"Bajki o zwierzakach" - "Bajka o słowiku"

Wiersze i opowiadania dla najmłodszych czytelników, historyjki, bajki, baśnie.

Moderatorzy: skaranie boskie, eka

ODPOWIEDZ
Wiadomość
Autor
Awatar użytkownika
Alicja Jonasz
Posty: 1044
Rejestracja: 24 kwie 2012, 9:01
Płeć:

"Bajki o zwierzakach" - "Bajka o słowiku"

#1 Post autor: Alicja Jonasz » 25 mar 2016, 8:50

Coraz dłuższe czerwcowe dni sprawiają, że nie mam ochoty kłaść się do łóżka. Najjaśniejsze wieczory w roku kuszą symfonią dźwięków i zapachów. Kiedy słońce chowa się za horyzont, siadam w ogrodowej altanie i słucham. Świat gra wówczas najpiękniejszy koncert, a ja nie chcę przegapić ani sekundy z tego niezwykłego widowiska.
Liście szepczą o tym, co przytrafiło się im za dnia. Nocne owady powoli budzą się do życia. Opowiadają sobie sny, przemywając oczy kroplą rosy. Wiatr podchwytuje te opowieści i roznosi po okolicy. Ten psotny koleżka potrafi wcisnąć się wszędzie. Kiedy się złości, mocno targa konarami drzew, płoszy ptaki, strąca liście. Jest wtedy bardzo hałaśliwy. Gwiżdże, trzeszczy, skrzypi i tłucze się. Zrywa czapkę z głowy, mierzwi włosy, a czasem rzuca piaskiem w oczy. Gdy dopisuje mu humor, potrafi być delikatny, przyjemnie chłodzi czoło rozgrzane letnim słońcem, kołysze do snu. Lubię go wtedy słuchać. Mam wielu przyjaciół w ogrodzie. Znam wróbla Edka, który wraz z rodziną ćwierka w krzewach aronii, szpaka Teodora - stałego bywalca drzewek owocowych i bociana Zenka z gniazda na słupie telegraficznym. Najbardziej jednak lubię słowika Eryka. Poznaliśmy się przypadkiem. Był ciepły czerwcowy wieczór, jeden z tych, na które czeka się z utęsknieniem po majowych chłodach. Wróciłam zmęczona z pracy. Usiadłam na ławce w ogrodzie i pijąc herbatę, wsłuchiwałam się w odgłosy wieczoru. Pędy winorośli oplotły kratkę altany, tworząc gęstą zieloną ścianę. Delikatny zapach piwonii tańczył w wieczornym powietrzu, a ja miałam ochotę unosić się wraz z nim, popatrzeć z wysoka na pogrążający się w letargu ogród i zaśpiewać jak ptak. Wtedy właśnie poznałam Eryka. Siedział na gałązce winorośli wsłuchany w moje myśli. To bardzo rzadka umiejętność, dana tylko wybrańcom. Jeśli spotkasz kogoś, kto potrafi usłyszeć głos twojego serca, uczyń go przyjacielem.
Eryk znał treść ludzkich myśli, wsłuchiwał się w nie każdego dnia. Poznał również sekrety mojego serca. Ukryty wśród gałązek winorośli towarzyszył mi, ilekroć odpoczywałam w altanie. Był to jeden z najprzyjemniejszych zakątków w ogrodzie. Przychodziłam tam, aby uciec przed letnim skwarem, poczytać książkę albo po prostu rozmyślać. Czasami słyszałam śpiew słowika. Urzekająca melodia niosła się ponad dachami domów, przelatywała między konarami drzew, wspinała po ogrodzeniu, trącała płatki kwiatów, by w końcu dotrzeć do ludzkiego serca. Przebywszy tak daleką drogę, nigdy nie traciła nic ze swego uroku. Nadal wzruszała, koiła zmęczenie, wydobywała z wnętrza serca najlepsze brzmienie. Byłam pewna, że śpiew słowika to jedna z najpiękniejszych pieśni, jakie kiedykolwiek słyszałam. Zadziwiała mocą i barwą melodii. Zawsze pragnęłam ujrzeć