Konkurs "Smaki lata" - Proza

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
Awatar użytkownika
Gorgiasz
Moderator
Posty: 1608
Rejestracja: 16 kwie 2015, 14:51

Konkurs "Smaki lata" - Proza

#1 Post autor: Gorgiasz » 27 lip 2016, 8:30

KONKURS "SMAKI LATA" - PROZA

Zapraszamy do głosowania:
- w głosowaniu mogą wziąć udział wszyscy użytkownicy Ósmego Piętra, oprócz Organizatora, Męża Zaufania i Jury konkursu
- uczestnicy konkursu nie mogą głosować na własne teksty
- swoje głosy należy przesłać przez PW do Męża Zaufania (czyli do mnie ), w tytule wiadomości wpisując "Konkurs Smaki Lata - głosowanie (nazwa kategorii - Proza)", a w wiadomości - numerki wybranych utworów. Każdy może wybrać maksymalnie dwa utwory
- czas oddawania głosów: 27.07.16-10.08.16


Tekst 1
"Józkowa miłość"
Józek nie chciał się żenić. A bo to źle mu u mamusi, upierze, ugotuje, do roboty nie goni. Może i pospać, i popić do woli. Żeniaczka niejednego już usidliła, oj, niejednego! Taki Stasiek od Zybałów, kiedyś chłopak jurny, za kołnierz nigdy nie wylał, a teraz co... nos na kwintę zwieszony, blady, zagoniony, a kiedy na jednego do knajpy zawołasz, odpowiada, że stara z domu na zbity pysk wyrzuci. Urobiła go jędza, przekabaciła, już po chłopie... Lepiej nie mówić, bo łzy do oczu się cisną, a nogi jak z waty.
Drugiego takiego jak Józek nie ma we wsi. Inni już dawno się pożenili, a on idzie w zaparte, że samemu na świecie najlepiej.
- Jedną ma miłość ten wasz Józek, wódkę. Na taką kochanicę nie ma lekarstwa, Gozdkowo! Do żeniaczki go nie zmusicie. Dajcie spokój, bo jakieś nieszczęście z tego wyniknie - powiada każdy, komu przyjdzie słuchać żalów Józkowej matki.
Dobra to kobiecina. Jednego go miała, nie to co inne we wsi, niektóre po dziesięcioro dzieciaków na świat wydały. Mąż wcześnie ją obumarł, młoda jeszcze była, ale ona innego chłopa do chałupy nie chciała wziąć, choć garnęli się, nie powiem, garnęli, i Boguś od Krajków, rosły i majętny, i Zdzisiek ze Stróżek co dzień przyjeżdżał komarem. Nie spojrzała na żadnego, tylko Józka jak to oczko w głowie pieściła, żeby pociecha na stare lata była. Doczekała się starowinka pociechy, oj, doczekała, nic tylko usiąść i zapłakać, bo przecież znikąd pomocy. Jeszcze tylko ratunek w Matce Przenajświętszej, ta jedna nadzieja... Stara Gozdkowa wyciągnęła spod siennika grosz odłożony na czarną godzinę i proboszczowi na mszę dała w intencji tej Józkowej żeniaczki, a może Bóg się zmiłuje i synalka przed ołtarz zawiedzie.
- Niech Bóg obdarzy szczęściem tego mojego Józka - rzekła kobieta i księdzu proboszczowi pieniądze w garść wcisnęła, potem ucałowała go w dłoń, jak ją zawsze matka uczyła.
Pleban pieniądze do kieszeni zgarnął i jeszcze tego samego dnia mszę odprawił. Jakoś niedługo Józkowi się odmieniło. Ubrał spodnie w kant prasowane, odświętną, płócienną koszulę, lakierki i na zabawę do sąsiedniej wsi poszedł. Matce jakby ktoś ciężar zdjął z serca. Z wieczora, zmówiwszy różaniec, położyła się do łóżka, ale zasnąć coś nie mogła, tylko co rusz na drzwi spoglądała, czy aby syn w nich nie stoi na swych koślawych kulasach. Czasem, że gdy zanadto pohulał w karczmie, próg chałupy był dla niego nie lada przeszkodą. Wtedy matulę przyzywał i na jej ramieniu wsparty do łóżka kuśtykał. Nieraz namęczyła się z tym pijanicą nieboga, oj, nieraz! Kochała go jednak jak tylko matka potrafi, najmocniej i ślepo.
Długo Józek nie wracał z zabawy. Noc minęła, słońce stanęło w zenicie, gdy matka dojrzała go na końcu gościńca. Szedł wartko, pewnie, a jego śpiew niósł się po wsi jak odgłos dzwonów w niedzielę. Matka z radości klasnęła w dłonie. Widać Józek się zakochał, pomyślała i wybiegła mu na przeciw. A upał taki, że ani jednej żywej duszy nie ujrzysz, tylko kurz i Józek ze swym "moja kochano panienko, moja jedyno". Darł pyska, aż się starej matce dziwnie zrobiło. Jeszcze ludziska pomyślą, że pijany.
- Matulu - powiada Józek - mnie trzeba do zakonu iść, Panience Przenajświętszej służyć. Z nią zaślubiny będą, ale najpierw żniwa, bo kłosy dojrzałym ziarnem pachną.
Doczekała się matka pociechy z syna, oj, doczekała.
Tekst 2
Lato w wiośnie życia
- Pyszne te truskawki. – Staruszka, schylając się z trudem, zrywała ostatnie tego lata, krwisto-czerwone, dojrzałe owoce.
- Tak… - ni to potwierdził, ni zaczął nową wypowiedź stary człowiek.
Usiedli na ławeczce i przez chwilę delektowali się w milczeniu.
- Lato zawsze zostawia za sobą jakieś niezapomniane smaki – odezwał się w końcu stary.
- A bo to jeszcze jakieś pamiętasz? Mnie już tak spowszedniały, że chyba i kapustę bym świeżą z kiszoną pomyliła.
- Oj, pamiętam, babcia, pamiętam… - znów się zamyślił. – Nigdy nie zapomnę tamtych lodów.
- Zbereźnik!
- Milcz, głupia babo! O lodach mówię, nie o lodzie. Ile to ja miałem wtedy lat?
- Pewnie tyle, że już nie pamiętasz – przerwała złośliwie starucha.
- Pamiętam, pamiętam. To był niezapomniany siedemdziesiąty piąty…
- A wiesz – znów mu przerwała – ja też pamiętam lody. Takie w dwóch wafelkach. No wiesz, dwa kwadratowe wafle, a między nimi gałka lodów.
- Ta… - Stary znów chwilę milczał, po czym zaczął znowu. – Tak, siedemdziesiąty piąty był. Drugą klasę liceum skończyłem. Wtedy pojechałem na wakacje do stolicy.
- Oj głupi ty, stary! Na wakacje to ludzie na wieś jeżdżą.
- Samaś głupia. Wtedy trzeba było jeździć przynajmniej raz w czasie szkoły na wakacyjne OHP.
- No popatrz, tyle lat cię znam, a nie wiedziałam, żeś ty był w OHP. Zawsze się chwaliłeś wykształceniem.
- Milcz, babo! Nie wiesz, jak było. To był wakacyjny Ochotniczy Hufiec Pracy. Takie wychowanie przez pracę wymyślili.
- To cię słabo wychowali…
- Aj tam! Oceny zaniżali ze sprawowania, jak się nie pojechało. Miałem wybór, mogłem pojechać gdzieś na ziemie odzyskane i zapychać w lasach przy remoncie torów kolejowych, albo do Warszawy.
- Ciebie zawsze wielki świat ciągnął.
- A ciągnął. Kilku kumpli pojechało na tory. Nie powiem, zarobili furę kasy, ale ja wolałem przygodę.
- Skąd ja to znam?
- I nie zawiodłem się. To były chyba najlepsze wakacje w moim życiu.
- Pewnie się zakochałeś…
- To też, ale chyba bardziej w lodach.
- Na dziwki żeś łaził, niecnoto!
- Zamilcz, babo! Jakie dziwki? Na lody do Hortexu chodziłem. W łazienkach taka kawiarnia była, czy coś podobnego. Letnia taka, na powietrzu. Jakie tam mieli zajebiste lody, kobieto. Nigdy w życiu potem takich nie jadłem. I prawdziwą coca colę. W takich małych buteleczkach.
- Co tam jakieś Hortexy – znowu przerwała stara. – A pamiętasz takie lody, co za komuny były? Sama margaryna się do podniebienia przyczepiała, jak jadłeś.
