Topory i trolle (był sobie pojedynek)
- 411
- Posty: 1778
- Rejestracja: 31 paź 2011, 8:56
- Lokalizacja: .de
Topory i trolle (był sobie pojedynek)
Czarotwórca Mordol obudził się wściekły jak sto choler. Jego ukochana sowa Ptysia darła mordę niemożebnie – ubzdurała sobie, że Kogutt na pewno odwzajemni jej uczucie, gdy ona zacznie władać jego językiem... Biegle!
Ćwiczyła pilnie od dwóch tygodni. A Mordol od dwóch tygodni sypiał jednym okiem. Były momenty Zwątpienia i chwile Prób. Nie, jednak był do niej zbyt przywiązany. Przeczeka. Wstał, zapalił wodną fajkę i postanowił potrenować.
W Mrocznej Mordowni tak leniwie i nudno płynął Czas, że raz na jakiś czas bawił się w Twórcę – raz, by faktycznie poćwiczyć i nie wyjść z wprawy, dwa – by nieco się rozerwać. Była jesień, plony w szopach, trawy potrute, ziemia czekała na wiosnę. Hm... A gdyby tak? Niech się więc stanie – postanowił.
- Gartelini orangini maglini! - wykrzyknął czyniąc odpowiedni ruch dłońmi. - Gartelini trr...
- Kiiiki... huuu... ryyy... tiii...! – rozdarła się Ptysia, przerywając, zupełnie niechcący, zaklęcie.
Zamiast pięknego, pachnącego ogrodu, pełnego dojrzałych mandarynek...
*
Sakrakumba, gdzie ja jestem? Co się dzieje? Czemu się tak wszyscy wydzierają? Ależ mnie plecy rąbią... I czemu tak ciemno? Ach, nie, to tylko moje halki na łbie przeszkadzają, zaraz... zaraz..., już lepiej, niechże usiądę, sakrakumba... A ten to kto? Świeci się cały, jakby go kto żelatyną pomazał. I w rajtkach? Nie może być... I czego się głupio szczerzy?
- Ty tam! Co zębole suszysz? Nie podoba się co? - podparłam się moim wiernym kosturem, co jeszcze babce służył, wstałam jakoś. Sakrakumba, ktoś zwariował! Przecież to Trollowisko! I co, niby mam walczyć? Ja!? Z tym elegancikiem bez gaci!?
- Ty tam stara cicho być! Tobie umierać czas, a nie szanownych obywateli obrażać!
- Ja Ci dam, poczwaro jedna, starą poważaną Mambrone tak znieważać! Sakrakumba! Choć tu ino! Możem stara, ale ciągle krzepka! Dawać coś mocniejszego, kostura żal!
Tłuszcza zawyła, wyciągnęły się zewsząd łapy – z kosami, widłami, nawet miecz jakowyś się znalazł i tłuczek do padliny. Nie, nie dla mnie to. O, ten! Pikny! Nieco wyszczerbiony, nieco zrudziały, trzonek wyrobiony, ale się nada! Co? Już czerwony? Posoka? Eee, tomat tylko rozciepany...
Pomyślunek, bystro ino. Serdak obciągnęłam, halki i spódnice strzepałam, sierść przygładziłam. Dobra, topór w prawą (sakra... sypie się kapkę trzonek), lacha w lewą – równowaga będzie. Cholera, ślisko – nie szkoda im tych jajów i tomatów?
Jak się nie zamachnę, jak z półobrota pójdę, jak trafię... Nie trafiłam.
Łazęga zasłonił się, ledwom w łapie żelastwo utrzymała. Straciło ostrza trochę, ale bydzie! Jako rzekłam – krzepy nie braknie, ha!
Sakrakumba! Nie wydolę... Silny jak Grygal musi być! Albo to cudo, co w łapie dzierży, czarodziejskie jakie. Ale takie mikre? Obalę się! Ratunku, obalę się! Nie... kostur babkowy przytrzymał mnie dziarsko, dobra nasza!
I dawaj – ja ci pokażę, smarku jeden, jak trollowe baby wojują!
Jak się nie zamachnę, jak się nie rozbujam, jak z prostej strzelę... Zamachłam. Poszedł topór, poszybował, leciał i leciał, wieczności cztery to trwało! Pomiot samczy dostrzegł na czas, sakra, ja zamach, on zamach – niedobrze... Dobrze! Dobrze mu tak! Na porządną babę topór wywlekać!
- I co, łazęgo! Ładny masz widok, he, he!
Jajca i tomaty śmigają, a ten obciera gluta z twarzy i topór swój szarpie – nie takiś mocny jakeś myślał, co! Teraz Orkiela i Gapgame wzywaj! I módl się o szybki koniec!
Jak się nie zamachnę...