tego niepozornego ptaszka, o którym tak wiele czytałam. Nigdy jednak nie udało mi się dojrzeć go ukrytego wśród gałązek. Co roku z utęsknieniem czekałam aż mały śpiewak przyleci z Afryki, dokąd wybierał się wczesną jesienią. Gdy w ciszy ogrodu słyszałam jego pierwszą wiosenną pieśń, czułam napływające do serca szczęście. Niezwykły trel był przecież zapowiedzią wakacyjnej beztroski. I oto tego wieczoru, kiedy tak bardzo potrzebowałam pokrzepienia, słowik ujawnił swoją obecność. Najpierw usłyszałam szelest liści, potem ciche trzepotanie skrzydeł. Usiadł niedaleko mnie na gałązce wystającej z ciemnozielonej ściany winorośli. Przez chwilę kołysał się na delikatnym pędzie, w górę i w dół jak na trampolinie. Sprawiało mu to najwidoczniej ogromną frajdę, bo powtórzył zabawę kilkakrotnie, po czym zatrzepotał skrzydełkami. Był nie większy od kciuka. Zgodnie z tym, co napisano o słowiku w atlasie ptaków, wierzch ciała i ogon miał szarobrązowy, a spód kredowobiały. Powyżej dziobka widniały małe węgielki oczu, które patrzyły uważnie, jakby ich właściciel chciał wniknąć spojrzeniem w głąb mojej duszy. Udało mu się. Najpierw pojawiło się delikatne mrowienie na plecach, w kilka sekund później czułam je wszędzie. Ramiona poczęły przeobrażać się w skrzydła, a stopy w ptasie pazury. Ludzkie ciało kurczyło się i powoli przybierało postać ptaka, jednocześnie pokrywając się piórami. Byłam przerażona, nie mogłam jednak nic zrobić, w żaden sposób przeciwstawić się tej nagłej przemianie.
Wszystko działo się tak szybko. Spełniało się właśnie moje największe marzenie, a ja zamiast cieszyć się tym, umierałam ze strachu. Świat wydał mi się nagle ogromny. Nic dziwnego, w ciągu zaledwie kilku sekund zmalałam do wielkości kciuka. Stałam się słowikiem, najbardziej utalentowanym śpiewakiem wśród żywych istot. Rozpostarłam skrzydła, zatrzepotałam nimi, a kiedy poczułam, że są mocne i zdolne unieść mnie w przestrzeń, wystrzeliłam w górę jak z procy. Początkowo kręciło mi się w głowie, byłam oszołomiona nagłą przemianą i niepewna swoich nowych umiejętności. Upłynęło kilka minut zanim opanowałam trudną sztukę pilotażu. Powietrze było pełne pułapek, nie brakowało w nim gwałtownych powiewów wiatru, podstępnych wirów. Musiałam omijać je wszystkie, kierując się sprytem i ukrytymi talentami, o istnieniu których nie miałam wcześniej pojęcia. Kilka radosnych piruetów, zakreślonych na wieczornym niebie ósemek i ryzykownych beczek utwierdziło mnie w przekonaniu, że fruwanie mam we krwi i nie grozi mi żadna powietrzna katastrofa. Uspokoiłam lot, stopniowo obniżyłam wysokość i rozejrzałam się wokół. To, co zobaczyłam w dole, zaparło mi dech w piersiach. Domy niczym kolorowe pudełka widniały na tle ogromnej szachownicy pól, lasów i ogrodów. Świat widziany z wysoka kipiał różnorodnością barw, kształtów i dźwięków. Mój wzrok znacznie się wyostrzył. Widziałam pełzającą po liściu gąsienicę, mrówkę dźwigającą świerkową igłę i ćmę nocną, która nerwowo trzepotała skrzydełkami w świetle ulicznych latarni. Zapadał powoli zmrok. Nocni muzycy zaczęli stroić instrumenty. Ucichli ludzie, ustępując miejsca innym grajkom.