- Bywały i takie, choć były i zwykłe „bambino” na patyku… Też niezłe.
- I co w końcu z tych lodów wyszło?
- Z lodów to nic, ale przypomniał mi się inny smak tego samego lata.
- Pewnie kwaśne jabłka, zboczeńcu.
- Nie bajdurz, kobieto, tylko słuchaj. Wtedy skończyłem drugą klasę i pamiętam, że miałem ponad dwieście godzin nieusprawiedliwionych nieobecności.
- A gdzieżeś ty się szlajał tyle godzin?
- Oj tam! Ciekawsze zajęcia miałem, niż szkoła.
- Wyobrażam sobie…
- Milcz babo! To było liceum zawodowe i dwa dni w tygodniu mieliśmy praktycznej nauki zawodu na warsztatach szkolnych. Za te nieobecności trzeba było odpracować w wakacje na warsztatach właśnie, bo produkcja musiała iść.
- Dwieście godzin, to ponad miesiąc.
- Prawie dwa, małolatów można było zatrudniać nie więcej, niż sześć godzin dziennie.
- To jakeś zdążył jeszcze na ten hufiec pojechać?
- Zdążyłem i na hufiec i jeszcze na Mazury w sierpniu.
- Cudotworca…
- Milcz, babo! Nie trzeba było cudu, wystarczyło dobre gadane i kilka flaszek wódki. Jeden z instruktorów zgodził się podpisać, że odbębniłem te godziny w jego dziale.
- Instruktor i wziął od ciebie wódkę!?
- Nie tylko ode mnie i nie wziął.
- A co? Kupił?
- Oj, stara! Widać, żeś baba i na męskich sprawach się nie wyznajesz. Z nami wypił. Kupiliśmy za kasę zarobioną na OHP właśnie.
- I to ten smak wódki tak zapamiętałeś?
- Nie samej wódki. Gościu miał akurat strasznego kaca, jak do niego z gorzałką wparowaliśmy. I jeszcze mu coś stało na żołądku, więc sobie walnął lufę z pieprzem. Ja też się uparłem spróbować.
- I co?
- Żeby jedną, to może nic, ale spodobało mi się i… Szczerze mówiąc finału nie pamiętam.
- Pewnie ciepła była.
- O! Nawet czasem dobrze gadasz.
- Znam cię. Gorzały to byś w życiu nie odpuścił.
- Och tam zaraz gorzały. Pamiętam takie lato…
Przerwał. Znowu się zamyślił.
- Co? Boisz się powiedzieć? Pewnie się gziłeś z jaką lafiryndą? – ponagliła go staruszka.
- Ach tam! Od razu gziłem. Chciałem, ale…
- Ale?
- No, bo to było tak. Był maj siedemdziesiątego szóstego…
- To jakie lato, jak maj był?
- No gorący był ten maj, jakby letni. Jeździliśmy cały miesiąc do sąsiedniego miasteczka na praktyki zawodowe.
- Też mi nowość. Kto nie jeździł?
- Oj, milcz, babo! Na koniec postanowiliśmy sobie zrobić dzień dziecka. Było nas dwóch i dwie laski. Zamiast pierwszego iść do szkółki, mieliśmy jechać na spóźnioną majówkę.
- Wiedziałam! Gziłeś się!
- Zamilcz, kobieto i słuchaj! Jedna spanikowała i poszła do szkoły.
- Toście się we dwóch z jedną gzili, zboczeńcy!
- Zaraz gzili. Najpierw trzeba się było napić. A czego? Wiadomo, wina marki wino. Tylko na to nas było stać.
- Nie dość, że zboki, to jeszcze menele.
- Jak mi zaraz nie zamilkniesz, to poczujesz smaki wszystkich pór roku!
Stary znów się chwilę namyślał, po czym kontynuował.
- Może smaku tego wina nie pamiętam, ale doskonale zapach pokrzyw, w których usnąłem i to w samych kąpielówkach.
- Bajerujesz, stary. Nie wierzę, że można być tak pijanym, żeby zasnąć w pokrzywach na golasa.
- Można. Ja też bym nie uwierzył, gdyby mi o tym nie opowiedzieli kumple, którzy mnie znaleźli i z tych pokrzyw wyciągnęli.
- A twój koleżka od wagarów?
- On się chyba gził. Widziałem, zanim zasnąłem. Pamiętam coś, jak przez mgłę.
- Widać miał mocniejszą głowę.
Znowu zapadło milczenie. Po chwili staruszka wstała, podeszła do drzewka i zerwała kilka wiśni. Jedli przez chwilę, głośno wypluwając pestki.
- Dobre są, słodkie – oceniła staruszka.
- Trzeba zebrać i nastawić na wino – odpowiedział stary. – Tylko zdałoby się gąsiorek wypróżnić, bo coś tam jeszcze zostało z zeszłego roku. Dałabyś po szklaneczce.
- A opowiesz coś jeszcze? Podobno na Mazury pojechałeś po tej wódce z pieprzem?
- Pojechałem. I opowiem, ale daj łyczka, bo strasznie mi zaschło w gardle od tego gadania.
Kobieta wstała znowu i podreptała w kierunku domu. Po chwili wróciła, niosąc tacę z dwoma pokaźnymi pucharkami wypełnionymi amarantowo-czerwonym płynem. Postawiła ją na stoliku przed ławeczką i usiadła.
- No to możesz opowiadać – rzekła.
- Zaraz. – Stary chwycił puchar, zaczerpnął spory łyk i czas jakiś delektował się smakiem przedniego, domowej roboty, wiśniowego wina. – Wspaniałe! Dobry rok był…
- Nie taki dobry – przerwała stara – mało słońca było i wiśnie nie całkiem słodkie.
- Milcz, babo! Siedemdziesiąty piąty dobry był. W sierpniu pojechałem na Mazury, do rodzinki. A właściwie to na Warmię. To były smaki…
- No co? Znowu dziwki i alkohol?
- Alkoholu trochę było, bo dorabiałem przy żniwach, a rolnik nie zwykł po pracy wypuszczać bez poczęstunku, ale nie to mi utkwiło w pamięci.
- Jasne. Pewnie znów jakieś lafiryndy!
- Od razu lafiryndy! Wymykaliśmy się wieczorami na balangi. Raz byliśmy na wiejskiej zabawie, ale najwięcej to na innych. Niedaleko, za laskiem były kolonie. Mieszkali w takich dużych, wojskowych namiotach, tośmy tam do dziewczyn się wymykali.
- A mówiłam, że na lafiryndy!
- Oj, kobieto! Po szesnaście lat mieliśmy. Ciotka nam spanie na strychu zrychtowała. Dla mnie i jej syna. Nawet wtedy wypadek na rowerze miałem, cha cha.
- Wypadek?
- No, rower hamulców nie miał, więc wykombinowałem, że będę hamował dociskając podeszwę do przedniej opony. Zapomniałem, że byłem w japonkach i tak jakoś wyszło, że sobie stopę wkręciłem w szprychy.
- I co? Skończyło się rumakowanie?
- A skąd! Kolega wyprowadzał nocami ojcu z komórki motocykl. Junaka miał. I na nim śmigaliśmy nocą, bez świateł, lasem, we trzech na balangi. Aż w końcu ciotka się pokapowała i zaczęła nas na noc zamykać na tym strychu. No i wtedy stało się najgorsze.
- Gadaj, coście nawywijali?
- E… Wszystkiemu winna ciotka. Akurat był sezon ogórkowy więc dawała codziennie mizerię. Mizerna była rzeczywiście. Kilka plasterków ogórka, dwie łyżki śmietany i micha zsiadłego mleka.
- I nie dostałeś sraczki?
- No właśnie. A ona nas na tym strychu…
- I zwaliłeś się w gacie?
- No wiesz co? Taki duży chłopak miał walić w portki? Wystawiłem tyłek za okno i… Rano wujek szukał narzędzi w skrzynce pod oknem. Trochę sobie ręce upaprał, ale to nie wszystko. Na ścianie została brązowawa, zaschnięta strużka.
- Dobre! To ci się chyba dostało!
- Szorowałem to ze ściany. Jeszcze po kilkunastu latach mi przypominali, że zostawiłem im wieczny ślad na domostwie, bo w miejscu szorowania tynk znacząco pojaśniał.
Oboje parsknęli śmiechem. Po chwili staruszka dźwignęła się z ławki, mówiąc:
- Przyniosę jeszcze trochę, może ten smak lata nie będzie aż taki wybuchowy.