Co to? Ciemność? Nie, sakrakumba, to moja kieca gały znowu przykryła. A lacha? Gdzie lacha? Na wielkich Orpgamów, nie dam rady inaczej, zostanę tu leżeć... Niby wszędzie po osiem palców, niby rogowe blaszki do czepiania, sierść twarda i długa, ale boli pierońsko (musiałam tyż gryzokiem o glebę pizdnąć) i ruszyć się nie idzie. Kostur strzaskany, za badyle do paszczy teraz tylko robić może, na Gapgame...
Wiater zawiał i kiecę z gęby zrzucił – dobra nasza. Jakiem Mambrona – nie uchodzi, nawet pobratymcowi, baby szlachetnego rodu wyzywać, potwarz i hańba – no! Ruszże się! - sama do siebie klepię, dumając nad przewrotnym losem...
Ruszył się. Ten zakalec w gaciach. A ja leżę i tylko gapić się mogę, jak szarpie toporkiem i dyga w moja stronę. Niedoczekanie! Ożesz! Patrzajta, bo zamarł jak zaklęty. Nie może być! Wlazło mu co w grzbiet – musowo... Grymasy wszelakie na mordzie mu tańcują, no, musi boleć... Uch, znam to, dobrze. Ale co to? Zaklęte cudo wypuszcza z łapy i ku mnie lezie. Aha, znaczy deptał będzie. To już po mnie. Zamknęłam gały – widzieć, nie widzieć i tak boleć będzie okrutnie. Czekam. A w łapie resztka lachy... Kroki tuż, więc jak się nie zamachnę...
- Stara, a głupia. Zaprzestań, z rozejmem przychodzę.
Eee? Stara jestem, ale nie głupia, ani głucha. Otwieram ślepia – stoi nade mną, łapę ku mnie wyciąga, a gacie mu błyszczą jak psu jajca przy pełni. Ale, ale... czy ja go aby nie znam?... Nie. Nie może być. Niby skąd?
- No, długo tak jeszcze? Doceń babo moją pomoc, albo zostań tu leżeć na wszech czas.
Co mi tam, leżeć niefajnie, resztą lachy się podparłam – stoję.
- No... Dziękować. A co tobie?
- Łupnęło, strzeliło – kaleka jestem. Gdzie tu sklepik z AGD?
- Ze co? Bajasz młodziku, lepiej się obróć, poradzim coś na to. - Pewnie, że poradziłam, łapy mam lecznicze. Czy ja go aby nie znam?...
Usiedli my pod płotem, bo coś tam gderał o słonku, że mu źle robi. Siedzielim my tak kilka wytchnięć, a ten flachę wyciąga.
- Twoje, stara.
O, „Trolejka”! Za kołnierz nie wylewam, jak to szanująca się Włochata. Powtarzać nie trza. A ciecz szlachetna, mocna, rozmowna jak to gadają. Ale smoczek? Nie no, nie leci. Czekaj, zaraz będzie. Ściągnęłam zębiskami, śliną bryznęłam, w piachu przed nami się utaplał, nic to. Zaraz... W kieceniowej kieszeni... Tak! Mam! Ha! Łelegancko, kielonki są – kulturnie tera, aż miło.
Żeby jeszcze gęby pozamykał ten motłoch... Czego się drą? Nie ma wygranych tą razą.
Uch, co jest!? Prawiem oślepła!
Toż to Czarotwórca Mordol... A jam całe życie myślała, że takie bajanie tylko...
- Jak tam, kochani?
- ...Hochani!... - wydarło się ptaszysko na jego ramieniu.
- Cichaj, Ptysia, hałasu nie czyń - pogłaskał po łebku skrzydlate dziwo. - Smakuje? Mam drugą, przewidujący jestem, a i towarzyski też – uśmiechnąl się czarująco, jak to czarodziej.
- Wdzięcznim bardzo, panie. Zapraszamy do kompani – wysilił się Rajtek. Ale racja, w kupie przyjemniej. A i płyn nie do pogardzenia.
Dokończylim my drugą flachę, Mordol podniósł się krzepko, Skrzydlate piórami sypnęło.
- Przeprosić was muszę, pomyliłem się ciupkę, ale teraz już dobrze będzie. Obiecuję.
Machnął rękami, pomamrotał i zniknął. Trollisko też.
Gdzie ja jestem? Eee... Nie może być... Chałupa moja kochana...
*
Czarotwórca Mordol chichotał pod nosem. Rzadkość to wielka, ale zdarzała się.
- No, posprzątałem, naprawiłem, porządek wrócił, to i ja do ogrodu powracam. Dziwny ten świat. Inne też. Ale jaki przyjemny! Prawda, Ptysiu, kochana moja...? Stworzenia pocieszne, a głupie. Naiwne, ale szczerego serca. Mogę być dumny z siebie...