Na zachodzie gasły ostatnie ogniki słońca, przepięknie barwiąc niebo. Oczarowana niesamowitym widokiem krzyknęłam z całej mocy "huuuuuraaaaa!", ale zamiast tego, z mojej piersi wyrwało się melodyjne "tjuku tjuku kudi kudi". Zadrżałam, słysząc siebie. Dźwięki, które wydobyłam z ptasiego gardła, były zachwycającym, na wskroś przejmującym duszę, śpiewem słowika. Nie dowierzając sama sobie, ponownie zaświstałam w stronę zachodzącego słońca. Tym razem "tjuku tjuku" zabrzmiało nieco inaczej. Było radosne jak obietnica rychłego spotkania. Odpowiedziało mi donośne "tjuku tjuku kudi kusi". Wiedziałam, czyje to gwizdy. Na szczycie świerka dojrzałam szarego ptaka. Jego trel niósł się daleko, był czysty i melodyjny, chwilami przerywany terkotem. Eryk przyzywał mnie głośnym "drrr drrr drrr drrr". Zniżyłam lot i wkrótce dotarłam do małego przyjaciela. Lądując, rozhuśtałam świerkową gałązkę tak mocno, że gdyby nie pazurki, które instynktownie zacisnęły się na żywicznej powierzchni, spadłabym z drzewa jak szyszka.
- Hola hola, koleżanko! - zawołał Eryk, łapiąc równowagę. - Wyhamuj trochę!
Tak zaczęła się nasza znajomość. Mój powietrzny poślizg okazał się pretekstem do żartów i innych zabawnych akrobacji. Tego wieczoru urządziliśmy szaloną imprezę. Eryk nauczył mnie, jak łapać w czasie lotu muszki, a ja zapoznałam go z zasadami berka. Frunęliśmy po niebie z szybkością błyskawicy. Eryk pierwszy, ja za nim. Kilkakrotnie udało mi się przejąć inicjatywę. Byłam z tego dumna. Uważnie obserwowałam strategię lotu mojego towarzysza, sposób, w jaki dokonywał nagłych zwrotów, przyspieszał, hamował i zniżał pułap na wysokość żerowania najsmaczniejszych owadzich kąsków. W wilgotnym wieczornym powietrzu do moich uszu dochodziły najrozmaitsze dźwięki. Byłam czujna, jednocześnie świetnie się bawiłam. Nagle usłyszałam przeciągłe "u uuuuu u uuuuu", a potem wołanie wystraszonego Eryka:
- Uciekajmy w zarośla! Sowa ruszyła na łowy! Szybkooooo!
I już go nie było. Zniknął w ciemnej ścianie zieleni, a ja na chwilę zawisłam w powietrzu oniemiała.
Sowa nadlatywała od strony starej stodoły. Miała tam swoje siedlisko. Wiele razy słyszałam jej pohukiwania, jednak tym razem zabrzmiały złowróżbnie. Wystarczyło kilka sekund, by ptaszysko zbliżyło się na taką odległość, bym wyraźnie widziała jego wielkie pomarańczowe oczy. Były przerażające. Rozłożyste skrzydła i przeciągłe "u uuuu u uuuu" sprawiły, że moje małe ptasie serce zaczęło mocniej bić, a z dziobka wyskoczyło rozpaczliwe "ijp ijp dżyyy dżyyy", co tłumacząc z ptasiego na ludzki oznacza "ratuuunku!". Strach mnie sparaliżował, nie mogłam podjąć decyzji, w którą stronę uciekać. Tymczasem skrzydlaty potwór był tuż tuż. Zamknęłam oczy, przygotowując się w ten sposób na starcie z drapieżnikiem. Sowa tymczasem zatoczyła nade mną krąg i zahukała przyjacielsko:
- Witaj, u uuuu u uuuu! Nie zrobię ci krzywdy! U uuuu... Ty jedna możesz nam pomóc!