Tekst 3
Nieprawdopodobne
Kuba usnął uśmiechnięty. A Jola wstała, zupełnie już trzeźwa i rześka, podeszła do okna z za którego docierały pomieszane odgłosy balangi w sąsiednich domkach i dalekiej dyskoteki. Nadawano już tylko powolne kawałki, tak zwane pościelówy dopasowane do największego pragnienia obejmujących się. Pionowe spółdzielnie tekstylne, jak nazywała przytulone pary. Pomyślała, pójdę. Wmieszam się w tłum. Rytm muzyki, głębokie basy. Aż wszystko drgało w brzuchu. Uniosła nogę, jakby chciała pokazać piękne udo lub intymnie dotknąć partnera w tańcu. Wygięła kręgosłup wypinając w kierunku okna ten najpiękniejszy tyłek. Tylko drzewom. Przecież to nic złego.
Jarzeniowe oświetlenie sosnowego lasu symulowało zimne światło księżyca. Wpadało przez okno i dobrze oświetlało część podłogi tuż przy oknie, właśnie tam, gdzie stała. Nic nie robiła sobie ze swojej nagości, w oknie nie było firanek i każdy zainteresowany mógł do woli nacieszyć swoje zmysły jej powabem. Przeciągnęła się rozkosznie wycierając dłońmi ciało z tego jakże ukochanego, lekko już teraz zasychającego balsamu, po czym odruchowo przyłożyła palec do ust, jakby smarując je pomadką. Oblizywała wargi, po czym nabierała nową porcję kremu. Zrobiło się miło. Znowu. Ale mało, stanowczo za mało.
Na zewnątrz nie było smarkatych podglądaczy, natomiast już po chwili dziewczyna doznała po prostu szoku, gdy w drugim, małym pokoiku odkryła na wolnym do tej pory łóżku jakieś ciało. Nie była bojaźliwa, aby tak naprawdę się przestraszyć, choć było ciemno. Zbyt ciemno także, aby stwierdzić, kim jest leżący lub leżąca jak mumia postać. Przykryta białym prześcieradłem, nawet na twarz. Czy żyje, czy śpi lub raczej udaje. Przybliżyła twarz do miejsca, gdzie powinna być głowa, aby posłuchać oddechu. Mumia oddychała spokojnie, prawie bezgłośnie, jakby pragnąć ukryć swoją obecność. Bo przez sen mumie głośniej oddychają. Takie mumie. Czy znała się na rzeczy? Zapewne tak właśnie było, więc przystąpiła do rozpoznania. Nie chciała robić hałasu, zatem delikatnie, obiema rękoma próbowała określić z grubsza, z kim ma do czynienia. I natknęła się na całkiem pokaźnych rozmiarów wystającą część mięsnej tkanki. To był mężczyzna.
Był tu, wszystko słyszał. Jakie chamstwo. On podsłuchiwał. I jeszcze skurwysyn śmiał się albo obleśnie przeżywał, jakby oglądał pornola, a jak weszła, to już udawał nieżywego. Sądzący po wzniesieniu prześcieradła, nie całkiem skutecznie. Ugięły się pod nią nogi, chciała krzyczeć. Nie stała już jednak, pochylona nad obcym opadła na jego lubieżny tors, gorączkowo poszukując właściwego rozwiązania. Nie był to bowiem nikt obcy. Nie mógł być. Zabrała dłoń z miejsca, gdzie prze momentem było wzniesienie. Kłopotliwy nastrój musiał udzielić się facetowi, nie odebrał mu jednak refleksu, gdyż Jola poczuła nagle na uchu delikatne uszczypnięcie, dotknięcia warg i języka. Ciepły, wilgotny oddech. Mumia nie całuje. Teraz skojarzyła, że znała to ciało. I ten prawie całkiem stłumiony chichot. Staszek.
Przyjechał po północy. Spóźniony pociąg, już nie było autobusu. Kilkanaście kilometrów pieszo, wieczorny upał zrobił swoje. Zaległ od razu w domku wskazanym przez dziewczyny z recepcji. Nie było zapasowego klucza, ale za to otwarte okna. Całe towarzystwo gdzieś rozproszone a komórka wzywała już tylko, aby ją jak najprędzej naładować. Bez trudu się wtarabanił. Jeszcze znalazł wolną dziurkę, taką z prądem, elektrycznym. Włączył. Rozejrzał się. Wolna kojka, no to położył się i od razu zasnął. Miał zamiar tylko na jedną chwilkę. Może coś i dzwoniło, choć wyłączył głośny, nastawił na mruczenie. A sam zamruczał.
A teraz obudziła go nimfa. Jak w bajce. Przytulona od razu. Leży na nim naga. To znaczy się tylko opiera. No, nie nie do końca prawda. Tak mówił. Przecież nie będzie zdradzał swoich marzeń. Nie wszystkich.
Obudził się wcześniej. Gdy coś klaskało. Wiedział co. Od razu. Ale nie chciał być chamem, tak myślał.
- Przecież wiedziałem, należało się spodziewać biegu spraw. Nie był już chłopcem. Choć chyba stale był. I tak zostanie, jeśli los…, ale wolał nie wyobrażać tego sobie. I tak czeluść rozpaczy często sięgała po niego. Za kołnierz, za rękawy wciągała, od zawsze. Łomot, aż udawało się wyrwać. Za każdym razem jakoś w końcu podnosił się.
Nimfa pozwoliła na pocałunki znajomej sobie mumii. Były serdeczne i coraz bardziej mokre. Już nie w ucho, ale za, i po szyi. Tak właśnie. Dotyk języka. Zdenerwowana pomyślała, czy Staszek czegoś nie wyczuje. No tego na skórze. Po chwili zdała sobie sprawę, że właściwie było to już obojętne. I tak na pewno był świadkiem wszystkiego. Rajcowało go pewnie jeszcze, że tak było. Inaczej by sobie poszedł albo zrobił burdę, a wtedy to już byłby koniec, pogrzeb w butach i na zawsze. Kompromitacja. Wolała nie kontynuować pobocznych myśli.
Nieoczekiwany, nieproszony gość jednak robił wrażenie. Intruz. Co teraz z nim zrobić, zanim obudzi się Kuba. Wykorzystać jego sen. Myślała - jestem interesowna dziewczyna, zupełnie popaprana. Czy byłby gotów. Chciała sprawdzić, jaka jest prawda materialna. Przesunęła dłoń. Wyczuła przez materiał, odgarnęła prześcieradło. On leżał nagi. Cały. Nie przyszło jej wcześniej do głowy a może właśnie to chciała zobaczyć. Ale zboczeniec. No trudno, sama czuła się teraz grzeszna. Taka brudna. A sztywniejący od jej do dotyku atrybut brudu moralnego nie piętnował wcale jej poczucia winy, a wręcz przeciwnie, uzmysławiał, że kobieta ma prawo, jak faceci, nawet w biurze przeżywać miłe chwile, nawet w godzinach, a w godzinach to jeszcze bardziej. Jak tylko zechce. A teraz to jakby wakacje. Ciepłe lato, lubiła dalekie spacery. Wiatr muskał nogi, podwijał luźną sukienkę, jedyne odzienie. Nie, żeby zaraz. Ale była gotowa, gdyby jakiś książę, ona wtedy służy.
Wyobraźnia Staszka podsuwała mu coraz nowe interpretacje życia Joli. Obserwował ją na portalu już długo i raz po raz spotykał jej wirtualny wzrok wypuszczony w przestrzeń światowej sieci o dumnej nazwie Internet. A tak naprawdę skierowany do nielicznej grupy zapaleńców. Ten jakby ślepy wzrok dziewczyny raz wypuszczony w dal, biegł niczym promień i trafiło, że napotkał go kiedyś. I zakręciło całe światło, zawirowały linie proste, już nic nie było takie samo. Twarze przyjaciół jakże zdumione, tak je widział. Ale chyba one nie widziały. Wszystkiego co w środku.
Teraz całował, tylko to było ważne. Pozwalał się pieścić. Tam. Liczył, że jeśli ustanie miarowe chrapanie, Jola nie zerwie się nagle, nie zapali światła. – Co pan tutaj robi?
Tylko przez jedną chwilę niech tak będzie. I byle ta chwila trwała wiecznie.
Marzenia są równoległe. Przylegają do nas, towarzyszą w każdej chwili. Wystarczy się rozejrzeć i w odpowiednim momencie przeskoczyć do innego świata. Jak na drugą stronę lustra. A tych stron może być wiele. Są i spotkania własnych marzeń. A cudzych. Robisz, co chcesz. Jeśli marzenie się rozwija w niewłaściwym kierunku, cofasz po prostu taśmę, by po chwili osiągać szczęście. Tylko nie daj Boże spóźnić się. Wtedy chemia, tfu alchemia chyba, robi z ciebie wrak w kilka minut. Dołowanie.
Ale czasami marzenia się spełniają. To nie był świat równoległy, tym bardziej wirtualny, ale rzeczywisty najprawdziwszy real. On prawdziwy, wzwód prawdziwy i najprawdziwsza laska. Gorąca. Mięciutka, delikatna buzia. Nanizana jak najgłębiej. Już rozumiał, co znaczy migdalenie.
- tak, tak. Hektolitry śliny, jakaś nadprodukcja. Nadmiar rozsmarowywała jak olejek do masażu. I to mlaskanie. Chwilami policzek wydymał się, jakby u trębacza, wypychany od wewnątrz nabrzmiałą, różową główką.
Prosił a jednocześnie bił raz po raz po oczach. Nie bolało jednak pewnie. Agresywny seks, zwierzęcy. Atakował, a nie uciekała. Mrużyła tylko oczy w oczekiwaniu na drogocenne krople. Chciała pachnieć.
I już po chwili. Bez oporu. Bramy szeroko otwarte, straży żadnej. Pracował uczciwie, chciała śpiewać. Jednak lekko przytrzymał za usta, aby nie krzyknęła. Nie teraz, nie tutaj. Chrapanie z drugiego pokoju uspokoiło ich, wszystko jest pod kontrolą. Jeśli w ogóle o jakiejś kontroli tu mowa. Psy spuszczone ze smyczy. Pęd upaja. Do mety. Kto później, ten wygra.
Staszek pomyślał o konsekwencjach. Ewentualnych. Ale to była tylko chwila. Nawet, że dobrze by było. Zmiana w życiu na pewno by nastąpiła. Jakoś nie umiał sobie ułożyć, a tak samo prze się. No i pewnie było za późno. Wyczuł napięcie a nawet zdenerwowanie.
I znowu wstydziła się, że tak miesza na sobie mleczne diamenty. Dwie kolekcje. Jakby była bogata. Potrzebny prysznic. No może dopiero rano. Ryzyko nagle zrobiło się olbrzymie. Zaczęła się wyrywać.
Staszek miał jakiś cel. Zgromadził wszystko w solniczkach, takich dołkach przy obojczyku, istne jeziorka. Klepał palcem, spieniał. Śmiał się. W końcu puścił zirytowaną już na dobre dziewczynę, która jednak wcale nie uciekła. Miała by dokąd. Usiadła ze ściśniętymi kolanami na krawędzi łóżka, chciała rozmawiać. Ale końcowa walka zmęczyła ją, nie mówiąc o całym długim wieczorze.
- Połóż się lepiej i zaśnij. Tu, na tym łóżku.
Poczuła teraz prawdziwe zmęczenie, niby odeszły nerwy, choć pozostała niepewność jutra i niezdecydowanie, powinna iść teraz do dużego. Najbardziej chciała zostać sama.

