słodycz nie razi, nie ma niczego wspólnego ze słodyczą oczu modelek, to słodycz dotknięcia absolutu, albo obcowania z bogiem, czymkolwiek by On się wydawał.
Kiedy chcę zrobić jej zdjęcie Teofilia lekko protestuje, mówi, że dokoła są rzeczy piękniejsze, ot, choćby kwiaty.
Nieprawda. Pierwszy raz w życiu mówię kobiecie, że jest piękna.
Ale zdjęcie nie oddaje jej uroku, jest tylko zdjęciem, podobnie, jak fotografie dramatycznie piętrzących się chmur na Maramuresz. I, choćbym się wściekła, nie opowiem wam, jak piękna była Teofilia…
A Teofilia, nie dość, że jest piękna, jeszcze mówi świetną angielszczyzną, więc mogę porzucić mój kaleki rumuński.
Florica? Ach, Florica…To długa historia.
Każda historia bywa zazwyczaj długa.
Historia sięga dziewiętnastego wieku, tłumaczy z łagodnym uśmiechem Teofilia. Bojarzy rumuńscy powstali przeciwko zaborcom i w tym tutaj monastyrze złożyli przysięgę na Biblię i miecz, że będą walczyć o wolność.
Florica? Florica była siostrą bojara Iancu Jianu i narzeczoną jego serdecznego przyjaciela Tudora Vladimirescu.
W przeddzień zaręczyn Car Stoica, dowódca kawalerii, uprowadził ją i zgwałcił. ( Mówiąc to Teofilia lekko się rumieni)
Iancu Jianu pochwycił zabójcę, po czym na grobie siostry żywcem odarł go ze skóry i udusił.
Słucham jedząc świeże oliwki, pomidory, pieczone ziemniaki i chleb z dżemem z wędzonych śliwek.
Po śniadaniu przedstawiają nam lokalnych notabli – doktora matematyki z Bukaresztu, wójta, staruszki ze wsi, które siedzą w monastyrze już od rana.
Kiedy dowiadujemy się, że Polska to Sienkiewicz, Wałęsa i Miłosz - pora jechać.
Droga prowadzi w dół, po obu jej stronach rzadki las, zza którego długo jeszcze widać kopułę monastyru.
Czar pryska. Wszystko wydaje się odległe, niebyłe, znika gdzieś oczarowanie. Znowu droga, kurz, buczenie silnika, upał. Przy lusterku dynda plastikowy krzyżyk wypełniony wonnym olejkiem, jeden z prezentów od monachy Ekateriny.
Popalam camela i opowiadam Talibowi, jak to nie mogłam spać ubiegłej nocy.
Talib słucha, popija mineralkę i uśmiecha się. Pewnie wydaje mu się, że to od upału albo dopalaczy
Mniejsza z tym. Powiedziałam już na początku, że off-road to przedziwny stan umysłu.
Tylko tutaj elegancki starszy mężczyzna w jasnej panamie na głowie i płóciennej marynarce ujmie twoją zakurzoną dłoń z brudnymi paznokciami i wskazując ci drogę pocałuje wierzch tej dłoni mówiąc DRUM BUN DOMNA.

Supratele – Bran, sierpień


TEKST NR 19

Do odwołania


Trudno się nie zgodzić ze stwierdzeniem, że podróże wyrywają z codzienności. Bezwzględne dla przyzwyczajeń i nawyków choćby takich jak picie kawy z ulubionej filiżanki w wiśniowe wzory. Wakacje mieszają szyki i smaki, uczą patrzeć inaczej, kuszą nowością, nieprzewidywalnością. Wakacyjne podróże mogą mieć za cel miejsce na mapie, wymarzone, obczytane, przypadkowo usłyszany zachwyt, że tylko tam. Mogą być praktyczne, najzwyczajniej relaksujące, lub sentymentalne w przeszłość, oddaloną na przykład o dwadzieścia lat. Te, czasem zamiast wypoczynku i ukojenia, przynoszą zamęt i tajemnice, nowe zagadki nie do rozwiązania.

Umówiliśmy się, że się spotkamy, w okrągłą dwudziestą rocznicę. Myślimy piątkami, dziesiątkami, dwadzieścia mieściło się w tej kategorii. Miejsce spotkania miało łatwą do zapamiętania nazwę …Platz. Któż go nie znał i stojącej przy nim katedry Świętego Stefana. Nazwę natychmiast kojarzyło się z tamtym czasem.

Dwadzieścia lat później, turyści czasu, po krótkim spacerze z hotelu dotarliśmy na …Platz. Jako jedna z nielicznych nie znałam go z Wtedy, kiedy zaoszczędzone pieniądze wydawałam na owoce i zabawki dla małego, nie na luksus wycieczki do stolicy.

Na rozległym placu, wokół katedry, na Ringu kręciły się tłumy ludzi, ale tych, których spodziewaliśmy się spotkać nie znaleźliśmy. Nic w tym dziwnego, przecież było dwadzieścia lat później… Być może pamięć zawiodła, kieszeń, życie. Bardzo prawdopodobne, że tylko my wierni obietnicy spełnialiśmy ją głównie dla siebie. Szukaliśmy dobrego pretekstu, by zobaczyć miejsca, ludzi z Wtedy.

Poprzednią noc spędziliśmy nie jak Wtedy na pryczy, ale w hotelu skąd pieszo doszliśmy do …Platz. Po kilku godzinach spacerów, zaglądania w boczne uliczki, konsumpcji ciastek, kanapek, kiełbasek, młodego wina, czekoladek w końcu musieliśmy się poddać, pogodzić się z przegraną: nikt się nie zjawi.