Ale w jaki sposób ja mogę pomóc sowom, chyba tylko jako smaczny kąsek na kolację, pomyślałam. Pozwoliłam sobie jednak na ostrożne otwarcie oczu. Ptaszysko krążyło, pohukując, ale nie atakowało. Czeka, aż zacznę uciekać, na pewno to jakiś podstęp, udaje przyjazną, a gdy tylko spróbuję wymknąć się, dopadnie mnie i pożre, dodałam w myślach. Nic się jednak złego nie stało.
Sowa miała na imię Matylda i zjawiła się, by zaprosić mnie na ptasi sejmik, na którym omawiano najważniejsze sprawy skrzydlatych stworzeń. Zgromadzenie co roku odbywało się w akacjowym zagajniku. Wszystkie ptaki mieszkające w okolicy pod osłoną zapadającego zmroku przekradały się na umówioną polanę. Miejsce otoczone zewsząd drzewami akacji było bezpieczną twierdzą. Żaden intruz nie przekradnie się przez gąszcz kolczastych zarośli. Na skraju zagajnika ustawiono wartowników. Nad bezpieczeństwem czuwały cztery jastrzębie gotowe zaatakować każdego, kto zechciałby zakłócić ciszę obradujących ptaków. Byłam nowa w towarzystwie, nieśmiało przysiadłam na gałązce i napawając się zapachem akacji, przyglądałam się pierzastym stworzeniom. Na polanie roiło się od ptaków, ćwierkały, gwizdały, skrzeczały i gdakały. Jedne człapały, drugie dreptały w miejscu, inne kołysały się na akacjowych gałązkach. Niektóre krążyły jeszcze nad polaną, wypatrując dogodnego dla siebie miejsca. Obrady miały rozpocząć się lada chwila. Panował jednak taki rwetes, że nie sposób było cokolwiek usłyszeć. Bocian Zenek stanął pośrodku, a przy jego długich czerwonych nogach niczym przy kolumnach z cegły zgromadziło się stadko kuropatew.
- Triptriptrip! Dziurryk! Dziurryk! Ach, dziękujemy panu... - wołała zdenerwowanym głosem matka kuropatwa. - Ciężko znaleźć skrawek wolnego miejsca! Nikt nie chce ustąpić matce z dziećmi! Pan jeden uprzejmy... Dżentelmen w każdym calu!
- A proszę bardzo, kle kle... proszę, proszę, kle kle... - powiedział uprzejmie bocian i dumnie podniósł dziób.
Sowie Matyldzie, ponieważ jest najmądrzejsza, przypadł zaszczyt poprowadzenia obrad. Rozsiadła się wygodnie na pniu, uciszyła ptaki głośnym "u uuuu u uuuu" i rzekła:
- Kochani, spotkaliśmy się tutaj z bardzo ważnego powodu. Dziękuję, że przybyliście tak gromadnie!
Rozległy się gromkie oklaski, a ponieważ ptaki nie mają dłoni, użyły dziobów. Gołębie zagruchały, wrony zakrakały, a wróble zaćwierkały. Bocian wydał z siebie głośne "kle kle", czajka zawołała "keek keek", kaczka "kwa kwa", natomiast skowronek zapiszczał "prrit prrit". Obok mnie rozległo się znajome "kudi kudi". To Eryk! Na moje spojrzenie odpowiedział cichym "dżyyy dżyyy". Uśmiechnęłam się, zapomniawszy, że ptaki nie mają ust. Ptasia mowa nie była trudna, kłopotem okazało się zupełnie coś innego. Mimo upierzenia wciąż czułam się człowiekiem. Nie miałam pojęcia, jak długo pozostanę w ciele słowika. Byłam tak bardzo zachwycona nowymi umiejętnościami, możliwością fruwania i śpiewu, że nie pytałam, za czyją przyczyną i z jakiego powodu dokonała się przemiana. Z zamyślenia wyrwały mnie słowa Matyldy:
- Sytuacja jest na tyle poważna, że ściągnęliśmy tutaj kogoś, w kim pokładamy ogromne nadzieje. Bez jej pomocy zginiemy! Oto Alicja...
