Czasy
- Ewa Włodek
- Posty: 5107
- Rejestracja: 03 lis 2011, 15:59
Czasy
Rossija maja! Kulturnyj narod!
Za rodinu, za Stalina,
Wpieriod! Wpieriod! Wpieriod!
Rossija maja! Jewruszenska bladź!
Kakaja ty charosza,
Job twoju mać!
- Ooo, spasitiele coś się rozochocili! Może by - inną drogą, albo co? - Fred spojrzał na Zenka, a później, dyskretnie, na Wandę, którą ten trzymał za łokieć. Dziewczyna, za przyzwoleniem matki, rzecz jasna, założyła na to sobotnie popołudnie, miast licealnego mundurka, jedwabną, cyklamenową sukienkę w kremowe groszki i kremowe pantofelki na francuskim obcasiku. Ze swoimi blond lokami, szczupła i filigranowa, przyciągała spojrzenia.
- A takiego! - Zenon próbował wykonać znany gest, ale ze względu na Wandę zreflektował się w ostatniej chwili i tylko enigmatycznie machnął ręką. - Jestem w swoim mieście, w swoim kraju, i będę chodzić, gdzie zechcę, a wszyscy mogą mnie pocałować...hm…hm… - zawiesił głos, a jego dłoń automatycznie powędrowała pod marynarkę, gdzie wciąż nosił parabelkę. Fred chwycił go za ramię, ścisnął.
- Ty nie bądź taki chojrak! Tu nie twój las, gdzieś się mógł obnosić z tym swoim gwerem, tu jest miasto, i przypominam ci, że sakramencko paskudne miasto! - wysyczał.
- Może i masz rację… - Zenon zawiesił głos - więc może by tak Duśce do torebki… - zastanowił się.
- Tobie już całkiem rozum odebrało, psia krew! To, do nagłej krwi, nie jest twoja zaprzysiężona łączniczka z oddziału, tylko nasza siostra, i to nie jest okupacja, tylko czas po defiladzie! Ty się, chłopie, og…
Zamilkł w pół słowa, bo zza zakrętu Plantowej alejki wytoczył się sowiecki żołnierz w spłowiałej, poprzecieranej bluzie mundurowej, rozejrzał się, po czym podszedł na chwiejnych nogach.
- Dawaj czasy! - Warknał, zdjął z ramienia pepeszę, przeładował ją i skierował na nich lufę, nie odrywając wzroku od przegubu Wandy, na którym miała zapiętą złotą Doxę na bransoletce z drobnych, płaskich ogniw.
- Duśka, nie stój… - Fred szturchnął ją dyskretnie, po czym odpiął swoją płaską Helveticę z nierdzewnej, szlachetnej stali i wyciągnął w kierunku Rosjanina. Zenon przez chwile manipulował przy kamizelce, by w końcu podać mu kieszonkową Omegę, odpiętą od dewizki, nim ujął rękę Wandy, zwolnił zameczek bransoletki i położył precjozum na rozwartej dłoni sołdata. W tej chwili Wanda, jakby odczarowana, zamrugała oczyma, rozejrzała się i podniosła świdrujący uszy wrzask.
- W czom dieła? - Niski głos przebił się przez „tryl” Wandy, która zamilkła jak zakneblowana. Oficer NKWD był jeszcze młody, postawny, lecz smukły, ubrany w elegancki mundur z wysokiej jakości wełny, wyglansowane na błysk buty ze sztywnymi cholewami i wysoką czapkę z lakierowanym daszkiem.
- Barysznia! Gaspada! - Dłoń w giemzowej rękawiczce dotknęła daszka czapki, nim wyciągnęła się w kierunku sołdata, który stał jak posąg z pepeszą na zarzuconym na ramię rzemieniu w jednej ręce i zegarkami - w drugiej.
- Aruże! - Żołnierz powolnym, automatycznym ruchem zdjął z ramienia rzemień pepeszy i podał broń oficerowi. - Czasy! - Zegarki przeszły do rąk enkawudzisty, który teraz podsunął otwartą dłoń w kierunku rodzeństwa. - Izwinitie - uśmiechnął się tylko ustami, bo oczy pozostały martwe. Fred chwilę się wahał, nim zdecydował się jednak sięgnąć po zegarki.
- Dziękuję - wymamrotał.
- Nicziewo - odpowiedział Rosjanin, po czym ujął pepeszę, podniósł powolnym ruchem, jakby od niechcenia, nacisnął spust i pociągnął krótką serię. Przestebnowany ołowiem żołnierz osunął się na alejkę.
