proza - eliminacje; p. 4/ankieta

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
Awatar użytkownika
skaranie boskie
Administrator
Posty: 13037
Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
Lokalizacja: wieś

proza - eliminacje; p. 4/ankieta

#1 Post autor: skaranie boskie » 25 cze 2017, 20:55

Temat: wakacje z Blondynką/blondynem

Autor nr 3


Wywczasy zes moim blondasem.

Wicie, jak żem sie zakochała wew w moim, to łen był taki blondas. Tero to ździebko posiwioł, ale i tak każden na fyrtlu godo na niegu blondas. Takom ma ksywe. Przystojniak zes niegu zawsze buł. Inne mele to mi mi zawiściły, a jo żem buła dumno jak paw, jak my na migane chodzili, abo spacer zes bajtlami po parku.
Zaradny zes niegu chłop jest, i zawsze buł, ale jak cosik zmajstruje, to ino siednąć i buczeć. Dajmy na to, raz jeden, wybrali my sie zes moim na wywczasy.
Mój urlop wew robocie dostoł, to cza jechać. Ady nie do żadnego bambrejewa, ino nad morze, do Międzyzdrojów. Zaczeli my sie rychtować. Wszystkie lumpy wybinglowałam i układałam na kupke, a stary pakował do walichów. Moje wew dwie, bo wicie, dziebko tegu do noszenio musze przecie mieć, no nie, a jegu lompy wew jednom, ale wielgachnom. Mój jeszczyk se plecak wzion na jakiejs klunkry, nie wiada po co. Wzinam jeszczyk torbe ze sznytkami i butelke, no wicie takom po lemioniadzie, pełnom kumpotu zes druzgawek. Coś cza spucnoć po drodze, no nie.
Troche miałam fefry jak to wszysko zataśtać i jak tom banom dojedziemy, czy bydzie dość miejsca by po drodze garować.
Wzini my taryfe i ta na zawiozła na dworzec. A ten cołki nowy przebudowany. Łazili my góra dół, coby bilety se lajsnońć. W kuńcu sie udało.
Mój wzion se gazyte i całom droge ino brenczoł coś pod klukom. Jo to żem sie gapiłam wew łokno.
Jakoś my dojechali. Wystawiamy walichy na perun, a mój woła - Jedny walichy nima! Lotoł po perunie w te i wefte.
- Jak nima? Ady wszyskie pakowałeś.!
No tak! Jedna została wew chacie. Myśloł cheba o niebieskich migdałach. Musiałam mu lajsnoć nowe badejki, papcie, pory i jaczkę, co by miał sie w co oblec, bo fajtłapa swojom waliche zostawił. Bejmów na to poszło! Szkoda godać! Potym trzebno buło szporać, coby dodatkowo cuś spucnoć.

Jeszczyk zaro wew pirwszy dziń, poszli my przywitać sie zes morzym, bo wicie, to tako tradycja, no nie. Mój sie potknioł o jakijś wystający badyl i cupnoł wew wode. Nie wim jak to zrobiuł, ale szczynka mu zes kalafy wyleciała. Łaził i szukoł, a wyzywoł przy tym łokrutnie.
Buł tam taki istny, któren chcioł być wycowny. Wyjon swojom i woło: – Panie kochany mam!
Mój wzion, przymierzył i wyćpił, bo powiedzioł, że nie jegu. Tamten to mało co by nie zemdloł. No i oba gelejzy do kuńca turnusu byli bez szczynki. No ale ubaw buł po pachy, a i wywczasy pamintne.
Takie to ino zes moim fifnym blondasem.


************************************************************************

Autor nr 4


Przeklęte Imię

W jednej z odnóg wilgotnego korytarza, który wił się to w górę, to w dół. Stały małe koszyki z igliwiem; pozostawione tu przez robotnice. Z oddali było słychać przytłumione głosy, zbliżające się w szybkim tempie. Jedna z robotnic wróciła do pracy przy wzmacnianiu ściany mrowiska. W tej samej chwili grupka małych mrówek przebiegła przez długi wąski korytarz jak błyskawica, potrącając pojemniczki z budulcem.

W cieniu potężnego buku - dostojnym krokiem - spacerował czarny jak smoła kocur. W takie dni jak ten rozmyślał o minionych czasach. W jego pamięci rozciągały się one w niesamowity kalejdoskop.

Wysoko z drzewa obserwował go mały czerwony jegomość. Twarz jego pokrywały zmarszczki i siwe sumiaste wąsy. Podpierając się laską, wodził oczami za kotem; mrugnął, a zwierz znikł, jakby nigdy nie istniał. Podszedł do swojego domku, który pachniał żywicą modrzewi. Wziął fajeczkę, pozostawioną na ławeczce. Siadł, patrząc na czerwono-pomarańczowe niebo, i zadumał się nad swym życiem.

- Pierwsza! – wrzask wyrwał Marusze z zamyślenia.

- Ja byłam pierwsza! – ryknął inny głos.

Zza konara wyjrzała mała mrówka, patrząc na każdą gałąź. Zaczęła iść naprzód po chropowatej korze. Przed jej oczami wyrósł kopczyk usypany z tysiąca igieł, a całą konstrukcję umocniono lepką żywicą. Dyskusja za jej plecami przeobrażała się w kłótnie, najgorszą zmorę wszechświata.