Staszek ubrał się bezszelestnie, otulił zasypiającą dziewczynę tym samym prześcieradłem, którego niecnie sam użył. Czekał dłuższa chwilę, aż dwa spokojne oddechy wspólnie dadzą mu poznać, żeby już sobie poszedł. A tak chciał popatrzeć, może po raz ostatni. Sięgnął do tej solniczki, nabrał na palec. Posmakował. Rozsmarował po poduszce, po prześcieradle, wsiąkało. Potem opróżnił drugą. Palcem pociągnął po czole. Co to miało znaczyć. Odwrót w sekundę, po cichu. Nie zamknął dokładnie. J

O tej porze nic jeszcze nie jeździ. Pomyślał, że może i tym razem dojdzie do stacji na piechotę. Może by można pójść plażą. Ile się da. Miał niewielki plecak, a butelkę, którą przytargał zostawił na stole. Zupełnie zapomniał, ale się nie składało. Tak się złożyło. Niech wypiją za smak lata – pomyślał z zagadkowym uśmiechem.

Tylko jak wytłumaczy się w domu. Że konferencja trwała tak krótko? A swój wykład wygłosił w nocy. A potem go niby puściły do domu. Piękne doktorantki. Nieprawdopodobne.
Zawrócił do ośrodka. Teraz przyjedzie po raz wtóry. Z hałasem, pobudzi wszystkich. I wprowadzi się do domku Joli i Kuby. A butelkę wypiją razem. Będzie miała smak prawdziwego odlotowego lata. Nieprawdopodobne?
Tekst 4
"Poziomki"
Tego roku obrodziły wyjątkowo obficie, na każdej łodyżce wisiało po kilka, kilkanaście dorodnych poziomek. Chłopak nie zważał na łażące po nim mrówki ani na pszczoły, które o tej porze stadami garnęły się do kwitnącej nieopodal pysznogłówki purpurowej. Antek zrywał dojrzałe, intensywnie pachnące owoce, zerkając co chwilę w kierunku majaczącego wśród zieleni domu. To stamtąd miała nadejść pani Monika, żona prezesa Boronia, trzydziestokilkuletnia piękność. Nie chciał przegapić tego momentu. Kobieta przychodziła nad sadzawkę co dzień w południe, teraz spóźniała się. Zegar na kościelnej wieży wybijał już trzynastą, a prezesowej nie było. Denerwowało go to, wiercił się w swojej kryjówce, rozmyślając nad przyczynami tej niespodziewanej zwłoki. Czyżby mąż jej nie pozwolił? To do niego podobne. Boroń pilnował żony jak wściekły pies. Nie bez powodu kazał wybudować ten wysoki parkan oddzielający ogród od sąsiednich działek. Stary zazdrośnik nie mógł znieść, że ktoś bez pozwolenia patrzy na jego młodą żonkę opalającą się w skromnym bikini. A było na co popatrzeć, każdy cal jej ciała był kusząco piękny, a chyba najbardziej piersi, dorodne i słodkie jak te poziomki, które Antek z rozkoszą gniótł językiem na podniebieniu. Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy tak beztrosko siedzącą nad brzegiem sadzawki, oniemiał, bezwiednie wychylił głowę z ukrycia i chłonął to piękno, długie lśniące włosy ułożone w delikatne fale opadające na ramiona, smukłe uda, krągłe biodra i duże, jędrne piersi, jakich Antek do tej pory u żadnej kobiety nie widział, nawet u tych z kolorowych czasopism podkradanych ojcu. Gdyby prezes przyłapał go wtedy w krzakach, zapewne ubiłby chłopaka na kwaśne jabłko, jak zwykł to robić z każdym, kto zanadto zbliżył się do jego żony. Antek miał jednak więcej szczęścia niż rozumu, tego dnia Boroń się nie pojawił. Chłopak raz zwabiony słodkim zapachem poziomek, nie zamierzał tak łatwo rezygnować z ich smaku. Co dzień, sobie tylko wiadomym sposobem, przeskakiwał parkan. Zanurzony w wilgotną zieleń zakazanego ogrodu mógł do woli skrycie rozkoszować się widokiem rozebranej prezesowej i smakiem aromatycznych owoców. Tego dnia zerwał garść i dla niej. Tekst 5
„Smaki moich najlepszych wakacji”
Czekamy z tatą na autobus. Podjeżdża „ogórek”. Czwartek. W Z. rynek. Dużo ludzi jedzie, wiozą kurczątka i duże kury.
Daje mi pani Basia morele. Ładnie pachną, ale nie chcę włochatowości ugryźć.
Śmieje się pani Basia ze mnie. Ktoś ma scyzoryk, obiera mi owoce. Nie znam tego smaku. Smaczne. Jeszcze zakręt, las i będzie S. Wysiadamy. Biegnę pod górkę. Babka w sklepie.
Już południe. Chleb wysprzedała. Ale piętka na mnie czeka.
Kocham babkę, ale dziadka bardziej. Chwytam piętkę i biegnę do domu, do niego.
Siedzi przy stole, ćmi papierosa.
- Dziadziuś! Kisielek zrobiłeś?
Zrobił. W kredensie w białej miseczce czerwona smakowitość.
Piętkę jeszcze chrupiącą czy kisielek?
Odkładam chlebek, łyżeczką czerpię z miseczki i patrzę na dziadka, a on na mnie i na moim czole widzi takiego samego marsa, jakiego sam ma.
- Babce nie powiesz?
- A co?
Wyciąga dziadek landrynki, jak grube półksiężyce, pomarańczowe, moje ulubione.
Pewnie, że nie powiem babce. Wysiekłaby mi, że przed obiadem słodkiego pojadłem.
- Idź no do obórki.
Pusto, krowy na łące. Coś szeleści. W zagródce cielątko! Pachnie mlekiem, a jego jęzorek jak papier ścierny i na łebku ma pokręconą w loki sierść.
Wybiegam z obory, w budzie Murzynek, cieszy się, odpinam go z łańcucha i biegniemy do sadu.
Jeszcze jabłka zielone, ale papierówki do zjedzenia. Leżą pod drzewem. Nadgryzam jedną. Pod skórką kruchość. Daję kawałek Murzynkowi, wącha i nie chce jeść. Zawijam koszulkę i nabieram jabłek. Biegnę przez łąkę, soczystą od koniczyny, Murzynek za mną. Wywracam się, jabłka wypadają, Murzynek skacze po mnie. Leżę na wznak, dłońmi zastawiam oczy przed słońcem. Pod plecami przyjemny chłód. Turlam się na brzuch. Wącham trawę. Pachnie ziemią i zielonością.
Murzynek biegnie na plac. Ja za nim. Babka przyszła ze sklepu.
- Wylotałeś się?
I w talerze leje botwinkę. Nigdy nie ugotowałem tej i żadnej zupy tak jak ona. A gotowała na piecu węglowym, wrzucała pod fajerki drzewa lub węgla i nastawiała garnek. Szła w pole, do krów, do sklepu. Zupa zawsze się sama ugotowała i pyszna.
Jem zupę, babka obiera ziemniaki. Placki będą.
- Idź na rower, dziadek nasmarował.
Mój żółty pelikan! Jeżdżę po szosie i między domami. Zgłodniałem. Rzucam pelikana przed bramą i biegnę do kuchni. Babka wie, że świeżych placków nie lubię. Złożyła do durszlaka upieczone. Sięgam po zmiękłą ziemniakowatość i znów na rower, i znowu do durszlaka.


Przed domem ogródek. Z kwiatkami, marchewką i truskawkami. I krzaki agrestu i porzeczek. Tych czarnych nie lubię, za to czerwone bardzo. Siadam pod krzakiem, wkładam w usta strączek i zębami zbieram owoce. Dostrzegam, że kalarepka już spora. Wyrywam, we wiadrze z wodą ze studni opłukuję, oddzieram zębami twardość i dobieram się do miękkiej zieloności.
Dobrałem się i do pomidorów. Twardą skórę miały i kwaskowe wnętrze. Wieczorem pochorowałem się i wymiotowałem skórami.
Poi mnie babka czarną gorzką herbatą. Na łyżeczkę nabiera wrzątek i dmucha.
- Pocukruj babciu.
- Gorzkie ma być.
Trzęsę się i zimno mi. Kładą mnie dziadkowie między sobą i nakrywają pierzyną. Ciepło, dobrze i pachnie gęsiami.
Rano budzę się sam. Babka już przy krowach, a dziadek w kuchni osełki szykuje. Kosić będą.
- Głodny, co?
Gotuje dziadek owsiankę i chlebek smaruje powidłami z zeszłorocznych śliwek. Gęsta owsianka, kleista, taką lubię.
- Pocukruj dziadziu.
Sypie dziadek cukier.
- Jedz i czekaj na babcię. Idę na łąkę.
Zjadam szybko i biegnę za dziadkiem.
Łąka mokra od rosy, w sandałkach mi chlupie. Jest ich czterech, kosy ostrzą, rozstawiają się i zaczynają kosić. Upada trawa, a najbardziej pachnie wieczorem, gdy dogorywa.
Na drugi dzień przewracam trawie trupki grabiami i za to płacę w nocy atakiem duszności, rozdzierającym bólem między żebrami, gdy chcę zaczerpnąć powietrza i egzemą na stopach i dłoniach, a swędzi tak, że trę piętą o stopy i drapię dłonie do żywego mięsa.