- Kiiiki... huuu... ryyy... tiii...! – rozdarła się Ptysia. - Kuuu... kuu... rrrry...
- Ćwicz, kochana, ćwicz. Kto wie, co nas czeka za kolejnym zaklęciem?
Ćwiczyła pilnie od dwóch tygodni. A Mordol od dwóch tygodni sypiał jednym okiem. Były momenty Zwątpienia i chwile Prób. Nie, jednak był do niej zbyt przywiązany. Przeczeka. Wstał, zapalił wodną fajkę i postanowił potrenować.
W Mrocznej Mordowni tak leniwie i nudno płynął Czas, że raz na jakiś czas bawił się w Twórcę – raz, by faktycznie poćwiczyć i nie wyjść z wprawy, dwa – by nieco się rozerwać. Była jesień, plony w szopach, trawy potrute, ziemia czekała na wiosnę. Hm... A gdyby tak? Niech się więc stanie – postanowił.
- Gartelini orangini maglini! - wykrzyknął czyniąc odpowiedni ruch dłońmi. - Gartelini trr...
- Kiiiki... huuu... ryyy... tiii...! – rozdarła się Ptysia, przerywając, zupełnie niechcący, zaklęcie.
Zamiast pięknego, pachnącego ogrodu, pełnego dojrzałych mandarynek...
*
Sakrakumba, gdzie ja jestem? Co się dzieje? Czemu się tak wszyscy wydzierają? Ależ mnie plecy rąbią... I czemu tak ciemno? Ach, nie, to tylko moje halki na łbie przeszkadzają, zaraz... zaraz..., już lepiej, niechże usiądę, sakrakumba... A ten to kto? Świeci się cały, jakby go kto żelatyną pomazał. I w rajtkach? Nie może być... I czego się głupio szczerzy?
- Ty tam! Co zębole suszysz? Nie podoba się co? - podparłam się moim wiernym kosturem, co jeszcze babce służył, wstałam jakoś. Sakrakumba, ktoś zwariował! Przecież to Trollowisko! I co, niby mam walczyć? Ja!? Z tym elegancikiem bez gaci!?
- Ty tam stara cicho być! Tobie umierać czas, a nie szanownych obywateli obrażać!
- Ja Ci dam, poczwaro jedna, starą poważaną Mambrone tak znieważać! Sakrakumba! Choć tu ino! Możem stara, ale ciągle krzepka! Dawać coś mocniejszego, kostura żal!
Tłuszcza zawyła, wyciągnęły się zewsząd łapy – z kosami, widłami, nawet miecz jakowyś się znalazł i tłuczek do padliny. Nie, nie dla mnie to. O, ten! Pikny! Nieco wyszczerbiony, nieco zrudziały, trzonek wyrobiony, ale się nada! Co? Już czerwony? Posoka? Eee, tomat tylko rozciepany...
Pomyślunek, bystro ino. Serdak obciągnęłam, halki i spódnice strzepałam, sierść przygładziłam. Dobra, topór w prawą (sakra... sypie się kapkę trzonek), lacha w lewą – równowaga będzie. Cholera, ślisko – nie szkoda im tych jajów i tomatów?
Jak się nie zamachnę, jak z półobrota pójdę, jak trafię... Nie trafiłam.
Łazęga zasłonił się, ledwom w łapie żelastwo utrzymała. Straciło ostrza trochę, ale bydzie! Jako rzekłam – krzepy nie braknie, ha!
Sakrakumba! Nie wydolę... Silny jak Grygal musi być! Albo to cudo, co w łapie dzierży, czarodziejskie jakie. Ale takie mikre? Obalę się! Ratunku, obalę się! Nie... kostur babkowy przytrzymał mnie dziarsko, dobra nasza!
I dawaj – ja ci pokażę, smarku jeden, jak trollowe baby wojują!
Jak się nie zamachnę, jak się nie rozbujam, jak z prostej strzelę... Zamachłam. Poszedł topór, poszybował, leciał i leciał, wieczności cztery to trwało! Pomiot samczy dostrzegł na czas, sakra, ja zamach, on zamach – niedobrze... Dobrze! Dobrze mu tak! Na porządną babę topór wywlekać!
- I co, łazęgo! Ładny masz widok, he, he!
Jajca i tomaty śmigają, a ten obciera gluta z twarzy i topór swój szarpie – nie takiś mocny jakeś myślał, co! Teraz Orkiela i Gapgame wzywaj! I módl się o szybki koniec!
Jak się nie zamachnę...
Co to? Ciemność? Nie, sakrakumba, to moja kieca gały znowu przykryła. A lacha? Gdzie lacha? Na wielkich Orpgamów, nie dam rady inaczej, zostanę tu leżeć... Niby wszędzie po osiem palców, niby rogowe blaszki do czepiania, sierść twarda i długa, ale boli pierońsko (musiałam tyż gryzokiem o glebę pizdnąć) i ruszyć się nie idzie. Kostur strzaskany, za badyle do paszczy teraz tylko robić może, na Gapgame...