- Dzień dobry – wyjąkał chłopiec, a jego słowa ginęły w hałasie za jego plecami.

- A witam, witam – zamruczał pod nosem z zadowoleniem Marusza. – Śmiało, chodź. Nie masz się czego bać – zachęcał dziecko, ciepły ton starca.

- Dziadku Maruszo, czy tu nigdy nie przysiadują ptaki? – zapytał nieśmiało, podchodząc bliżej wąsatej mrówki.

- Nie martw się ptaszyskami. – Zachichotał głośno. – Są zajęte poszukiwaniem pożywienia w lesie. Dobrze, że nie mają ze sobą Ksi-So, to był istny Sherlock i wyłapałby mój podstęp. – Popatrzył w stronę gałęzi. – A księżniczka, jak zawsze wykłóca się z jakąś damą dworu – stwierdził, kiwając z dezaprobatą głową.

- A kim był Ksi-So? – zapytała mała mrówka, która siedziała koło dziadka Maruszy.

W tej chwili zza grubego jak noga słonia konara wyszła Iglino. Podążała pewnym krokiem w stronę Maruszy, a podbródek miała uniesiony ku górze. A za nią podążały dwórki. Na obszernym placyku przed kopczykiem uczynił się jarmark. Po długich przygotowaniach mróweczki usiadły półokręgiem koło małego rdzawobrązowego domku.

- Ra-barba co ty tu robisz? – wstała i rzuciła na niego stalowe spojrzenie.

- Ja chciałem tylko...

- Co chciałeś – przedrzeźniała go Iglino.

- Przypomina mi to historię Galadosa i Ksi-So – przemówił powoli dziadek, a wszyscy nastawiali uszu, by nie uronić ani słowa z opowieści.


Upalny dzień dokuczał wszystkim jak nieznośna mucha, która lata koło ucha. Ze wschodu podążały potężne jak kowadło chmury. Mrówki umacniały kopiec wśród szałwii, który górował nad trawami ogrodu. Widać było stąd domek, który zbudowano z pni księżycowego drzewa, a z jego wnętrza wydobywało się przepiękne ćwierkanie słowika Ksi-So. Borutek wędrował razem z Galadosem wśród klombów pstrokatych kwiatów. Jak zawsze rozważali jakąś zagwozdkę. Pani Jadwiga siedziała na kocu przed chatką i zanurzona była w lekturze.

Nagle temperatura powietrza spadła, a z oddali niósł się pomruk potężnego grzmotu. Nastała pełna napięcia cisza. Za żywopłotem na polnej drodze pobrzmiewał niewyraźny pomruk silnika. Po niedługim czasie mały samochód wjechał na plac przed niski drewniany dom. Słowik umilkł, a wędrowcy przystanęli. Ciemne chmury rozrastały się ślamazarnie na niebie, zasłaniając, jakby ziemie długim płaszczem nieprzeniknionej ciemności.

- Jesteście wreszcie – powiedziała pani Jadwiga, odkładając książkę na bok. – Co wam tak długo zajęło? Korki – zachichotała.

- Kochana siostro – przemówił krępy mężczyzna - każdy dom na tej wsi wygląda tak samo. Mały i zbity z desek – wymówił z pogardą ubrany w garnitur brat Jadwigi.

Mała dziewczynka o długich kruczych włosach stała koło samochodu w kolorze czerwieni. W ręce trzymała tajemnicze pudło.

- Zosiu przywitaj się z ciocią – ponaglał córkę jej ojciec. – Przecież spędzisz tu całe wakacje. Nie cieszysz się?

- Nie, wolałabym wrócić i wyjechać na obóz muzyczny – odparła dziewczynka ubrana w sukienkę w barwie maków. – A na dodatek tu śmierdzi i nic się nie dzieje – dodała bez ogródek.

- Zosiu! – podniósł głos opalony mężczyzna.

- Co? Prawdę mówię. – Tak jakby teraz sobie przypomniała o obecności cioci. – Dzień dobry ciociu – wypowiedziała tę słowa, cedząc każde z nich.

- Ach, nie mogłam się ciebie doczekać, Zosiu – rzekła kobieta, a jej fioletowe oczy zalśniły.

W innej części wsi, gdzie mały strumyk wpada do większego koryta rzecznego zwanego Naprawką. Chłodziły swe ciała dzieci, a ich śmiech odbijał się od ściany lasu. A odgłos burzy nie mącił zabawy. Polną drogą szedł smukły chłopiec o blond czuprynie, który poznawał tajemnicze zakamarki okolicy. Usłyszawszy głosy, podszedł w ich stronę. Wychynął głowę z tataraku. Zobaczył grupkę tutejszych mieszkańców.

- Cześć – zagadnął do nich, wychodząc na polane. Młodzież ucichła i obróciła głowy w stronę chłopca. Ich twarze przybrały złowieszcze uśmiechy.

- Hej – odpowiedziało kilka gromkich głosów.

- Kim jesteś, nie znamy cię – rzekł w tej samej chwili najstarszy z chłopców.