Jedziemy z dziadkiem furą do pradziadków O., rodziców mojej babki po smołę.
Prababka Teofila mówi:
- Nalej, Boleś, dziecku rosołu.
I wychodzi z dziadkiem.
Pradziadek Boleś nakłada makaron, leje rosół leje z marchewką i pietruszki dużo dosypuje.
- Czemu nie jesz?
- Gorące.
- Ma być gorące, jedz.
Nie jem i rozglądam się za dziadkiem. Przychodzi z prababką.
- Ojciec, on nie lubi z włoszczyzną, przez sitko mu trza lać.
- Dlatego taki blady.
Zabiera prababka talerz i daje mi iryski makowe. Musimy jechać. Dziadek wsadza mnie na furę, wio Baśka! Jem iryska i macham prababce. Już jej żywej nie zobaczę, umrze na zimę, a ja na jej pogrzebie stłuczę sobie kość ogonową. Czasem trafiam na irysowate z makiem i zawsze wtedy myślę o prababce zgnębionej przez Bolesia.
Prr, Baśka! Zachodzi dziadek ze mną do gospody. Piwo zimne mu do kufla pani leje, opaskę z falbanką ma na włosach i niebieskie cienie na powiekach.
- A dla ciebie co?
Nie wiem co wybrać. Oranżady kolorowe, batony, jajo z majonezem, galareta, śledzik w śmietanie. Pachnie ładnie.
- Dziadziu, ja bym chciał to, co tak pachnie.
Przynosi pani kotleta mielonego ze świeżym chlebkiem. Pyszny kotlecik.
- Smakuje ci? Jeszcze jednego? Pyta pani.
Kiwam głową, że tak.
Następny kotlet jeszcze bardziej mi smakuje.
- No, jedziemy do domu.
Leżę na furze, kotlety mi się w brzuchu układają a nad głową mijają mnie chmurki. Blisko domu już, oglądam nogi i zdrapuję strupki.
Popołudnie, zmęczony upałem świat. Do kuchni wchodzę.
Babka zagniata ciasto. Hura! Pierogi będą. W misce ser biały do nadzienia.
Pytam babki: A śmietanka będzie?
- Będzie, będzie.
Nauczyła mnie wszystkie potrawy mączne robić. I receptę na serowe nadzienie do pierogów dała.
Czasem robiąc ciasto lub nadzienie słyszę jej głos „Nie tak, cholero, nie tak!”. I poprawiam.


Trzy dni upału. Siano trzeba zbierać. Dużo roboty dzisiaj, czyli obiad będzie pyszny. Ziemniaki z mlekiem zsiadłym. Tego mleka się nie pije, tylko je. W każdym domu na wsi w naczyniu pod ściereczką biała gęstość. Łyżką nabierane płaty konsystencją raczą usta, a w gardle wybuchają smakiem. Jakby jadło się obłoczek.


- Gdzie jedziesz babciu?
- Na N.
Jedzie babka kartki oddać. Wsiadam na pelikana i pędzę za babką. Babki rower ma duże koła, dwa razy zakręci i jest pięćdziesiąt metrów przede mną. Upał. Pić mi się chce tak, że wychlałbym balon oranżady.
Zajeżdżamy w końcu do sklepu. Pani sklepowa otwiera mi napój „Złocisty”. Na półce stał, ciepły, a orzeźwia jakbym rześkość górskiego strumienia wypił. Od tego czasu minęło jakieś trzydzieści pięć lat, a ja wciąż tę jabłkową miętowość pamiętam i nigdy nic lepszego w życiu swoim nie piłem.


Dała mi babka miskę i nakazała wiśni zebrać. Rozwałkowała grubiej makaron. Zupa wiśniowa ze śmietaną.
- Jedz. Do sklepu muszę.
Poleciałbym za babką, bo lubię biegać na zaplecze po proszek do prania i patrzyć jak babka cukier albo mąkę waży, ale taka dobra zupa. Kluski palcami wybieram, bo z łyżki uciekają. Sama zupa została, piję z talerza. I do sklepu biegnę. Grzesiek mineralną na schodach pije, nie chce się ze mną bawić, bo za mały jestem. Też chcę jak on mineralną. Otwiera mi babka butelkę. Szczypie gaz w gardło (dzisiejsza mineralna to jakaś uboga krewna tamtej). Chodzę po sklepie, na półki patrzę, babka kartony z dostawą otwiera. W jednym z pudełek maczki, cukierki z jasnym nadzieniem i czekoladową polewą a na niej kolorowe koraliki. Bierze babka papierową torebkę i waży mi dwadzieścia deko. Siadam na schodach, najpierw posypkę zjadam, potem zlizuję polewę a na koniec jem nadzienie. Palce mi się kleją. Padało w nocy, płuczę ręce w kałuży, obcieram je o koszulkę i bekając po mineralnej idę za sklep do cienia. Trzęsę mirabelką, spadają żółte kulki. Objedzony jak bąk leżę pod drzewem. Byłbym zasnął, gdyby Sylwia się tak głośno nie zaśmiała. Opowiada jej coś Grzesiek. Patrzę zza drzewa, jak ją za rękę chwyta, do siebie przyciąga. Płoszy ich babki mnie wzywanie.


- Chodź tu, cholero!
- Nie będę jadł!
Babka nasmażyła świeżynki. Wczoraj krupnik na króliku był. Pyszna i zupa i mięsko. Zaraz po obiedzie pomagałem dziadkowi bramę malować i zobaczyłem, jak sąsiad królika z klatki wyciąga, zabija i obdziera ze skóry. Zrozumiałem z czego jest rosół i kiełbasa. Postanowiłem przestać jeść mięso. Zjadałem tylko to, co zerwałem z pola i ogrodu i w postaci surowej.
Już na drugi dzień w południe dostałem boleści. Nasmażyła babka kiełbasy, chleba świeżego nakroiła, musztardą sarepską doprawiłem, doszedłem do siebie i przestałem być wegetarianinem.
Dzięki temu od babki nauczyłem się wszelakie rodzaje mięs smażyć i piec.


Babki pola dzieli wąwóz. Tak we wsi nazywają to wgłębienie w ziemi na dwa metry. Na brzegach rosną drzewa, gdy dobrze napada, to się chłopaki w nim kąpią. Akurat jest sucho. Przejeżdżam na pelikanie i widzę na jego brzegach czerwone kulki. Zsiadam, ostrożnie schodzę, noga mi się zaplątuje w ostrężynę, turlam się na sam dół wąwozu i ląduję w pokrzywach. Wrzeszczę w niebogłosy. Synowie pani D. wyciągają mnie z pokrzyw i wąwozu. Idę do domu rycząc tak, że mnie cała wieś słyszy. I od tej pory nienawidzę jeżyn.


Dojrzewają jabłka. W sadzie chodzę od drzewa do drzewa i zbieram do koszyka leżące pod nimi żółte, czerwone, chrupkie różowate. Obok na łące pani M. pasą się krowy. Jedna na drugą wskoczyła. Biegnę na plac. Babciu, babciu, krowy się biją! Patrzy babka przez płot. Nic se nie zrobią. Gdzie masz jabłka? W koszyku w sadzie zostały. Idź.
Smaży babka racuchy. Babciu, a krówkom nic się nie stało? Nic, jedz.
Ciasto chrupkie, jabłka w nim gorące, cukier puder słodyczą z ich kwaskowością wygrywa.