Wieczór, który nas zastał na …Platz trudno mi do dzisiaj zapomnieć. Namalował się i został w zakamarkach pamięci. Stało się tak jednak nie za sprawą samego, ogromnego zresztą placu a jednej z bocznych uliczek, przy której znaleźliśmy malowniczą winiarnię.


Kostka pasaży lśni miękko, jak polerowana irchową ściereczką i może dlatego kroki zwielokrotniają się łagodniejszym echem, niż gdyby kamienie miały ostre krawędzie.

Dźwięki płyną nad kolorowym tłumem, nad odcieniami karnacji mijających nas kobiet. Niektóre z nich w wieczorowych sukniach przezornie trzymają swoich mężczyzn pod ramię, nie z kaprysu, ale z obawy, żeby nie ulecieć na wysokie piętra kamienic, gdzie w oknach tańczą zazdrostki w ciepłym powiewie. Przecież twierdzi się, że wszystko tu tańczy, pamięta walczyki, wartkie arie, nawet czekoladki w sreberkach rozpływają się gładkimi nutami nad piękną modrą rzeką.

I inne kobiety, te w burkach uszytych nie na miarę okrągłości ukrywanych pod zgrzebną czernią, szarością, lub pod fałdami wypłakanego błękitu materiału. Pchają przed sobą ociężałe brzuchy i wózki z dziećmi, drobnymi krokami suną przywiązane niewidzialną nicią do swoich władców, wciąż z nieustannym zadziwieniem w oczach. Ukradkiem, jak przez dziurki od klucza, przez szczeliny w kwefach obserwują życie na skwerach, pasażach, gdzie świat nieustannie wije swoje drogi do przodu w nienazwane, otwarte. Tylko ich spojrzenia pokazują światu ciekawość, na co dzień krytą za podwójnym holem, sienią i przejściem do domowej normalności.

I jeszcze inne kobiety, pojedynczo lub po dwie, reklamujące obnażonymi plecami i głębokimi dekoltami, że noc trwa wiecznie. Czerwone plamy ich krótkich sukienek kwitną w światłach cukierni, kawiarenek i szybko gasną w mroku szerokich bram na fotokomórkę.

Za kolejnym rogiem, nieco na uboczu, zgodnie z wcześniej zatoczonym kółkiem na planie, powinna być winiarnia, o której gdzieś-ktoś-kiedyś, że warto, że koniecznie nie omieszkać.

Pojawia się otoczona ogródkiem kutych ogrodowych mebli, naszyjnikami lampek, równo przystrzyżonych drzewek, wygląda jak oaza, do której zaprasza kelner w długim śnieżnobiałym fartuchu.
- Bitte, bitte…

Zamawiamy oczywiście sturm, sery i do tego kiście winnych gron, takie drobne, nawet przy najlżejszym zetknięciu się z zębami pękające w ustach jak bąbelki szampana. Wnętrze szumi i drga falami rocka na przemian z jazzem z przerwami na Mozarta. Światło maluje twarze, cienie, obrazy na ścianach, niby przypadkowo dotyka kieliszków, rubinowych butelek, chłodu zieleni, ciepła bursztynu smukłych flaszek na półkach, flirtuje z dłońmi, ustami, gra po swojemu.

- Jak nazwałbyś to miejsce?
- Jak? Może oaza…
- Ciekawe, bo tak właśnie pomyślałam, napisałam w przyszłości… Szkoda tylko, że nikt nie pamiętał…
- Daj spokój, można się było spodziewać. Nie oszukujmy się.

Wieczór powoli zamyka okna, i ciepły sierpniowy granat zagląda w nie girlandami wścibskich sztucznych i prawdziwych gwiazd. Goście płyną w rytmie walca nad stolikami, a za bufetem barman w białej, sztywnej od krochmalu marynarce dyryguje rytmem raz-dwa-trzy-raz-dwa-trzy-raz.

Na ulicy czeka na nas noc, która już nie śpi i nie uśnie do brzasku.
- Co byś powiedziała na małe śniadanie tutaj, jutro?
- Dobry pomysł, sympatyczne miejsce.

Rano kostka placu, Ringu i pasaży błyszczy nocnym deszczem. Skręcamy w znajomą uliczkę.

Winiarni nie ma. Puste ogrodzenie prowadzi do zamkniętych drzwi. Światło dnia odsłania szczegóły wnętrza. Zniknęły obrazy, zostały tylko ich kontury na ścianach. W kącie, przy blacie baru stoi sterta pustych krzeseł.
- Czy coś z tego rozumiesz? Czy to sen?
- Nie, przecież też tu jestem.

To wszystko zdarzyło się. Nie powinnam dodawać, że naprawdę. Tak było – naprawdę.

Do dziś nie potrafię sobie do końca wytłumaczyć zniknięcia winiarni. Czyżby tamtego wieczoru czekała tylko na nas, żebyśmy posmakowali jej sturmu, serów, zobaczyli wszystko to, co było tak nieosiągalne we wcześniejszym Wtedy. Czy to było miejsce, które miało zamknąć koło, równik naszego czasu, dzielący życie na odmienne połowy. Czy kelner i goście byli tylko statystami, wypożyczonymi z jakiegoś pobliskiego teatru, czy gałązki jarzębin w wazonikach wróciły na drzewa, czy muzyka odpłynęła za zazdrostki zdobiące okna nad …Platz? Gdzie podziały się obrazy ze ścian?

Na drzwiach winiarni wisiała kartka:
Bis auf weiteres geschlossen - Zamknięte do odwołania…
Każdy świt jest prowokacją do nowych nadziei. Skreślić świty!

Stanisław Jerzy Lec

_______________________
e_14scie@osme-pietro.pl

ODPOWIEDZ

Wróć do „KONKURSY”