- Jestem tu nowy, nie dawno przeprowadziliśmy się tu z rodzicami. Czy mogę się przyłączyć? – zapytał wyrostek, przebierając nogami.

- Koledzy, pozwolimy, temu przybłędzie z nami popływać? – zapytał młodzieniec reszty zebranych koło niego.

- Chodź – rzekł po krótkiej naradzie z resztą, a ton głosu barczystego chłopaka brzmiał przyjaźnie – a poza tym Józek jestem, a ty? – zapytał nieznajomego.

Chłopiec się zawahał. Przez głowę przeszło mu wiele myśli. Czy na pewno wyjawić swoje imię? Chciał odejść, ale czy to nie oznaczałoby, że wywiesił białą flagę. Wiedział, że przez swoje imię zawsze ma kłopoty, ale może tym razem będzie inaczej.

- Języka w gębie zapomniałeś, a może nazywasz się Mieszko, który chodzi pieszo – wypalił jeden z towarzyszy Józefa, siedzący na gałęzi nad powierzchnią wody i mocząc nogi.

- Nie – wymamrotał cicho chłopiec. – Nazywam się Adolf Hu...

- ...Hitler! – dodało kilka głosów znad rzeki.

- Z zabójcą się nie bawimy – stwierdził władczym tonem młodzieniec z kręconymi jak u barana włosami.

- Tak, dokładnie – potwierdzili towarzysze Józka.

- Ale ja... – dzieci nie dały mu dokończyć. Zaczęli go przezywać od najgorszych.

W głowie Adolfa przeszło tyle wspomnień związanych z jego przeklętym imieniem. Stał i przyglądał się swoim oprawcą. Smutek zagościł na jego śniadej twarzy.
Nagle dzieciaki wybiegły z rzeki na polane, bo właśnie zaczął rzęzić deszcz. Blondyn opamiętał się i pobiegł polną dróżką, która podążała brzegiem rzeczki. Błysk pioruna rozjaśnił góry na wschodzie.


- A ten Galados, to człowiek czy zwierzę – przerwała jedna ze słuchaczek Maruszy.

- Ach tak, Galados! – wykrzyknął dziadek i ciągnął dalej.


W niedużej spiżarni na tyłach domu; nocną porą, którą przecinały potężne błyski. Zbierała się narada zwierząt, w skład której wchodzili: Borutek, Ksi-So, żółw Galados, mucha Pluj-Pluj, królowa mrówek In-Glun i wiele różnych mieszkańców ogrodu, pól, łąk czy też pobliskiego lasu.

- Znów ta mała złośnica – powiedziała królowa ostrym jak szpilka tonem.

- Bez przesady – zamiauczał kot – może i jest inna, ale czy to źle.

- Phi, masz tupet Borutku, aby tak mówić o tej małej potworzycy. Nie pamiętasz, co rok temu zrobiła? O mały włos nie straciliśmy życia przez jej rzępolenie – oznajmił oburzony słowik.

- Pamiętam, ale co było minęło. – W tej chwili uśmiechnął się tak, że było widać każdy jego lśniący ząb.

- Ty i te twoje mądrości Borutku. – Kiwał małą główką ptaszek. - A ja Ksi-So nadworny śpiewak ostatniego cesarza Chin. – Chełpił się słowik. – Mówię wam, że ta mała coś kombinuję i ja to odkryję – machał szybko kasztanowo-burymi skrzydełkami, jakby w takt jakiejś melodii – wcześniej czy później – zakończył ostro.

- To, co robimy – zabrzmiał basowy głos Pluj-Pluja.

Rozgorzała dyskusja, tylko Galados milczał i słuchał potoku słów, wylewających się z ust jego zmartwionych przyjaciół. Nagły trzask drzwi w kuchni uświadomił zwierzętom, że nie są same. Przez szparę od drzwi, wszedł do spiżarni snop bladego światła. Oświetlało półki, na których stały duże słoiki z kompotami, a nieco dalej w głąb pomieszczenia, majaczyły ogórki w najróżniejszych zalewach. Powolne skrzypnięcie zawiasów i do środka weszła Zosia. Omiotła sennym spojrzeniem spiżarkę.

- Co tu robisz Galadosie? – zapaytała dziewczynka, otwierając szeroko buzie. Wzięła po chwili żółwia do rączek i pomaszerowała powoli w stronę drzwi. W tej chwili tylko dla zwierząt, które pozostały ukryte za wekami, był słyszalny głos Galadosa, który mówił:

- Nadchodzi czas, który nie zna litości – brzmiał jego spokojny ton głosu, a gdy drzwi się zamknęły, było jeszcze słychać jego przytłumiony głos. – Co dla jednego oznacza koniec, dla drugiego - nowy początek.

Pod małym oknem w ciemną noc, przystanął, cały zmoczony do suchej nitki, blond chłopiec. Powieki zasłaniały mu oczy, po chwili szedł dalej niesiony w uścisku pana koszmarów.

Niebo szarzało, a powietrze przesyciło się ozonem, który ożywiał wszystko w okolicy. Dziewczynka, w białej piżamce w małe czerwone serduszka, siedziała na krawędzi łóżka. Swoimi rękami zasłaniała twarz. Jej krucze włosy opadały na ramiona. Koło drzwi leżała pusta skorupa. Pokój pozostawał w półmroku.