Jedziemy żukiem do W. Odpust! Straganów mnóstwo, ale najpierw na mszę. Na dworze upał, a w kościele przyjemnie chłodno, ale wysiedzieć nie mogę. Koniec wreszcie. Wybiegam do raju, o którym ksiądz na kazaniu mówił. Balony, zegarki, wiatraczki, joja ze złotka, riki taki, kalejdoskopy, dla dziewczynek pierścionki i parasolki z bibuły. Małpkę sobie wybrałem, o jej stopy małe zapałki pocieram i się zapalają. W torebkach mam miśki galaretkowe i ciastkowe z kremem w środku.
Biegnę z miśkiem kremistym do Murzynka, kruszy zębami wafla i wylizuje krem. Kury przyszły, ko ko koko, rzucam im resztki. Dziobią, jedzą, zadowolone. Wszystkim się odpust udał.


W sadzie dziadkowie klapsę mieli. Spadały dojrzałe owoce. Zawsze osy były pierwsze. Myślałem, że mam przewagę w postaci patyka, ale były bardzo uparte. Pozostało mi grabiami twardsze owoce z gałęzi zrzucać. Wgryzam się zębami w smaczną niedojrzałość, idę za sad. Z jednej strony pole z ziemniakami i warzywami, z drugiej zboże. Kłują w rękę wąsy kłosów.


Chwaliła się babka, że kiedy na wieś do ośrodka dentystka przyjeżdżała, zawsze do niej na zacierkę przychodziła. Zagniotła babka twarde ciasto. Oddzieram kawałeczki z ciasta i kulkuję w palcach.
Dokłada babka drzewa do pieca, nastawia garnki.
Po kwadransie w głębokich talerzach kluseczki gorącym mlekiem zalane, a na płaskich ziemniaczki ze skwarkami. Pychotka! Moja ulubiona potrawa na zawsze.


Umarł dziadek w listopadzie, wraz z nim cząstka mnie i wakacje na S. już nie były takie same. Na cmentarz jeździłem i mówiłem mu co w domu nowego.
Już nie było wisien, które tak pięknie kwitły i śliw, których owocem najadło się idąc od bramy do domu, bo je mój ojciec piłą wyciął.
Krowy sprzedali, kosztelę wichura złamała, grusza tak zmarniała, że nie rodzi. Jabłonki poumierały. Babka też umarła.
Tylko orzech został.
Gdy przyjeżdżam głaszczę jego korę, on jak i ja pamięta jaki to był wspaniały świat.
I gdy zamknę oczy widzę wszystkich, którzy go tworzyli. Widzę babkę tłuczącą ziemniaki na obiad, dziadka gotującego krupnik, czuję zapach sadów pełnych jabłek, spalin traktorów i gnojówki.
I znów jestem na wakacjach.