Wiater zawiał i kiecę z gęby zrzucił – dobra nasza. Jakiem Mambrona – nie uchodzi, nawet pobratymcowi, baby szlachetnego rodu wyzywać, potwarz i hańba – no! Ruszże się! - sama do siebie klepię, dumając nad przewrotnym losem...
Ruszył się. Ten zakalec w gaciach. A ja leżę i tylko gapić się mogę, jak szarpie toporkiem i dyga w moja stronę. Niedoczekanie! Ożesz! Patrzajta, bo zamarł jak zaklęty. Nie może być! Wlazło mu co w grzbiet – musowo... Grymasy wszelakie na mordzie mu tańcują, no, musi boleć... Uch, znam to, dobrze. Ale co to? Zaklęte cudo wypuszcza z łapy i ku mnie lezie. Aha, znaczy deptał będzie. To już po mnie. Zamknęłam gały – widzieć, nie widzieć i tak boleć będzie okrutnie. Czekam. A w łapie resztka lachy... Kroki tuż, więc jak się nie zamachnę...
- Stara, a głupia. Zaprzestań, z rozejmem przychodzę.
Eee? Stara jestem, ale nie głupia, ani głucha. Otwieram ślepia – stoi nade mną, łapę ku mnie wyciąga, a gacie mu błyszczą jak psu jajca przy pełni. Ale, ale... czy ja go aby nie znam?... Nie. Nie może być. Niby skąd?
- No, długo tak jeszcze? Doceń babo moją pomoc, albo zostań tu leżeć na wszech czas.
Co mi tam, leżeć niefajnie, resztą lachy się podparłam – stoję.
- No... Dziękować. A co tobie?
- Łupnęło, strzeliło – kaleka jestem. Gdzie tu sklepik z AGD?
- Ze co? Bajasz młodziku, lepiej się obróć, poradzim coś na to. - Pewnie, że poradziłam, łapy mam lecznicze. Czy ja go aby nie znam?...
Usiedli my pod płotem, bo coś tam gderał o słonku, że mu źle robi. Siedzielim my tak kilka wytchnięć, a ten flachę wyciąga.
- Twoje, stara.
O, „Trolejka”! Za kołnierz nie wylewam, jak to szanująca się Włochata. Powtarzać nie trza. A ciecz szlachetna, mocna, rozmowna jak to gadają. Ale smoczek? Nie no, nie leci. Czekaj, zaraz będzie. Ściągnęłam zębiskami, śliną bryznęłam, w piachu przed nami się utaplał, nic to. Zaraz... W kieceniowej kieszeni... Tak! Mam! Ha! Łelegancko, kielonki są – kulturnie tera, aż miło.
Żeby jeszcze gęby pozamykał ten motłoch... Czego się drą? Nie ma wygranych tą razą.
Uch, co jest!? Prawiem oślepła!
Toż to Czarotwórca Mordol... A jam całe życie myślała, że takie bajanie tylko...
- Jak tam, kochani?
- ...Hochani!... - wydarło się ptaszysko na jego ramieniu.
- Cichaj, Ptysia, hałasu nie czyń - pogłaskał po łebku skrzydlate dziwo. - Smakuje? Mam drugą, przewidujący jestem, a i towarzyski też – uśmiechnąl się czarująco, jak to czarodziej.
- Wdzięcznim bardzo, panie. Zapraszamy do kompani – wysilił się Rajtek. Ale racja, w kupie przyjemniej. A i płyn nie do pogardzenia.
Dokończylim my drugą flachę, Mordol podniósł się krzepko, Skrzydlate piórami sypnęło.
- Przeprosić was muszę, pomyliłem się ciupkę, ale teraz już dobrze będzie. Obiecuję.
Machnął rękami, pomamrotał i zniknął. Trollisko też.
Gdzie ja jestem? Eee... Nie może być... Chałupa moja kochana...
*
Czarotwórca Mordol chichotał pod nosem. Rzadkość to wielka, ale zdarzała się.
- No, posprzątałem, naprawiłem, porządek wrócił, to i ja do ogrodu powracam. Dziwny ten świat. Inne też. Ale jaki przyjemny! Prawda, Ptysiu, kochana moja...? Stworzenia pocieszne, a głupie. Naiwne, ale szczerego serca. Mogę być dumny z siebie...
- Kiiiki... huuu... ryyy... tiii...! – rozdarła się Ptysia. - Kuuu... kuu... rrrry...
- Ćwicz, kochana, ćwicz. Kto wie, co nas czeka za kolejnym zaklęciem?
Nie będę cytować innych. Poczekam aż inni będą cytować mnie.