- Co ja zrobiłam? - pytała siebie przez łzy Zosia. – Nic nie pamiętam. Ach, dlaczego mnie to spotkało.

Promienie słońca ukradkiem weszły do niewielkiego pomieszczenia, trafiając na pustą skorupę. Światło rozproszyło się, jakby przechodziło przez pryzmę. Czarna główka dalej była pochylona i ukryta w rękach, nie zauważając, że pancerz znikł w barwnej wstędze.

- Biedny Galados – pojękiwała dziewczynka. – Co ja powiem cioci.


Marusza zamilkł, a małe mrówki wbijały w niego wzrok. Na horyzoncie przesuwała się wielka srebrzysta tarcza.
- Co dalej? – zapytały chórem mrówcze dzieci.
Głos Dziadka ciągnął dalej tajemniczą historię.


- Dzień dobry – powiedział dziecięcy głos.

-A to ty, Adolfie – odpowiedziała zaskoczona pani Jadwiga widokiem chłopca.

- Tak, mama pyta, czy nie ma pani pożyczyć cukru, bo chcę upiec ciasto, a nam się skończył – rzekł smutnym głosem.

- Coś się stało? – zagadnęła go kobieta.

-Nic nowego, tylko poznałem nowych kolegów – odparł z westchnieniem.

- I co się stało dalej kochany? – Zadając to pytanie, krzątała się po kuchni, poszukując tego, po co przyszedł Adolf.

- To, co zawsze, jak tylko usłyszeli moje imię. Od razu zaczęli obrzucać mnie przezwiskami. Nawet nie dali mi dokończyć – odpowiedział zrezygnowany chłopiec. – A na dodatek w nocy miałem zły sen. Mama się aż przeraziła, kiedy zobaczyła, że zamiast leżeć w łóżku. Stoję boso na tarasie cały przemoczony. – Poprawił koszulkę polo, w barwię pomarańczy.

- Nie martw się tymi wyzwiskami, na pewno przestaną. – Pani Jadwiga podała chłopcu paczkę cukru. – A poza tym uwielbiam Adolfa Dymszę, genialny aktor, ale przez jednego człowieka znikło ono z powierzchni ziemi. – Wstała pośpiesznie i poszła do sąsiedniego pokoju.

Chłopiec siedział na jednym z taboretów. Patrzył na ceramiczne płytki na podłodze, które układały się w dziwny wzór. Nie wiedział dokładnie, w jaki, ale znajomy i jednocześni przerażający. Głuchy odgłos wyrwał chłopca z rozmyślań. Obrócił głowę. Pani Jadwiga otwarła jakąś grubą i zakurzoną księgę.

- Gdzie to było? – pytała siebie, jeżdżąc palcem po jednej ze stron książki.

-To, ja już może pójdę – rzekł niepewnie chłopiec.

-Eureka! – krzyknęła kobieta. –Adolf to imię męskie wywodzące się od germańskich słów edel lub adal (szlachetny)- czytała pani Jadwiga – i wolf (wilk). Imię to oznacza: szlachetny wilk. Nadawano je chłopcom ze szlachetnych rodów, aby wyrośli na dobrych wojowników.

- Nie wiedziałem o tym – odpowiedział zainteresowany chłopiec.

- Widzisz kochany, książki to magiczne przedmioty tak jak instrumenty i wiele innych przedmiotów – mówiła kobieta, nie odrywając wzroku znad książki.

-Muszę już iść, bo mama będzie się martwić. Dziękuję za cukier. Dowidzenia – rzekł chłopiec, wychodząc, zaczepił się o moskitierę lub coś podobnego. Czego nie było, kiedy tu wchodził.

-A twój sen – zapytała pani Jadwiga, niestety młodzieniec już wyszedł.


- Wiecie, kto przyjechał do rudej czarownicy? – zapytał grubym głosem Józek.

- Oczywiście, że wiemy drogi towarzyszu – odparł chór głosów.

- A wiecie, co robimy z wiedźmami – odparł przywódca z dziwnym uśmiechem na twarzy.

Dzieciaki szły dalej polną drogą. Zerkały niepewnie na gęsty zielony żywopłot, jakby zaraz miało zza niego wyskoczyć licho. Popołudniowe słońce smagało im twarze.

W mrowisku uczynił się wielki ruch. Nadzorcy liczyli szkody, które wyrządziła nocna ulewa. Południowe wały zostały całkowicie zmyte. Pozostałe deszcz tylko uszkodził, dzięki temu, że zbudowano je na korzeniach traw i pobliskiej szałwii. Robotnice zbierały się do pracy przy odbudowie zniszczeń. W tym hałasie pracy dało się słyszeć ostre jak stal brzęczenie, a chwile później donośny głos Pluj-Pluja:

- Uwaga, uwaga! – krzyczała mucha. – Galados nie żyję, wszystkie zwierzęta są pilnie wzywane do malinowego chruśniaka. – Brzmiała Hiobowa wieść, którą recytował posłaniec.