Tekst 6
"Smak lata"
Owoce były duże i soczyste, nawet przy delikatnym dotknięciu pękały, a skapujący z nich fioletowoczarny sok brudził dłonie. Zosia zrywała je ostrożnie, omijając wyrastające z pędów duże, hakowate, wygięte ku dołowi kolce. Jeszcze wczoraj była daleko stąd, w dusznym, zatłoczonym mieście, dziś spaceruje w jaskrawych promieniach słońca i objada się owocami. Aż trudno uwierzyć, że to wszystko prawdziwe, brzezina, ściernisko, kolczaste pędy. Nacisnęła leciutko mięsisty owoc. Przez moment patrzyła, jak z wnętrza jeżyny sączy się sok, potem oblizała palce, rozkoszując się lekko gorzkawym smakiem. W upalne lato żaden owoc nie gasi tak skutecznie pragnienia jak jeżyna. Smak lata, pomyślała, zrywając z uśmiechem kolejny owoc. A więc udało się, jest tutaj znowu, jak przed laty... Obawy, że szef nie da jej urlopu, rozwiały się w okamgnieniu, gdy tylko weszła do gabinetu i usiadła na wprost eleganckiego, lekko szpakowatego mężczyzny. Szef nic nie mówił przez dłuższą chwilę, ale Zosia znała go na tyle dobrze, by wyczytać prawdę z jego siwych oczu. Zanim padło to jedno upragnione słowo, ona już wiedziała. Urlop! Wreszcie się doczekała! Miesiąc urlopu w pełni jej się należał, zasłużyła sobie po tym, co zrobiła. Sfinalizowała przecież kontrakt, który miał przynieść firmie horrendalne zyski. Miesiąc na wsi u rodziców jako nagroda za kilkumiesięczną harówkę, czyż nie brzmi to pięknie? Koleżanki patrzyły z zazdrością, gdy wychodziła z biura tanecznym krokiem. Opuszczała miasto z radością i uczuciem ulgi. Nie znosiła tego miejsca, swojej kawalerki w wieżowcu przy jednej z najruchliwszych ulic miasta, biurowca, w którym mieściła się siedziba firmy, betonu, wiecznego hałasu i smrodu. Nie powinna była stąd wyjeżdżać, osiedlać się tak daleko od rodzinnego domu, przecież obiecała... Obiecała sobie i Ani... O Boże! Ile to już lat minęło od tamtego dnia? Dwadzieścia? Nie, nie dwadzieścia... Więcej! Dokładnie dwadzieścia pięć. Ach, ten cudowny szum brzeziny! Przed laty niewielki zagajnik posadzony przez ojca na kupionej od sąsiada ziemi, dziś olbrzymi, gęsty las rozbrzmiewający kaskadą dźwięków. W dzieciństwie uwielbiała to miejsce pełne tajemniczych, kuszących zakamarków, wydeptanych wśród wysokich traw ścieżek prowadzących do tylko jej wiadomych skrytek, w których znikała na całe popołudnie. Matka szukała jej czasem bezskutecznie w tym wydawałoby się bezkresnym gąszczu zieleni.
- Obiecaj, że zawsze będziemy razem, Zosiu - szeptała jej do ucha Anka, kiedy ukryte w brzozowym szałasie słuchały nawoływań mamy.
- Oj, męczysz - odpowiadała zniecierpliwiona, ale chwilę później, mocno obejmując przyjaciółkę, powtarzała drżącym głosem: - Obiecuję, że zawsze będziemy razem. Przysięgam na wszystko, że nigdy stąd nie wyjadę... Przysięgam!
Potem, trzymając się za ręce, biegły między młodymi brzózkami aż do tego miejsca na polu, gdzie rosły jeżyny. Objadały się soczystymi owocami.
- Ty założysz stadninę koni, a ja będę prowadzić dom dla turystów... Zapomniałam, jak się taki dom nazywa, hm... To jakieś trudne słowo! Pa... paa... pee... Na pewno na pe! Peeee... - Anka miała taki śmieszny zwyczaj drapania się po czole, gdy nie mogła sobie czegoś przypomnieć. I tym razem tarła je zapamiętale dłonią mokrą od soku. Z ciemnofioletowymi plamami na skórze wyglądała uroczo.
- Pensjonat! - podpowiadała Zosia, chcąc przerwać męki przyjaciółki, która czasem zapominała bądź przekręcała niektóre wyrazy. Anka powtarzała słowo dwa, czasem trzy razy, potem śmiała się i szczebiotała dalej, jak to będzie za dziesięć, dwadzieścia lat... Lubiła planować, marzyć.
Cudowne, beztroskie czasy. Takie to wszystko było jeszcze świeże, prawdziwe, na serio. Zosia wracała do domu umorusana, podrapana, z wypiekami na twarzy, ale szczęśliwa.
- Gdzieś ty się tak upaćkała? - Matka załamywała ręce, oglądała podrapane nogi córki, brudne ręce, twarz, potem szorowała ją w wielkiej bali stojącej na podwórku. W upalne dni woda była mile ciepła.
- Bawiłam się! - odpowiadała Zosia i nurkowała, rozchlapując wodę na boki.
Kiedyś wydarzyło się coś dziwnego. Na pytanie matki o przyczynę długiej nieobecności w domu odpowiedziała tak jak zwykle, z tą małą różnicą, że wymieniła imię przyjaciółki.
- Bawiłam się z Anką! - powiedziała.
Ojciec siedział wtedy na schodach. Na dźwięk imienia podniósł głowę z nad gazety i przez dłuższą chwilę przyglądał się córce. Po raz pierwszy Zosia widziała go zdenerwowanego. Matka stała nad balią ze spuszczoną głową, milczała. Dziewczynka wyczuwała jakimś szóstym zmysłem, że obydwoje są czymś mocno wstrząśnięci. Prawda miała wyjść na jaw jeszcze tego samego dnia.