Oczy wszystkich ptaków zwróciły się w moją stronę. Zapadła cisza. Nikt nie odważył się pisnąć, nie śmiał poruszyć. Każdy patrzył z podziwem i sympatią.
- Możecie wytłumaczyć mi wreszcie, o co chodzi? - pisnęłam niepewnie, po czym sfrunęłam na zmurszały pień wystający z ziemi tuż obok siedliska sowy, mając nadzieję, że to właśnie Matylda poinformuje mnie o wszystkim.
Od początku wiedziałam, że wszystko, co wydarzyło się w ciągu ostatniej godziny, nie było dziełem przypadku. Zafascynowana przygodą, nie analizowałam sytuacji. Po prostu cieszyłam się chwilą. Nadszedł jednak moment, kiedy miałam poznać prawdę. Matylda ponownie zahukała i rzekła ze spokojem:
- Od wieków człowiek jest zagrożeniem dla istot żywych. Bezmyślnie niszczy nasze siedliska, zabija więcej zwierząt niż potrzeba mu pożywienia, dla zabawy płoszy, więzi i pozbawia żywności tysiące niewinnych ptaków. Niektóre gatunki nauczyły się żyć blisko człowieka.
- Kle kle, zgadza się, zgadza... - przytaknął bocian Zenek.
- Kiwi kiwi, fit fit, tak, tak... - zaświergotały jaskółki.
- Ludzie zapominają o naszych prawach, dlatego raz na sto lat wybieramy spośród nich kogoś, kto będzie niósł nasze orędzie przyjaźni. Człowiek ten musi być wyjątkowy, posiadać dar pozwalający mu rozpowszechniać po całym świecie nasze ptasie przesłanie. Za radą czarodzieja Eryka wybraliśmy ciebie. Słowik poznał twoje myśli, dokładnie wsłuchał się w głos twojego serca i pomógł ci stać się jedną z nas. Masz czyste serce, Alicjo. Jesteś naszym wybrańcem...
- Wybrańcem, który nie lęka się stanąć po stronie słabszych... - dodał Eryk, usiadłszy obok mnie. - Oto małe szare piórko z mojego skrzydła, wygląda niepozornie, ale drzemie w nim potężna moc. Weź go i noś ze sobą...
Mój kochany przyjacielu, od naszego spotkania minęło już wiele miesięcy. Lato odeszło wraz z szumem skrzydeł bocianów odlatujących na południe. Jest druga połowa listopada. Spadł śnieg. W kominku skaczą wesołe języki ognia. Miałeś rację, szare piórko jest magiczne. Położyłam je na biurku obok łóżka. Dzięki działaniu jego mocy postanowiłam wszystko opisać. Ta opowieść jest dla ciebie...
Ostatnio zmieniony 08 lis 2016, 19:34 przez Alicja Jonasz, łącznie zmieniany 2 razy.
Alicja Jonasz

"A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy"
Tadeusz Woźniak

Awatar użytkownika
Gorgiasz
Moderator
Posty: 1608
Rejestracja: 16 kwie 2015, 14:51

Re: "Bajki o zwierzakach" - "Bajka o słowiku"

#2 Post autor: Gorgiasz » 26 mar 2016, 21:48

Bardzo piękne opisy. Ale nie wiem, czy kwalifikuje się jako bajka dla dzieci; chyba zbyt osobiste i zorientowane na autora.

karolek

Re: "Bajki o zwierzakach" - "Bajka o słowiku"

#3 Post autor: karolek » 27 mar 2016, 13:41

Bardzo ładnie, Alicjo. Piękne opisy i przyrody i empatyzowania z ptasim życiem.
Myślę, że potrzeba takich bajek, by dzieci zrozumiały, że komputer to nie jest najważniejsza rzecz, dużo bardziej cenny jest świat na zewnątrz, ten żywy, prawdziwy, czujący. Ale takie nauki muszą mieć wpajane od małego i to regularnie, dzieci winny być uwrażliwiane na naturę, poszanowanie dla innych istnień.


Pozdrawiam

ODPOWIEDZ

Wróć do „UTWORY DLA DZIECI”