Przepiękne tony rozbrzmiewały po okolicy, a Ksi-So skrzywił się na tę dźwięki. Pozostałe zwierzęta trwały w zachwycie. Siedziały pośród krzewów, których zapach upajał każdego wędrowca, który odważył postawić w nim swe strudzone ciało. Zadbany chruśniak wyrastał niedaleko księżycowego domku. Z jednej strony rosła potężna puszcza. Właśnie spóźniona królowa pszczół razem ze świtą przyleciała z sadu, znajdującego się zaraz za malinowymi krzewami.

- A nie mówiłem – odezwał się słowik – że ta mała coś kombinowała, przez nią biedny Galados wyzionął ducha – dokończył z oburzeniem.

- Tak, musimy się mieć na baczności – stwierdziła In-Glun.

- Racja, święta racja królowo – odpowiedziało jej kilka głosów. W trawie zapanował rumor.

- Ach, Galadosie znikłeś w złej chwili – zamiauczał Borutek.

-Czemu oskarżacie siostry mrówki tę biedną sierotę – rzekła królowa pszczół, która wylądowała właśnie na jednym z liści krzewu. – Czyż nie znacie owej księgi, w której zapisano...

- Bla, bla – przerwał Ksi-So. – I co? Może nam powiesz, że nasz przyjaciel wyparował, bo taki był pisany mu los – rzekł z ironią nadworny śpiewak ostatniego cesarza Chin. – Zresztą wiem, co zapisano w tej bzdurnej księdze – ciągnął dalej – „Mojtury”, mówiąc krótko, zawierają więcej bzdur niż faktów – stwierdził słowik. – Mrówczemu rodowi wybiłem tę bajdy z głowy – zakończył z zadartą głową ptaszek.

- Ksi-so, a ty jak zawsze wiesz swoje – zabzyczała pszczela pani, poprawiając koronę. – Nasz ogród miał i ma zaszczyt gościć niezwykłych gości. – Mówiąc tę słowa spojrzała na Borutka. – Mają wielką moc i ty o tym bardzo dobrze wiesz, bo spędziłeś lata w bibliotece Anime. Wśród zwojów z całego świata i masz informacje na temat przemienionych, ty...

- Najjaśniejsza Pani, w barci wybuchł bunt – wysapał posłaniec. – Palą księgę wszechwiedzy. – Padł na ziemię, a jego skrzydła się już nie poruszyły.

- O nie! – krzyknęła królowa pszczół. Wzbiła swe ciało w przestworza. Jej dzieci wzięły ciało powietrznego maratończyka.

W tej samej chwili zwierzęta poparzyły na żywopłot. A ponad nim widziały małą twarz o niebieskich oczach, w których malował się zachwyt. Kilka sekund później w malinowym chruśniaku zapanowała cisza, a zapach malin tworzył mgiełkę, która za sprawą wiatru wędrowała w kierunku żywopłotu. A chłopiec o blond włosach patrzył w miejsce, gdzie przed chwilą kłębił się zwierzyniec. Poczuł słodki zapach. A potem, znów widział wyspę pokrytą czarnymi chmurami, a w niej jego największy koszmar, pana nocnych mar.

Bukiet smutnych tonów wydostawał się przez okno, niosąc melodię w kierunku lasu i ku malinowemu chruśniakowi. Rozwarstwiała się ona tysiącami kolorów od bieli poprzez błękit po czerń. Każdy, kto ją usłyszał, zapłakał, taką miała siłę muzyka małych zręcznych paluszków.

- Gdzie jestem? – Chłopiec przetarł oczy. Leżał wśród traw w nieznajomym ogrodzie. Popatrzył w stronę otwartego okna.

- Co się stało? – spytała dziewczynka, wyjrzawszy do ogrodu, trzymając w ręce skrzypce.

- Boli mnie głowa – wymamrotał chłopak. Jego włosy stały we wszystkich kierunkach. A jego ubranie pokrywało błoto.

Zosia wzięła krzesło z pokoju. Podłożyła je pod parapet. Stanęła na nim i wyszła do ogrodu.

- Kim ty jesteś!? – zapytała dziewczynka, odczesując palcami włosy na bok.

-Adolf Humorek – odpowiedział słabym głosem.

Kilka pobliskich drzew zaszumiało. Jakiś ptak zaćwierkał w koronie jednego z nich. Ściany wyglądały, jakby ktoś próbował zająć je ogniem. Oparły się jednak ognistym językom, które łaskotały drewno, lecz go nie strawiły. Kto to zrobił? Nie widomo tego do dziś.

- Adolf... – zamyśliła się, a po chwili dodała:

- Zosia Fortek.

- Piękne imię tak jak i jej właścicielka.

Dziewczynka się zmieszała. Jej twarz rozjaśnił uśmiech. Pomogła chłopcu wstać i zaprowadziła go do małego pokoiku.

-Usiądź – pokazała ręką krzesło – skąd jesteś – dodała dziewczynka.

- Nie martw się o Galadosa, mówił mi, że cię nigdy nie zapomni – wypalił chłopak. –Mieszkam nie daleko – odpowiedział na zadane mu pytanie.

Dziewczynka znieruchomiała. Spojrzała w stronę umorusanego chłopca. Wbiła w niego swe zielone jak szmaragd oczy.

-Ty pogromco Żydów, wynoś się stąd – wykrzyknęła w złości, pokazując mu wyjście.