Kiedy wieczorem przedostała się ze swojego pokoiku na poddaszu na dach domu, aby oglądać spadające perseidy, usłyszała dobiegającą z dołu rozmowę rodziców. Ojciec niespokojnie chodził po tarasie. Podłoga skrzypiała w rytm jego kroków.
- Ale skąd... skąd ona się mogła dowiedzieć?! - powtarzał nerwowo. - Jesteś pewna, że bawiła się dziś sama?
- Nie wiem skąd! Nie wiem... Miałam ją na oku przez całe popołudnie. Bawiła się jak co dzień sama. - Głos matki drżał.
Zosia nie mogła pojąć, o co chodzi rodzicom. Czyżby skrywali przed nią jakąś tajemnicę? Ale co wspólnego miała z tym Anka? Przyjaźniły się przecież od niedawna, zaledwie dwa miesiące. Nawet nie zdążyła zaprosić przyjaciółki do siebie, a to dlatego, że Anka zawsze znajdowała jakąś wymówkę. Rodzice nie mieli pojęcia o jej istnieniu.
- Ona nie może pamiętać Anki, przecież miała wtedy trzy lata... - mówił ojciec, a jego głos dziwnie brzmiał pośród zapadającego powoli mroku, był jakiś zmieniony. - Zniszczyliśmy zdjęcia, dokumenty, wszystko...
- Nie wszystko... - ktoś nagle szepnął za plecami Zosi.
Dziewczynka zadrżała, to był szept Anki. Obejrzała się i ujrzała przyjaciółkę siedzącą kilka metrów dalej.
- Nie zniszczyli wszystkiego - powtórzyła.
- Anka? Ale jak... Co ty tu robisz? - zapytała Zosia zdławionym głosem. - Zwariowałaś? O mało nie spadłam przez ciebie z dachu...
Przeszłość potrafi wrócić w zaskakującej postaci. Czasem przechodzi obok niezauważona, a czasem czule dotyka uśpione w nas struny, trąca je delikatnie, budzi, aby na nowo rozbrzmiały. Aromat dojrzałych jeżyn miesza się z zapachem wspomnień. Tej sierpniowej nocy Zosia dowiedziała się, że miała siostrę.
- Rodzice przez ten czas niepotrzebnie się obwiniali - ciągnęła Anka, śledząc migocące na niebie światełko sondy. - Niepotrzebnie...
- Skąd się tutaj wzięłaś? - dopytywała wciąż oniemiała ze zdziwienia Zosia.
Nagłe pojawienie się Anki na dachu jej domu o tak późnej porze zakrawało na cud. Próbowała to sobie jakoś wytłumaczyć. Czyżby przyjaciółka wdrapała się tutaj po gałęziach rosnącej nieopodal wierzby? Co prawda jej samej nigdy nie udało się wspiąć po drzewie tak wysoko, lecz ktoś szczuplejszy i bardziej wysportowany mógłby tego dokonać. Anka była prawdziwym chudzielcem i szybciej biegała. Zosia zawsze zazdrościła przyjaciółce zwinności, sama męczyła się szybko i łatwo rezygnowała z zadania. Rodzice rozmawiali coraz głośniej.
- A jeśli... jeśli ona znowu ma halucynacje? Lekarz twierdził, że to może się powtórzyć, że psychika dziecka po takim przeżyciu... - Głos matki łamał się, jakby walczyła z płaczem. - Wtedy... Zaraz po tym... Pamiętasz? Wtedy też widziała Ankę...
- Przestań, na miłość boską, przestań! - przerwał jej ojciec. Nie panował już nad głosem, mówił szybko i głośno. - Nie chcę od nowa przeżywać tego koszmaru! Postanowiliśmy nigdy z nią o tym nie rozmawiać, wymazać z jej pamięci istnienie siostry. To zamknięty rozdział! Rozumiesz?
Zosia czuła, jak jej serce przyspiesza. Działy się rzeczy, których nie rozumiała. Chłód wieczoru zaczął powoli przenikać przez cienki materiał piżamy, ale dziewczynka nie zważała na zimno. Z zapartym tchem wsłuchiwała się w podniesione głosy dobiegające z tarasu. Jaką wielką tajemnicę skrywali przed nią rodzice? Dlaczego nie powiedzieli jej o siostrze? Co takiego wydarzyło się przed laty? A Anka?
- Może powinnyśmy z nią porozmawiać? - powiedziała matka już nieco spokojniej.
- Porozmawiać? - przerwał jej znowu ojciec. - Jak to sobie wyobrażasz? Po dziesięciu latach ot tak po prostu powiemy jej: Córeczko, miałaś siostrę, a teraz masz jej serce?
Serce? Zosia mimowolnie dotknęła mostka. Rodzice co prawda powiedzieli jej o przeszczepie, ale zataili bardzo istotną informację. Dawcą serca była jej siostra... Siostra, o istnieniu której nie miała do tej pory najmniejszego pojęcia.
- Tak, tak właśnie powinniśmy zrobić! - dowodziła mama. - Powiemy Zosi prawdę, o wypadku, o śmierci Ani, o przeszczepie, wszystko...
Urwała, jakby nagle zabrakło jej słów. Ojciec milczał.
- Niepotrzebnie się obwiniają... - powtórzyła Anka.
Zosia widziała jedynie zarys jej postaci. Nie czuła strachu, przeciwnie miała ochotę pogłaskać przyjaciółkę po policzku, jak zwykła to robić w chwilach, gdy dostrzegała w jej oczach smutek.
- Jesteś duchem? - zapytała.
- Duchem? Nieee... Raczej wytworem twojej pamięci. Żyję dzięki tobie. Istnieję, bo tego pragniesz. Jakaś cząstka twojej podświadomości nigdy nie pogodziła się z moim odejściem. Jesteśmy związane na zawsze... - powiedziała Anka - Przyniosłam ci jeżyn... Chcesz kilka?
Garść pachnących słońcem owoców, niepowtarzalny smak lata. Towarzyszył Zosi przez te wszystkie lata, kiedy tęskniła za domem. Teraz znowu jest tutaj, na wsi i słyszy wesołe szczebiotanie Anki:
- Ty założysz stadninę koni, a ja...
- Pensjonat - kończy z uśmiechem Zosia.

ODPOWIEDZ

Wróć do „KONKURSY”