- Barysznia! Gaspada! - Dotknął daszka, zarzucił pepeszę na ramię i odszedł równym, marszowym krokiem, łyskając cholewami.
Za rodinu, za Stalina,
Wpieriod! Wpieriod! Wpieriod!
Rossija maja! Jewruszenska bladź!
Kakaja ty charosza,
Job twoju mać!
- Ooo, spasitiele coś się rozochocili! Może by - inną drogą, albo co? - Fred spojrzał na Zenka, a później, dyskretnie, na Wandę, którą ten trzymał za łokieć. Dziewczyna, za przyzwoleniem matki, rzecz jasna, założyła na to sobotnie popołudnie, miast licealnego mundurka, jedwabną, cyklamenową sukienkę w kremowe groszki i kremowe pantofelki na francuskim obcasiku. Ze swoimi blond lokami, szczupła i filigranowa, przyciągała spojrzenia.
- A takiego! - Zenon próbował wykonać znany gest, ale ze względu na Wandę zreflektował się w ostatniej chwili i tylko enigmatycznie machnął ręką. - Jestem w swoim mieście, w swoim kraju, i będę chodzić, gdzie zechcę, a wszyscy mogą mnie pocałować...hm…hm… - zawiesił głos, a jego dłoń automatycznie powędrowała pod marynarkę, gdzie wciąż nosił parabelkę. Fred chwycił go za ramię, ścisnął.
- Ty nie bądź taki chojrak! Tu nie twój las, gdzieś się mógł obnosić z tym swoim gwerem, tu jest miasto, i przypominam ci, że sakramencko paskudne miasto! - wysyczał.
- Może i masz rację… - Zenon zawiesił głos - więc może by tak Duśce do torebki… - zastanowił się.
- Tobie już całkiem rozum odebrało, psia krew! To, do nagłej krwi, nie jest twoja zaprzysiężona łączniczka z oddziału, tylko nasza siostra, i to nie jest okupacja, tylko czas po defiladzie! Ty się, chłopie, og…
Zamilkł w pół słowa, bo zza zakrętu Plantowej alejki wytoczył się sowiecki żołnierz w spłowiałej, poprzecieranej bluzie mundurowej, rozejrzał się, po czym podszedł na chwiejnych nogach.
- Dawaj czasy! - Warknał, zdjął z ramienia pepeszę, przeładował ją i skierował na nich lufę, nie odrywając wzroku od przegubu Wandy, na którym miała zapiętą złotą Doxę na bransoletce z drobnych, płaskich ogniw.
- Duśka, nie stój… - Fred szturchnął ją dyskretnie, po czym odpiął swoją płaską Helveticę z nierdzewnej, szlachetnej stali i wyciągnął w kierunku Rosjanina. Zenon przez chwile manipulował przy kamizelce, by w końcu podać mu kieszonkową Omegę, odpiętą od dewizki, nim ujął rękę Wandy, zwolnił zameczek bransoletki i położył precjozum na rozwartej dłoni sołdata. W tej chwili Wanda, jakby odczarowana, zamrugała oczyma, rozejrzała się i podniosła świdrujący uszy wrzask.
- W czom dieła? - Niski głos przebił się przez „tryl” Wandy, która zamilkła jak zakneblowana. Oficer NKWD był jeszcze młody, postawny, lecz smukły, ubrany w elegancki mundur z wysokiej jakości wełny, wyglansowane na błysk buty ze sztywnymi cholewami i wysoką czapkę z lakierowanym daszkiem.
- Barysznia! Gaspada! - Dłoń w giemzowej rękawiczce dotknęła daszka czapki, nim wyciągnęła się w kierunku sołdata, który stał jak posąg z pepeszą na zarzuconym na ramię rzemieniu w jednej ręce i zegarkami - w drugiej.
- Aruże! - Żołnierz powolnym, automatycznym ruchem zdjął z ramienia rzemień pepeszy i podał broń oficerowi. - Czasy! - Zegarki przeszły do rąk enkawudzisty, który teraz podsunął otwartą dłoń w kierunku rodzeństwa. - Izwinitie - uśmiechnął się tylko ustami, bo oczy pozostały martwe. Fred chwilę się wahał, nim zdecydował się jednak sięgnąć po zegarki.
- Dziękuję - wymamrotał.
- Nicziewo - odpowiedział Rosjanin, po czym ujął pepeszę, podniósł powolnym ruchem, jakby od niechcenia, nacisnął spust i pociągnął krótką serię. Przestebnowany ołowiem żołnierz osunął się na alejkę.
- Barysznia! Gaspada! - Dotknął daszka, zarzucił pepeszę na ramię i odszedł równym, marszowym krokiem, łyskając cholewami.