Blondyn miał odpowiedzieć, ale usłyszał głos kobiety, wołający go. Chłopak wyskoczył przez okno jak poparzony i pędził na złamanie karku do domu.

Kolejne dni i tygodnie mijały Zosi w samotności. Codziennie ćwiczyła partię na skrzypce. Lecz nie podniosło jej to na duchu, prawie wszystkie zwierzęta krzywo patrzyły na czarnowłosą dziewczynkę. Ksi-So cierpiał potworne migreny i tym samym nie dawał swoich koncertów. Borutek patrzył i uśmiechał się do niej. A czasem przychodził i słuchał, jakby znał każdą nutkę granego utworu. A dziewczynka w jasnozielonej sukience lubiła towarzystwo smolistego kota, przy którym czuła się swobodnie, jakby on wiedział, co czuję i przeżywa Zosia.

Słońce stało w zenicie. Mrówki uwijały się jak w ukropie, by zdążyć, umocnić wały przeciw burzowe. Jedna gdzieś znikła. Siedziała w tataraku i oglądał okolicę, która zapierała jej dech. Nagle zacząał biec do domu, bo przypomniała sobie o powierzonej jej pracy. Całe czerwone ciałko ociekało potem. Szukaał drogi do domu. Czyżby zapomniała, jaką drogą tu przybyła. Na myśl rózgi nadzorcy nad swymi plecami, jej ciało przeszedł dreszcz. Przyśpieszyła więc naprzód, nie patrząc na niebezpieczeństwa. W pewnym momencie poczuła zapach spalanych liści. Uniósła głowę w górę i stwierdziła ze zgrozą, że to jego przypiekają.

- Oj, jaka biedna mróweczka – stwierdził Józek. Przesuwał szkło powiększające nad mrówką, by powoli zadawać jej ból.

- Zostaw ją! – krzyknął głos. Po chwili zza krzaków pojawił się niebieskooki chłopiec i wytrącił z ręki chłopca szkło.

- Co ty robisz! – wykrzyknął szatyn. Już miał go chwycić za kołnierz, kiedy Adolf porwał mrówkę i pobiegł w stronę najbliższych pól, na których dojrzewała pszenica. W głowie mu się zakręciło i złapały go duszności. Kurczowo czegoś szukał po kieszeniach. Starszy chłopak już go dopadł, kiedy drogę przebiegł mu czarny jak smoła kocur. Jego oczy popatrzyły w zwierciadła duszy chłopca. Józek wzdrygnął się i znieruchomiał. Blondyn złapał powietrza w płuca i pobiegł w jak najdalej od napastnika.

- Proszę Maruszo, wracaj do domu – powiedział chłopiec, kładąc go na ziemię. Mrówka zdziwiła się, skąd chłopak zna jego imię i chwiejnym krokiem poszedł w stronę kopca. A Adolf przysiadł na ławce koło domu z drewna księżycowego. Znów usłyszał głębokie dźwięki, które przynosiły mu ukojenie w ten skwar, jakby powiewał delikatny wietrzyk.

- O nie, jeszcze jeden rzępoluch gra. – świergotał słowik, gdy usłyszał wiatr, który gwizdał w piszczałki. Natura rozbrzmiała w całej okazałości swych barw. – Borutku ratuj! – krzyknął błagalnie ptak. A tej orkiestrze natury i skrzypiec dyrygował szlachetny wilk. Choć o tym nie wiedział.

- Jak trwoga to do kota! – zamiauczał Borutek.– Dla mnie to idealni muzykanci – stwierdził z zadowoleniem, liżąc swoją czarną jak węgiel łapę.

Krzyk wyrwał panią Jadwigę ze snu. Skoczyła na równe nogi i wbiegła do salonu, skąd dochodził przerażający odgłos. W pokoju stała Zosia, a jej zielone wielkie oczy wpatrywały się w klatkę słowika.

Ptak już nie żył. Dziewczynka wybiegła zapłakana, a ciocia podążyła za nią.

Ksi-So nadworny śpiewak ostatniego cesarza Chin powrócił do domu. Brukowana droga, a wokół małe targowiska kupców, którzy zachwalają swój towar. Domki z wypalanymi dachówkami w kolorze od zielonego poprzez pomarańcz zachodzącego słońca. Kwiaty wiśni opadające z nieba na bruk, ścieląc go w puszysty kobierzec. A słowik szedł nim i patrzył. W końcu dodarł przed bramę odlaną z brązu, a na nich dwa wykute łby. Jeden z nich mrugnął, a potem wyleciał gad cały obleczony w czerń aż po same koniuszki wąsów. Żółte ślepia spojrzały na przybysza. W ich tafli odbiły się wszystkie podłe uczynki sądzonego ptaka. Aż dreszcz przeszedł po plecach śpiewaka.

- Witaj Ksi-So – rzekł rdzawoczerwony smok, który wyrósł jak spod ziemi.

- Skąd znasz moje imię? – zapytał drżącym głosem wędrowiec.

- Znamy imię każdego ze śmiertelników – odrzekł gad w czerni, pokazując swe białe kły. – Nadszedł twój czas, drogi bracie.

- Już, ale to nie możliwe, przecież...

- Nikt nie odchodzi w złym czasie, każda śmierć ma swój cel – przerwał mu donośny ryk, niosąc potężny podmuch. Pobliskie suche jak pieprz drzewo drgnęło. Następnie z gałęzi zaczęły wyrastać świeże zielone liście.

Drzwi z metalu zaskrzypiały. Potem powoli pokazywały ukryte wnętrze za nimi. Ogród pełen orchidei, a w oddali migotał niewyraźnie pałac. Na progu stał Asin Giro Puyi. Ubrany w długi błękitny płaszcz. Włosy upięte miał w kok, w którym lśniła złota szpila.

- Czy jesteś godzien wejść do Zakazanego Pałacu Ksi-So? – zapytał ostatni cesarz Chin.

- Tak, jestem godzien, panie – odrzekł słowik, kłaniając się.

- Nie! – krzyknął Puyi. – Powrócisz, by odkupić swoje winy.

- Jakie winy? – zapytał zszokowany. – Przecież żyłem przykładnie. – Po trzepotał skrzydłami.

- Jakie winy i ty się jeszcze pytasz – ryknął czarny smok, a jego ślepia znów zalśniły.

-Wystarczy! – uciął cesarz. Wskazał palcem na słowika.

Adolf się zbudził. Omiótł spojrzeniem ciemną przestrzeń pokoju. Przez otwate drzwi wlał się ciepło-zimny podmuch. Chłopak zeskoczył z łóżka i zamknął wejście na taras. Podszedł do regału. Włączył światło, które rozproszyło ciemności. Popatrzył na jedną z półek, na której ktoś położył pozytywkę z porcelany w kolorze wiśni. Chłopak otworzył ją, a z niej wydobył się przytłumiony zgrzyt.

- Ciekawe – szepnął do siebie. – Gdzieś w szufladzie mam narzędzia. Zaraz cię naprawię – mówił czule chłopczyk do pozytywki, chwytając znaleziony klucz.

Mijały kolejne słoneczne dni. Zwierzęta dawno zapomniały o przemądrzałym Ksi-So i wiele z nich się nawet cieszyło, gdy umarł. W pamięci zwierząt pozostał jednak Galados, ostatni, który potrafił załagodzić spory.


- I bardzo dobrze temu słowiczkowi – stwierdziła Iglino. – O jednego wstrętnego ptaka mniej.

- A mi smutno, z powodu jego śmierci. – Ra-barba przetarł oczy. – Przecież każdy popełnia błędy. Ale czy to już koniec? – zapytała mrówka.

Marusza zapatrzył się na srebrny glob, który w pełni wyglądał majestatycznie. Księżyc posłał ukratkiem uśmiech do starego przyjaciela, i jakby Miesiąc zachęcał sumiastego barda do ciągnięcia opowieści.

- Nie – rzekł po chwili dziadek – tu kończą się losy Ksi-So i Galadosa, ale nie innych – opowiadał dalej, od czasu do czasu biorąc fajkę do ust.


Zboża falowały na wietrze, tworząc przedziwne wzory. Potężne kombajny kosiły dojrzałe kłosy. Upalny dzień był w pełni. Mała dziewczynka o kruczych włosach podążała dziarskim krokiem wzdłuż brzegu Naprawki. Miała na sobie zieloną sukienkę w wielkie żółte słoneczniki. Usłyszała głosy za tatarakiem, który dawał schronienie dzikim kaczką. Delikatnie odsunęła trawę i wyjrzała zza niej. Nad wodą było ułożone kilka koców. A dzieci chlapały się, by ochłodzić w ten skwar, rozgrzane ciałka. Zosia podeszła bliżej, nikt jej nie zauważył. Odłożyła futerał z instrumentem, zdjęła buty i zamoczyła nogi w przyjemnym chłodnym prądzie rzeki.

Nagle ktoś chwycił ją z tyłu za ręce i pociągnął w głębszą cześć wodnej toni.

- Patrzcie, kto nas raczył odwiedzić – rzekł potężny głos. Feliks pokazywał zdobycz swoim towarzyszom.

- Och, to ta mała wiedźma – rzekła jedna z dziewczynek.

- Kto nie przestrzega naszych zasad, tego czeka kara – wyrecytował Józek.

- Tak, masz rację – podrapał się po podbródku Feliks.

- Ale ja nie chciałam – rzekła przestraszona Zosia. – Wypuście mnie, to sobie pójdę.

- Oj, już chcesz nas opuścić, czarownico – rzekł trzymający ją chłopak.

Zosia miała coś powiedzieć, lecz nie zdążyła. Józek i Feliks zanurzyli głowę dziewczynki pod tafle wody. A jego towarzysze patrzyli i chichotali.

- Ratunku! – krzyczała Zosia, szamocąc się, by wyrwać się z żelaznego uścisku przywódcy całej tej zgrai – Ratunku!

Czyżby nikt jej nie słyszał? Przed oczami stanęły jej obrazy pustej skorupy i klatki.

Marusza biegł co sił po Borutka, przez gęste trawiaste łąki. Panika świeciła w jego oczach.

Dał się słyszeć plusk. Spod wody wyłoniła się mokra blond czupryna. Adolf szamotał się z innymi dziećmi, które trzymały go w swych rękach.

- Zostawcie ją! – krzyczał.

-Znów się spotykamy – rzekł przez zęby Józek.

Na grzbiecie Róji XX (córki poprzedniej władczyni, która zdławiła opór rewolucjonistów) siedziała czerwona mała kuleczka. W ręce trzymała kawałek trzciny. Promienie słońca padły na brązową pałkę, która przypominała buławę wielkiego hetmana. Mrówka poruszyła nią. W tej chwili wielka armia żądeł uderzyła w dół niczym husaria. Towarzysze Józefa wypuścili z przerażenia Adolfa. Kocim ruchem chłopak zanurzył się pod wodą i przewrócił Feliksa, topiącego kruczą dziewczynkę. Czarny kot nastroszył się na pobliskiej gałęzi, jego wzrok wiercił szatyna. Chłopak wyskoczył z wody jak poparzony. Zosia łapczywie wzięła powietrza.

- Przepraszam – mamrotała pod nosem dziewczynka, kiedy biegli co tchu z dala od tego przeklętego miejsca.

- Nic się stało, ważne, że ci nic nie jest. – Uśmiechnął się do niej.

Wczesnym rankiem blondyn i dziewczynka szli ostrożnie polną drogą w kierunku rzeki.

- Nie ma ich tu – rzekła Zosia, gdy dotarli na miejsce.

- Pewnie je zabrali, ale nie martw się. Mam w domu skrzypce po dziadku, na których i tak rzadko gram – zaproponował chłopak.

Marusza obserwował tę parę z niedalekiego kwiatu paproci. Dzieci wracały do domu, by zapomnieć o krzywdach i je wybaczyć.

Tydzień później w święto Matki Boskiej Zielnej, księżyc był w pełni, rodziny z dziećmi paliły ognisko. Nad nim skwierczały kiełbaski. Każdy, kto przybył, tańcował, a zapach kwiatów umilał czas.

Grupka dzieci wzięła hebanowe skrzypce, jedyne takie na świecie i wrzuciła je w ogień. Czarne drewno znikło w płomieniach. Struny popękały z wielkim sykiem. Skrzypce Zosi trzeszczały na jednym z palenisk, dając przyjemne ciepło. Dzieci patrzyły, jak instrument pochłaniają ogniste języki. Tańczyły one w wokół niego, śpiewając. Nagle nad polaną uniósł się szary dym, a jego smród spowodował, że kwiaty pochyliły swe kielichy. Stare kobiety przeżegnały się. Reszta uciekała, gdzie pieprz rośnie. Dym przybierał straszliwy kształt – z ogniska wyszła postać ze skrzywioną twarzą. To zmora, którą uwięził lutnik.

Ostatnie dni sierpnia miały się ku końcowi. Józek i towarzysze mijali Adolfa i Zosie dalekim łukiem. Od tego czasu blondyn i kruczowłosa dziewczynka spędzali ze sobą każdą chwilę.

Weszli do pokoju Zosi, który był o wiele radośniejszy od pierwszych dni jej pobytu.

- Ale piękne skrzypce Adolfie. Wyglądają jak moje – rzekła dziewczynka, biorąc instrument do ręki.

- Niestety to nie ja – powiedział chłopiec.

- Jak nie ty, to kto? – zapytała Zosia.

Zatrąbił samochód. Z wnętrza domu dał się słyszeć głos cioci:

- Zosiu tata przyjechał.

Adolf pomógł Zosi wynieść bagaże na podwórko, a potem wsadził je do wnętrza bagażnika. Ich ręce się rozdzieliły. Po chwili zabrzmiał ryk silnika i czerwony automobil znikł za zakrętem, a Adolf już tęsknił.


- A co ze skrzypcami – zapytały mrówki chórem.

- No cóż – mruknął kot, który siedział na jednej z pobliskich gałęzi. Nie wiadomo jak długo, przysłuchując się opowieści. – Skrzypce Zosi wcale nie spłonęły. Mają zbyt wielką moc, by dało się je zniszczyć zwykłym ogniem.– Machnął swym czarnym ogonem. – Stworzył je pierwszy lutnik i uwięził w niej zmorę ludzkości – Kołtnie - którą nieświadomie uwolniły dzieci, ale jej więzienia nie zniszczyły. A trzeba wam wiedzieć mróweczki, że ma dwie siostry Ram-ciamciam i Bójenkę. Kołtnia czeka, by...

- Ale to już całkiem inna historia – przerwał mu Marusza.
Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.


_____________________________________________________________________________

E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl

Awatar użytkownika
skaranie boskie
Administrator
Posty: 13037
Rejestracja: 29 paź 2011, 0:50
Lokalizacja: wieś

Re: proza - eliminacje; p. 4/ankieta

#2 Post autor: skaranie boskie » 05 lip 2017, 22:50

Autor nr 3

średnia ocena: 4,45
punkty: 3

Autor nr 4

średnia ocena: 3,35
punkty: 0
Kloszard to nie zawód...
To pasja, styl życia, realizacja marzeń z dzieciństwa.


_____________________________________________________________________________

E-mail
skaranieboskie@osme-pietro.pl

ODPOWIEDZ

Wróć do „MAŁY TURNIEJ POJEDYNKÓW”